Tristan North wpatrywał się przed siebie z marsową miną.
Coś było nie tak... Coś zdecydowanie było nie tak...
Z pozoru
wszystko było nienaganne, ale jakby na to nie spojrzał, było w tym coś
podejrzanego...
Te dzieciaki
były zbyt dobrze wychowane!
Niczym jakieś
androidy... Słyszał o takich budzących grozę humanoidalnych robotach,
podających się za mugoli... Straszne. Naprawdę straszne...
No, bo spójrzcie
chociażby na tę całą Serenę. Stała przed kompleksem szuflad piętrzących się aż
do sufity, w dziwnie ciasnej przestrzeni pełnej kurzu, a wyglądała jakby spodziewała
się, że z ukrycia ktoś jej zrobi zdjęcie. Idealnie wyprostowana sylwetka,
płynne ruchy nadgarstka, gdy zmieniała kartkę akt, których przeglądała.
Nienaganna, elegancka, ulotna... Niczym panienka z dobrego domu, znajdująca się
w ogromnej bibliotece starej posiadłości.
A nie w zakurzonym, zawilgoconym archiwum, do którego nikt pewnie nie
zaglądał od jakichś pięćdziesięciu lat...
- Sereno, czy sądzisz...
No właśnie...
Tristana przeszedł dreszcz. Poczuł go na czubku głowy. No właśnie...
podejrzane... Nawet ten chłopak... nadal był ubrany w białą koszulę... I nadal
była czysta... I zwracał się do Sereny w poprawnie odmienionym wołaczu...
Podejrzane!!
Arthemis i James
nawet w swoich najświetniejszych momentach nie grzeszyli takim wewnętrznym
spokojem. Nie mówiąc już o tym, że w takim ponurym pomieszczeniu, z nudnym
zadaniem do wykonania, połowa szuflad już by latała w powietrzu.
Tristan westchnął w głębi duszy. Może to z
nim było coś nie tak? Może Arthemis i
jej przyjaciele dali mu taką szkołę, że normalne dzieciaki go przerażały?
Rozejrzał się,
ale nigdzie w pobliżu nie mógł dostrzec trzeciej osoby. Gdzie
podziała się J.J.?
Sprawdził
najbliższe dziesięć rzędów, ale nigdzie jej nie było. A przecież nie było sensu
szukać czegokolwiek poza działem archiwum obejmującym IX, X i XI stulecie.
Zaczął szukać
dziewczyny w dalszych rejonach archiwum, ale nigdzie nie było śladu światła.
- J.J.?! - zawołał. Odpowiedziała mu cisza.
Przyśpieszył.
Przebiegł starsze działy. Znalazł kilka półek sięgających III wieku. Odwrócił
się. Nie widział już wogóle łuny
rzucanej przez światło latarnii, które porozstawiali Serena i Gabriel.
- Serena! - możliwe, że go nie słyszeli, ale i
tak zaniepokoiła go otaczająca go cisza.
- Panie North?
Tristan miał
nadzieję, że nie dało się zauważyć jak podskoczył kilka centymetrów nad ziemię,
gdy zza jego pleców odezwał się łagodny głos. Odwrócił się do J.J. i wypuścił
ze świstem powietrze. Takie bezszelestne pojawianie się znikąd mogło
doprowadzić człowieka w jego wieku do zawału...
Ze zmarszczonymi
brwiami spojrzał na J.J. Na wiele sposób była chłodną pięknością. Jednak jej
oczy były ciepłe, nawet ich przerażająca szafirowa głębia nie zdołała tego
ukryć. Patrzyła na niego z lekko przepraszającym wyrazem twarzy.
- Nie powinnaś oddalać się tak daleko nic nie
mówiąc... - zganił ją łagodnie. Rozejrzał się unosząc lampę. - Mam wrażenie, że
to miejsce nie ma końca...
- Przepraszam. Coś mi wpadło do głowy i
straciłam poczucie zagrożenia - odparła.
- Straciłaś poczucie zagrożenie, co? -
wyciągnął rękę i poklepał ją po głowie. - Cieszę się, że pochodzicie z czasów,
gdy to uczucie jest nierozłączoną częścią was. Chciałbym, żeby Arthemis kiedyś
mogła powiedzieć to samo.
J.J. spoważniała
i pokiwała głową.
- A tak właściwie, dlaczego zajrzałaś akurat
tutaj? - zapytał z ciekawością.
- Gdy Serena i Gabriel przeszukuj akta w
poszukiwaniu porozumienia z Zakonem Melinistów, pomyślałam, że skorzystam z
okazji i zajrzę tutaj... - wskazała ręką alejkę po prawej stronie, gdzie stała
jej latarnia.
Tristan spojrzał
na tabliczkę z nazwą alejki: "Mity i legendy".
