niedziela, 25 lutego 2018

Biały Kruk (Rok VII, Rozdział 29)


- Będziemy musieli zdecydować, gdzie umieścić wszystkich poniżej 15 roku życia - stwierdził Scorpius, patrząc na plany Hogwartu i okolic.
       -    Poniżej 15 roku życia? Chcesz, żeby piątoklasiści też walczyli? - zapytała przerażona Rose.
       Scorpius odwrócił się do okna i zacisnął powieki.
       -    Chcę im i ich rodzicom dać wybór...
       -    Ale piętnastolatki?! Lily jest w tym wieku!
       Przez twarz Scorpiusa przemknął szybki, morderczy uśmiech.
       -    Taa... i sądzę, że przetrzebiłaby trochę ich armię...
       Rose zbladła. Przełknęła ślinę i opadła na krzesło.
       -    My naprawdę się zbroimy, prawda? Czy naprawdę chcesz żeby te dzieciaki stanęły wraz z nami do boju?
       -    Nie chcę - odpowiedział cicho. - Nie chcę, żeby to wszystko się działo. - Włożył palce we włosy i zaczął szarpać. - Do tej pory myślałem, że najtrudniejsze co w życiu zrobię to stanąć przed twoimi rodzicami i powiedzieć im, że cię nie oddam. A tu nagle mam tu wojnę do rozegrania, ludzi do obronienia i wiedźmę z sprzed tysiaca lat, która tylko czyha aż będzie mogła nas wszystkich rozerwać na strzępy!
       Rose, której zatrzepotała serce, przy pierwszej części jego wypowiedzi, zamarła. Miał racje. Ale nie do końca...
       -    Raczej pokłonić się...
       -    Co?
       -    Morgana nie chce rozerwać nas na strzępy. A przynajmniej nie wszystkich... Nie chce przecież rządzić światem bez czarodziejów. Chce rządzić czarodziejami. Chce zdusić w zarodku wszelkie możliwe ogniska buntu, a wie doskonale, że w pierwszej kolejności musi zdławić opór swojego największego przeciwnika i zniszczyć wszystko, co po sobie pozostawił.
       Scorpius spojrzał na nią z zastanowieniem.
       -    Masz rację. Ale nie zmienia to faktu, że złagodzi swój atak. Przeleje tyle krwi ile będzie potrzeba. Tyle, żeby inni zadławili się nią ze strachu... Musimy wykorzystać wszystko, co mamy.
       -    Arthemis i James wyruszają jutro do Indii, szukać ostatniego z kluczy. Muszą się śpieszyć.
       -    A dzieciaki?
       -    Zakopały się w archiwum i poszukują czegoś o merlinistach i morganie.
       -    To zajmie im całe wieki. Nie mamy na to czasu! Na nic już nie mamy czasu... - dodał szeptem.
       -    Wiadomo, czy Nick i chłopaki rozgryźli system obronny?
       -    Nie. Nie udało im się dokończyć. A teraz przybyli następnie i zajęli się czymś innym... - burknął niezadowolony.
       -    Kiedy Minister będzie chciał poinformować społeczeństwo? - zapytała Rose.
       -    Za kilka dni. Próbują zminimalizować panikę, ale wątpię, żeby to coś dało...
       -    Więc chcesz, żebyśmy powiadomi studentów, że ci którzy chcą i otrzymają zgodę od rodziców, mogą zgłosić się do obrony Hogwartu?
       -    Umieścimy ich na niższych poziomach. Przy schronach, żeby ktoś ich strzegł.
       Rose pokiwała głową, chociaż jej serce drżało. Jak dużo czasu jeszcze im zostało? Kogo straci? Spuściła głowę i odetchnęła ciężko.
       Scorpius do niej podszedł i palcem podniósł jej podbródek.
       -    Co się stało?
       Rose przeszedł dreszcz. Spojrzała na niego błyszczącymi, mokrymi oczami.
       -    Nie chcę nikogo stracić - szepnęła.
       Scorpius zamarł. Mógł ją okłamać. Przyszłoby mu to z łatwością, a ona może spałaby dzisiaj spokojniej.
       Ale nigdy nie wierzył w te wszystkie heroiczne bzdury i obietnice. Jak można było komuś obiecywać "Nigdy nie pozwolę cię skrzywdzić". Nie był wszechmocny. Mógł tylko robić wszystko, co był w stanie zrobić. I pomimo tego, że wprawiało go to w przerażenie, musiał być świadomy swoich słabości.
