piątek, 2 lutego 2018

W kręgu (Rok VII, Rozdział 28)

Tristan North wpatrywał się przed siebie z marsową miną. Coś było nie tak... Coś zdecydowanie było nie tak...
     Z pozoru wszystko było nienaganne, ale jakby na to nie spojrzał, było w tym coś podejrzanego...
     Te dzieciaki były zbyt dobrze wychowane!
     Niczym jakieś androidy... Słyszał o takich budzących grozę humanoidalnych robotach, podających się za mugoli... Straszne. Naprawdę straszne...
     No, bo spójrzcie chociażby na tę całą Serenę. Stała przed kompleksem szuflad piętrzących się aż do sufity, w dziwnie ciasnej przestrzeni pełnej kurzu, a wyglądała jakby spodziewała się, że z ukrycia ktoś jej zrobi zdjęcie. Idealnie wyprostowana sylwetka, płynne ruchy nadgarstka, gdy zmieniała kartkę akt, których przeglądała. Nienaganna, elegancka, ulotna... Niczym panienka z dobrego domu, znajdująca się w ogromnej bibliotece starej posiadłości.  A nie w zakurzonym, zawilgoconym archiwum, do którego nikt pewnie nie zaglądał od jakichś pięćdziesięciu lat...
     -    Sereno, czy sądzisz...
     No właśnie... Tristana przeszedł dreszcz. Poczuł go na czubku głowy. No właśnie... podejrzane... Nawet ten chłopak... nadal był ubrany w białą koszulę... I nadal była czysta... I zwracał się do Sereny w poprawnie odmienionym wołaczu...
     Podejrzane!!
     Arthemis i James nawet w swoich najświetniejszych momentach nie grzeszyli takim wewnętrznym spokojem. Nie mówiąc już o tym, że w takim ponurym pomieszczeniu, z nudnym zadaniem do wykonania, połowa szuflad już by latała w powietrzu.
      Tristan westchnął w głębi duszy. Może to z nim  było coś nie tak? Może Arthemis i jej przyjaciele dali mu taką szkołę, że normalne dzieciaki go przerażały?
     Rozejrzał się, ale nigdzie w pobliżu nie mógł dostrzec trzeciej osoby. Gdzie podziała się J.J.?
     Sprawdził najbliższe dziesięć rzędów, ale nigdzie jej nie było. A przecież nie było sensu szukać czegokolwiek poza działem archiwum obejmującym IX, X i XI stulecie.
     Zaczął szukać dziewczyny w dalszych rejonach archiwum, ale nigdzie nie było śladu światła.
     -    J.J.?! - zawołał. Odpowiedziała mu cisza.
     Przyśpieszył. Przebiegł starsze działy. Znalazł kilka półek sięgających III wieku. Odwrócił się. Nie widział już  wogóle łuny rzucanej przez światło latarnii, które porozstawiali Serena i Gabriel.
     -    Serena! - możliwe, że go nie słyszeli, ale i tak zaniepokoiła go otaczająca go cisza.
     -    Panie North?
     Tristan miał nadzieję, że nie dało się zauważyć jak podskoczył kilka centymetrów nad ziemię, gdy zza jego pleców odezwał się łagodny głos. Odwrócił się do J.J. i wypuścił ze świstem powietrze. Takie bezszelestne pojawianie się znikąd mogło doprowadzić człowieka w jego wieku do zawału...
     Ze zmarszczonymi brwiami spojrzał na J.J. Na wiele sposób była chłodną pięknością. Jednak jej oczy były ciepłe, nawet ich przerażająca szafirowa głębia nie zdołała tego ukryć. Patrzyła na niego z lekko przepraszającym wyrazem twarzy.
     -    Nie powinnaś oddalać się tak daleko nic nie mówiąc... - zganił ją łagodnie. Rozejrzał się unosząc lampę. - Mam wrażenie, że to miejsce nie ma końca...
     -    Przepraszam. Coś mi wpadło do głowy i straciłam poczucie zagrożenia - odparła.
     -    Straciłaś poczucie zagrożenie, co? - wyciągnął rękę i poklepał ją po głowie. - Cieszę się, że pochodzicie z czasów, gdy to uczucie jest nierozłączoną częścią was. Chciałbym, żeby Arthemis kiedyś mogła powiedzieć to samo.
     J.J. spoważniała i pokiwała głową.
     -    A tak właściwie, dlaczego zajrzałaś akurat tutaj? - zapytał z ciekawością.
     -    Gdy Serena i Gabriel przeszukuj akta w poszukiwaniu porozumienia z Zakonem Melinistów, pomyślałam, że skorzystam z okazji i zajrzę tutaj... - wskazała ręką alejkę po prawej stronie, gdzie stała jej latarnia.
     Tristan spojrzał na tabliczkę z nazwą alejki: "Mity i legendy".
     -    Wiem, że tamto porozumienie jest znanym dokumentem i musi gdzieś być w oficjalnych rejestrach. Każdy nowy mistrz zakonu musi się na nim podpisać. Ale tutaj... tutaj są rzeczy, które ktoś uznał za niewiarygodne i po prostu porzucił. - J.J. patrzyła na zawalone stosami nieuporządkowanych papierów, tabliczek, książeczek i zwojów półki.
