sobota, 27 stycznia 2018

Rose i Scorpius (Rok VI, Rozdział 83)

Pierwsze, co rzuciło się Arthemis w oczy po powrocie do szkoły, to nieobecność profesorów. Zarówno Neville, jak i profesor Vector, nadal pozostawali w szpitalu, a profesor Alexander wyjechała na wcześniejszy urlop.
            Natomiast drugą rzeczą było to, że Lily starannie unikała Lucasa, a ten był bardzo tym zdziwiony i zaniepokojony. Arthemis nie miała zamiaru poruszać tego tematu. Ani tego, ani tego, że Rose, zaraz jak wróciła ze szpitala znikła gdzieś na godzinę i wróciła ze łzami w oczach, którym nie pozwoliła spłynąć ani wtedy ani następnego dnia. Miała natomiast inne zajęcie. James postanowił w ostatniej chwili przystąpić do OWTM-etów. "Dla zabawy", jak twierdził, więc Arthemis siedziała i wskazywała, co mogłoby tam być. Miał tylko weekend, żeby przygotować się na poniedziałek, na pierwszy egzamin. Lucas, chociaż ponury korzystał z okazji i uczył się razem z nimi.


            Rose stała w dormitorium i patrzyła na błonia i Zakazany Las. Nie musiała się wysilać, żeby przypominać sobie, co się stało kilka dni wcześniej, bo i tak wszystko widziała przed oczami, jakby to było chwilę temu.
            Gdy wrócili ze szpitala, Scorpius tylko raz się obejrzał, a ona z ciężkim sercem poszła za nim. Gdy odeszli już wystarczająco daleko od zamku, żeby nikt nie mógł ich zobaczyć, przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jezioro, a w końcu powiedział:
            -           To się nie uda...
            Rose znała resztę, więc przełknęła słowa protestu.
            -           Wiem - powiedziała tylko.
            Spojrzał na nią zdziwiony i niemal ją to rozbawiło.
            Podeszła do niego i ujęła jego twarz w dłonie. I chociaż serce jej pękało, rzekła:
            -           Scorpius, leżałeś tam... bez tchu, bez pulsu... i błagałam cię, żeby wrócił. Przysięgłam, że zrobię, co zechcesz. Nigdy więcej cię nie dotknę, ani nie powiem do ciebie słowa. I wróciłeś. Nic nie jest ważne. Tylko to, że żyjesz. Więc zrobię tak, jak obiecałam, ponieważ tego chcesz. - Zamilkła na chwilę, a potem kontynuowała: - Ale pamiętaj, że nigdy więcej nie poproszę cię, żebyś był mój. Nigdy więcej nie będę cię przekonywać, żebyś dał nam szansę. To też ci przysięgam.
            Pocałowała go mocno i słodko. Potem jeszcze przez chwilę muskała jego wargi ustami, kradnąc mu oddech.
            I odeszła.
            A on pozwolił jej na to, bez najmniejszego słowa. Bez najmniejszego komentarza, czy protestu. Jednak i tego Rose się spodziewała.
            Przez ostatnie trzy dni żałowała, że do tego dopuściła Może gdyby nalegała, wpadała na niego... okazywała mu, że go kocha, to by się złamał.
            Chwile potem zreflektowała się i zrugała ostro. Dobrze postąpiła! Może chciał jej, ale na pewno nie chciał tego uczucia. A ona nie będzie go do niczego zmuszać, bo to nic nie warte. Za każdym razem jakoś wywierała na niego presję i za każdym razem ich związek, łamał się jak gałązka... Dlatego to przetrwa i zostawi go za sobą. Będzie się uczyć i zostanie cholernym Ministrem Magii!
            -           Szlag by to - mruknęła do siebie pod nosem, a w tym samym momencie do pokoju weszła równie ponura Lily. - Co ci jest?
            Lily wzruszyła ramionami.
            -           Wkurza mnie, że oni kończą szkołę. Potem wy ją skończycie i zostanę sama - burknęła.
            -           Chodzi ci o Lucasa? - domyśliła się. - Dlatego z nim nie rozmawiasz?
            -           Już nie jest kapitanem, nic nas nie łączy...
            -           Lily, nie mów tak, jesteś dla niego, jak...
            -           Upierdliwa, młodsza siostra! Przecież wiem!
            -           To nieprawda! I jeżeli dlatego z nim nie rozmawiasz, to jesteś głupia! - warknęła Rose. - Masz ostatnie kilka dni, a później nie wiadomo kiedy go zobaczysz. Pomyślałaś o tym?
            -           Nie chcę mu przeszkadzać w egzaminach... - mruknęła smętnie.
            -           Jaasne... bo to dla niego takie ważne... - prychnęła Rose ironicznie. - Weź się w garść!
            -           Pewnie masz rację... - przyznała bez zbędnego entuzjazmu.
            Tak też zastała je Arthemis. Spojrzała na jedną, na drugą i westchnęła ciężko, kręcąc głową. Odłożyła książki na swoje biurko i powiedziała:
            -           Albus wrócił.
            -           Tak?! Jak się czuje? - zapytała natychmiast Lily, podrywając się z łóżka.
            -           Dobrze. Nawet zdjęli mu temblak. Ale ma go zakładać, jak będzie czuł przeciążenie...
            Rose pokiwała ze zrozumieniem głową.
            -           Gdzie jest?
            -           Poszedł gdzieś z Jamesem - odparła lekko.


            -           Też o tym myślałeś? - zapytał Albus.
            -           Marzę o tym od kiedy tylko wyszedłem ze szpitala! - odpowiedział James.
            -           Arthemis wie?
            -           No, co ty! Poza tym Arthemis stwierdziła, że dziewczyny są w takiej sytuacji, w której jedynie one same mogą sobie pomóc...
            -           Ale my w to nie wierzymy?
            -           Jasne, że nie!
            -           A czemu dziewczyny? Myślałem, że tylko Rose ma problem.
            -           A bo ja wiem? Lily chodzi ponura, jakby ktoś umarł...
            -           No dobra, to gdzie on jest?
            -           Mapa mówi, że nad jeziorem. Ostatnio ciągle tam przesiaduje. Już kilka razy się zbierałem, ale jak rozmawiam z nim sam to do niego nie dociera. Już raz próbowałem.
            -           A co mu powiemy?
            James zamilkł.
            -           Nie zamierzałem z nim rozmawiać - przyznał w końcu.
            Albus oniemiał.
            -           To, co?! Chciałeś go pobić?!
            -           O nie! - zaprzeczył James. - Chciałem go zlać, tak żeby nie mógł chodzić i mówić, a potem przewiązałbym go wstążką i dostarczył Rose, jako niewolnika.
            -           Twoje plany są niezdrowe i niebezpieczne - westchnął. -     Ja będę mówił.
            W końcu udało im się znaleźć Malfoya nad jeziorem. Siedziała oparty o jakiś głaz, z jednym kolanem zgiętym i rzucał kamyki do jeziora. Spojrzał na nich chłodno, gdy podeszli bliżej.
            -           Czego? - warknął.
            -           Przyszliśmy przefasonować ci twarz - odpowiedział w podobnym tonie James, nonszalancko kładąc nogę na kamieniu.
            -           Przyszliśmy pogadać - sprostował Albus, piorunując brata wzrokiem.
            -           O czym?
            -           Wdajesz się być trochę rozdarty... - zaczął ostrożnie Al.
            Scorpius odwrócił wykrzywioną twarz do Jamesa.
            -           Dlaczego on gada, jak kobieta? - zapytał z obrzydzeniem.
            James w odpowiedzi wzniósł ręce do nieba w geście: widzisz, co muszę znosić przez całe życie?
            -           Chodzi o to, że Rose jest nasza, ale jest też twoja. Nie da się tego ukrywać. Co więcej jest też zupełnie inna, odkąd zacząłeś ją dołować, a to nam się nie podoba! Ty natomiast jesteś ze Slytherinu, ale wierz mi to wcale nie znaczy, że jesteś gorszy - powiedział poważnie Albus, jak jakiś psychoterapeuta.
            Scorpius zerwał się na równe nogi.
            -           Uważasz, że czuję się gorszy?! Pogięło cię, człowieku?! - Scorpius był naprawdę oburzony.
            -           Może i nasi rodzice za sobą nie przepadają, ale to nie dotyczy ciebie. Przypuszczam natomiast, że moja mama cię lubi... - dodał Al z zastanowieniem. - Więc sprawa wygląda następująco: ty, pogódź się z Rose, a my cię poprzemy.
            -           Że, co?! - Scorpius spojrzał na Jamesa, oczekując wytłumaczenia. James wzruszył ramionami i przeciągnął się, a potem rozprostował palce i strzyknął nimi kilka razy.
            -           Wytłumaczę ci to po męsku - stwierdził. - Masz dwie opcje.
            -           Ach, tak? - rzucił ironicznie Scorpius.
            -           Tak - potwierdził spokojnie James i pokazał mu dwa palce. - Pierwsza: idziesz pogodzić się z Rose. Druga: sklepiemy ci michę, a ty pójdziesz pogodzić się z Rose.
            Scorpius zaśmiał się niewesoło.
            -           Grozisz mi?
            -           Ależ skąd. Przedstawiam ci tylko możliwe rozwiązania...
            -           Chcesz powiedzieć, że zmusicie mnie do pogodzenia się z waszą kuzynką, albo mnie pobijecie?
            -           Cieszę się, że to do ciebie dotarło.
            -           I potwierdzicie tę wersję wszystkim, łącznie z waszymi krewnymi?
            -           Mogę potwierdzić, że się stawiałeś, ale jak ci nabiłem kilka siniaków, to się zgodziłeś - powiedział z namysłem James.
            Scorpiusowi zabłysło coś w oczach.
            -           Serio? - zapytał z niedowierzaniem Al. - Przecież w to nikt nie uwierzy!
            Malfoy wzruszył ramionami.
            -           Nie muszą w to wierzyć. Ale taka będzie oficjalna wersja...
            -           Wolisz to, niż po prostu powiedzieć, że chcesz z nią być!?
            -           Zastanów się, Al - rzucił rozbawiony James. - Panicz Malfoy, syn Dracona Malfoya, prosi o możliwość bycia chłopakiem Rose Weasley, której ojciec i dziadek nie specjalnie się lubią z jego rodziną... - trochę żałośnie to brzmi, prawda? A: James i Albus Potterowie zmusili Malfoya, do bycia ze swoją kuzynką, która jest przez niego nieszczęśliwa?
            -           Rose wolałaby to pierwsze - zapewnił ich przez zaciśnięte zęby Al.
            -           Tak, ale pomyśl, która wersja da mu więcej profitów? Jeżeli on pójdzie do dziadka Weasleya i opowie mu całą historię, czy jeżeli my to zrobimy?
            Tego argumentu Albus nie mógł zbić. Chociaż był niemal pewien, że Rose ich wszystkich trzech zatłucze, a Arthemis będzie jej w tym czasie trzymała płaszcz.
            -           Róbcie, co chcecie! Jestem pewien, że Rose będzie zachwycona faktem, że trzeba kogoś zmusić, żeby z nią był! - warknął Albus, odwracając się na pięcie.
            Scorpius patrzył za nim ponuro.
            -           On ma racje - westchnął ciężko.
            -           Wiem - mruknął James, uśmiechając się kącikiem ust.
            Scorpius zacisnął dłonie w pięści.
            -           Pieprzyć was! - warknął. - Sam to załatwię. Nie potrzebuję do tego żadnej bajeczki! - ruszył sprężystym krokiem w kierunku zamku. - Poparcia też nie! - krzyknął gniewnie na odchodnym.
            James parsknął cicho śmiechem.
            -           I tak je masz... - mruknął.