       Dlatego tylko pocałował ją w czoło i mocno przytulił.
       -    Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby do tego nie doszło.
       Rose wdychając zapach jego koszuli, pokiwała głową. Czerpiąc siłę z jego spokoju i spokój z jego zapachu.
       -    Myślałem, że będę miał więcej czasu - mruknął niezadowolonym tonem.
       -    Na co? - zapytał sennym głosem Rose, rozluźniajac się w jego ramionach. Było jej ciepło, jej serce biło trochę szybciej niż zwykle. Czuła jak jej mięśnie się rozluźniają. Chciała tutaj zostać. Zapaść w sen, czując pod policzkiem bicie jego serca.
       -    Chciałem to dobrze zaplanować. I powoli wprowadzić w życie. Ale ponieważ ta cała chora sytuacja może w ogóle odebrać mi możliwość poinformowania świata, że jesteś ze mną i mam ich w nosie, nie mam zamiaru zwlekać...
       Rose poderwała głowę, żeby spojrzeć mu w twarz.
       Scorpius odgarnął jej kosmyk włosów za ucho i dodał:
       -    Wyjdziemy stąd dzisiaj ręka w rękę Rose... - wpatrywała się w niego, jak w obraz. Trochę z nadzieją, trochę ze strachem i z mieniącą się radością.
       Scorpius zbliżył usta do jej ust.
       -    Żadnych protestów? - Pokręciła powoli głową, czując mrowienie warg od bliskości jego oddechu. - Dobra dziewczynka - mruknął Scorpius, oplatając ją w pasie ramionami, w tym samym momencie, w którym jego nakryły jej.



       Arthemis siedziała przed toaletką w dormitorium dziewcząt. Energicznie szczotkowała  włosy. Gdy zerknęła na szczotkę skrzywiła się. Może nie powinna szarpać ich aż tak bardzo, ale była taka wkurzona. Taka wściekła, że łzy złości napływały jej do oczu.
       Powinna im obu poucinać co nieco! Jak oni śmieli tak bawić się jej uczuciami i naciskać jej guziki, jak im się podoba?!
       Drzwi się otworzyły i zamknęły. James wyszedł spod peleryny i rzucił ją na łóżko Lily.
       -    Jestem przygotowany na tyradę stulecia - zapowiedział.
       Arthemis odwróciła się do niego energicznie.
       James się rozpłynął. Bał się, że jeżeli jeszcze sekundę na nią popatrzy popłynie mu krew z nosa. Nie mógł się opanować.
       Podszedł do niej i pocałował ją. Przywarł do jej ust, objął ją w pasie i uniósł z siedzenia. W końcu jednak niechętnie się od niej oderwał.
       -    Boże, jesteś taka przesłodka. Te zaróżowione ze złości policzki i błyszczące od łez oczy. Ostatni raz widziałem coś tak słodkiego, jak Miodowe Królestwo wypuściło na rynek nową serię czekoladowych kremówek.
       Arthemis zmrużyła oczy.
       -    Bardzo chcę ci teraz przywalić, wiesz?
       Odepchnęła go.
       -    Niby co to miało być?! - warknęła.
       James westchnął. Przetarł dłonią kark.
       -    Przepraszam.
       Arthemis założyła ręce na piersi.
       -    Myślisz, że to wystarczy?
       James padł na kolana i rozłożył ręce.
       -    Bardzo przepraszam...
       Nie śmiej się, nie śmiej się, nie śmiej się. Nie waż się nawet uśmiechnąć! - rozkazała sobie Arthemis w myślach.
       Wyciagnęła rękę a z łóżka od razu wystrzeliła w jej kierunku poduszka. Pierwszy cios spadł na głowę Jamesa. Drugi na jego ramię.
       -    Hej!
       -    Jak mogłeś być takim idiotą?!  Przez tyle miesięcy dobierała się do ciebie a ty nie reagowałeś?! Mało cię nie zgwaciła!! A może jeszcze ci się to podobało, co?! Masz intelgencje planktonu?!
       -    To o to jesteś zła?