     -    Rozumiem twoją ciekawość, sam chętnie bym tu posiedział - zaśmiał się Tristan, rozwijając jeden ze zwojów i aż się zatrząsł z podekscytowania. Była to historia zapisana kaligrafią zapewne sprzed tysiąca lat. Zwinął zwój z żalem. - Chyba jednak nie mamy czasu na to, aby tutaj siedzieć...
     -    Może powinniśmy znaleźć czas - mruknęła J.J. - Przyszło mi do głowy, że od dawna szukaliśmy wiadomości i faktów na temat Morgany i nadal nie możemy dotrzeć do źródeł jej mocy. Może więc powinniśmy trochę poszerzyć swoje standardy. Może nie powinniśmy szukać w sprawdzonych źródłach, skoro tam tego nie ma?
     -    Myślisz, że znajdziesz coś o początkach jej mocy?
     -    Myślę, że jest to dość prawdopodobne, że znajdę jakąś historię, którą ktoś uznał za pozbawioną sensu, ale dla nas sens będzie miała. Kto by się w końcu przejmował szalonymi opowiadaniami jakiegoś pastucha, prawda? - pokazała mu jeden ze zwojów.
     -    Co to?
     -    Użyłam zaklęcia, aby znaleźć wszystko z tych regałów, co ma ponad tysiąc lat. To była jedna z rzeczy, która do mnie przyfrunęła.
     Tristan przeleciał wzrokiem tekst.
     -    To jakaś wiejska przyśpiewka.
     -    Tak. To jest przyśpiewka, którą śpiewa się w niektórych wioskach w południowej Anglii. Jest to też dziecięca piosenka śpiewana szczególnie chętnie w dzień przesilenia letniego.
     -    Tak, tak. Niektóre słowa są mi znane. Moja babka lubiła to śpiewać, ale to nie jest ten sam tekst...
     -    Sądzę, że przez ponad tysiąc lat każdy interpretował i dodwał swoje własne zwrotki, dlatego z oryginału wiele już nie pozostało... Ten manuskrypt został spisany przez jednego z czarodziejów, który badał średniowieczną kulturę mugoli. A raczej starał się wiedzieć, co też wiedzą na temat magów i jak szybką są w stanie spalić ich na stosie - J.J. uśmiechnęła się kwaśno. - Przy okazji zainteresowały go śpiewane przez starszych piosenki, które miały straszyć dzieci...
     -    To bardzo ładna historia, ale czy nam się przyda?
     Na twarzy J.J. pojawił się ostry, jak brzytwa uśmiech, a oczy rozbłysły zabójczą inteligencją.
     -    Och, sądzę, że zdecydowanie się przyda...
     Tristan mimowolnie odpowiedział uśmiechem, gdy usłyszeli huk, a potem rozbłysło oślepiające czerwone światło, które trafiło aż w ścianę magazynu, obok której stali.
     Spojrzeli po sobie. J.J. chwyciła zwój i schowała go po bluzką, gdy Tristan wyciągnął różdżkę. Przebiegli do końca alejki i pognali w kierunku sektora, w którym zostali Serena i Gabe.
     - J.J. trzymaj się blisko! - krzyknął Tristan, gdy huki i trzaski stawały się coraz głośniejsze.
     J.J. wpadła na Pana Northa i zatrzymała go.
     -    Pędzimy prosto na nich - zauważyła. - Nie pomożemy im jeżeli wcześniej nie poznamy sytuacji.
     Tristan przez sekundę chciał się z nią spierać. Tam w końcu była jego wnuczka... Jednak ta dziewczyna miała rację.
     Skinął głową.
     -    Dotrzemy równoległą ścieżką.
     -    Niech Pan tak zrobi - J.J. posłała mu szatański uśmiech i związała włosy w kitkę. - Pośpieszmy się. - Zaczęła się wspinać po rączkach od szuflad aż dotarła na szczyt regału. Robiła to z równo gracją, jakby była kotem. - Pójdę górą. Na wszelki wypadek...
     -    A wydawałaś mi się taką dobrze ułożoną dziewczyną - rozczarowanemu głosowi Tristana, przeczył szeroki uśmiech na twarzy.
     -    Dobrze ułożona dziewczyna nie poradziłaby sobie z Pana imiennikiem - odrzekła i przeskoczyła na następną półkę niczym baletnica.
     Tristan zdołał jeszcze zobaczyć, jak odbija się od następnej półki i powoli zlewa się z otoczeniem. Cwaniara. Zaklęcie kameleona to był idealny pomysł na tę sytuację.
     Zaczął biec. Nie miał już tyle energii co kiedyś, ale na to sił mu starczy.
     Usłyszał krzyk bólu. A potem ostrą wymianę zaklęć. Delikatnie wysunął się zza regału. Ostatniego jaki nadal stał na swoim miejscu. Dalej wszystkie zmieniły się już w drzazgi i strzępki papieru. Tristan aż odchylił się zaskoczony.
     Serena i Gabriel stali do siebie plecami w bojowych pozycjach z uniesionymi różdżkami. Gabe miał ranę na skroni na tyle głeboką, że krew kapiąca w dół splamiła jego śnieżnobiałą koszulę. Serena oddychała z trudem, ale wydawała się być nienaruszona.
     Dookoła nich stało w kręgu dwudziestu zamaskowanych czarodziejów. Ubrani byli w lekkie skórzane zbroje, pod którymi mieli kaftany z szerokimi kapturami. Narzucone na głowy utrudniały ich identyfikację, jednak z całą pewnością nie zasłaniali swoich twarzy.