- Wiem, że tamto porozumienie jest znanym
dokumentem i musi gdzieś być w oficjalnych rejestrach. Każdy nowy mistrz zakonu
musi się na nim podpisać. Ale tutaj... tutaj są rzeczy, które ktoś uznał za
niewiarygodne i po prostu porzucił. - J.J. patrzyła na zawalone stosami
nieuporządkowanych papierów, tabliczek, książeczek i zwojów półki.
- Rozumiem twoją ciekawość, sam chętnie bym tu
posiedział - zaśmiał się Tristan, rozwijając jeden ze zwojów i aż się zatrząsł
z podekscytowania. Była to historia zapisana kaligrafią zapewne sprzed tysiąca
lat. Zwinął zwój z żalem. - Chyba jednak nie mamy czasu na to, aby tutaj
siedzieć...
- Może powinniśmy znaleźć czas - mruknęła J.J.
- Przyszło mi do głowy, że od dawna szukaliśmy wiadomości i faktów na temat
Morgany i nadal nie możemy dotrzeć do źródeł jej mocy. Może więc powinniśmy
trochę poszerzyć swoje standardy. Może nie powinniśmy szukać w sprawdzonych
źródłach, skoro tam tego nie ma?
- Myślisz, że znajdziesz coś o początkach jej
mocy?
- Myślę, że jest to dość prawdopodobne, że
znajdę jakąś historię, którą ktoś uznał za pozbawioną sensu, ale dla nas sens
będzie miała. Kto by się w końcu przejmował szalonymi opowiadaniami jakiegoś
pastucha, prawda? - pokazała mu jeden ze zwojów.
- Co to?
- Użyłam zaklęcia, aby znaleźć wszystko z tych
regałów, co ma ponad tysiąc lat. To była jedna z rzeczy, która do mnie
przyfrunęła.
Tristan przeleciał
wzrokiem tekst.
- To jakaś wiejska przyśpiewka.
- Tak. To jest przyśpiewka, którą śpiewa się w
niektórych wioskach w południowej Anglii. Jest to też dziecięca piosenka
śpiewana szczególnie chętnie w dzień przesilenia letniego.
- Tak, tak. Niektóre słowa są mi znane. Moja
babka lubiła to śpiewać, ale to nie jest ten sam tekst...
- Sądzę, że przez ponad tysiąc lat każdy
interpretował i dodwał swoje własne zwrotki, dlatego z oryginału wiele już nie
pozostało... Ten manuskrypt został spisany przez jednego z czarodziejów, który
badał średniowieczną kulturę mugoli. A raczej starał się wiedzieć, co też
wiedzą na temat magów i jak szybką są w stanie spalić ich na stosie - J.J.
uśmiechnęła się kwaśno. - Przy okazji zainteresowały go śpiewane przez
starszych piosenki, które miały straszyć dzieci...
- To bardzo ładna historia, ale czy nam się
przyda?
Na twarzy J.J.
pojawił się ostry, jak brzytwa uśmiech, a oczy rozbłysły zabójczą inteligencją.
- Och, sądzę, że zdecydowanie się przyda...
Tristan
mimowolnie odpowiedział uśmiechem, gdy usłyszeli huk, a potem rozbłysło
oślepiające czerwone światło, które trafiło aż w ścianę magazynu, obok której
stali.
Spojrzeli po
sobie. J.J. chwyciła zwój i schowała go po bluzką, gdy Tristan wyciągnął
różdżkę. Przebiegli do końca alejki i pognali w kierunku sektora, w którym
zostali Serena i Gabe.
- J.J. trzymaj
się blisko! - krzyknął Tristan, gdy huki i trzaski stawały się coraz
głośniejsze.
J.J. wpadła na
Pana Northa i zatrzymała go.
- Pędzimy prosto na nich - zauważyła. - Nie
pomożemy im jeżeli wcześniej nie poznamy sytuacji.
Tristan przez
sekundę chciał się z nią spierać. Tam w końcu była jego wnuczka... Jednak ta
dziewczyna miała rację.
Skinął głową.
- Dotrzemy równoległą ścieżką.
- Niech Pan tak zrobi - J.J. posłała mu
szatański uśmiech i związała włosy w kitkę. - Pośpieszmy się. - Zaczęła się
wspinać po rączkach od szuflad aż dotarła na szczyt regału. Robiła to z równo
gracją, jakby była kotem. - Pójdę górą. Na wszelki wypadek...
- A wydawałaś mi się taką dobrze ułożoną
dziewczyną - rozczarowanemu głosowi Tristana, przeczył szeroki uśmiech na
twarzy.
- Dobrze ułożona dziewczyna nie poradziłaby
sobie z Pana imiennikiem - odrzekła i przeskoczyła na następną półkę niczym
baletnica.