            Arthemis i Lily wyszły na spacer na błonia, gdzie natknęły się na gniewnie usposobionego Albusa i wesołego jak szczygiełek Jamesa.
            -           Co się stało? - zapytała Arthemis.
            -           Dołożyliśmy Malfoyowi - odparł James zadowolony z siebie.
            -           Nic takiego się nie stało! - warknął Albus. - Chociaż pewnie lepiej, by im to pasowało, niż cywilizowana rozmowa!
            -           Cywilizowana rozmowa - wyśmiał Ala James. - Jesteś rozdarty... - zaświergotał dziewczęcym głosikiem.
            Arthemis wodziła wzrokiem od jednego do drugiego. W końcu wyczekująco uniosła brew.
            -           Po prostu poczekajcie - wyjaśnił z podekscytowany James, puszczając do nich oko.


Rose nigdzie nie mogła znaleźć dziewczyn, więc trochę zła poszła do dormitorium. Rozpuściła warkocz i zaczęła energicznie szarpać szczotką długie włosy. To ją trochę uspokoiło. Gin otarł się o jej nogi, a potem zamiałczał zaniepokojony.
            -           Co się stało, kochanie? - zapytała i popatrzyła, w którą stronę biegnie. Prychnął na miotłę ustawioną w kącie przy oknie. Trącił ją nosem. Rose zmarszczyła brwi. To nie była miotła Lily.
            Chwilę potem odskoczyła zaskoczona, gdy zobaczyła jej właściciela siedzącego w poprzek na parapecie. Wyglądał na całkowicie rozluźnionego i na miejscu.
            Scorpius powoli odwrócił głowę w jej stronę. Zmierzył jej postać leniwym spojrzeniem, dłużej zatrzymując wzrok na ognistych, długich włosach. Zaświerzbiły go palce.
            -           Rozmawiałem z twoimi kuzynami... - oznajmił. - Powiedzieli, że pogruchoczą mi kości, jeżeli się z tobą nie pogodzę...
            -           To dlatego tu jesteś?! - warknęła, gdy wybuchł w niej gniew. Potem przetarła dłonią twarz. - Nie ważne. Nie musisz tego robić. Zajmę się nimi.
            -           Mam nadzieję, że to będzie bolesne. A jak ich zlejesz, to chcę patrzeć - rzucił lekko, ześlizgując się z parapetu.
            -           Po, co tu jesteś? - zapytała cicho Rose, odsuwając się.
            -           Przyszedłem wyciągnąć od ciebie pewną obietnicę - odpowiedział niezobowiązująco. - Zastanawiam się, czy jestem dostatecznie silny? - dodał mimochodem.
            -           Do czego?
            -           Żeby obronić cię przed moją rodziną.
            -           Sama się obronię, jeżeli to będzie konieczne - warknęła.
            -           A twój ojciec?
            -           Mój ojciec nigdy mnie nie skrzywdzi - powiedziała stanowczo. - Do czego zmierzasz?
            -           Rose... chcę cię poprosić o dwie bardzo ważne rzeczy - rzekł cicho, łapiąc ją za zimne ze zdenerwowania dłonie.
            Proszę, powiedz to - błagała w myślach.
            -           Bardzo tego chcę i potrzebuję. I nie odpuszczę dopóki tego nie dostanę. Jestem wredny i uparty, więc wiesz, że mówię prawdę - powiedział ściszając głos. Nachylił się do jej ucha i wciągnął w płuca zapach jej włosów.
            -           Co? - zapytała buntowniczo i niecierpliwie.
            -           Powiedziałaś, że nigdy więcej mnie o to nie poprosisz, więc teraz moja kolej - westchnął. - Daj nam szansę... - poprosił. - Bądź moja.
            Rose otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. Jej serce waliło, jak młot. Przełknęła ślinę i odsunęła się od niego, zakładając obronnie ręce na piersi.
            -           Dlaczego? Czemu teraz? Czemu, kiedy porozmawiałeś z Jamesem i Albusem?
            -           To nie ma z nimi nic wspólnego. No, oprócz tego, że potwierdzili coś, co i tak wiedziałem - wzruszył ramionami.
            Czekała na wyjaśnienia.
            Scorpius z zakłopotaniem przetarł dłonią kark.
            -           Jakimś cudem są po mojej stronie... Dlaczego teraz: bo to moja kolej, żeby cię przekonać...
            -           Dlaczego? - powtórzyła Rose, postanawiając, że tak łatwo nie odpuści.
            Scorpius zmarszczył brwi i rozejrzał się po pokoju zawstydzony. W końcu podszedł do biurka i chcąc zająć czymś ręce, zaczął bawić się bibelotami. Wziął do ręki ramkę ze zdjęciem roześmianej Rose i Arthemis. Zapewne autorstwa Lily.
            -           Jest zdolna - mruknął do siebie. - Dobrze łapię światło...
            Gin wskoczył na biurku, wiec go pogłaskał. Rose się nie odzywała, nadal utrzymując między nimi dystans.
            Skoro już muszę to zrobić, to chociaż dobrze - powiedział do siebie stanowczo.
            -           Co mam ci powiedzieć? - szepnął. - Że widziałem, jak ocierasz się o śmierć? Jak oni wszyscy ocierają się o śmierć? Naprawdę stałem tam i nie byłem w stanie... znieść myśli, że oni zginą...
            Rose podeszła bliżej, chcąc go pocieszyć, ale przystanęła, gdy odwrócił się.
            -           Poświęcenie się. Oddanie życia za ciebie. Za was... Było dziecinnie proste. Naprawdę. Nie mogłem znieść świadomości, że nie będzie ciebie. Albo, że nigdy sobie nie wybaczysz, że oni zginą. Zawsze wszystko kręci się wokół ciebie - westchnął sfrustrowany, a potem kciukiem starł z jej policzka nieistniejący pyłek. - Zrobiłbym dla ciebie wszystko - przyznał.
            Niepewnie dotknęła jego dłoni.
            -           Wiem - powiedziała cicho.
            -           A skoro w końcu doszedłem do tego wniosku... Wszystko znaczy wszystko - uśmiechnął się krzywo.
            -           Nie musisz tego robić, jeżeli tego nie chcesz - powiedziała Rose spokojnie. - Nie chcę, żebyś się poświęcał. Nigdy nie chciałam... Więc jeżeli tego nie chcesz, to tego nie rób - poradziła mu, jak przyjaciółka.
            Scorpius skrzywił się słysząc jej ton. Nie chciał być jej przyjacielem.
            -           Problem w tym, że pewnie mogłabyś mnie przekonać tym argumentem - wyjaśnił. - Ale nie przekonasz mnie, że cię nie chcę i nie potrzebuję... Sęk w tym, że chcę być przy tobie. Chcę być najbliżej jak się da. Nawet jeżeli oznacza to, że będę też blisko reszty twoich szurniętych krewnych - dodał cierpiętniczo.
            Rose się uśmiechnęła.
            -           Lubisz ich - rzuciła przekornie. - Z Alem możesz pogadać o nauce. Z Jamesem możecie się bawić w samców alfa. Lily jest artystką, jak ty. A Arthemis... Czasami mam wrażenie, że lubisz ją bardziej niż mnie - dodała nadąsanym tonem.
            -           Brednie wyssane z palca! - prychnął. -          Są bezczelni i nadęci. Poza tym mają skłonności samobójcze...
            Rose spojrzała na niego z politowaniem, a potem przytuliła się do niego.
            -           Jesteś pewien?  - spytała cicho. - Co ze Ślizgonami?
            -           Niech robią, co chcą. Nie obchodzą mnie. Tylko Christer jest moim przyjacielem, a on wie. Z resztą... - Pogłaskał ją po włosach. - Rose to nie ma znaczenia. Zobaczyłem cię, gdy otworzyłem oczy... i chociaż już odzyskałem oddech dopiero wtedy, zaczęło mi bić serce. Tak się bałem, że coś ci się stanie - wykrztusił, obejmując ją.
            Rose zacisnęła powieki, żeby się nie rozpłakać. Przecież nie będzie płakać, gdy jest taka szczęśliwa.
            -           Musisz stąd iść. To dormitorium dziewczyn - powiedziała nagle zaniepokojonym, stanowczym głosem.
            Scorpius zamknął jej usta pocałunkiem.
            -           Jestem prefektem - odpowiedział, w międzyczasie, gdy ich usta się rozłączyły.
            Rose potulnie pokiwała głową.
            -           To na pewno załatwi sprawę - mruknęła.


W ostatni dzień szkoły Arthemis i James zaprowadzili Rose do sali muzycznej.
            -           Jest zabezpieczona zaklęciami - powiedział James. - Teraz to też twój sekret, bo Arthemis ma zabronione wchodzić tu beze mnie - dodał z groźbą w głosie.
            -           Nadal się boisz, że kogoś tu przyprowadzę? - prychnęła wesoło, pokazując klucze Rose. - Korzystaj z tego mądrze i niezbyt często, żeby nikt nie skapnął się, że tu coś jest. Klucze zawsze leżą w mojej szufladzie, więc, jak zniknął, będę wiedziała, gdzie są - mrugnęła do Rose porozumiewawczo. - Uprzedzę cię, jak będę chciała pograć na pianinie...
            -           Dzięki wam - powiedział zarumieniona Rose. Przez chwilę wpatrywała się w kluczyk, jakby parzył. Otrząsnęła się i odchrząknęła. - Widzieliście Lily? - zmieniła temat.
            -           Dąsa się w dormitorium. Już jest spakowana i teraz leży na łóżku i wpatruje się w sufit - oznajmiła Arthemis, kręcąc głową. Skierowali swe kroki do Wielkiej Sali na pożegnalną ucztę.
            -           Wiadomo, co z Nevillem? - zapytała Arthemis.
            -           Zrezygnował z pracy w szkole - mruknął z żalem James. - Wyjechał na razie do jakiejś zamorskiej kolonii, gdzie ma się nauczyć obchodzić bez wzroku. Spożywa jakiś specjalne eliksir, który sprawia, że po dotyku, wie czego dotyka. Nawet drobinka kurzu i jakiś skomplikowany kwiat to teraz dla niego pestka, bo od razu wie, co to jest - wyjaśnił James.
            -           Deveraux mianował go honorowym dożywotnim opiekunem Gryffindoru - dodała Rose z uśmiechem. - A co z profesor Vector?
            -           Wróci we wrześniu do szkoły, ale zrezygnowała z bycia wicedyrektorą. Stwierdziła, że obecnie nie będzie mogła poświęcić się temu zajęciu - odparł James. - Już zawsze będzie musiała używać głosowej kulki, żeby się porozumiewać.
            -           Dobrze, że chociaż profesor Alexander połatali - stwierdziła Arthemis, wchodząc do Wielkiej Sali, przeleciała obok niej fala gorąca, gdy Scorpius i Rose wymienili spojrzenia. Każde usiadło przy swoim stole. Chodzili razem po szkole i żadne z nich nie miało problemów w swoim domu, szczególnie, że to oni byli prefektami, ale nie afiszowali się zbytnio, nie chcąc kusić sytuacji, dopóki nie wsiądą do pociągu.
            -           Al już jest - zauważyła Arthemis. - A gdzie Lily i Luke?