     - To trochę głupie z waszej strony pokazywać się nam w całej okazałości - rzucił szyderczo Gabriel. - Może wasze mózgi jeszcze nie dotarły do rozdziału o kamuflażu...
     -    Zważaj na słowa, głupcze! - warknął jeden z młodszych czarnoksiężników. Sądząc po głosie, mógł mieć najwyżej dwadzieścia kilka lat.
     -    Głupie? - zachichotała czarownica stojąca blisko miejsca ukrycia Tristana. - Dlaczego? Przecież żadne z was nie przeżyje, żeby o nas opowiedzieć.
     Po twarzy Sereny przemknął drwiący uśmiech. Jakby usiłowała powstrzymać drwiace prychnięcie.
     -    Chcesz coś powiedzieć, dziwko?! - warknęła, chwytając za nóż przytroczony do paska. - Zaraz ci przkleję ten uśmieszech do buźki, zobaczymy, jak ci się to spodoba! - Jej chaotyczne ruchy sprawiły, że kaptur spadł jej na plecy. Wysypały się ciemnorude loki i pokazała niewinna, dziecięca twarz, wykrzywiona w histerycznej wściekłości. - Gdy nasza Pani zawładnie tą zamgloną, śmierdzącą wyspą, a potem całym światem, to wy będziecie musieli ukrywać twarze i cała reszta tego plebsu!
     -    Lydia - odezwał się spokojnym głosem najwyższy z czarnoksiężników - czy twoja poprzednia kara nie wystarczyła, żebyś nauczyła się trzymać gniew na wodzy?
     Lydia syknęła wściekle i obrażona odwróciła głowę.
     -    A teraz... kiedy już wasze dziewczęce fochy mamy za sobą, zdradzicie nam to, co chcemy wiedzieć.
     Serena oparła się leniwie o Gabriela i zerknęła na przywódzcę spod rzęs.
     -    No, nie wiem czy mam czas i ochotę na ploteczki. Byliśmy chyba umówieni z rodzicami na herbatę, co nie?
     -    Nie prowokuj mnie, dziewucho. Nie chcesz poznać naszej mniej miłej strony.
     -    Dosyć się z nimi bawimy! - warknął mężczyzna stojący obok Lydii. - Znajdźmy Łowcę i pozbądźmy się ich!
     Przywódca westchnął i wyciągnął różdżkę. W chwili gdy nią machnął Serena wrzasnęła.
     Na chwilę serce stanęło Tristanowi w gardle.
     A potem człowiek, który przed chwilą przemówił padł na kolana, łapiąc się za szyję. Krew z przecietej tętnicy bryznęła wprost na twarz Sereny. Wyglądała, jakby ktoś czerwoną kredką narysowała jej nierówną kreskę na obliczu.
     W następnej chwili mężczyzna uderzył głową o zimne podłoże, a spod jego ciała wypłynęła kałuża krwi.
     -    Powinieneś pamiętać, Drake, że nienawidzę ludzi nie umiejących trzymać języka za zębami. Cóż, teraz już się tego nie nauczysz... - powiedział rozczarowanym głosem przywódca. - A teraz... przejdźmy do interesów. Możecie umrzeć szybko i bezboleśnie jeżeli nam powiecie, gdzie jest Łowca (które to rozwiązanie z głębi serca polecam). Albo zginąć w męczarniach, a Łowca i tak trafi w nasze ręce... Zanim podejmiecie decyzje radzę wam pamiętać, że nikt nie wie, że tu jesteśmy. I nikt nie przyjdzie wam z pomocą...
     Tristan kalkulował w myślach. Nie znał umiejętności Sereny, Gabriela i J.J.. Podejrzewał, że Arthemis i James mogliby z trudem wyjść z takiej sytuacji cało. Ale trudna do zniesienia prawda, była taka, że nie mogli sobie pozwolić na negocjacje w takiej chwili. Miał tylko nadzieję, że Arthemis pewnego dnia zrozumie i mu wybaczy.
     -    Całkowicie niezadowalająca propozycja - mruknęła znudzonym tonem Serena. - Co ty na to Gabe?
     -    Może nam powiecie, czego taka szemrana banda, jak wy, od niego chce? Całkiem polubiłem tego staruszka...
     Staruszka? - prychnął w myślach Tristan.
     -    Łowca pracował nad czymś, co jest dla naszej Pani bardzo cenne. Jesteśmy pewni, że po pewnej... delikatnej perswazji zgodzi się nam pomóc... - Zimny uśmiech zakwitł pod kapturem przywódcy.
     Tristan zamarł. Czego chcą? O czym mówią?
     I czy te dzieciaki nie mają instynktu samozachowawczego?!
     -    Ach, więc jesteście tak niekompetentni, że wasza Pani wysłała was po pomoc? - zachichotał Gabe. - A już myślałem, że zacznę się was bać...
     Zaległa cisza. A potem...
     -    Brać ich - powiedział cicho przywódca.
     Zanim jednak którykolwiek z czarnoksiężników zdołał unieść różdżkę, czarownica stojąca tuż obok przywódcy padła bez czucia na podłogę, a chwilę potem czarodziej stojący po jej lewej.
     -    Dwójka z głowy. To kto następny?
     J.J. pojawiła się znikąd między następną dwójką i z mrocznym uśmiechem, nacisnęła palcem kark jednej z nich. Czarnoksiężnik osunął się na podłogę u stóp dziewczyny.