       -    Wszystkie neurony odpłynęły ci poniżej pasa?! O czym ty myślałeś, jak jej tyłek wciskał ci się w krocze?! Jaja sobie robisz?! Nawet nie jestem w stanie wymyślić dostatenicznie obraźliwego określenia, żeby opisać poziom twojej głupoty! Do tej pory nie sądziłam, że można mieć iloraz inteligencji niższy niż gumochłon, ale zmieniłam zdanie!
       -    To nie było tak - powiedział James, wzruszając ramionami. - Byłem zbyt zajęty zwracaniem uwagi na takie drobnostki.
       -    Drobnostki?! - syknęła Arthemis i poraz kolejny walnęła go w głowę, wkładając w to więcej siły.
       -    Ałaa! No, wiesz, jak wtedy kiedy  przyjeżdżają jacyś krewni i wciskają ci do opieki jakiegoś irytującego dzieciaka. Generalnie jesteś zirytowany, że cię w to wrobili, ale gdzieś tam czasami sobie pomyślisz: fajnie, że dobrze się bawi.
       Arthemis upuściła wojowniczo uniesioną poduszkę.
       -    Myślałeś tak o Antonette?
       -    Mniej więcej...
       - Nie możesz tak myśleć o dorosłych kobietach! - Arthemis walnęła mu z całych sił, a potem odrzuciła poduszkę. - Zabraniam! Masz o nich myśleć, jak o... Jak o wampirzycach, które czyhają na twoją krew, godność i cnotę! - Złapała go za kołnierz i pociągnęła na nogi.  - Rozumiesz?!
       James nachylił głowę i po raz kolejny wpił się w jej usta.
       -    Jesteś zbyt urocza, gdy zachowujesz się irracjonalnie. Mam ochotę zamknąć cię w pudełku i przewiązać wstążką.
       Chwilę potem zgiął się w pół, gdy pięść Arthemis wbiła mu się pod żebro.
       -    Wybacz, to był odruch.
       James pomachał ręką nie podnosząc głowy, na znak, że nie szkodzi. W końcu jednak udało mu się zaczerpnąć tchu.
       -    W porządku. Czyli wszystko gra?
       -    Gra?
       Słysząc w jej głosie nagły mrok i chłód, James się wyprostował.
       Zaczynamy drugą rundę, pomyślał.
       -    Dałeś zrobić z siebie przynętę - powiedziała cicho. Jamesowi ten ton kojarzył się z odgłosem wydawanym przez niskolecącą jaskółkę, szukającą schronienia przed zbliżającą się burzą. Ten ton był jak cisza sekundę przed uderzeniem pierwszej błyskawicy.
       Przeszedł go dreszcz. Już nie chciał jej pocałować, jak przed chwilą. Chciał rzucić ją na łóżko i pozwolić jej, żeby przejęła nad nim kontrolę.
       -    Wystawiłeś się na niebezpieczeństwo - dodała. - Którym byłam ja!
       -    To nie było niebezpieczeństwo - odpowiedział poważnym tonem. - To nigdy nie było niebezpieczeństwo.
       -    Lucian zrobił z ciebie mój cel! Specjalnie!
       -    Tak. Zrobił ze mnie cel. I udowodnił ci to, o czym przekonywałem cię od dawna - dodał łagodniej. - Nawet nie panując nad sobą... nie jesteś w stanie mnie skrzywdzić. - Podszedł do niej i pogłaskał ją po policzku. - Miej w siebie trochę więcej wiary, Arthemis.
       -    Nie zostałeś ranny?
       -    Nawet okruch szkła na mnie nie spadł. Musiałbyś być na moim miejscu. Jakbym znalazł się w szklanej bańce. Nic nie mogło się przedrzeć.
       -    Dobrze - powiedziała twardo. - W porzadku.
       -    Nie chciałem cię zranić, Arthemis. Naprawdę. Ale to jedyna sytuacja, która przyszła mi do głowy, kiedy Lucian powiedział, że trzeba cię sprowokować, żebyś straciła nad sobą panowanie. Przynajmniej przy mnie.
       -    Rozumiem. Nie powiem, żeby było to przyjemne, ale rozumiem. I... cóż... ulżyło mi.
       Arthemis wzięła głęboki oddech i przeciągnęła się.
       -    Potrzebuje snu. Ty też... - Zerknęła na niego przez ramię, szukając swoich piżam. Zamrugała, widząc jego minę. - Co się stało?  Wyglądasz jakbyś miał się rozbeczeć...