Lily wyszła z dormitorium i udała się do pustego już Pokoju Wspólnego, wypełnionego jedynie podróżnymi kuframi Gryfonów. Usłyszała hałas na schodach do dormitorium chłopców i po chwili zobaczyła Lucasa ciągnącego swój kufer.
            -           Gotowy na wakacje? - spytała lekko.
            -           Nie bardzo. Nie mam pojęcia, co ze sobą zrobię - odpowiedział.
            -           Może wpadniesz do nas? - zaproponowała.
            -           Pewnie tak - odrzekł niezobowiązująco. - Chyba, że skorzystam z oferty letnich treningów reprezentacji Anglii...
            -           CO?! Zaprosili cię?! - pisnęła Lily, rzucając mu się w ramiona. - Jak mogłeś o tym wcześniej nie wspomnieć, głupku!
            Okręcił się z nią dookoła i opuścił ją na ziemię.
            -           Nie rozmawiałaś ze mną - przypomniał jej.
            -           To, mogłeś mi powiedzieć - walnęła go w ramię. - A więc się nie zobaczymy - zadecydowała. - Musisz brać udział w treningach. I to dużo!
            -           Tak jest, pani kapitan - rzucił ochoczo. - Miałem ci to dać na King's Cross, ale... - wyciągnął kopertę.
            Lily ze zmarszczonym czołem otworzyła ją i przeczytała list od dyrektora Hogwartu.
            -           Zaproponowałem cię na swoje miejsce już miesiąc temu, a Neville mnie poparł. Dyrektor się zgodził - nie mogąc wytrzymać, wyjaśnił Lucas.
            -           Ja... jestem kapitanem? - szepnęła, wpatrując się w list. Zaśmiała się. - Naprawdę?
            -           Naprawdę - potwierdził. Pogładził ją po głowie. - Powodzenia, mała - dodał smutno.
            Podniosła na niego chochlikowate spojrzenie, a potem pociągnęła go za krawat i wpiła usta w jego wargi, w krótkim, niewinnym pocałunku.
            -           Tobie też - rzuciła.
            Lucas zmrużył oczy, ale kąciki ust uniosły mu się w uśmiech. Lily ruszyła do dziury za portretem. Na chwilę jednak przystanęła i nie odwracają się, zapytała:
            -           Mogę mieć długoletnią prośbę?
            -           Jasne.
            Lily uśmiechnęła sie do siebie lekko.
            -           Znajdź mnie, Luke... - szepnęła i nie czekając na odpowiedź wyszła.
            Lucas uśmiechnął się do samego siebie.
            -           Zawsze - odpowiedział czule.


Droga do Londynu minęła im szybko, a jedyną nowością było to, że zamiast Albusa, który siedział z Lisbeth gdzie indziej, w przedziale towarzyszyli im Scorpius i Christer. Im bliżej byli Londynu tym Scorpius był bardziej milczący. Christer natomiast się nie przejmował. Gadał jak najęty, przy okazji dając się ogrywać Jamesowi i Lily w karty.
            W końcu jednak nadeszła chwile, gdy pociąg się zatrzymał.
            Arthemis i Lily wyszły na peron. Arthemis zapytała cicho:
            -           Wszystko zorganizowane?
            -           Jasne - Lily uśmiechnęła się do niej, przypominając sobie, jak Arthemis tuż przed wyjazdem do Nowej Zelandii powiedziała, żeby zorganizowała tę małą akcję. Co prawda nie mówiła, dokładnie tego, co Lily zrobiła, ale nie mogło to przecież zaszkodzić...
            W przedziale zostało dwójka ludzi. Rose dyskretnie uścisnęła dłoń Scorpiusowi.
            -           Nie musisz tego robić - powiedziała cicho.
            -           Im później tym gorzej - stwierdził. - Wyobrażasz sobie ich reakcję, gdy się dowiedzą za pięć lat? Ścięliby mi głowę i nabili na pal...
            -           Przestań - mruknęła rozbawiona jego makabryczną wizją.
            -           Tak w ogóle to lubię twoją matkę - poinformował ją uciekając myślami w bok.
            Rose otworzyła ze zdumienia usta. A potem uśmiechnęła się.
            -           Nie wyobrażaj sobie za wiele - rzucił chłodno, ale ona i tak wiedziała swoje.
            Wysiedli na peronie.
            -           A twoi rodzice? - spytała Rose.
            -           Powiedziałem, że chcę załatwić coś w Londynie i sam aportuje się do domu... Jedni rodzice na raz - powiedział stanowczo, blednąc trochę bardziej.
            Wtedy zobaczył jej rodziców stojących na peronie. Jej matka uśmiechnęła się tylko lekko i wróciła do rozmowy z Ginny, natomiast jej ojciec wpatrywał się w ich połączone ręce zmrużonymi oczyma i wyszczerzonymi zębami. Zrobił kilka wojowniczych kroków w ich kierunku. Zarówno Rose, jak i Scorpius spięli się gotowi na konfrontację, gdy znikąd przed nimi ustawili się: James, Albus, Arthemis, Lily, Lucas. Ustawili się w szeregu, jak jakaś cholerna gwardia i  patrzyli wyzywająco na Rona Weasleya. Harry odchrząknął, tłumiąc śmiech.
            To nie było wszystko. Lily komuś pomachała i nagle dołączyli do nich Fred, Molly, Lucy, Louise, Hugo, Victoire, Dominique, Roxanne, Teddy, a także Valentine. Wszyscy jednomyślnie stojąc po stronie Rose i jej szczęścia emanowali ostrzeżeniem dla wujka Rona i każdego członka rodziny, który chciałby im się sprzeciwić.
            -           Nie radziłbym ci zadzierać z dzieciakami, który bawią się armagedonem, jak piłką do quidditcha... - rzucił lekko Harry.
            -           Porozmawiamy o tym w domu! - powiedział  Ron dostatecznie głośno, żeby Rose go usłyszała.
            Następne pokolenie roześmiało się prześmiewczo, a potem korzystając ze spotkania, zaczęli się wymieniać uwagami, zapraszać i umawiać, oraz opowiadać najnowsze wieści.
            Rose wpatrywała się przez chwilę w ojca, a potem skinęła głową na znak, że go usłyszała i przewróciła oczami, a potem celowo powoli pocałowała lekko Scorpiusa w policzek.
            -           Do zobaczenia - rzuciła z uśmiechem i podeszła do matki.
            James odciągnął Arthemis na bok.
            -           Arthemis, uważaj na siebie- powiedział poważnym tonem.
            -           Daj spokój James. Co mi się może stać- powiedziała, uśmiechając się na widok jego miny.
            -           Nie wiem, ale mam złe przeczucia.
            -           Od przeczuć w tym związku jestem ja- szepnęła, obejmując go w pasie.
            Wtulił twarz w jej włosy.
            -           To takie dziwne, że nie będę cie widział już w szkole. Że nie wciągnę cię w jakiś ciemny korytarz podczas przerwy.
            Roześmiała się, przypominając sobie te wszystkie niezliczone niespodzianki, które jej szykował za rogiem.
            -           Dlatego masz te swoje złe przeczucia - powiedziała spokojnie. - To tylko rok. A teraz mamy całe wakacje - przypomniała. - Kiedy przyjedziesz?
            -           Może za tydzień. Możemy potem pojechać odwiedzić moich dziadków...
            -           Byłoby wspaniale - mruknęła, ciesząc się jego ciepłem.
            -           Gotowa? - zapytał Tristan.
            -           Tak, jest - Arthemis odwróciła się do niego z uśmiechem.
            -           Do zobaczenia wkrótce - rzucił Tristan ściskając dłoń Jamesa.
            James skinął głową i poszedł do rodziców i pożegnać się z Lukiem.
            Lucas umówił się z nim w Londynie w sierpniu, a potem odszedł w kierunku ojca, nie odwracając się ani razu, podobnie, jak Lily. James zmarszczył brwi.
            -           Coś się stało? - szepnął do siostry.
            Potrząsnęła głową.
            -           Już się pożegnaliśmy - uśmiechnęła się trochę smutno. - Już nie będzie tak samo. Nie będziemy w komplecie...
            -           Kiedyś znowu będziemy w komplecie - odpowiedział jej spokojnie.
            -           Taaak...Teraz trzeba tylko czekać na następne spotkanie.
            -           Ładnie to zorganizowałaś...  
            Zaśmiała się.
            -           Teraz wszyscy będą myśleli, że osobiście są odpowiedzialni za szczęście Rose. Nie sądzę, żeby Ślizgonowi się spodobało, gdy wszyscy będą mu otwarcie pokazywać swoje poparcie.
            James uśmiechnął się złośliwie zgadzając się z nią w duchu i już nie mógł się doczekać, aż spotka się z ojcem i dowie się, co się stało z przedmiotami z Nowej Zelandii, Beverly Vane, a także kim był Anglestone i skąd się wziął. A jak tylko się tego dowie poleci do Arthemis i korzystając z wakacji, zamkną tę sprawę raz na zawsze.

            Ale jak powiedziała Lily, na to będzie musiał chwilę zaczekać i przy okazji przygotować niespodziankę dla Arthemis.