     Arthemis i James wyszli z zebrania z bólem głowy. Ile można gadać o czymś raczej oczywistym? Byli po uszy zakopani w gównie. Będą musieli zebrać armię, uprzedzić cywilnych czarodziejów, zabezpieczyć szkołę, uruchomić wywiad. O czym tu gadać? Trzeba się zabrać do roboty.
     Rose, Scorpius i Albus mogli sobie dyskutować z Ministrem Magii i możliwościach, które wzbudzą jak najmniejszą panikę, ale oni byli od działania. Jak przyjdzie do momentu kulminacyjnego będą stali w pierwszych szeregach.
     A teraz ich najważniejszym zadaniem było znalezienie Strażnika, bo jeżeli się spóźnią to żadne narady, wojsko, czy ewakuacja nic nie dadzą. Ich świat pogrąży się w chaosie aż do chwili, gdy Morganie nie znudzi się rządzenie nim...
     Byli już w połowie korytarza, gdy usłyszeli wołanie.
     -    Arthemis - zatrzymali się, gdy zobaczyli, zmierzającego w ich kierunku Luciana.
     Arthemis spojrzała na profesora spod uniesionej brwi.
     -    Nie patrz tak na mnie - prychnął profesor. - Wiem, że musicie się wyspać przed wyjazdem do Indii, ale jest jedna rzecz, która was zainteresuje...
     -    Tak?
     -    Potrzebujesz jeszcze jednej lekcji przed wyjazdem...
     Szczęka Arthemis opadła.
     -    Co? Chyba Pan żartuje...
     -    Sądzę, że to cię zainteresuje... - nachylił się do Arthemis i szepnął jej coś na ucho. James niezadowolony zmarszczył brwi. Zaniepokoił się jednak, gdy jej ręce opadły, a na twarzy pojawił się dziwnie bezbronny wyraz.
     -    Jest Pan pewien?
     -    Raczej tak. - Lucian zerknął na James.
     -    Rozumiem  - Arthemis przełknęła ślinę.  - W takim razie wolę odpocząć po szkoleniu...
     -    Tak myślałem że to powiesz. Idź się przebrać, a ja z Jamesem wszystko przygotujemy - Lucian załapał Jamesa za ramię i pociągnął za sobą, zostawiając Arthemis z przerażająco zalęknionymi oczami. 
     -    O co chodzi? - zapytał Luciana.
     -    Pomożemy Arthemis, pozbyć się jednego z jej największych lęków - odpowiedział profesor. - Jeżeli oczywiście się na to zdobędziesz - spojrzał na Jamesa z góry.
     -    Wyraźnie mnie Pan nie docenia, prawda?
     -    Och, sądzę, że zabraknie ci jaj, żeby to zrobić...
     -    Stąpa Pan po cienkim lodzie - ostrzegł go James.
     -    Czyli zrobisz absolutnie wszystko, co będzie konieczne, żeby jej pomóc?
     -    Oczywiście! - rzucił James natychmiast, zbyt podburzony, aby wyczuć w tym zdaniu podstęp.
     Lucian posłał mu diaboliczny uśmiech.
     -    Trzymam cię za słowo...