Tristan zdołał
jeszcze zobaczyć, jak odbija się od następnej półki i powoli zlewa się z
otoczeniem. Cwaniara. Zaklęcie kameleona to był idealny pomysł na tę sytuację.
Zaczął biec. Nie
miał już tyle energii co kiedyś, ale na to sił mu starczy.
Usłyszał krzyk
bólu. A potem ostrą wymianę zaklęć. Delikatnie wysunął się zza regału.
Ostatniego jaki nadal stał na swoim miejscu. Dalej wszystkie zmieniły się już w
drzazgi i strzępki papieru. Tristan aż odchylił się zaskoczony.
Serena i Gabriel
stali do siebie plecami w bojowych pozycjach z uniesionymi różdżkami. Gabe miał
ranę na skroni na tyle głeboką, że krew kapiąca w dół splamiła jego
śnieżnobiałą koszulę. Serena oddychała z trudem, ale wydawała się być
nienaruszona.
Dookoła nich
stało w kręgu dwudziestu zamaskowanych czarodziejów. Ubrani byli w lekkie
skórzane zbroje, pod którymi mieli kaftany z szerokimi kapturami. Narzucone na
głowy utrudniały ich identyfikację, jednak z całą pewnością nie zasłaniali
swoich twarzy.
- To trochę
głupie z waszej strony pokazywać się nam w całej okazałości - rzucił szyderczo
Gabriel. - Może wasze mózgi jeszcze nie dotarły do rozdziału o kamuflażu...
- Zważaj na słowa, głupcze! - warknął jeden z
młodszych czarnoksiężników. Sądząc po głosie, mógł mieć najwyżej dwadzieścia
kilka lat.
- Głupie? - zachichotała czarownica stojąca
blisko miejsca ukrycia Tristana. - Dlaczego? Przecież żadne z was nie przeżyje,
żeby o nas opowiedzieć.
Po twarzy Sereny
przemknął drwiący uśmiech. Jakby usiłowała powstrzymać drwiace prychnięcie.
- Chcesz coś powiedzieć, dziwko?! - warknęła,
chwytając za nóż przytroczony do paska. - Zaraz ci przkleję ten uśmieszech do
buźki, zobaczymy, jak ci się to spodoba! - Jej chaotyczne ruchy sprawiły, że
kaptur spadł jej na plecy. Wysypały się ciemnorude loki i pokazała niewinna,
dziecięca twarz, wykrzywiona w histerycznej wściekłości. - Gdy nasza Pani
zawładnie tą zamgloną, śmierdzącą wyspą, a potem całym światem, to wy będziecie
musieli ukrywać twarze i cała reszta tego plebsu!
- Lydia - odezwał się spokojnym głosem
najwyższy z czarnoksiężników - czy twoja poprzednia kara nie wystarczyła, żebyś
nauczyła się trzymać gniew na wodzy?
Lydia syknęła
wściekle i obrażona odwróciła głowę.
- A teraz... kiedy już wasze dziewczęce fochy
mamy za sobą, zdradzicie nam to, co chcemy wiedzieć.
Serena oparła
się leniwie o Gabriela i zerknęła na przywódzcę spod rzęs.
- No, nie wiem czy mam czas i ochotę na
ploteczki. Byliśmy chyba umówieni z rodzicami na herbatę, co nie?
- Nie prowokuj mnie, dziewucho. Nie chcesz
poznać naszej mniej miłej strony.
- Dosyć się z nimi bawimy! - warknął mężczyzna
stojący obok Lydii. - Znajdźmy Łowcę i pozbądźmy się ich!
Przywódca
westchnął i wyciągnął różdżkę. W chwili gdy nią machnął Serena wrzasnęła.
Na chwilę serce
stanęło Tristanowi w gardle.
A potem
człowiek, który przed chwilą przemówił padł na kolana, łapiąc się za szyję. Krew
z przecietej tętnicy bryznęła wprost na twarz Sereny. Wyglądała, jakby ktoś
czerwoną kredką narysowała jej nierówną kreskę na obliczu.
W następnej
chwili mężczyzna uderzył głową o zimne podłoże, a spod jego ciała wypłynęła
kałuża krwi.
- Powinieneś pamiętać, Drake, że nienawidzę
ludzi nie umiejących trzymać języka za zębami. Cóż, teraz już się tego nie
nauczysz... - powiedział rozczarowanym głosem przywódca. - A teraz... przejdźmy
do interesów. Możecie umrzeć szybko i bezboleśnie jeżeli nam powiecie, gdzie
jest Łowca (które to rozwiązanie z głębi serca polecam). Albo zginąć w
męczarniach, a Łowca i tak trafi w nasze ręce... Zanim podejmiecie decyzje
radzę wam pamiętać, że nikt nie wie, że tu jesteśmy. I nikt nie przyjdzie wam z
pomocą...