KONIEC CZĘŚCI III

Serce Oceanu (Rok VI, Rozdział 82)

Namiot Anglestone'a

Anglestone patrzył, jak sroka w gnat w twarz Scorpiusa, w której nie było już ani jednej kropli krwi. Wargi miał białe, jak kartki papieru.
Usłyszeli na zewnątrz hałasy walki.
-      Wszyscy na zewnątrz! - warknął. - Zostajesz tylko ty, ty, ty i ty! - wskazał na strażników Arthemis, Jamesa i Rose. Pozostali razem z dementorami wypadli na zewnątrz. Została tylko Beverly i Anglestone.
Scorpius kończył ostanią zwrotkę zaklęcia. Z jego ust uciekło ostatnie słowo. Zamrugał, jakby zdziwiony, że jeszcze żyje, wyglądał, jakby wiatr mógłby porwać go jak listek. Spojrzał w bok na Albusa.
-      Wszystko będzie dobrze - powiedział cicho Albus. - Obie...
I nagle wiele rzeczy stało sie równocześnie. Z laski nauczyciela ze wszystkich trzech kryształów uderzyły trzy ostrza mocy, zielone, rubinowe i niebieskie i uderzyły prosto w Scorpiusa. Uniosły go w powietrze, otaczając go jakimś polem siłowym. Różdżka wypadła mu z ręki.
Rose krzyknęła rozdzierająco i poderwała się na nogi z zapłakaną twarzą, ale jej strażnik chwycił ją za włosy i rzucił znowu na ziemię.
Niemal w tej samej chwili Beverly Vane szarpnęła Albusem i uniosła różdżkę do góry, błysnęło i wbiła się w jego obojczyk tuż obok serca. Albus rozszerzył oczy ze zdziwienia. Z jego ust chlusnęła krew.
Arthemis widząc to wrzasnęła jak szyszymora, z wściekłości i bólu. Wszystko, co do tej pory osłabiało ją, przelatując przez jej umysł, zniknęło zastąpione przez widok zranionego Albusa. Była wręcz boleśnie świadoma każdego szczegółu, który rozgrywał się wokół niej. Jej ciało stało się zabójczą bronią. Spojrzała w lewo na swojego strażnika, który cofnął się, łapiąc za głowę. Padł na kolana. Spojrzała w prawo. Drugi z nich poleciał poza ogrodzenie areny i łupnął o ziemię.
Arthemis zerwała się z krzesła i zatrzymały ją więzy przy jednej z kostce. Tej której James nie zdołał odciąć. Wyszczerzyła zęby na sznur. Strażnik Rose rzucił w nią zaklęciem, ale w tym samym momencie James chwycił różdżkę Rose, przetoczył się i je odbił. Anglestone odwrócił się w stronę Arthemis i uniósł różdżkę, ale chwilę później leżał na ziemi wijąc się z bólu.
James zniszczył sznury wiążące Arthemis. Wstała z miejsca i podbiegła do Albusa. Spojrzał na nią trochę nieprzytomnie. Nawet osłabiony uciskał ranę z całej siły i zmuszał się do powolnych oddechów, jak podczas snu, żeby krew wolniej krążyła.
-      Zaczyna się - wychrypiał. Arthemis poderwała wzrok na wir, w którym pojawiły się jakieś mgliste postacie. Było ich coraz więcej. Pierwsza z nich dotknąła już Serca Oceanu i bardzo powoli prześlizgiwała się w kierunku Oka Ozyrysa i dalej.
James pokonał strażnika Rose i poderwał głowę do góry i pomógł podnieść się Rose.
-      Uciekaj stąd - powiedział do niej, ale ona była zbyt otępiała, żeby go posłuchać.
Anglestone podniósł się na nogi.
-      Tak! Tak!! - warknął. Gdy pierwsza postać spłynęła mu do stóp, wskazał na strażnika Rose i rozkazał: Zabij!
Postać jednak nadal wisiała beznamiętnie w powietrzu.
Albus pociągnął lekko szatę Arthemis, żeby na niego spojrzała. Nachyliła się do niego. Wcisnął jej w rękę swoją różdżkę i wykrztusił:
-      Neville...
-      Co?! - zapytała. -        Czemu Neville? - jej wzrok padł na profesora Longbottoma i krew wokół jego głowy. Potem spojrzała na rękę Albusa. - Ty szczwany lisie - szepnęła. - Nie waż się umierać! - warknęła, podrywając się. Była taka wściekła, że zaatakowała Beverly i dwoma ruchami odbiła jej zaklęcia, a potem dopadła do niej i wymierzyła jej szybki prawy prosty. To przyniosło jej o wiele więcej satysfakcji. Przewróciła oczami i opadła na ziemię.
-      JAMES, ANGLESTONE!! - krzyknęła w biegu.
James stanął na przeciwko Anglestone'a. James rzucał w niego zaklęciami, ale Anglestone musiał ograniczyć się do odbijania ich. Nic więcej nie mógł mu zrobić.
Coraz więcej nieumarłych ich otaczało, ale nie krzywdzili ich, tylko stali trochę ponad ziemię, jakby czekali na rozkazy.
Arthemis dopadła Neville'a. Miał bardzo, bardzo słaby puls, ale żył. Potrząsnęła nim. Poklepała go lekko po twarzy.
-      Obudź się! Obudź się! No, już...
Do namiotu wdarli się pozostali strażnicy, cofający się przed czymś.
Nie ma czasu, pomyślala gorączkowo. Złapała rękę Neville'a i zaczęła go szukać w inny sposób. Głębiej i głębiej. Krzyczała w jego świadomości. Wołała go, aż w końcu dostrzegła wątłą oznakę kontaktu.
-      Profesorze! Profesorze! Musi się pan obudzić! Natychmiast...
-      Ja... próbuję...
-      Potrzebujemy pana. Gryfoni się tak łatwo nie poddają - przypomniała mu. - Niech się pan obudzi i powie: Rozkaz jest taki: odejdźcie. Odejdźcie i zniszczcie za sobą wszystkie drzwi. Tak każę wasz pan...
-      Nie... rozumiem...
-      Wyjaśnię potem. Niech pan mi zaufa. Niech pan to powie...
-      A teraz niech się pan obudzi... Raz... dwa...trzy - szept Arthemis utonął w odgłosach walki.
Arthemi patrzyła w zamulone oczy Neville'a Longbottoma. Odchrząknął.
-      Arthemis? Słyszałem cię... Ale nie widzę cię... - szeptał. Słyszała go jak dalekie echo.
-      Proszę to powiedzieć - ponagliła go, modląc się, żeby wytrzymał do końca. - Proszę... Proszę...
-      Oczywiście, dziecino... Rozkaz jest taki: odejdźcie... - Pauza. - Odejdźcie i zniszczcie za sobą... wszystkie drzwi... - Dłuższa pauza. - Tak każę wasz pan...
Jego głos był cichym westchnieniem. Jego głowa poleciała do tyłu. Arthemis rozejrzała się. Z nosa leciałą jej krew. Czuła jej buzowanie w żyłach. Zaczynała się trząść.
Nie, jeszcze nie - błagała w myślach. - Nie teraz...
Pierwszy z nieumarłych podpłynął bliżej. Ukłonił się i bez słowa przeleciał prosto przez Serce Oceanu, by pojawić się w wirze i odpłynąć do góry. Za nim podążyły dziesiątki.
-      NIEEEEEEEEEEEEEEEEE!!! - rozwścieczony krzyk Anglestona, zwrócił uwagę Arthemis. - Wracać! Wracajcie tu!! - Ominął James, zrzucając mu na głowę różne przedmioty i pobiegł w kierunku Arthemis. Ta zareagowała instynktowanie, odrzuciła go umysłem z taką siłą, że wpadł w wir mocy, krzycząc rozdzierająco, gdy porwał do strumień nieumarłych.
Arthemis uderzył rykoszet jej własnej mocy i padła na ziemię w drgawkach, zalewając się krwią.
-      Arthemis!! - krzyknął James, odbił zaklęcie, chcąc pobiec w jej kierunku, ale zaatakowało go kilku następnych. Walczył z dwoma na raz, gdy coś śmignęło mu nad głową i usłyszał głos Lucasa:
-      Chyba przyda ci się pomoc, bohaterze! Leć do niej!
James odepchnął swoich przeciwników. Kątem oka dostrzegł, jak przez wejście do namiotu wpadają jego rodzice i ojciec Arthemis, a także na Merlina, ciotka Luna. Potem nad jego głową przeleciał - i to niemal pozbawiło go przytomności ze zdziwienia - uciekajacy dementor. Za nim pomykał z szybkością wiatru biały patronus-jednorożec, którego utrzymywała ścigająca dementora jego siostra.
-      Szybko! - krzyknął. -  Potrzebuję pomocy!! Rose jest ranna - gdy to powiedział, wpadli do namiotu rodzice Rose i zamarli, przez co zostali trochę poturbowani przez przeciwników.
W tym samym momencie ostatni z nieumarłych przeniknął do swojego świata. Wir w jednej chwili zniknął, wchłonięty przez stellę. Polę otaczające Scorpiusa zniknęło, a on sam runął na ziemię. Rose pobiegła do niego, rzucając się na jego nieruchome, wysuszone ciało.
-      Scorpius - szepnęła, odwracajac jego twarz w swoją stronę, zdrową rękę. -           Scorpius... proszę... Otwórz oczy... Przysięgam... - Łzy skapywały na jego przezroczystą twarz. - Zrobię co chcesz... Nigdy więcej się do ciebie nie odezwę... Nie podejdę... Zrobię, co chcesz... Tylko... proszę... - Mówiła z coraz większą trudnością. Łzy spływały jej do gardła. - Proszę... Proszę... nie... nie...
NIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE!!!!

            Lily zeskoczyła z miotły zanim ktoś ją zdołał od tego odwieść. Hermiona i Ron, Harry i Ginny, jakby zaledwie wczoraj odbyła się bitwa o Hogwart walczyli ramię w ramię, kładąc na ziemię jednego przeciwnika za drugim. Wspomagał ich Tristan North, jakby był tam wtedy z nimi.
            Lily, Lucas i Luna podbiegli do Jamesa.
            -           Lily, sprawdź, co ze Scorpiusem Malfoyem i Rose... -         Lily odbiegła. - Lucas, Albus jest ranny i bardzo mocno krwawi. Jeżeli jest przytomny najlepiej spytaj go, co masz zrobić... - Luke skinął głową i pobiegł za Lily. -  Ciociu... Neville... - Oczy Luny rozszerzyły się z przerażenia, kiedy poleciała w kierunku przejaciela, jak na skrzydłach. James dopadł Arthemis. Wziął ją w ramiona.
            -           Arthemis... no już uspokój się. Stłum to, wiesz, że umiesz... Scorpius umiera... Albus też...
Arthemis otworzyła z trudem oczy i znowu je zamknęła. Potrząsnął nią.