     Arthemis przebrała się w pięć minut, a potem chodziła po dormitorium, jak lew w klatce.
     Okno. Drzwi. Okno. Drzwi. Okno...
     Czy Lucian naprawdę znalazł sposób? Czy znalazł rozwiązanie, jak zapanować nad jej mocą? Czy odkrył coś, co pomoże jej zyskać pewność, absolutną pewność, że tam moc nigdy nie wyrwie się jej spod kontroli? Jak? Kiedy? Kiedy znalazł sposób na zabezpieczenie ludzi, którzy wokół niej przebywali? Od kiedy wiedział? Jak długo to przed nią ukrywał?
     Drzwi. Okno. Drzwi. Okno. Lily. Okno. Lily...
     Dopiero, gdy była w połowie drogi w kierunku okna, zdała sobie sprawę, że w drzwiach stoi Lily i obserwuje ją z ciekawością, niepewnością i odrobiną rozbawienia.
     -    Trenujesz chodziarstwo?
     -    Co trenuje?
     -    Chodziarstwo. Taki mugolski sport. Coś jak bieganie, tylko, że wolniej...
     -    Serio? Mugole naprawdę mają zawody, po to żeby sprawdzić, kto szybciej chodzi?
     -    Tak mi się wydaje... Co cię tak podburzyło?
     -    Nie jestem podburzona. Po prostu Lucian gra mi na nerwach - nerwowo sprawdziła zegarek. Jeszcze trzydzieści minut...
     -    Gdzie James?
     -    Z Lucianem...
     Lily uniosła brew, ale nie skomentowała.
     -    Czemu cię w nocy nie było?
     Arthemis zamrugała i nagle wszystko do niej wróciło. No, tak, przecież Lily nie wie...
     Usiadła ciężko na łóżku.
     -    Pan Ru nie żyje. Merlin nie żyje. I cała jego wioska.
     Lily przez chwilę wpatrywała się w nią nie rozumiejąc. Potem cicho zamknęła za sobą drzwi i podeszła do szafki przy łóżku. Wyjęła dwa batoniki. Jeden podała Arthemis, a potem usiadła obok niej.
     -    Robi się coraz gorzej, prawda? - szepnęła cicho, wgryzając się w czekoladę.
     -    To było... niespodziewane.
     -    Czegoś takiego nie można się spodziewać...
     Arthemis skinęła głową. Przełknęła gulę w gardle, a potem ugryzła kawałek batonika.
     -    Przykro mi. Wiem, że Pan Ru i jego wioska byli dla ciebie ważni... Ale co ma do tego Merlin? - zapytała nieśmiało.
     Po twarzy Arthemis przemknął uśmiech. Zaczęła opowiadać co się stało. Gdy skończyła Lily była bardzo blada.
     -    Spotkałaś Merlina? Prawdziwego Merlina? Tego z legend i w ogóle?
     Arthemis skinęła głową.
     -    Musimy się przygotować na to, co ma nadejść, prawda? - szepnęła Lily. - Niby wszyscy byliśmy świadomi tego, że nadchodzi wojna, ale... gdy dzieje się coś takiego to wszystko staje się przerażająco... realne.
     -    Poradzimy sobie z tym - mruknęła Arthemis. - Wszyscy nad tym pracują... Musimy sobie jakoś z tym poradzić - dodała stanowczo, jakby chciała sama siebie przekonać.
     -    Spałaś w ogóle? - zapytała zaniepokojna Lily.
     -    Jak... wrócę od Luciana to prześpię się. James też. Potem chcemy jeszcze sprawdzić Freda, Victoire i Teddy'ego. I jak nam się uda, to zajrzeć do Ministerstwa, żeby dowiedzieć się, czy dzieciakom udało się coś nowego ustalić.
     -    Jacy oni są?
     -    Gabriel jest... cichy i poważny, ale jak mu nacisnąć na odcisk to pokazuje temperament. Trudno mi określić J.J.... Jest bardzo spokojna, trochę chłodna i dziewczęca. Nie umiem sobie wyobrazić jej jak poci się podczas walki, ale jest bystra i zabójczo lojalna...
     -    J.J. to twoja córka?
     Arthemis wzdrygnęła się. Trudno było jej się pogodzić z faktem, że ma córkę. Córkę Jamesa. Jej córkę. Zabójczą, potężną córkę.
     -    Nie. Serena to... najstarsze dziecko. Ma brata bliźniaka. Tristana.
     Lily się uśmiechnęła.
     -    Jest tak samo podobny do Jamesa, jak Devlin?
     -    Nie wiem. Nie ma razem z nimi. A Serena jest... Ma moją moc. Powiedziała, że każde z moich dzieci ma jakąś cząstkę mojej mocy. Jest pełna gracji, zadziorna i bezczelna...
     Lily się roześniała.
     -    Nie mogę się doczekać, aż ją poznam.
     Arthemis też mimowlnie sie uśmiechnęła.
     -    Szkoda, że żadne z nich nie może mi powiedzieć, co sie dzieje w mojej przyszłości - westchnęła Lily. - Musimy ją uratować, wiesz? Naszą przyszłość...
     Arthemis odchyliła głowę i spojrzała na sufit.
     -    Wiem. Musimy ich uratować...
     -    O której masz być u Luciana.
     Arthemis zerknęła na zegarek i podskoczyła.
     -    Już czas! Dzięki, że mnie rozproszyłaś...
     -    Zawsze do usług - Lily udała, że zdejmuje czapkę z głowy i robi ukłon. - Nie przejmuj się tak. Dasz sobie radę! Jak zawsze zresztą.
     Arthemis ścisnął się żołądek i zanim pomyślała, uściskała z całej siły Lily.
     -    Nigdy się nie zmieniaj - szepnęła, a potem pobiegła na spotkanie ze swoimi lękami.