       -    Bo po tym wszystkiem bardzo chciałbym się z tobą kochać, a jesteśmy w szkole i jest tu pół mojej rodziny. I do tego śpi tu moja młodsza siostra... I to takie smutne! - odchylił głowę do tyłu, jakby wył z rozpaczy.
       Arthemis parsknęła śmiechem. Spojrzała na trzymane w rękach piżamy, a potem schowała je ponownie do szafy, podeszła do Jamesa i szarpnęła go za koszulkę.
       -    Ściągaj.
       - Co?
       - Muszę w czymś spać. Więc ściągaj koszulkę i kładź się do łóżka.
       Gdy pogasili wszystkie lampy, mocno spleceni cieszyli się jedną z niewielu spokojnych nocy, jaka im pozostała.



W momencie, gdy J.J. ze swobodą kota pojawiła się między wrogiem i jednym lekkim dotnięciem powaliła czterech z nich, Tristan oniemiał.
       Kim była ta dziewczyna?!
       -    Zakon Kruka! - warknął przywódca. - Zabić ją!
       Zanim jednak czarownica stojąca najbliżej J.J. zdążyła się w jej stronę odwrócić ta kopnęła ją wysoko prosto w kręgosłup.
       -    A wy ruszycie się w końcu, czy dalej będziecie odpoczywać? - rzuciła zgryźliwie w stronę Sereny, jednocześnie wykręcając rękę przeciwniczce i zasłaniając się nią jak tarczą.
       -    Może rzeczywiście powinniśmy? - mruknęła Serena z zastanowieniem do Gabriela.
       -    Po, co? J.J. całkiem nieźle sobie radzi...
       J.J. parsknęła z irytacją, gdy czarownica wbiła jej obcas w śródstopie.
       -    Przestańcie się bawić z tymi bachorami! - warknął przywódca. Machnął różdżką w stronę J.J. która odskoczyła w samą porę, by zobaczyć, jak śmiertelne zaklęcie trafia w czarownicę, która z nią walczyła. Chwilę później znikła.
       - Wezwijcie pozostałych - warknął przywódca. - Połowa ma przeszukać archiwum! Macie mi znaleźć tego Łowcę! Reszta niech w końcu pozbędzie się tych bachorów! Ja osobiście zajmę się tym małym Krukiem!
       Tristan zrobił krok do przodu, widzac, jak czarodzieje otaczający Serenę i Gabriela zaciśniają krąg, unosząc różdżki. Jednak w tym samym momencie poczuł rekę na ramieniu.
       -    Jeżeli zrobisz krok z tego miejsca, sama osobiście cię zabiję - usłyszał szept J.J., która zmaterializowała się za nim z nicości.
       -    Nie będę tu stał - warknął Tristan.
       -    Niech Pan lepiej tu zostanie. Chodzi im o Pana. Dopóki Pan tu jest są rozproszeni. Jeżeli się Pan ujawni skupią się bardziej na wybiciu nas.
       -    Dlaczego nie zostałaś niewidzialna.
       -    Bo gdyby nie widzieli przeciwnika, zaczęliby Pana szukać, a Rena i Gabe skupiliby na sobie całą ich uwagę. Poradzimy sobie - dodała i znowu znikła.
       -    Niech to szlag! - warknął Tristan i przywarł do regału, bo dziewczyna miała rację.
       Obserwował wszystko, gdy pojawiło się więcej przeciwników. Ręce mu drżały od powstrzymywania się, ale nie drgnął, bojąc się pogorszyć sytuację.
        J.J. w swej niewidzialnej formie musiała kopnąć Lydię w nerki, bo ta poleciała jak długa do przodu. W następnej chwili pojawiła się z różdżką za plecami przywódcy.
       -    Szukasz mnie? - rzuciła z uśmiechem.
       -    Dziecko, nawet nie wiesz z kim zadzierasz - powiedział spokojnie przywódca.
       J.J. rzuciała zaklęcie, które przywódca bez problemu odbił. W następnej chwili oboje zaczęli poruszać się z taką szybkością, że Tristan widział jedynie zostawiane przez nich cienie i rozbłyski zaklęć.
       Ich walka na kilka sekund sprawiła, że wszyscy morganiści spojrzeli w ich kierunku. Wtedy właśnie Gabriel krzyknął:
       -    TERAZ!!