Tristan
kalkulował w myślach. Nie znał umiejętności Sereny, Gabriela i J.J..
Podejrzewał, że Arthemis i James mogliby z trudem wyjść z takiej sytuacji cało.
Ale trudna do zniesienia prawda, była taka, że nie mogli sobie pozwolić na
negocjacje w takiej chwili. Miał tylko nadzieję, że Arthemis pewnego dnia
zrozumie i mu wybaczy.
- Całkowicie niezadowalająca propozycja -
mruknęła znudzonym tonem Serena. - Co ty na to Gabe?
- Może nam powiecie, czego taka szemrana
banda, jak wy, od niego chce? Całkiem polubiłem tego staruszka...
Staruszka? -
prychnął w myślach Tristan.
- Łowca pracował nad czymś, co jest dla naszej
Pani bardzo cenne. Jesteśmy pewni, że po pewnej... delikatnej perswazji zgodzi
się nam pomóc... - Zimny uśmiech zakwitł pod kapturem przywódcy.
Tristan zamarł.
Czego chcą? O czym mówią?
I czy te
dzieciaki nie mają instynktu samozachowawczego?!
- Ach, więc jesteście tak niekompetentni, że
wasza Pani wysłała was po pomoc? - zachichotał Gabe. - A już myślałem, że
zacznę się was bać...
Zaległa cisza. A
potem...
- Brać ich - powiedział cicho przywódca.
Zanim jednak
którykolwiek z czarnoksiężników zdołał unieść różdżkę, czarownica stojąca tuż
obok przywódcy padła bez czucia na podłogę, a chwilę potem czarodziej stojący
po jej lewej.
- Dwójka z głowy. To kto następny?
J.J. pojawiła
się znikąd między następną dwójką i z mrocznym uśmiechem, nacisnęła palcem kark
jednej z nich. Czarnoksiężnik osunął się na podłogę u stóp dziewczyny.
Arthemis i James
wyszli z zebrania z bólem głowy. Ile można gadać o czymś raczej oczywistym?
Byli po uszy zakopani w gównie. Będą musieli zebrać armię, uprzedzić cywilnych
czarodziejów, zabezpieczyć szkołę, uruchomić wywiad. O czym tu gadać?
Trzeba się zabrać do roboty.
Rose, Scorpius i
Albus mogli sobie dyskutować z Ministrem Magii i możliwościach, które wzbudzą
jak najmniejszą panikę, ale oni byli od działania. Jak przyjdzie do momentu
kulminacyjnego będą stali w pierwszych szeregach.
A teraz ich
najważniejszym zadaniem było znalezienie Strażnika, bo jeżeli się spóźnią to
żadne narady, wojsko, czy ewakuacja nic nie dadzą. Ich świat pogrąży się w
chaosie aż do chwili, gdy Morganie nie znudzi się rządzenie nim...
Byli już w
połowie korytarza, gdy usłyszeli wołanie.
- Arthemis - zatrzymali się, gdy zobaczyli,
zmierzającego w ich kierunku Luciana.
Arthemis
spojrzała na profesora spod uniesionej brwi.
- Nie patrz tak na mnie - prychnął profesor. -
Wiem, że musicie się wyspać przed wyjazdem do Indii, ale jest jedna rzecz,
która was zainteresuje...
- Tak?
- Potrzebujesz jeszcze jednej lekcji przed
wyjazdem...
Szczęka Arthemis
opadła.
- Co? Chyba Pan żartuje...
- Sądzę, że to cię zainteresuje... - nachylił
się do Arthemis i szepnął jej coś na ucho. James niezadowolony zmarszczył brwi.
Zaniepokoił się jednak, gdy jej ręce opadły, a na twarzy pojawił się dziwnie
bezbronny wyraz.
- Jest Pan pewien?
- Raczej tak. - Lucian zerknął na James.
- Rozumiem - Arthemis przełknęła ślinę. - W takim razie wolę odpocząć po szkoleniu...
- Tak myślałem że to powiesz. Idź się
przebrać, a ja z Jamesem wszystko przygotujemy - Lucian załapał Jamesa za ramię
i pociągnął za sobą, zostawiając Arthemis z przerażająco zalęknionymi oczami.
- O co chodzi? - zapytał Luciana.
- Pomożemy Arthemis, pozbyć się jednego z jej
największych lęków - odpowiedział profesor. - Jeżeli oczywiście się na to
zdobędziesz - spojrzał na Jamesa z góry.
- Wyraźnie mnie Pan nie docenia, prawda?
- Och, sądzę, że zabraknie ci jaj, żeby to
zrobić...
- Stąpa Pan po cienkim lodzie - ostrzegł go
James.