     James rozumiał intencję Luciana. Rozumiał jego instrukcję. Rozumiał... Ale to nie znaczy, że mu się to podobało. Już nigdy więcej nie chciał widzieć Arthemis tak rozbitej, jak tamtej nocy.
     Nigdy więcej.
     A jednak zgodził się na to prawda? Zgodził się, bo wierzył, całkowicie wierzył i nigdy nic nie zachwiało jego wiarą w to, iż Arthemis nie jest w stanie fizycznie go skrzywdzić. Tylko ona w to nie wierzyła, a Lucian nie był pewien.
     Więc tak naprawdę był teraz w tym miejscu, tylko po to aby im to obojgu udowodnić. Co dawało mu pewien rodzaj podskórnej satysfakcji. Nie mógł się doczekać aż powie im: "A nie mówiłem?".
     Nie chciał tylko widzieć tego wyrazu oczy Arthemis, gdy się załamała. Gdy dotarło do niego, że jest w stanie tak bardzo, tak okrutnie ją skrzywdzić.
     Westchnął. Miał nadzieję, że jednak plan Luciana się powiedzie. Stał na środku sali wypełnionej głównie przez mgłę. Ledwo widział sprzęty znajdujące się w klasie.
     -    Tylko pamiętaj... - rzucił Lucian z antresoli prowadzącej do jego gabinetu.
     -    Wiem. Nie wolno mi przerwać w połowie! - fuknął James.
     -    Nie spinaj się. Arthemis ci wszystko wybaczy.
     -    Doprowadzę to do końca, ale nie musi mi się to podobać - warknął.
     -    To urocze, że tak bardzo ją kochasz...
     James nie odpowiedział, mając nadzieję, że mgiełka zalegająca w klasie ukryła jego rumienieć.
     Ktoś zapukał.
     -    Gotowy?
     -    Tak - odpowiedział niechętnie James.
     -    Wejdź - powiedział Lucian. Klamka w drzwiach się poruszyła.
     Arthemis otworzyła drzwi i zawachała się.
     -    Zamknij drzwi. Skup się. - powiedział Lucian, zanim Arthmis zdążyła choćby otworzyć usta. - Masz jedno zadanie Arthemis... Pozwolić sobie na gniew...
     -    Chcemy ci coś pokazać - powiedział James. - I chcę, żebyś całkowicie się na tym skupiła.
     -    Opuść blokadę - polecił Lucian.
     Arthemis stała nieruchomo, podejrzliwie próbując przejrzeć mgłę. Słyszała głosy profesora i Jamesa. Wyczuwała, że obaj tu są. Mogła powiedzieć nawet ile kroków od niej jest James.
     Niechętnie otworzyła zamki trzymające jej myśli na uwięzi.
     -    A teraz mi obiecaj, że pod żadnym pozorem jej nie użyjesz w tej sali.
     -    Chyba Pan żartuje...
     -    Jeżeli nie usłyszę, jak mi to przyrzekasz, to możesz od razu stąd wyjść i wszystkie nasze przygotowania pójdą na marne. Ale uprzedzam cię, że drugiej szansy ci nie dam - dodał bezlitośnie.
     Postawił ją pod murem. Cała trójka doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
     -    Dobra! - warknęła Arthemis. - Ale nie ważcie mi potem wypominać, jak coś się wam stanie!
     -    Nie śmielibyśmy - zaśmiał się złośliwie profesor. - Jesteśmy gotowi. A ty?
     Arthemis gniewnie wypuściła powietrze.
     -    Gotowa - warknęła.
     Usłyszała pstryknięcie palcami i nagle mgła się rozwiała. Ale nie zobaczyła sali lekcyjnej. Była w szatni sali szkoleniowej aurorów. Męskiej szatni.