            Lily uklękła przy Rose, leżącej na nieruchomym ciele Scorpiusa. Wstrząsał nią szloch. Lily spojrząła w nieruchome oczy Malfoya i wzdrygnęła się. Złożyła dwa palce i przytknęła do jego szyi. Odczekała dłuższą chwilę. Nic. Nawet najmniejszego czucia. Serce jej się ścisnęło. W oczach pojawiły się łzy.
            -           Tak... tak mi przykro, Rose... - szepnęła.
            Rose wydała z siebie rozdzierający krzyk. Lily chciała ją przytulić, ale ta ją odepchnęła i złapała Scorpiusa za szatę. Zaczęła nim potrząsać, przeklinając go, używając słów, których nawet nie powinna znać.
            Lily rozejrzała się w poszukiwaniu pomocy. Jej rodzice oraz rodzice Rose stali przy wejściu na arenę jak skamieniali. Wpatrywali się pobielałymi twarzami w rozgrywającą się scenę.
            -           Pomóżcie! - krzyknęła Rose. - Niech ktoś mu pomoże!! Niech was wszystkich szlag!! Niech ktoś mu pomoże!!
            -           Rose... - szepnęła łagodnie Luna, ze łzami w oczach i z krwią Neville'a na szacie. Obejmowała go jednym ramieniem, a wolną ręką bandażowała mu głowę - On nie żyje...
            -           Al... Al zrób coś - krzyknęła Rose, do Albusa, któremu Lucas polewał ramię dyptamem. Jego głowa przechylona była do tyłu, zapewne z braku przytomności. - Arthemis... James... proszę... ktokolwiek...
            James pomógł się podnieść Arthemis. Trzęsła się jak w febrze i słaniała na nogach. Podprowadził ją do Rose i Lily. Padła na kolana. Złapała dłoń Scorpiusa. Tym razem James nie zaprotestował, chociaż wiedział, że może to przywołać o wiele silniejszy atak.
            Albus pociągnął Lucasa za szatę. Miał nieprzytomny wzrok.
            -           Pomóż mi tam dojść... - wychrypiał.
            Ginny i Tristan podbiegli do rannych profesor Alexander i Vector. Harry wzywał posiłki. Ludzie na trybunie zaczeli się pewnie buntować, bo coraz więcej aurorów wpadało do namiotu. Między nimi byli też Fred, Valentine, Teddy i Victoire. Zatrzymali się na brzegu areny, nie wiedząc co robić, wobec tak ogromnych szkód.
            Albus padł na kolana przy Arthemis, która z zamkniętymi oczami była pogrążona we własnym umyśle. W końcu otworzyła oczy. Były wypełnione bólem i łzami. Pokręciła głową. Albus chwycił jej ramię.
            -           Spróbuj jeszcze raz - powiedział błagalnie. - Dasz radę. Weź ode mnie, co możesz...
            -           Ode mnie też... - szepnął James.
            Obaj położyli dłonie na jej dłoni.
            -           Pomóż mu... - Dołączyła do nich dłoń Lucasa.
            -           Daj kopa temu cholernemu Ślizgonowi... - Lily szybkim ruchem otarła łzy i położyła swoją dłoń na rękach chłopców.
            -           Niech wróci... - Powykręcana ręka Rose.
            -           Jeszcze z nim nie skończyliśmy - Ciemna dłoń Freda... jaśniejsza Valentine.
            Arthemis zburzyła wszystkie bariery, wchłaniająć wszystko, co jej dawali. Poczuła się jakby kopnął ją tysiąćwatowy generator. Wpadła w ciało Scorpiusa jak supernowa i nic nie znalazła. Nic nie znalazła, a mimo to... trzy źródła, coś podobnego, ulotnego, jak wspomnienie energii Scorpiusa. Ale dlaczego trzy źródła?
            Arthemis otworzyła oczy. Rodzice Rose stali na nimi nie przeszkadzając, ale byli też zrozpaczeni, że nie mogą pomóc. Arthemis spojrzała na ludzi dookoła nich, potem na Hermionę - błagalnnie.
            Zastępczyni szefa Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów skinęła głową, a potem odciągnęła męża na odpowiednią odległość, wzięła różdżkę i zaczęła dookoła nich tworzyć barierę słuchową, wzrokową i antyszpiegowską.
            Arthemis uwolniła rękę i spojrzała na Rose i Albusa. Potrzebowała teraz ich mózgów.
            -           Nie ma go tam, żadnej części jego, ale mimo tego... gdzieś tu są... jakieś wiązki energii, które go przypominają... Nie rozumiem... ja...
            Rose usłyszawszy to poderwała głowę do góry. Właśnie jej cholernego geniuszu potrzebowała teraz. Odepchnęła się od ziemi zdrową ręką i wstała. Patrzyli, jak odwraca się do Laski Nauczyciela, która chociaż potężna była teraz zwykłym kijem. Szmaragd i rubin wyglądały, jak normalne kolorowe kamienie bez żadnych mrocznych właściwości, ale trzeci z nich... jarzył się od wewnątrz nefrytowym światłem.
            -           Serce Oceanu jest puste... więc musi zostać wypełnione... - szepnęła do siebie Rose i bez namysłu chwyciła kryształ. Krzyknęła krótko, gdy go dotknęła i rozległ się swąd palonej skóry, ale zacisnęła dłoń mocniej i wróciła do Arthemis, wyciągnęła rękę w jej stronę.
            Arthemis zamrugała zdziwiona nagłą zmianą w ilości źródeł, jakby się zlały.
            -           To pierwsze źródło prawda? - szepnęła z nadzieją.
            -           Jeden - powiedział kładąc palec nad kryształem, ale nie dotykając go. Potem przesunęła palec nad czoło Rose. - Dwa - szepnęła uśmiechając się lekko.
            Albus poruszył się obok niej i wyciągnął coś na dłoni.
            -           Trzy - powiedział. Na jego dłoni widniał jeden jedyny, mały listek pozostawiony z całej zaszetki Ziela Zorzy Polarnej.
            -           Trzy - przyznała Arthemis. Sięgnęła pod koszulkę i wyjęła z niej małą buteleczkę błyszczącej złotej wody. -           Złota Woda nie ożywia umarłych - powiedziała cicho. - Ale może wzmocnić wszystko inne... więc warto spróbować...
            Lily rozchyliła usta Scorpiusa, a Arthemis wlała do nich całą buteleczkę, pozbywając się jej bez żalu. Albus uniósł różdżkę i wskazała na listek ziela, zamieniło się w drobny pyłek i spłynęło wprost do ozłoconych od wody ust Scorpiusa. Arthemis skinęła głową, a Rose odsłoniła Scorpiusowi szatę i przytknęła do niebijącego serca szafirowy klejnot, nachyliła się i pocałowała go w czoło, błagając w myślach, żeby się udało. Klejnot boleśnie parzył jej skórę dłoni, był coraz bardziej i bardziej rozgrzany, a po chwili stał się zupełnie zimny i jakby... delikatniejszy.
            Nic się nie stało. Nie drgnął. Nadal nie biło jego serce. Arthemis wyczuła teraz tylko jedno źródło, ale nie czuła... nic innego.
            -           No, dalej ty cholerny, uparty idioto!! - warknęła Lily i pięścią zdzieliła Scorpiusa w sam środek klatki piersiowej. Arthemis była pewna, że to, co usłyszała, to pęknięcie jego mostka, a wtedy jego serce uderzyło. Raz.
            Odepchnęła Albusa i dopadła do Scorpiusa.
            -           James, uciskaj mu mostek! - krzyknęła. James zabrał się do dzieła głośno odliczając. Gdy się zatrzymał Arthemis zrobiła dwa wdechy. Zaczekała. - Jeszcze raz! - warknęła. James powtórzył operację. Arthemis zrobiła wdech, aż klatka Scorpiusa się uniosła, potem drugi. Patrzyła na niego.
            Minęła sekunda, potem następna i jeszcze jedna.
            Wdech.
            Lily wrzasnęła z radości i rzuciła się na Rose ściskając ją mocno. Rose odepchnęła ją i nachyliła się nad Scorpiusem. Dotknęła dłonią jego twarzy.
            Uniesienie powiek zajęło mu chyba wieki, ale wreszcie szare oczy spotkały się z brązowymi.
            -           Cześć, różyczko...
            Rose zaśmiała się jednocześnie przełykając łzy. Po prostu nie mogła ich powstrzymać. Skapywały jej po twarzy, jak wielkie groszki.
            -           Cześć, ty wielki, uparty bohaterze...
            Scorpius skrzywił się nieznacznie, jakby nie bardzo podobało mu się to słowo i rozejrzał, a potem skrzywił się bardziej.
            -           To się nazywa pech - wycharczał - budzisz się i otaczają cię jacyś beznadziejni Gryfoni...
            Fred prychnął, ale gęba sama mu się śmiała.
            Arthemis zamrugała, żeby pozbyć się łez.
            -           Jesteś kretynem - westchnęła.
            -           Ja? Po tym, jak uwolniłem ci dłonie, myślałem, że ruszysz na nie jak wściekła mantykora... Co ci zajęło tyle czasu?
            -           Musiałam... znaleźć swoją wewnętrzną sukę.
            -           Przecież ona zawsze pływa gdzieś blisko powierzchni - zaśmiał się Fred.
            -           O... cholera... - mruknął Scorpius, gdy w polu jego widzenia pojawili się rodzice Jamesa i Rose.
            -           Taaa... - powiedział Harry, nie wiedząc czy zacząć walić z ulgi głową w ścianę, czy uśmiechnąć się jak pajac. - Dobrze, pan to podsumował panie Malfoy...
            -           Zabieramy was stąd dzieciaki - dodała łagodnie Hermiona.
            -           Dzięki - wykrztusił Albus. - To chyba jednak nie będzie moje ulubione miejsce na letnie wakacje...
            -           Profesor Vector? - zapytał James. - Profesor Alexander? Neville?
            -           Zabierają je do św. Munga. Nie wiadomo, czy przeżyją - powiedział ponuro Ron. - Neville przeżyje, ale jego stan jest na razie krytyczny.
            James poczuł jakiś ruch i Arthemis poleciała do tyłu. Nie rzucała się, ale pozostałe objawy się pojawiły. Krwawienie i gorączka.
            -           Trzeba ją zabrać do szpitala! - krzyknął. - Panie North!!
            Tristan dopadł do córki i dotknał jej czoła.
            -           Możesz to jakoś osłabić? - zapytał Jamesa.
            -           Raczej nie. Już raz to opanowała, więc teraz będzie trudniej. Spróbuję do niej dotrzeć...
            Tristan skinął głową. Hermiona podała mu kawałek cegły.
            -           Ten świstoklik zabierza was do Św. Munga - powiedziała.
            Tristan skinął głową, złapał rękę Arthemis, James złapał drugą i razem złapali świstoklik.
            -           Ja zabiorę Scorpiusa i Rose - powiedział Hermiona tworząc kilka następnych świstoklików. Podała jednego Rose i podparła Scorpiusa, żeby też mógł go sięgnąć. Zniknęli chwilę potem.
            -           Luna poleci z Nevillem - zadecydowała Ginny i podała profesor Scamander kolejny świstoklik. -            Ja wezmę Albusa. Harry, zajmiesz się dzieciakami i resztą?
            -           Tak. Przyślij mi tu Kingsleya i Williamsona z Departamentu Tajemnic. Chatham też się przyda. Razem z Ronem zapanujemy nad wszystkim...
            Rozległ się bolesny jęk. Wszyscy odwrócili się w stronę, z której dobiegł. Beverly Vane trzymając się za nos, chwiejnie wstała. Rozejrzała się i jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia i przerażenia.
            -           Potrzymaj - poprosiła Ginny Lily, dając jej swoją różdżkę.
            -           Mamo? - zapytała niepewnie.
            Harry potrzymał ja za ramię i mruknął:
            -           Przyglądaj się dokładnie i podziwiaj.
            Ginny podeszła do Beverly Vane. Pierwszy cios trafił trochę za bardzo na prawo, ale i tak w skroń, następny poszybował w wargę. Beverly próbowała się zasłonić, ale Ginny waliła tam, gdzie akurat mogła, nie zwracając uwagi na żadne konwenanse. Po spektakularnym prawym prostym, kobieta znokautowana padła.
            Ginny wróciła do Lily, wzięła różdżkę i świstoklika, następnie przyklękła przy Albusie.
            -           Przepraszam, kochanie. Teraz się tobą zajmę... a potem chcę usłyszeć dokładnie całą opowieść...
            -           Dobrze, mamo. Za takie widowisko opowiem ci, co zechcesz... - wymamrotał nieskładnie Albus.
            Ostatni ranny bohater zniknął z pola walki.