- Czyli zrobisz absolutnie wszystko, co będzie
konieczne, żeby jej pomóc?
- Oczywiście! - rzucił James natychmiast, zbyt
podburzony, aby wyczuć w tym zdaniu podstęp.
Lucian posłał mu
diaboliczny uśmiech.
- Trzymam cię za słowo...
Arthemis
przebrała się w pięć minut, a potem chodziła po dormitorium, jak lew w klatce.
Okno. Drzwi.
Okno. Drzwi. Okno...
Czy Lucian
naprawdę znalazł sposób? Czy znalazł rozwiązanie, jak zapanować nad jej mocą?
Czy odkrył coś, co pomoże jej zyskać pewność, absolutną pewność, że tam moc
nigdy nie wyrwie się jej spod kontroli? Jak? Kiedy? Kiedy znalazł sposób na
zabezpieczenie ludzi, którzy wokół niej przebywali? Od kiedy wiedział? Jak
długo to przed nią ukrywał?
Drzwi. Okno.
Drzwi. Okno. Lily. Okno. Lily...
Dopiero, gdy
była w połowie drogi w kierunku okna, zdała sobie sprawę, że w drzwiach stoi
Lily i obserwuje ją z ciekawością, niepewnością i odrobiną rozbawienia.
- Trenujesz chodziarstwo?
- Co trenuje?
- Chodziarstwo. Taki mugolski sport. Coś jak
bieganie, tylko, że wolniej...
- Serio? Mugole naprawdę mają zawody, po to
żeby sprawdzić, kto szybciej chodzi?
- Tak mi się wydaje... Co cię tak podburzyło?
- Nie jestem podburzona. Po prostu Lucian gra
mi na nerwach - nerwowo sprawdziła zegarek. Jeszcze trzydzieści minut...
- Gdzie James?
- Z Lucianem...
Lily uniosła
brew, ale nie skomentowała.
- Czemu cię w nocy nie było?
Arthemis
zamrugała i nagle wszystko do niej wróciło. No, tak, przecież Lily nie wie...
Usiadła ciężko
na łóżku.
- Pan Ru nie żyje. Merlin nie żyje. I cała
jego wioska.
Lily przez
chwilę wpatrywała się w nią nie rozumiejąc. Potem cicho zamknęła za sobą drzwi
i podeszła do szafki przy łóżku. Wyjęła dwa batoniki. Jeden podała Arthemis, a
potem usiadła obok niej.
- Robi się coraz gorzej, prawda? - szepnęła
cicho, wgryzając się w czekoladę.
- To było... niespodziewane.
- Czegoś takiego nie można się spodziewać...
Arthemis skinęła
głową. Przełknęła gulę w gardle, a potem ugryzła kawałek batonika.
- Przykro mi. Wiem, że Pan Ru i jego wioska
byli dla ciebie ważni... Ale co ma do tego Merlin? - zapytała nieśmiało.
Po twarzy
Arthemis przemknął uśmiech. Zaczęła opowiadać co się stało. Gdy skończyła Lily
była bardzo blada.
- Spotkałaś Merlina? Prawdziwego Merlina? Tego
z legend i w ogóle?
Arthemis skinęła
głową.
- Musimy się przygotować na to, co ma nadejść,
prawda? - szepnęła Lily. - Niby wszyscy byliśmy świadomi tego, że nadchodzi
wojna, ale... gdy dzieje się coś takiego to wszystko staje się
przerażająco... realne.
- Poradzimy sobie z tym - mruknęła Arthemis. -
Wszyscy nad tym pracują... Musimy sobie jakoś z tym poradzić - dodała
stanowczo, jakby chciała sama siebie przekonać.
- Spałaś w ogóle? - zapytała zaniepokojna
Lily.
- Jak... wrócę od Luciana to prześpię się.
James też. Potem chcemy jeszcze sprawdzić Freda, Victoire i Teddy'ego. I jak
nam się uda, to zajrzeć do Ministerstwa, żeby dowiedzieć się, czy
dzieciakom udało się coś nowego ustalić.
- Jacy oni są?
- Gabriel jest... cichy i poważny, ale jak mu
nacisnąć na odcisk to pokazuje temperament. Trudno mi określić J.J.... Jest
bardzo spokojna, trochę chłodna i dziewczęca. Nie umiem sobie wyobrazić jej jak
poci się podczas walki, ale jest bystra i zabójczo lojalna...
- J.J. to twoja córka?
Arthemis wzdrygnęła
się. Trudno było jej się pogodzić z faktem, że ma córkę. Córkę Jamesa. Jej
córkę. Zabójczą, potężną córkę.
- Nie. Serena to... najstarsze dziecko. Ma
brata bliźniaka. Tristana.
Lily się
uśmiechnęła.
- Jest tak samo podobny do Jamesa, jak Devlin?