     James akurat zdejmował koszulkę, żeby się przebrać, gdy wparowała Nette.
     -    Uuuuu - zaśmiała się ochryple. - Widzę, że trafiłam w dobrym momencie...
     -    Zaraz będę gotowy - odpowiedział niecierpliwie James.
     Nette jednak podeszła do niego i przeciągnęła palcem po spoconym ramieniu.
     -    Nie przeszkadzaj sobie... Udawaj, że mnie tu nie ma...

     Arthemis zacisnęła dłonie w pięści. Jej oczy się zwęziły a zęby zacisnęły. Nagle z prawej strony usłyszała kolejny głos. Odwróciła się.
     Kolejna scena.

     -    No, chodź, James! Chcę dojechać na sam szczyt!
     Nette złapała Jamesa za ramię, wciskając w nie biust. Stali przed wejściem na London Eye.
     -    No, chodź! Tylko raz!
     James przewrócił oczami i z westchnieniem, niczym niesfornemu dziecku, dał się zaciągnąć do karuzeli.
     Nette podekscytowana przykleiła nos do szyby, gdy wagonik zaczął się unosić. Nagły ruch sprawił, że poleciała prosto na siedzącego Jamesa. Ich twarze znalazły się o milimetry.
     -    Uuups...

     -    Dosyć! - warknęła Arthemis. Między jej palcami przeskoczyła iskra. W oddali usłyszała brzęk tłuczonego szkła. - Przestańcie!
     Tym razem głos odezwał się za nią. Odwróciła się jak fryga.

     -    Antonette pożera cię wzrokiem - zaśmiał się Noah, do Jamesa.
     Antonette stała oparta o kominek w Hard Magic Cafe i obserwowała grę Jamesa w bilard. W końcu jednak odepchnęła się od ściany i wepchnęła między Jamesa a stół. Ocierając się o niego złapała za kij bilardowy, który trzymał i ze śmiechem powiedziała:
     -    Teraz moja kolej. Patrz i się ucz. Zaraz Amerykanka pokaże wam jak powinno się grać w bilard - odwróciła się i przyłożyła do wbicia bili, wpychając biodra w krocze, stojącego za nią Jamesa.
     Ten cofnął się, pokrywając zmieszanie śmiechem.
     -    Bierz ją tygrysie - mruknął do niego Noah. - Zwierzak sam ci wchodzi w ręce...
    
     Arthemis krew uderzyła do głowy.
     Co za zdzira. Co za zdzira. Co za zdzira.
     Zabiję ją.
     Słyszała uderzenie szkła o podłogę. Dźwięk tłuczonej szyby. Łamanie metalu.
     -    Dosyć - warknęła. - Przestań! James, przestań!
     Niedaleko niej James, zacisnął zęby. Dookoła niego w klasie latały przedmioty. Odłamki szkła padały na ziemię, jak deszcz. Już chyba nie został, żaden cały przedmiot w tym pomieszczeniu, a wszystkie większe odłamki szyb i ostro zakończone przedmioty uniosły się w powietrzu nad Arthemis, jakby czekały na jej rozkaz.
     Jego serce łomotało w piersi, tak, że czuł fizyczny ból. Nigdy więcej nie chciał, widzieć jej takiej. W tej chwili nienawidził Luciana tak, że mógłby wymazać go z kart historii. Ale zmusił, się, żeby ciągnąć to dalej. Przełnął ślinę.
     -    Przepraszam. Ale nie chcę mieć, więcej sekretów - odezwał się.
     -    Kogo to ochodzi?! - krzyknęła i zacisnęła powieki.
    
     - Nette? Jest zimno i muszę iść...

     Nie! - pomyślała Arthemis. Gdy wszystko do niej wróciło. Wieża. Deszcz łomoczący w ściany zamku. Pęknięta szyba. Ale coś kazało jej się odwrócić. Jakby chciała poczuć jeszcze raz jak jej serce płonie wściekłością.

     Nette stała objęta przez Jamesa.
     - Wiem - mruknęła, stłumionym głosem. Podniosła głowę i pocałowała go tuż nad brzegiem koszulki. Jej dłonie przesunęły się w górę. Objęła Jamesa za szyję i przywarła ustami do jego ust.