            Harry stał i biegał od jednego końca namiotu do drugiego, nadzorując spisywanie zeznań i zamykanie przestępców. Podszedł do niego Philip Williamson, rozglądając się dookoła ze zmarszczonym czołem. Był zastępcą szefa Departamentu Tajemnic. Harry znał go od kiedy tylko skończył szkolenie na aurora, a Kingsley został Ministrem Magii. Znacznie później dowiedział się, że ten zaledwie trochę starszy do niego czarodziej w czasie II wojny czarodziejów był szpiegiem w ministerstwie i śledził dla Kingsleya czarodziejów takich jak Yaxley i Dolores Umbridge. Philip był też starym przyjacielem ze szkoły Charliego Weasleya i co najważniejsze ojcem Luke'a. Znali się więc dość dobrze nie tylko na poziomie zawodowym.
            Philip podrapał się po czole.
            -           Na Merlina, Harry! Co tu się u diabła stało? Jest tu chyba z dziesięć zbyt niebezpiecznych magicznych przedmiotów, żeby mogły mieć związek z Turniejem dla młodzieży... Nie mówiąć już o stelli! Kto ją do cholery zrobił?!
            -           Prawdopodobnie Scorpius Malfoy...
            -           No, nie mówi mi, że jeszcze im nie dość i znowu maczają palce w czarnej magii. Że też nie dostali nauczki...
            Harry podniósł rękę, żeby mu przerwać.
            -           Nie zrobił tego sam. Pomagała mu Rose Weasley...
            Philipowie szczęk opadła na ziemię.
            -           Dała się w coś takiego wciągnąć? Jej matka nie będzie z tego powodu zbyt...
            -           Jej matka, co, Williamson? - zapytał buntowniczo Ron. - Moja córka nie zrobiła nic złego, tak samo jak ten chłopak! Minister wie o wszystkim i wierz mi nie zrobili nic, do czego nie zostaliby zmuszeni...
            -           Chcesz mi powiedzieć, że twoja córka i syn Malfoya...
            Ronowi ze złości poczerwieniały uszy.
            -           Czy ty coś insynuujesz?! - warknął. - Byli w jednej drużynie, żeby reprezentować Hogwart!
            -           Tato! - krzyknął Lucas, stając niedaleko obok Lily. - Wytłumaczę ci później, dobra?
            Philip skinął głową odruchowo, a potem zrefelktował się.
            -           A ty co tu robisz?! - spytał rozgniewany syna.
            -           To też później ci wytłumaczę - westchnął Lucas, a Lily współczująco poklepała go po ramieniu. -            Panie Potter, zabieram Lily do Hogwartu. Poinforumuję o wszystkim dyrektora, pewnie będzie chciał wiedzieć, co się stało z profesorami...
            -           Masz rację, Luke - powiedział spokojnie Harry. - Dziękuję ci. Jak tylko się czegoś dowiem, dam wam znać, co z resztą...
            -           Do zobaczenia, tato - pożegnała się cicho Lily, machając też Ronowi.
            -           My wrócimy pomóc Dominique z tym tłumem. Trzeba też zabrać Murphy'ego z jaskini - przypomniał Teddy.
            -           Ja się tym zajmę - rzucił jeden z aurorów, dołączając do Freda, Valentine i Victoire. - Pokażecie mi gdzie to jest...
            -           Philipie, sytuacje jest strasznie zagmatwana. Anglestone próbował nam sprowadzić na głowę cholerną armię nieumarłych czarodziejów i wciągnął w to dzieciaki. Masa ludzi mogła zapłacić za to życiem, ale oni są naprawdę cholernie cwani. Scorpius był właśnie jedną z osób dzięki którym to się nie stało. Na razie mogę ci tyle powiedzieć...
            Williamson skinął głową.
            -           No, dobra. Sorry. Po prostu dałem się zaskoczyć sytuacją. Chyba wychodzę z wprawy. Nie musisz mi nic tłumaczyć to nie moja praca.
            Rozległy się odgłosy przepychania przed wejściem, ale byli zbyt zajęci, żeby zwrócić na to uwagę.
            -           POTTER!! - usłyszał krzyk.
            Harry skrzywił się w duchu. Philip popatrzył na niego ze zrozumieniem.
            -           Zajmę się tymi przedmiotami. Kryształy są naprawdę potężną bronią. A ta Laska...
            -           Musi wrócić do Japonii - przerwał mu Harry. - Zajmę się nią osobiście. Nie dotykajcie jej gołymi rękami...
            -           POTTER! GDZIE JEST MÓJ SYN?!
            -           Dobrze. Zabezpieczę wszystko i przetransportuję do Londynu. Potem pewnie spotkamy się na naradzie z Ministrem...
            -           Więc do zobaczenia - odparł Harry i w tym samym momencie ciężka pięść wylądowała mu na nosie. Przymknął oczy, gdy na chwilę go zamroczyło, ale otarł krew rękawem i powiedział tylko: Cholera, Malfoy! Nadal walisz, jak baba!
            Ron dyskretnie kaszlnął, próbując zamaskować śmiech.
            -           Draco... proszę - powiedział cicho za nim Astoria, matka Scorpiusa. Przez chwilę Harry zastanawiał się, jak taka łągodna osoba może być z nim związana, a potem stwierdził, że po traumie, którą przeżył pewnie właśnie tego potrzebował... - Po prostu musimy wiedzieć...
            -           Gdzie jest mój syn!? - warknął ponownie Draco, zaciskając dłonie w pięści.
            -           Hermiona zabrała go do św. Munga - wyjaśnił, zamiast naprawiającego sobie nos Harry'ego, Ron. Dracon zbladł po i tak już bladą skórą, a Ron nawet zaczął mu odrobinę współczuć. W końcu nie byli już w szkole.
            -           Co to ma znaczyć, że go zabrała?! Był ranny?
            -           Trudno powiedzieć, wpadliśmy tu na sam koniec. Dzieciaki więdzą więcej - przyznał Ron.
            -           Nie było tu sanitariuszy? Co to za turniej?!
            -           Cóż, to raczej więcej niż turniej. Mieli tu do czynienia z potężnym czarnoksiężnikiem, więc pewnie nie wezwał tu sanitariuszy, chcąc ich wszystkich pozabijać - palnął Ron, zanim zdążył się zreflektować.
            -           Czarnoksieżnik!? Chcecie mi powiedzieć, że ten turniej był ustawiony?! A wy wiedzieliście o tym i im na to pozwoliliście?! Ja nie wyrażałem zgody na uczestnictwo syna w czymś takim! Wy możecie chcieć pozabijać swoje dzieci, ale moich do tego nie mieszajcie!! - warknął.
            -           Uważaj na słowa! - wycedził Harry przez zaciśnięte zęby. -            Nie mieliśmy na to żadnego wpływu! Przepowiednia mówiła jasno, że jeżeli oni tego nie powstrzymają to nikt tego nie zrobi! Nie mieliśmy nawet jak podjąć decyzję! Myślisz, że było łątwo!?
            -           Przede wszystkim, Potter, nie miałeś prawa podejmować żadnych decyzji!! Zawsze musisz być wszędzie pierwszy! We wszystko się wtrącać! Nadal uważasz się za Wybrańca, co?! - syknął.
            -           Nie, do cholery! Jestem szefem biura aurorów i musiałem zapewnić tym dzieciakom bezpieczeństwo! Czy nie tego oczekiwałbyś od każdego czarodzieja na moim stanowisku?! Więc przestań mieszać do tego szkolne waśnie, bo już dawno nie jesteśmy w szkole!
            -           Może i zapewniłeś ochronę swoim dzieciom! Ale kogo miał mój syn?! Kto się nim opiekował, skoro nie poinformowałeś nawet jego ojca o tym, co się dzieje!?
            -           Miał nas! - warknął Harry. - Myślisz, że zostawilibyśmy tego chłopca samemu sobie?! Został w to wpakowany tak samo, jak inni!
            -           Mimo wszystko powinieneś nas poinformować!!
            -           Nie ja - odpowiedział cicho Harry. - Twój syn. Próbowaliśmy go namówić, żeby to zrobić, ale się nie zgodził. Nie chciał was denerwować... Jest pełnoletnim czarodziejem, nie mogliśmy mu narzucić swojej woli...
            Draconowi zadrgały nozdrza.
            -           Draco, chcę zobaczyć Scorpiusa. Skoro pani Weasley go zabrała, to znaczy, że się nim zajmują... Muszę wiedzieć, że nic mu nie jest! - powiedziała niezwykle stanowczo Astoria.
            Draco skinął szorstko głową. Potem zwrócił się do Harry'ego.
            -           Nie zbliżajcie się do mojego dziecka! - zażądał.
            -           Nie obiecam ci tego - odpowiedział spokojnie Harry. - Ale zapewniam cię, że nigdy nie spotka go z mojej strony nic złego...
            Draco prychnął i razem z Astorią aportowali się sprzed nosa Harry'ego.
            Harry westchnął i spojrzał na Rona.
            -           Trzeba ostrzec Hermionę i Ginny.
            Ron uniósł tylko brew.
            -           Nie bądź naiwny... one zjedzą go żywcem...