- Nie wiem. Nie ma razem z nimi. A Serena
jest... Ma moją moc. Powiedziała, że każde z moich dzieci ma jakąś cząstkę
mojej mocy. Jest pełna gracji, zadziorna i bezczelna...
Lily się
roześniała.
- Nie mogę się doczekać, aż ją poznam.
Arthemis też
mimowlnie sie uśmiechnęła.
- Szkoda, że żadne z nich nie może mi
powiedzieć, co sie dzieje w mojej przyszłości - westchnęła Lily. - Musimy ją
uratować, wiesz? Naszą przyszłość...
Arthemis
odchyliła głowę i spojrzała na sufit.
- Wiem. Musimy ich uratować...
- O której masz być u Luciana.
Arthemis
zerknęła na zegarek i podskoczyła.
- Już czas! Dzięki, że mnie rozproszyłaś...
- Zawsze do usług - Lily udała, że zdejmuje
czapkę z głowy i robi ukłon. - Nie przejmuj się tak. Dasz sobie radę! Jak
zawsze zresztą.
Arthemis ścisnął
się żołądek i zanim pomyślała, uściskała z całej siły Lily.
- Nigdy się nie zmieniaj - szepnęła, a potem
pobiegła na spotkanie ze swoimi lękami.
James rozumiał
intencję Luciana. Rozumiał jego instrukcję. Rozumiał... Ale to nie znaczy, że
mu się to podobało. Już nigdy więcej nie chciał widzieć Arthemis tak rozbitej,
jak tamtej nocy.
Nigdy więcej.
A jednak zgodził
się na to prawda? Zgodził się, bo wierzył, całkowicie wierzył i nigdy nic nie
zachwiało jego wiarą w to, iż Arthemis nie jest w stanie fizycznie go
skrzywdzić. Tylko ona w to nie wierzyła, a Lucian nie był pewien.
Więc tak
naprawdę był teraz w tym miejscu, tylko po to aby im to obojgu udowodnić. Co
dawało mu pewien rodzaj podskórnej satysfakcji. Nie mógł się doczekać aż powie
im: "A nie mówiłem?".
Nie chciał tylko
widzieć tego wyrazu oczy Arthemis, gdy się załamała. Gdy dotarło do niego, że
jest w stanie tak bardzo, tak okrutnie ją skrzywdzić.
Westchnął. Miał
nadzieję, że jednak plan Luciana się powiedzie. Stał na środku sali wypełnionej
głównie przez mgłę. Ledwo widział sprzęty znajdujące się w klasie.
- Tylko pamiętaj... - rzucił Lucian z
antresoli prowadzącej do jego gabinetu.
- Wiem. Nie wolno mi przerwać w połowie! -
fuknął James.
- Nie spinaj się. Arthemis ci wszystko
wybaczy.
- Doprowadzę to do końca, ale nie musi mi się
to podobać - warknął.
- To urocze, że tak bardzo ją kochasz...
James nie
odpowiedział, mając nadzieję, że mgiełka zalegająca w klasie ukryła jego
rumienieć.
Ktoś zapukał.
- Gotowy?
- Tak - odpowiedział niechętnie James.
- Wejdź - powiedział Lucian. Klamka w drzwiach
się poruszyła.
Arthemis
otworzyła drzwi i zawachała się.
- Zamknij drzwi. Skup się. - powiedział
Lucian, zanim Arthmis zdążyła choćby otworzyć usta. - Masz jedno zadanie Arthemis...
Pozwolić sobie na gniew...
- Chcemy ci coś pokazać - powiedział James. -
I chcę, żebyś całkowicie się na tym skupiła.
- Opuść blokadę - polecił Lucian.
Arthemis stała
nieruchomo, podejrzliwie próbując przejrzeć mgłę. Słyszała głosy profesora i Jamesa.
Wyczuwała, że obaj tu są. Mogła powiedzieć nawet ile kroków od niej jest James.
Niechętnie
otworzyła zamki trzymające jej myśli na uwięzi.
- A teraz mi obiecaj, że pod żadnym pozorem
jej nie użyjesz w tej sali.
- Chyba Pan żartuje...
- Jeżeli nie usłyszę, jak mi to przyrzekasz,
to możesz od razu stąd wyjść i wszystkie nasze przygotowania pójdą na marne.
Ale uprzedzam cię, że drugiej szansy ci nie dam - dodał bezlitośnie.
Postawił ją pod
murem. Cała trójka doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
- Dobra! - warknęła Arthemis. - Ale nie ważcie
mi potem wypominać, jak coś się wam stanie!
- Nie śmielibyśmy - zaśmiał się złośliwie
profesor. - Jesteśmy gotowi. A ty?
Arthemis
gniewnie wypuściła powietrze.