       Serena wzięła głęboki oddech, a w chwilę poźniej pchnęła swoją moc w stojących na przeciwko niej ludzi. Pięć osób stojących jeszcze przed chwilą dwa metry od niej, leciało teraz przez całą długość archiwum jakby niewidzialna siła taranowała ich niczym muchy.
       W tym samym czasie Gabriel machnął różdżką, a szuflady i półki z poprzewracanych regałów zasypały kolejnych trzech. Jakby nagle te przemioty ożyły zaczęły bez opamiętania tłuc przeciwników.
       Serena i Gabriel wyrwali się z kręgu, jednak przewaga nadal była przeważająca, a widać było, że nie są posiadają umiejętności, jak J.J., która właśnie na chwilę pojawiła się na jednym z wciąż stojacych regałów, a na przeciwko niej kilka regałów dalej stał przywódca.
       -    Nie jesteś zwykłym Krukiem - powiedział, ocierając stróżkę krwi ściekającym mu po szyi.
       -    A ty nie jesteś byle morganistą, prawda? Przywódco Dragonów?
       Przywódca zasyczał na nią, a w tym momencie J.J. rzuciła w jego nogi dwie ostre jak przytwa gwiazdki. Rozległ się wrzask, a potem oboje znowu znikli, pogrążając się w zbyt szybkiej walce.
       Tristan zaciskał zęby, widząc Gabriela i Serenę pogrążonych w walce. Wiedział, że magiczne bariery, którymi się otaczali, są coraz bardziej nadwątlone, a oni zostają coraz bardziej zepchnięci do defensywy. Musiał coś wymyślić...
       Serena rzucała zaklęcia jednocześnie lewą ręką używając swojej mocy i rozsyłając przeciwników po całym magazynie. Tristan znał tę moc i wiedział, że używanie jej w nadmiarze ma swoje konsekwencje.
       Widział też, że część powalonych za jej pomocą ludzi, powoli otrząsa się, łapiąc za głowę. Zaraz ponownie przyłączął się do walki. Przemknął więc cicho do każdego z nich i petryfikował ich. Łamał różdżki. Wiązał ich zaklęciami, podczas gdy za jego plecami, krzyki bólu i dźwięki zaklęć coraz bardziej się nasilały.
       Widział, tę przerażającą chwilę, gdy Serena poślizgnęła się na kałuży krwi Drake'a i padła na ziemię, a Lydia niczym wściekły tygrys rzuciła się na nią i zaczął uderzać jej głową i posadzkę. Jej pięść trafiła Serenę w twarz, a ta otrząsając się próbowała skupić wzrok.
       Gabriel krzyknął jej imię. Odepchnął zaklęciem przeciwnika i zaczął biec w jej kierunku, jednak kilku jeszcze stojących przeciwników trafiło go w plecy zaklęciami i padł na ziemię.
       Serena na szczęście tego nie widziała. Ledwo widząc wściekłą twarz Lydii, objęła dłonią jej nadgarstek i posłała w nią wiązkę naelektryzowanej mocy. Dziewczyna poleciała na olbrzymią metalową konstrukcję regału i osunęła się po nim bez życia.
       J.J. zmaterializowała się kilka metrów dalej wraz z przywódcą, który posłał w jej stronę kombinację zaklęć, którą ja powaliła. Dziewczyna oddychała z trudem, patrząc jak Przywódca zbliża się do niej. Stanął nad nią i wycelował w nią różdżką.
       -    Powiedz pozostałym... że nadchodzimy. Crucio!
       W archiwum rozległy się rozdzierające wrzaski Jennifer.
       Tristan zaczął biec.
       Serena zdołała podnieść się na kolana. Zobaczyła leżącego na ziemi, nieprzytomnego Gabriela oraz J.J. rzucającą się po podłodze z niewyobrażalnego bólu. Okrążało ją siedmiu nadal stojących przeciwników. Krzyki J.J. nie ustawały, jakby próbowano wyrwać z niej duszę gołymi rękami.
       -    Nie... - szepnęła Serena. - J.J...  - wyciągnęła rękę w kierunku przywódcy i posłała w niego falę psychicznej energii, przez co zgiął się w pół i złapał za skroń z wrzaskiem.