            Hermiona i Ginny miały pełne ręce roboty. Biegały od jednych szpitalnych drzwi do drugich. Okazało się, że nie wszystko jest tak całkiem nieźle jak wyglądało. Scorpiusa natychmiast zabrano i ułożono w łaźni z wywarami kriogenicznymi, aby przywrócić jego ciału odpowiednią sprężystość i witalność. Uśpiono go i obmywano, a potem zapewne ułożą go w odżywiającym śnie. Musiały pominąć fakt, że on jeszcze godzinę temu nie żył. Uzdrowiciele by nie zrozumieli, a dzieciaki wpadłyby w kłopoty... szczególnie Arthemis.
            Stan Rose również nie był różowy. Zwykłe zaklęcie naprawiajace złamania nie wystarczyło, była pogruchotana w zbyt wielu miejscach i w niektórych miejscach naruszyła mięśnie. Musieli ją zupełnie usunąć. Hermiona nadal pamiętała, jak wyglądało usunięcie kości przez profesora Lockharta, więc nie była zbyt zachwycona tą perspektywą. A podanie Szkiele-Wzro, zapewne nie zachwyci Rose, która będzie musiała spędzić całą noc, odbudowując tkanki.
            Ginny również wyglądała niespecjalnie, gdy dowiedziała się, że stan Albusa jest krytyczny i w dalszym ciągu się utrzymuje na tym poziomie. Uzdrowiciel powiedział, że oprócz tego, że rana jest bardzo nierówna, głeboka i groźna, to chłopiec stracił bardzo dużo krwi i jest wycieńczony. Może to doprowadzić do trwalszych problemów z lewą ręką.
            -           Chciał zostać uzdrowicielem - westchnęła zmartwiona, gdy o tym usłyszała.
            -           Nie powinno mu to przeszkodzić - uspokoił ją uzdrowiciel. - Gdy będzie zmęczona, może dawać o sobie znać, albo w momentach zmian pogodowych, ale poza tym, nie powinien mieć problemów.
            -           To dobrze, dziękuję - wyszeptała i pożegnała się.
            Arthemis pomimo pozornie najgroźniejszego ataku nie była w złym stanie. Uzdrowiciele podali jej coś na gorączkę, ale nic to nie dało. Natomiast Tristan zażądał natychmiast balii z lodem i wsadził ją do niej razem z Jamesem. Wychłodzony organizm zwalczył gorączkę, ale ponieważ drgawki nie ustawały nawet w momencie, gdy James próbował się z nią porozumieć, przywiązali ją do łożka, żeby nie zrobiła sobie krzywdy. James odchodził od zmysłów. Ginny nie wiedziała, co w końcu zadziałało, ale Arthemis przestała się rzucać, a zamiast tego zaczęła krwawić, jakby była pocięta nożem w zbyt wielu miejscach. Uzdrowiciele mieli pełne ręce roboty, żeby ją załatać.
            A potem James zemdlał. Tristan w pierwszej chwili myślał, że to po prostu z osłabienia i nadmiaru wrażeń, ale uzdrowiciele, którzy do niego podbiegli i go zbadali, wydawali się być bardzo spanikowani. Przybiegł do niej, żeby ją o tym poinformować.
            -           James ma krwotok wewnętrzny - wykrztusił. - Widocznie pobili go wystarczająco mocno, żeby zostawić coś więcej niż siniaki. Wzięli go na salę, muszą go otworzyć i zatamować krwotok...
            Ginny pobiegła w tamtą stronę, po drodze pytając:
            -           Co z Arthemis?
            -           Przeszła już przez najgorszy etap. Teraz będzie wychodzić na prostą.
            -           Co jej zrobiłeś?
            -           Skłamałem, że James się z nią połączył i jeżeli się nie opanuje to zabije nie tylko siebie, ale też jego.
            -           Domyślam się, że zareagowała...
            -           Natychmiast - potwierdził.
            Do Ginny wyszła jedna z sanitariuszek. Miała rozbiegany przerażony wzrok.       Ginny tłumiąc jęk, zatkała sobie dłonią usta.
            -           Wszystko będzie dobrze - zapewniła ją szybko. - Krwotok jest rozległy, ale łatwy do zidentyfikowania. Wieczorem pani syn powinien już być zdrowy...
            Ginny nachyliła się i oparła ręce na kolanach oddychając ciężko. Westchnęła z ulgą. Potem poderwała się patrząc podejrzliwie na pielęgniarkę.
            -           To czemu pani tak na mnie patrzy?
            Młoda dziewczyna uciekła wzrokiem.
            -           To pierworodny syn Harry'ego Pottera. Jeżeli coś pójdzie nie tak nie zostanie tu kamień na kamieniu...
            Ginny to rozbawiło i zezłościło równocześnie. Po, co ta trzpiotka ją tak przestraszyła?!
            -           Więc lepiej dajcie z siebie wszystko - rzuciła niedbale, w tym samym momencie, w którym nadbiegła Hermiona.
            -           Co z Jamesem?! - wydyszała.
            Pielęgniarka dyskretnie dała drapaka z powrotem do sali.
            -           Wszystko będzie dobrze - odparła. Podeszła do nich Luna, ocierając oczy kącikiem szaty.
            -           Luna - szepnęła Hermiona. - Neville?
            Luna pokręciła głową i uśmiechnęła się.
            -           Żyje. Ale... stracił wzrok. Uzdrowiciele powiedzieli, że nic już nie da się zrobić... Ma wstrząśnienie mózgu i przez dwa dni będzie pod stałą obserwacją, bo jest ryzyko śpiączki.
            Przez chwilę wszyscy milczeli, nie wiedząc jak wyrazić swoje współczucie.
            -           Ważne, że żyje - powiedziała w końcu Luna, oddychając radośnie. - Od razu mi lepiej, gdy o tym pomyślę!
            Ginny i Hermionie też jakoś ulżyło.
            -           Co z resztą profesorów? - zapytała Hermiona.
            -           Profesor Vector będzie musiała mieć specjalną głosową kulę, bo ostrze uszkodziło jej struny głosowe i nie będzie w stanie samodzielnie mówić. Morgana natomiast... - Luna westchnęła. - Gdyby nie dyptam Albusa to już dawno by nie żyła. Próbują ją uleczyć. Na razie jeszcze nic nie wiadomo.
            -           Chodźmy zobaczyć, co z Arthemis i Albusem - zaproponowała Ginny i skierowali się w kierunku odpowiedniego korytarza razem z Tristanem. Zdążyli zrobić kilka kroków, gdy na korytarzu rozległ się krzyk:
            -           GRANGER!
            Hermiona odwróciła się odruchowo i zobaczyła idącego na nią Dracona Malfoya. Stanęła i zmusiła do tego samego Malfoya. Ginny stanęła obok niej.
     -    Kopę lat, Draco... Chyba umknęła ci   zmiana mojego nazwiska, co?
     -    Nie pieprz! Zabrałaś mojego syna! Nie miałaś do tego prawa!
     -    Chyba nie myślisz, że zostawiłabym go tam, gdy potrzebował pomocy! - warknęła Hermiona. - Byłam za niego odpowiedzialna, więc mam w nosie, czy wydałeś na to zgodę, czy nie! Jeżeli masz problem z moją krwią, to pamiętaj, że to twój problem!
     -    Powiedziałem to Potterowi i powiem to tobie: nie mieliście prawa go w to pakować, bez mojej wiedzy!
     -    Scorpius miał prawo wam powiedzieć, co chciał. Więc może raczej zastanów się dlaczego tego nie zrobił? - rzuciła chłodno Ginny.
     Malfoy cofnął się o krok.
     -    Wasze dzieciaki wciągnęły go w coś, z czego nie mógł się wyplątać - rzucił z pewnością.
     -    My, wspieramy nasze dzieci, bez względu na to, w co się wpakują. Dostają po głowie, gdy na to zasłużą, ale w końcu im pomagamy i wiedzą, że cokolwiek się dzieje, to mają nasze wsparcie! Może Scorpius nie ma tej pewności, co do ciebie!
     -    Nie będę z tobą dykutował o metodach wychowawczych! Moje dziecko zostało ranne!
     -    Moje też. Wszyscy oni otarli się o śmierć! Nie wyobrażam sobie natomiast ratować ich, zostawiając za sobą Scorpiusa! Byłam za niego odpowiedzialna i zrobiłabym wszystko, żeby go ratować! Więc zejdź ze mnie i zmiast kłócić się o to, co powinieneś wiedzieć, idź do niego i zainteresuj się, jak się czuje! - warknęła, odwracając się na pięcie i odchodząc.
     -    Scorpius jest na najniższym poziomie w łaźniach - poinformowała go oschle Ginny. - I radzę ci go nie zdenerwować...
     -    To mój syn!
     -    Nie interesuje mnie to. Nie daje ci to prawa, żeby narażać jego zdrowie. Jeżeli go zdenerwujesz, skopię ci tyłek - ostrzegła i posłała ostre spojrzenie Astorii, potem się odwróciła. - Twoja matka najbardziej dbała o ciebie... nie ważne komu musiała się sprzeciwić, albo z kim sprzymierzyć - zwróciła się ciszej do Dracona, mając nadzieję, że przypomni sobie, jak Narcyza okłamała samego Voldemorta, że Harry żyje, ratując go w ten sposób, bo wiedziała, że może się dostać do Draco. - Nie oczekujemy od ciebie niczego, więc może po prostu przyjmij do wiadomości, że chronimy twoje dziecko, jak chronimy własne... - potem odwróciła się i chciała odejść, ale Astoria złapała ją za rękę.
     -    Dziękuję - szepnęła.
     Ginny jedynie skinęła jej głową.