- Gotowa - warknęła.
Usłyszała
pstryknięcie palcami i nagle mgła się rozwiała. Ale nie zobaczyła sali
lekcyjnej. Była w szatni sali szkoleniowej aurorów. Męskiej szatni.
James
akurat zdejmował koszulkę, żeby się przebrać, gdy wparowała Nette.
- Uuuuu - zaśmiała się ochryple. - Widzę, że
trafiłam w dobrym momencie...
- Zaraz będę gotowy - odpowiedział
niecierpliwie James.
Nette
jednak podeszła do niego i przeciągnęła palcem po spoconym ramieniu.
- Nie przeszkadzaj sobie... Udawaj, że mnie tu
nie ma...
Arthemis
zacisnęła dłonie w pięści. Jej oczy się zwęziły a zęby zacisnęły. Nagle z
prawej strony usłyszała kolejny głos. Odwróciła się.
Kolejna scena.
- No, chodź, James! Chcę dojechać na sam
szczyt!
Nette
złapała Jamesa za ramię, wciskając w nie biust. Stali przed wejściem na London
Eye.
- No, chodź! Tylko raz!
James
przewrócił oczami i z westchnieniem, niczym niesfornemu dziecku, dał się
zaciągnąć do karuzeli.
Nette
podekscytowana przykleiła nos do szyby, gdy wagonik zaczął się unosić. Nagły
ruch sprawił, że poleciała prosto na siedzącego Jamesa. Ich twarze znalazły się
o milimetry.
- Uuups...
- Dosyć! - warknęła Arthemis. Między jej
palcami przeskoczyła iskra. W oddali usłyszała brzęk tłuczonego szkła. -
Przestańcie!
Tym razem głos
odezwał się za nią. Odwróciła się jak fryga.
- Antonette pożera cię wzrokiem - zaśmiał się
Noah, do Jamesa.
Antonette
stała oparta o kominek w Hard Magic Cafe i obserwowała grę Jamesa w bilard. W
końcu jednak odepchnęła się od ściany i wepchnęła między Jamesa a stół.
Ocierając się o niego złapała za kij bilardowy, który trzymał i ze śmiechem
powiedziała:
- Teraz moja kolej. Patrz i się ucz. Zaraz
Amerykanka pokaże wam jak powinno się grać w bilard - odwróciła się i
przyłożyła do wbicia bili, wpychając biodra w krocze, stojącego za nią Jamesa.
Ten
cofnął się, pokrywając zmieszanie śmiechem.
- Bierz ją tygrysie - mruknął do niego Noah. -
Zwierzak sam ci wchodzi w ręce...
Arthemis krew
uderzyła do głowy.
Co za zdzira. Co
za zdzira. Co za zdzira.
Zabiję ją.
Słyszała
uderzenie szkła o podłogę. Dźwięk tłuczonej szyby. Łamanie metalu.
- Dosyć - warknęła. - Przestań! James,
przestań!
Niedaleko niej
James, zacisnął zęby. Dookoła niego w klasie latały przedmioty. Odłamki szkła
padały na ziemię, jak deszcz. Już chyba nie został, żaden cały przedmiot w tym
pomieszczeniu, a wszystkie większe odłamki szyb i ostro zakończone przedmioty
uniosły się w powietrzu nad Arthemis, jakby czekały na jej rozkaz.
Jego serce
łomotało w piersi, tak, że czuł fizyczny ból. Nigdy więcej nie chciał, widzieć
jej takiej. W tej chwili nienawidził Luciana tak, że mógłby wymazać go z kart
historii. Ale zmusił, się, żeby ciągnąć to dalej. Przełnął ślinę.
- Przepraszam. Ale nie chcę mieć, więcej
sekretów - odezwał się.
- Kogo to ochodzi?! - krzyknęła i zacisnęła
powieki.
- Nette? Jest zimno i muszę iść...
Nie! - pomyślała
Arthemis. Gdy wszystko do niej wróciło. Wieża. Deszcz łomoczący w ściany zamku.
Pęknięta szyba. Ale coś kazało jej się odwrócić. Jakby chciała poczuć jeszcze
raz jak jej serce płonie wściekłością.
Nette
stała objęta przez Jamesa.
- Wiem - mruknęła, stłumionym głosem. Podniosła
głowę i pocałowała go tuż nad brzegiem koszulki. Jej dłonie przesunęły się w
górę. Objęła Jamesa za szyję i przywarła ustami do jego ust.
Przed oczami Arthemis
ten obraz się zatrzymał. Czerwona mgiełka zasłoniła jej myśli. Wszystko
wybuchło w powodzi oślepiającego światła. Poczuła wyładowanie elektryczne
wyrywające się z jej dłoni.