       Serena nie widziała jednak, że stojacy za nią czarodziej, celuje prosto w jej głowę. Tristan wpadł na niego wrzeszcząc:
       - Sectusempra! - czarodziej padł na podłogę zalewając się krwią.
       - To ON!! Brać go! Brać go żywego!! - zaczęli wrzeszczeć pozostali.
       J.J. wykorzystała pomoc Sereny i zamieszanie, wyciągnęła podręczny nóż z buta i wbiła go w stopę Przywódcy, a gdy ten ponownie nachylił się oszołomiony bólem i wściekłością, wycelował w nią różdżką ze śmiertelnym zaklęciem na ustach, wyrwała nóż z jego ciała i chlasnęła nim na oślep. Z żyły polała się krew. J.J. zamrugała zaskoczona, widząc jak Przywódca łapie się za gardło. Z pomiędzy jego palców wypływała gęsta, gorąca posoka. Mężczyzna zaczął się dławić, a chwilę potem runął tuż obok Jennifer.
       Serena widząc jak przeciwnicy otaczają Tristana podźwignęła się na nogi. Dwójka z nich odwróciła się w jej stronę i zaczęła rzucać w nią zaklęciami. Odbijała je uparcie prząc na przód.
       Rozległ się odgłos rozbitego szkła i w całym archiwum rozbłysło oślepiające białe światło. Tuż za Tristanem pojawiła się ogromna dziura w przestrzeni. Nie zastanawiając się dwóch czarodziejów, z którymi walczył po prostu rzuciło się na niego i siłą impetu przeskoczyło z nim przez portal.
       -    NIEE!! - Serena rzuciła się biegiem w stronę portalu, ale powstrzymało ją jedno z zaklęć, rzucone przez przeciwnika. Padła na ziemię, wijac się z bólu i patrzac, jak ostatni morganiści przeskakują przez dziurę w przestrzeni i znikają.
       Chwilę potem zapadła ciemność, a portal zniknął.
       -    Nie... - szepnęła Serena. - Dziadku... NIE...!
       -    Serena!? - rozległ się niewyraźne i zniekształcony krzyk J.J., która z trudem podnosiła się na nogi. Była cała we krwi. A ten człowiek, w którego krwi stała... A on... Poczuła gwałtowne mdłości. Nie. Nie mogła teraz o tym myśleć. Zataczając się ruszyła w stronę Sereny. - Co się stało?
       -    Zabrali go... Zabrali dziadka - powiedziała w szoku Rena.
       -    Co z Gabrielem?
       Serena gwałtownie odwróciła głowę. Jęknęła i poderwała się z ziemi, żeby dotrzeć do Gabe'a.
       -    Gabe?! - odwróciła go na plecy i potrząsnęła nim. - Gabe?!
       Gdy jęknął zalała ją fala ulgi. Pochyliła głowę i położyła czoło na jego piersi. J.J. padła na kolana obok niej. Położyła jej rękę na ramieniu i ścisnęła.
       -    Musimy szybko poinformować naszych o tym, co się tu stało. Zaczynamy znikać... - powiedziała.
       -    Co?! -  Serena spojrzała na swoją dłoń. Zrobiła się blada. Bardzo blada. Dłonie J.J. były już niemal przezroczyste. Pojedynek z przywódcą musiał ją wiele kosztować.
       -    Zużyliśmy zbyt dużo mocy. Piasek czasu się wyczerpuje...
       -    Ja pójdę. Nadal wyglądam jak człowiek... Zajmij się Gabrielem - Serena z trudem podniosła się na nogi i  powolnym biegiem ruszyła w kierunku wyjścia.


Arthemis i James zostali zbudzeni przez przerażoną i oszołomioną Rose.
       -    WSTAWAJCIE! WUJEK HARRY MÓWI, ŻE BYŁ ATAK NA MINISTERSTWO!
       Oszołomieni wyskoczyli z łóżka. Złapali za ciuchy i zaczęli się pośpiesznie ubierać.
       -    Ktoś zginął? - zapytała Arthemis, wkładając broń w uprzęże i pasy.
       -    Nie wiem. Wujek powiedział, że mam was natychmiast zawiadomić.
       James był gotowy pierwszy, Arthemis dogoniła go chwilę potem.
       -    Atak na Ministerstwo? Ponowny w tak krótkim czasie?! To bez sensu! - warknął James.