     Przed oczami Arthemis ten obraz się zatrzymał. Czerwona mgiełka zasłoniła jej myśli. Wszystko wybuchło w powodzi oślepiającego światła. Poczuła wyładowanie elektryczne wyrywające się z jej dłoni.
     Spanikowała. Chciała założyć blokadę, gdy nagle usłyszała pstryknięcie palców, które zabrzmiało, jak trzaśnięcie drzwi.
     Stała w sali. A raczej w czymś co karykaturalnie przypominało klasę obrony przed czarną magią, bo wszystko, co w tej klasie było, było zniszczone. Połamane krzesła i ławki. Zbite okna. Podłoga, na której zalegały odłamki szkła.
     Arthemis zadrżała. Ogarnął ją chłód, zamrażając wcześniejszą wściekłość.
     Podniosła wzrok. Nie dalej, jak pięć kroków od niej stał James z opuszczonymi wzdłuż ciała rękami. Wpatrywał się w nią z żalem i czułością.
     Arthemis zaczęła odczuwać ciepło w koniuszkach palców.
     Mrugnęła. I wtedy to dostrzegła.
     James był otoczony. Kawałki szyby. Noże do papieru. Stalowe końcówki piór. Ostre tulipane od butelek, zwykle zdobiących parapet. Wszystko to zawisło wycelowane w niego w odległości metra. W dokładnie tej samej odległości, niczym w tajemniczym, chronionym kręgu nie było żadnego odłamka szkła, które zasypywały całą podłogę klasy. Jakby rzucił zaklęcie ochronne.
     A przecież Arthemis nie wyczuwała w tej sali żadnego takiego zaklęcia.
     Rozległy się powolne prawa.
     Klask. Krok. Klask. Krok.
     Arthemis podniosła wzrok.
     Sprzęty otaczające Jamesa opadły na podłogę, gdy jej moc przestała je podtrzymywać.
     Lucian schodził właśnie z antresoli.
     -      Idealnie - powiedział. - Naprawdę...
     -      Ty gnoju! - warknęła Arthemis, ruszając na niego. Machnęła ręką. Zanim zdążyła do niego dobiec, dopadła go jej moc. Rzuciła nim o ścianę jak lalką i przytrzymała tam.
     -      Podoba ci się to?! Masz rację! Po, co mi samokontrola, jak tyle przyjemności sprawia mi pastwienie się nad tobą!! - zrobiła ruch ręką, jakby go przyciągała, a potem znowu odepchnęła. Lucian ponownie odbił się od ściany.
     Lucian zaśmiał się, jednocześnie jęcząc z bólu.
     James podszedł do Arthemis. Delikatnie dotknął jej ramienia.
     -      Przepraszam - powiedział cicho. Przesunął palcami po jej nadgarstku, a Arthemis nagle poczuła, że moc zmalała. Że ma ochotę odpuścić. Rozproszyć gniew.
     Puściła profesora, który osunął się po ścianie.
     -      Pewnego dnia podziękuję Panu za to. I może nawet przeproszę - powiedziała chłodno Arthemis. - Ale to nie jest ten dzień - dodała, odwróciła się na pięcie i wyszła, trzaskając drzwiami.
     Lucian spojrzał spod ściany na James. Otarł krew spod nosa rękawem i powiedział:
       -               Naprawdę ją lubię - powiedział.
       -               Ona chyba Pana w tej chwili nie - odparł James. - Miejmy nadzieję, że nadal lubi mnie - dodał z westchnieniem, przeciągając palcami przez włosy.
       -               Tak... Cóż... Powiedziałem, żebyś wybrał najbardziej okrutne wspomnienia, które mogą ją wkurzyć. Dobrze wybrałeś.
       -               Tylko to mi przyszło do głowy, gdy powiedział Pan, że mam ją wyprowadzić z równowagi - rzekł z poczuciem winy James.
       -               Domyśliłem się. Ale tak szczerze... Jesteś naprawdę tak tępy, żeby nie zauważyć jak ta laska próbowała dostać ci się do rozporka przez pół roku? - rzucił leniwie Lucian.
       James zrobił się czerwony na twarzy.
       -               Wiedziałem! Ale była na tyle nieszkodliwa, że postanowiłem ją ignorować, bo zachowywała się jak zakochana siedmiolatka! Poza tym, kogo obchodzi, że jakaś laska miała na mnie ochotę! Ja nie miałem ochoty na nią! - Jamesowi niemal para buchała uszami. Odwrócił się na pięcie urażony. - Jest Pan dupkiem! - dodał zmierzając do drzwi. Złapał za klamkę, ale zatrzymał się. Przez chwilę bił się z myślami. W końcu, odwrócił głowę i mruknął cicho: - Dziękuję...
       Lucian skinął mu głową, a gdy drzwi się zamknęły z jękiem podźwignął się z podłogi.
       Były czasy, gdy prowadził bardzo spokojne i wygodne życie. Ciche, luksusowe. Czasy, gdy wszyscy się go należycie bali i respektowali.

       I jakoś wcale mu tych czasów nie brakowało...