24 godziny później Harry w końcu wyszedł z Ministerstwa Magii, po rozmowie z Kingsleyem. Był na nogach chyba od trzech dni. Ginny poinformowała go o wszystkim, ale i tak pierwsze kroki skierował w stronę św.Munga. Musiał dowiedzieć się co zaszło, opisać to w raporcie dla ministra i zamknąć tę sprawę.
            Hermiona wyszła mu na spotkanie.
            -           Wszystko przygotowane? - zapytał.
            -           Tak, przeniosłam ich do jednej sali. Chyba cię oczekują.
            -           Bardzo dobrze. Pójdzie szybciej.
            Otworzył drzwi. Westchnął ciężko i pomasował się po karku. Ginny siedziała między Arthemis i Jamesem i grała w karty. Czyli przynajmniej tej dwójce nic nie było. Harry z rozbawieniem spojrzał na Rona, który uparcie siedział na krześle między łóżkami Rose i Scorpiusa, chociaż żadne z nich nie było przytomne. Hermiona posłała mu zirytowane spojrzenie, na, co ten zarumienił się, ale nie ustąpił.
            -           Al, Rose, Scorpius? - Cała trójka ociążale podniosła powieki. - Macie siły, żeby opowiedzieć mi, co się stało? Chcę poznać prawdę, a potem odpowiednio ją zmiękczyć, żeby bezpiecznie wyglądała w raporcie - zerknął przelotnie na Arthemis.
            Scorpius wolno podniósł się i oparł na poduszce.
            -           Naprawdę pan to zrobi? Zmieni pan raport? - jego niedowierzanie było wyraźnie słyszalne.
Harry westchnął, przecierajac zmęczone oczy za okularami.
            -           Wiem, że tak nie powinno być... ale nie mogę pozwolić, żeby wiedza o Arthemis dotarła do zbyt wielu ludzi. Nawet tych pracujących w Ministerstwie. Zrozumiem, jeżeli ci się to nie spodoba, ale...
            -           Nie. W porządku - powiedział szybko Scorpius, zerkając na Arthemis.
            -           No, dobra dzieciaki, powiedzcie mi, jakim cholernym cudem udało wam się to wszystko zrobić, bo na Merlina naprawdę nic się tu nie trzyma kupy!
            Rose zeszła z łóżka i podeszła do Albusa, żeby pomóc mu się podnieść, wyżej na poduszkach.
            -           Ja też większości nie rozumiem - mruknęła Rose.
            -           Ja rozumiem tylko swoją część - odparł cicho Albus.
            -           A ja swoją - dodał Scorpius. - Nie rozumiem natomiast, co się stało później.
            -           My nie rozumiemy nic od chwili, kiedy zaczęła się ceremonia - stwierdził James, wskazując na siebie i Arthemis.
            Harry zamknął oczy i roześmiał się trochę histerycznie.
            -           Dajecie mi do zrozumienia, że działaliście bez planu i do tego, każdy z osobno improwizował na własną rękę?
            Scorpius wymienił niepewne spojrzenie z Albusem.
            -           Tak, jakby - powiedział w końcu Albus.
            -           Wygląda na to, że jesteście cholernymi geniuszami - prychnęła Hermiona.
            -           Nie wiem kto nad wami czuwał, ale jestem mu głęboko wdzięczna - dodała Ginny.
            -           No, dobrze, to może zacznijcie od momentu, w którym weszlicie do namiotu Anglestone'a...
            -           Arthemis i James zażądali, żeby zdjął mi i Scorpiusowi bransoletki, które musieliśmy nosić podczas początkowego zadania, żeby oznaczyć im podwodną trasę - przypomniała sobie ze zdzwieniem Rose.
            -           Były zaczarowane. To były Obręcze Tortur - wyjaśnił James. - Umówiliśmy się z Anglestonem, że zdobędziemy mu Serce Oceanu, ale musiał je ściągnąć, jak tylko wrócimy...
            -           Obręcze Tortur? - zainteresował się Albus.
            -           Bransolety, które są połączone z kontrolerem trucizny - wyjaśnił ponuro Scorpius. - Przedmioty działające gorzej niż klątwa Cruciatus i do tego nie da się ich ściągnąć, jeżeli się nie jest kontrolerem.
            -           A więc miał na was haka, żebyście posłusznie przynieśli mu Serce Oceanu - stwierdził Harry.
            -           Potem zapytał Albusa o eliksir. Jakby nie znał receptury... - powiedziała Arthemis.
            -           Nie znał - przyznał Albus. - Chciał wiedzieć, czemu nie można od razu dodać Ziela Zorzy Polarnej. I przyprowadził profesor Vector pod zaklęciem Imperiatus, żeby sama się cięła nożem - dodał przełknął z trudem ślinę. - Ponieważ naprawdę nie żartował... od razu powiedziałem mu prawdę - wykrztusił. - Ale on nie uwierzył... więc skłamałem... wymyśliłem coś bardziej skomplikowanego, więc uwierzył.
            -           Skłamałeś?! - spytał z niedowierzaniem James. - Kurcze, Al! Ty cwaniaku...
            -           Nie zrobiłem tego celowo... Musiałem coś wymyślić, żeby nie zabił profesor Vector! - powiedział zdenerwowany Albus.
            -           Bardzo dobrze zrobiłeś - przerwał im Harry. - Wiedziałeś, co może to spowodować?
            -           Wiedziałem, że spowoduje osłabienie eliksiru i wzmocnienie osoby, która mówi zaklęcie... Zachwałem kawałek, mając nadzieję, że eliksir nie zadziała, ale widocznie, później zaszła reakcja z organizmem spellcastera... - zerknął niepewnie na Scorpiusa.
            -           Dzięki, człowieku, że mnie nie wysadziło w powietrze - prychnął Scorpius, a gdy Albus zamyślił się, jakby rozważał taką opcję, spojrzał na niego z przerażenie.
            -           No, więc zaprowadził nas dalej, pilnowali nas strażnicy - powiedziała Rose.
            -           A nam zabrał różdżki - odpowiedział James. - Nawiasem mówiąc potrzebna mi nowa i Arthemis też. Potem odprowadziłem profesor Vector, a on obezwładnił Arthemis i przywiązał ją do krzesła, którego strzegli dementorzy - dodał coraz bardziej ściszając głos.
            -           Całkowicie mnie zablokowali, nie wiedziałam co się dzieje, balansowałam na krawędzi szaleństwa... James mnie dosięgnął - powiedziała odległym, ściszonym głosem.
            -           Gdy Anglestone ugodził nożem profesor Alexander, Scorpius obiecał, że ściągnie pułapkę, jeżeli Albus będzie mógł jej pomóc - mruknęła Rose. - No i James mu pomagał... i wziął jego różdżkę i powalił kilku strażników. Zrobiło się straszne zamieszanie... James dorwał Anglestone'a, kazał wyprowadzić dementorów... A później dał się pobić! - warknęła ze złością.
            -           Najważniejsze, że Arthemis odzyskała trochę świadomości...
            -           Podczas zamieszania rozciąłem więzy. Najpierw jednej reki, potem drugiej - dodał Scorpius, ale nie wiedziałem, że jest aż tak źle - westchnął. - Potem ten koleś chciał, żeby Rose rzuciła zaklęcie i ona niemal wypowiedziała Wieczystą Przysięgę - warknął ze złością, rzucając jej z ukosa spojrzenie. - Rzuciłem na nią zaklęcie, żeby nie mogła używać różdżki, ale gdyby się tak nie rzucała, to by jej aż tak nie zaszkodziło!!
            Rose otworzyła usta z oburzenia.
            -           Umierałeś!!
            -           Jakbyś uważała to by ci się nic nie stało! - odparł uparcie.
            -           Co zrobił Anglestone? - przerwał im Harry.
            -           Kiedy ją zastąpiłem...
            -           Zastąpiłeś ją? - zapytał szybko Ron, wyraźnie zszokowany.
            -           Taak... - odparł z wyraźną rezerwą Scorpius. - Musiałem. Ktoś mógł zdetynować pułapkę, którą zostawiłem w stelli...
            -           Przecież ją zdjąłeś - powiedział Albus.
            -           Jedną. Druga była nie do wykrycia - powiedział Scorpius zły, że mu przerywają, w momencie, gdy próbuje wyprowadzić ojca Rose w pole. - Gdy ją zastawiałem miałem nadzieję, że Anglestone sam jej użyje. Bez wyrzutów sumienia odebrałoby mu zdolności magiczne... Pewnie Rose mogła ją wykryć, ale wolałem nie ryzykować... - Rose spojrzała na niego zranionym wzrokiem. A więc nie chodziło o nią? A raczej nie do końca... Starała się nie czuć zbytnio rozczarowana... W ogóle nie chciała, żeby Scorpius za kogokolwiek się poświęcał... - Dalej już nie wiem, co się działo... - przyznał.
            -           Serce Oceanu wyssało twoje życie - oznajmił mu w krótkich żołnierskich słowach Albus. - Plan Anglestone'a się powiódł w pewnej mierze. W eliksirze była zbyt mała ilość Ziela Zorzy Polarnej, żeby wystarczyła na ochronę zaklęcia na dłużej niż dobę, czy dwie.
            -           Chociaż jakieś zabezpiecznie - westchnęła Rose.
            -           Wtedy Beverly użyła jakiegoś zaklęcia i wsadziła mi różdżkę w... - poklepał się po piersi. - Arthemis dostała szału, rzuciła się na nich samą siłą umysły, ale zatrzymały ją więzi przy kostce. James chwycił różdżkę Rose i ją uwolnił i zaczęła się walka. Zaczęli pojawiać się nieumarli...
            -           I Albus powiedział, że mam obudzić Neville'a i ich odesłać - dodała Arthemis, uśmiechając się.
            Wszyscy spojrzeli na Albusa.
            -           Żeby nieumarli byli pod wodzą Anglestone'a musiałby dodać swoją krew i dodał. Ale wcześniej ja pomoczyłem całe ręce w krwi Neville'a i obrudziłem nią wszystkie listki Ziela, które wrzuciłem do eliksiru, przez co krew wydawała się ważniejsza, a eliksir odrzucił krew Anglestone'a. To wszystko... nic więcej... - westchnął.
            -           Nie! Nie wszystko - powiedział stanowczo Scorpius. - Co było później!
            -           Po tym, jak... no cóż... straciłeś puls - stwierdził łagodnie Albus. - Arthemis wstała, żeby cię, jakby to powiedzieć... poszukać...
            Scorpius popatrzył na nią pytająco.
            -           Po prostu to zrobiłam, no! - rzuciła, przeczesujac nerwowo włosy palcami. - Zawsze mogę wyczuć twoją energię. Każdą energię... Ale nie było jej tam, a ja byłam zbyt osłabiona... - przetarła twarz. - A potem oni zrzucili na mnie całą tą energię - wykrztusiła. - Czułam się, jakbym palili mnie na stosie... Byłam zbyt wrażliwa na wszystko i... Były trzy źródła twojej energii. Więc połączyliśmy ją w jedno, wlaliśmy ci do gardła Złotą Wodę Oread i czekaliśmy.
            -           No i Lily się wkrzyła, gdy nic się nie działo i walnęła cię prosto w mostek, no i nagle ożyłeś.
            -           Po sztucznym oddychaniu - dodał uprzjemie Albus.
            Scorpius skrzywił się, patrząc na niego z odrazą.
            Albus zaśmiał się diabolicznie.
            -           Oni - wskazał Arthemis i Jamesa.
            -           Nie myśl sobie za wiele - warknął James, zasłaniając sobą Arthemis.
            -           Boże, dobrze, że to nie byłeś ty! - odrzekł Malfoy, wzdygając się.
            -           Teraz to wszystko - powiedziała Arthemis.
            -           Rozumiem - powiedział wzdychając Harry. - Jesteście dzielni, genialni i macie cholerne szczęście. Nie widzę innego wytłumaczenia. A teraz muszę się przespać - mruknał, zwracając się do drzwi.
            -           Scorpius, Rose, James i Arthemis pojutrze wracacie do szkoły na ostatni tydzień. Al, niestety musisz jeszcze poleżeć tutaj trzy dni.
            Albus skinął głową. Gdy rodzice wyszli Rose i Arthemis rzucili się na Albusa. A przynajmniej chciały. W ostatniej chwili się zreflektowały.
            -           Jesteś cholernym geniuszem, Al! - zaśmiała się Rose. Praktycznie zrujnowałeś jego plan...
            -           Na Merlina, wykonaliśmy kawał doskonałej i niemożliwej roboty - westchnęła Arthemis. - Wszyscy...
            -           Szkoda tylko, że ci rycerze krucjaty się nie pojawili. Przydałoby się nam wsparcie! - prychnął Scorpius.
            -           Myślę, że się pojawili - mruknęła cicho Rose, wymieniajac spojrzenia z Arthemis. Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Podeszła do szkolnej peleryny z wyszytym herbem Hogwartu.
            -           Mugole używali słowo krucjata na dalekie wyprawy, w których próbowali odzyskać kontrolę nad Ziemią Świętą - powiedziała. - Samo słowo wzięło się od krzyża... ale tak naprawdę to po prostu wyprawa.
            -           No i co? - zapytał Albus niecierpliwie.
            -           W Hogwarcie są cztery domy i każdy ma swój symbol. Wszystkie zostały umieszczone na herbie szkoły i rozdzielają je dwie prostopadłe linie, tworzące krzyż... - Arthemis podniosła do góry swoją szatę, żeby Al mógł to zobaczyć. - Pomyślcie ilu rycerzy Hogwartu pojawiło się tam wtedy. My sami, nasi rodzice... Fred, Valentine, Victoire, Teddy, Dominique... Każdy zrobił coś, żeby pomóc w obaleniu Anglestone'a.
            -           Przepowiednie są do niczego... - prychnął Scorpius, kładąc się z powrotem na poduszkę. - I nie myślcie, że to wszystko coś zmienia. Jak znowu wrócimy do szkoły, będzie po staremu...
            Chociaż miał zamknięte oczy, niemal poczuł, jak Rose się cofnęła, jakby ją uderzył.
            Albus i James spojrzeli po sobie. Było im głupio, że ich też to dotknęło. Naprawdę zaczynali się do niego przyzwyczajać. Oczywiście robili to tylko dla dobra Rose, ale on mógłby przestać być takim zakutym łbem...
            -           Wiesz... - zaczęła Arthemis wolno. - ... dobrze, że jesteś Ślizgonem.
            -           Zawsze to powtarzam - burknął, odwracając się od niej.
            -           Gryfoni dbają i walczą o wszystkich, a Ślizgoni...
            -           ... o nikogo.

            -           ... za swoich. Ślizgoni walczą za swoich i są gotowi dla nich na wszystko. Więc, może przestałbyś okłamywać sam siebie Scorpius, bo w pewnym momencie przestaniemy słuchać tego co mówisz i zaczniemy zauważać tylko to, co robisz... - i kończąc tym zdaniem, podeszła do włącznika i zgasiła światło, a potem przelotnie dotykając ręki Jamesa, położyła się do łóżka.