       -    Nie wiemy, czy chodziło im o coś konkretnego, czy ponownie chcieli wzbudzić panikę... - odpowiedziała.
       Biegiem przemierzali nadal uśpiony i cichy zamek. Gdy dotarli do gabinetu dyrektora, czekała na nich Hermiona, pośpiesznie wprowadziła ich do środka.
       -    Co się dzieje? - zapytała Arthemis.
       - Grupa Morganistów zaatakowała Archwium.
       Arthemis serce zamarło.
       -    Dlaczego?
       Hermiona spojrzała na nią. Ręka, którą położyła na ramieniu Arthemis, drżała.
       -    Szukali twojego ojca...
       -    CO?! - Arthemis się zachwiała.
       -    Ale nic mu nie jest?
       Hermiona wrzuciła do kominka garść proszku. W jej wzroku było zbyt dużo żalu, strachu i współczucia.
       -    Czekają na was...
       Arthemis wskoczyła w płomienie, krzycząc "Ministerstwo Magii!".
       Tato! - wrzasnęła w myślach, a jej szamocząca się moc domagała się uwolnienia. Popuściła jej wiązku, szukając połączenia, śladu jego aury, coraz dalej i dalej, ale napotykała tylko pustkę. Przerażającą zimną pustkę.
       Nie! Tylko nie jej ojciec!
       Gdy wylądowała na błyszczącej posadzce Ministerstwa Magii, pochwyciły ją dłonie pana Pottera. Za nią zmaterializował się James i pani Weasley.
       -    Idziemy do Archiwum. Musimy porozmawiać z dzieciakami, dopóki mamy szansę - rzucił, pociagając ją za sobą do biegu.
       -    Co to znaczy? - zapytała Arthemis.
       -    Wydaje mi się, że zaraz ich stracimy.
       -    Wiadomo, co z moim ojcem?
       -    Zabrali go. Wykorzystali dwukierunkowy portal, żeby porwać go z Ministerstwa.
       Arthemis musiała z całej siły powstrzymywać swoją kipiącą moc, przed rozwaleniem tego wszystkiego. Dlaczego?! Dlaczego jej ojciec?
       Wpadli do Archwium. Arthemis zrozumiała, czemu pan Potter nie przeniósł stąd dzieciaków. Zadawanoby zbyt dużo pytań. Gabriel powoli zanikał, a Serena... Serena była jedynie kształtem, widocznym na tle jednego z regałów.
       Arthemis przypadła do niej.
       -    Co się stało? - zapytała Gabriela, który wyglądał najstabilniej.
       -    Mieli przewagę liczebną - szepnął głos za nią. Odwróciła się, ale zobaczyła tylko złoty piasek, przebierający kształt człowieka. - A nasz czas się kończy - dodał głos J.J.
       -    Wpadli tutaj szukając pana Northa. Chcieli dorwać Łowcę, bo wie o czymś czego chce Morgana - wyjaśnił Gabriel.
       -    Gdy zaczęliśmy z nimi walczyć, powiedziałam mu, żeby się nie wychylał. Myślałam, że posłuchał - powiedziała cicho J.J.
       -    Wydaje mi się, że to on spetryfikował i związał wszystkich tych, których Serena powaliła swoją mocą, żeby już nie mogli nas atakować.
       -    Ale było ich ponad dwudziestu... Na szczeście nie wszyscy dysponowali takimi umiejętnościami, jak ich przywódca. Nie mam pojęcia jak J.J. umiała stawić mu czoła...
       -    Zakon Merlinistów, jest nazywany Zakonem Kruka. Część z nas udoskonaliło starożytną technikę walki, która pozwala nam zamazywac materialne kształty naszej osoby i wykorzystywac naszą własną energię, jako broń. Nazywamy ich Białymi Krukami. Tylko oni są w stanie walczyć z Dragonami Morgany, którzy władają mroczna i potężną magią. Z pozostałymi morganistami mogłam sobie poradzić, ale przywódca, był jednym z Dragonów... - wyjaśniła J.J. której głos stawał się coraz oddleglejszym echem.
       -    Przepraszam - szepnęła Serena do Arthemis. - Gdyby nie próbował mnie uratować nie odkryliby go...
       - Gdyby nie próbował ratować własnej wnuczki, nie byłby Tristanem Northem - powiedziała spokojnie Arthemis. - Teraz wasza kolej by odpocząć... Potrzebujemy was w pełni sił.