Spanikowała. Chciała
założyć blokadę, gdy nagle usłyszała pstryknięcie palców, które zabrzmiało, jak
trzaśnięcie drzwi.
Stała w sali. A raczej w
czymś co karykaturalnie przypominało klasę obrony przed czarną magią, bo
wszystko, co w tej klasie było, było zniszczone. Połamane krzesła i ławki.
Zbite okna. Podłoga, na której zalegały odłamki szkła.
Arthemis zadrżała.
Ogarnął ją chłód, zamrażając wcześniejszą wściekłość.
Podniosła wzrok. Nie
dalej, jak pięć kroków od niej stał James z opuszczonymi wzdłuż ciała rękami. Wpatrywał
się w nią z żalem i czułością.
Arthemis zaczęła
odczuwać ciepło w koniuszkach palców.
Mrugnęła. I wtedy to
dostrzegła.
James był otoczony. Kawałki
szyby. Noże do papieru. Stalowe końcówki piór. Ostre tulipane od butelek,
zwykle zdobiących parapet. Wszystko to zawisło wycelowane w niego w odległości
metra. W dokładnie tej samej odległości, niczym w tajemniczym, chronionym kręgu
nie było żadnego odłamka szkła, które zasypywały całą podłogę klasy. Jakby
rzucił zaklęcie ochronne.
A przecież Arthemis nie
wyczuwała w tej sali żadnego takiego zaklęcia.
Rozległy się powolne
prawa.
Klask. Krok. Klask.
Krok.
Arthemis podniosła
wzrok.
Sprzęty otaczające
Jamesa opadły na podłogę, gdy jej moc przestała je podtrzymywać.
Lucian schodził właśnie
z antresoli.
- Idealnie - powiedział. -
Naprawdę...
- Ty gnoju! - warknęła
Arthemis, ruszając na niego. Machnęła ręką. Zanim zdążyła do niego dobiec,
dopadła go jej moc. Rzuciła nim o ścianę jak lalką i przytrzymała tam.
- Podoba ci się to?! Masz
rację! Po, co mi samokontrola, jak tyle przyjemności sprawia mi pastwienie się
nad tobą!! - zrobiła ruch ręką, jakby go przyciągała, a potem znowu odepchnęła.
Lucian ponownie odbił się od ściany.
Lucian zaśmiał się,
jednocześnie jęcząc z bólu.
James podszedł do
Arthemis. Delikatnie dotknął jej ramienia.
- Przepraszam - powiedział
cicho. Przesunął palcami po jej nadgarstku, a Arthemis nagle poczuła, że moc
zmalała. Że ma ochotę odpuścić. Rozproszyć gniew.
Puściła profesora, który
osunął się po ścianie.
- Pewnego dnia podziękuję Panu za to. I może nawet przeproszę -
powiedziała chłodno Arthemis. - Ale to nie jest ten dzień - dodała, odwróciła
się na pięcie i wyszła, trzaskając drzwiami.
Lucian spojrzał spod
ściany na James. Otarł krew spod nosa rękawem i powiedział:
- Naprawdę ją lubię - powiedział.
- Ona chyba Pana w tej chwili nie -
odparł James. - Miejmy nadzieję, że nadal lubi mnie - dodał z westchnieniem,
przeciągając palcami przez włosy.
- Tak... Cóż... Powiedziałem, żebyś
wybrał najbardziej okrutne wspomnienia, które mogą ją wkurzyć. Dobrze wybrałeś.
- Tylko to mi przyszło do głowy,
gdy powiedział Pan, że mam ją wyprowadzić z równowagi - rzekł z poczuciem winy
James.
- Domyśliłem się. Ale tak
szczerze... Jesteś naprawdę tak tępy, żeby nie zauważyć jak ta laska próbowała
dostać ci się do rozporka przez pół roku? - rzucił leniwie Lucian.
James zrobił się
czerwony na twarzy.
- Wiedziałem! Ale była na tyle
nieszkodliwa, że postanowiłem ją ignorować, bo zachowywała się jak zakochana
siedmiolatka! Poza tym, kogo obchodzi, że jakaś laska miała na mnie ochotę! Ja
nie miałem ochoty na nią! - Jamesowi niemal para buchała uszami. Odwrócił się
na pięcie urażony. - Jest Pan dupkiem! - dodał zmierzając do drzwi. Złapał za
klamkę, ale zatrzymał się. Przez chwilę bił się z myślami. W końcu, odwrócił
głowę i mruknął cicho: - Dziękuję...
Lucian skinął mu
głową, a gdy drzwi się zamknęły z jękiem podźwignął się z podłogi.
Były czasy, gdy
prowadził bardzo spokojne i wygodne życie. Ciche, luksusowe. Czasy, gdy wszyscy
się go należycie bali i respektowali.
I jakoś wcale mu tych
czasów nie brakowało...