       -    Znaleźliśmy go - powiedział cicho Gabriel. - Znaleźliśmy Mistrza Zakonu Kruka. Nazywa się...
       -    Heming Pickerton - dokończył za niego nieznajomy głos. - A jestem jego zastępcą...
       Arthemis usłyszała jeszcze szept J.J. "Dziadek", zanim złoty piasek rozpłynął się w powietrzu. W tym samym momencie Serena niczym pył zdmuchnięty przez wiatr przeciekła jej przez palce, a Gabierl w jednej chwili zniknął im z oczu.
       Spojrzała na człowieka, który nagla przybył. Był to wysoki blondyn o oczach niebieskich, jak chabry. Przez jego lewy policzek przebiegała blizna znikająca w zaroście. Mógł byc w wieku ojca Arthemis. Ubrany był strój bojowy przypominający ten, którzy nosili aurorzy. Na prawej dłoni miał tatuaż przedstawiający kruka.
       Za nim stało kolejnych sześć osób. Byli ubrani identycznie z wyjątkiem chust zawiazanych na twarzy, zakrywających im nosy i naciągniętych kapturów, który odsłaniały jedynie oczy.
       - Nazywam się Marcosias Jarou. Dowodzę jednostkami militarnymi Zakonu Kruka, chcemy was prosić o pomoc...
       - Szukaliśmy was... Znamy sytuację i z całego serca witamy was...
       -    Jak tu trafiliście?  - zapytała Hermiona.
       -    Moi szpiedzy poinformowali mnie, że Dragoni Morgany polują na niejakiego Tristana Northa. Chcieliśmy zapewnić mu ochronę zanim do niego dotrą. Gdzie on jest?
       -    Spóźniliście się - powiedziała cicho Arthemis.
       James pomógł jej wstać. Spojrzał na Marcosiasa.
       -    Został porwany. - Położył rękę na ramieniu Arthemis. - Chodź, musimy się spakować i ruszyć za nimi. Mamy jeszcze szansę go znaleźć...
       Arthemis wyrwała się i spojrzała na niego z płomieniem w oczach.
       -    Nie lekceważ mojego ojca! - warknęła.
       -    Nie lekceważę - powiedział uspokajająco James. - Ale z każdą minutą nasze i jego szanse maleją.
       -    Jest wystarczająco intelignetny, żeby przetrwać, szczególnie jeżeli ma coś, czego od niego chcą. A my mamy własną misję James. Musimy uratować ostatni klucz...
       -    My go znajdziemy - powiedział nieoczekiwanie Marcosias. - Musimy wiedzieć, czego od niego chcą...
       -    Przez ostatnie trzy lata mój ojciec pracował nad znalezieniem źródła młodości. Tylko tyle wiem. Wszystkie mapy i dane zawsze miał w gabinecie w domu...
       -    Jeżeli Morgana chce wykorzystać źródło młodości to znaczy, że jeszcze nie wpełni włada swoją mocą i ciałem. A dopóki twój ojciec jej tego nie zdradzi nasze szanse na zabicie jej się zwiększają. - Spojrzał na swoich ludzi. - Będziemy działać szybko...
       Jednocześnie skinęli głowami.
       Marcosias wyciągnął rękę w kierunku Harry'ego.
       -    Nasz Mistrz spotka się z wami w tym miejscu - na dłoni Harry'ego pojawił się tatuaż. - W tej wojnie nie możemy walczyć sami - dodał, a potem cała niezwykła grupa rozpłynęła się w powietrzu.
       -    Przykro mi, Arthemis - powiedziała cicho Hermiona.
       Arthemis potrząsnęła głową.
       -    Nic mu nie będzie. Mój ojciec wie, że spotka go coś o wiele gorszego jeżeli będę musiała go szukać w zaświatach... - mruknęła złowieszczo. - Czy mogłaby Pani zaopiekować się Archerem?
       -    Oczywiście.
       -    James, chcę wyruszyć do Indii już dzisiaj - powiedziała, odwracając się w jego kierunku.
       Skinął głową, powstrzymując się od objęcia jej. Była jak hartowana stal, ale cała aż dygotała w środku.
       -    Nie traćmy czasu... - dodał zamiast tego, łapiąc ją za rękę. Skinął ojcu głową i teleportował się wraz z Arthemis.