Arthemis i James mieli sekundę na to, żeby zorientować
się, że popełnili błąd. I to taki błąd, który kończy się lodowatą kąpielą. Gdy
się teleportowali myśleli o Jeziorze Black Canyon w Arizonie. Cóż...
teleportacja przebiegła dokładniej niż się tego spodziewali...
Zanim Arthemis
zdążyła choćby krzyknąć, poczuła jak jej buty toną w zimnej wodzie, a za nimi
podążyła reszta ciała. Wynurzyła się z wody prychając wodą. Jej szczęki
natychmiast zaczęły się poruszać, a ciężkie ciuchy ciągnęły na dno.
Poczuła, że
James radzi sobie troszkę lepiej i ciągnie ją w stronę wybrzeża. Chociaż nie
była pewna, czy widzi jakieś wybrzeże, bo nad wodą unosiła się poranna mgła tak
gęsta, jakby ktoś ją stworzył za pomocą magii. Nagle obok nich zamajaczył cień.
- Na rany, Geronimo! Co wy tu robicie,
dzieciaki? - zagrzmiał tubalny głos. O ile Arthemis rozumiała mówił po
angielsku, ale z cudacznym jak dla niej dialektem.
Arthemis
poczuła, jak coś ją chwyta i ciągnie do góry. Przestała się szarpać, gdy zrozumiała,
że ktoś próbuje wciągnąć ją do łodzi.
- Szaleju się najedli! Kto to widział wchodzić
do jeziora o tej porze roku!
- Najpewniej jakiś zakład, Abe. Co też te
dzieciaki nie wymyślą w dzisiejszych czasach... - odezwał się drugi głos.
Arthemis
zobaczyła jak na łodzi rozbłysła lampa oliwna. W jej świetle dojrzała dwie
starsze, pomarszczone i opalone od słońca twarze. Obaj mężczyźni mieli
przyprószone siwizną czarne włosy splecione w warkocze, opadające na plecy.
James przysunął
się do niej niewidocznie i wymacał różdżkę w kieszeni.
- No, więc co wam strzeliło do głowy? - rzucił
bardziej energiczny z mężczyzn. - Mogliście się potopić...
James myślał
gorączkowo. Powinni natychmiast usunąć tym mężczyznom pamięć, doholować się
jakoś do brzegu i pozwolić im wrócić do tego, co robili zanim im niemal wpadli
na łódkę.
- Wszystkie ryby spłoszyli - marudził drugi,
grzebiąc po kamizelce z kieszeniami. W końcu wyciągnął z jednej fajkę.
Arthemis i James
wymienili szybkie spojrzenie. James wycelował różdżką w mężczyznę z fajką.
- Radziłbym ci to odłożyć, chłopcze - usłyszał
i zamarł. - To niezbyt grzeczne wdzierać się na cudzy teren i grozić mu bronią
- czarne oczy przyszpiliły dłoń Jamesa. - Co tutaj robią czarodzieje z obcego
kraju?
Arthemis opadła
szczęka. Szybko ich przejrzeli.
- Czy w ty też jesteście czarodziejami? -
zapytała ostrożnie, gotowa w każdej chwili jednak użyć tego zaklęcia
zapomnienia.
- Wśród Indian są szamani, a nie czarodzieje,
biała dziewczynko - prychnął drugi z mężczyzn.
- A więc jesteście? - naciskał James, ale za
odpowiedź wystarczył mu nagły płomień, który buchnął z fajki, chociaż liście w
jej wnętrzu niczym nie zostały podpalone.
Arthemis
zatrzęsła się mimowolnie. Widziała też, że dłonie i wargi Jamesa zrobiły się
fioletowe z zimna. Powinni jak najszybciej wysuszyć siebie i ciuchy, żeby nie
złapać jakieś diabelskiej cholery...
Skłoniła głowę.
- Przepraszamy za tę niegrzeczność. Dziękujemy
za pomoc. Czy moglibyście nas wysadzić na brzegu? Chcielibyśmy się wysuszyć i
ogrzać...
- Co myślisz, Abe? - rzucił mężczyzna z fajką.
- Ogin i te jej sny... - prychnął, jakby nie
mógł się zdecydować, czy być zadowolony, czy niezadowolony. - Znowu będzie
zadzierać nosa...
- Ostrzegałem cię, żebyś sobie wziął inną...
- Kiedy aż mnie coś ściska w dołku, jak czuję,
że mi zaraz przyłoży garnkiem...
- Zawsze wiedziałem, że coś jest z tobą nie
tak - westchnął, pociągając z fajki. - Sięgnął za plecy. James aż cały się
spiął, ale Indianin tylko wyciągnął zza pleców dwa grube koce, na które rzucono
zaklęcie rozgrzewające. - Macie. Przykryjcie się. Niedługo będziemy na miejscu
- dodał.
Dopiero teraz
Arthemis zauważyła, że łódź płynie jednostajnie, chociaż nikt nie wiosłował.
Rozejrzała się i dostrzegła z obu stron dwa zalesione brzegi.
- Na mapie nie ma rzeki - powiedziała nerwowo.
- Na mapie nie ma wielu rzeczy, które powinny
zostać ukryte - odparł Abe uśmiechając się. W jego uśmiechu brakowało jednego
zęba. - Nie martwcie się. Jesteście tu bezpieczni...
- Ogin przerobiłaby nas na kotlety, gdybyśmy
zepsuli jej wizje - dodał drugi Indianin kąśliwie.
James i Arthemis
wymienili niespokojne spojrzenia.
- Nazywam się Abetzi - Żółty Liść - powiedział
Indianin nazwany Abem. - A ten palący komin to Taigi - Powracający Księżyc. A
jak wy się nazywacie?
- Jestem James Potter. A to Arthemis North.
- James? - skrzywił się Taigi. - To takie
angielskie... Tutaj wszyscy mówią Jim, albo Jimbo...
- Niech będzie - westchnął James.
- No, więc Jimmy... to było głupie wylądować w
środku jeziora... Luty to w Arizonie najzimniejszy miesiąc...
- Najzimniejszy? Myślałam, że tu zawsze jest
ciepło - rzuciła Arthemis.
- Jeżeli dla ciebie 24 stopnie Celsjusza to
ciepło... - odparł leniwie Taigi. - Różnice temperatur w dzień i w nocy są tak
duże, że wszędzie o poranku są mgły.
- O poranku? Która jest godzina? - James
spojrzał na zegarek, który wciąż pokazywał 15:00 po południu.
- 8 rano chłopcze. Słowo daje jak biali
zdołali nas podbić nie znając się na podstawowych prawach przyrody? - burknął
filozoficznie Abe.
Mgła zaczęła się
przerzedzać i chwilę później pod łodzią zaszeleścił żwir. Dobili do brzegu.
Dalej rzeka przechodziła w strumyczek o krystalicznie czystej wodzie.
Arthemis
rozejrzała się, ale nie mogła dostrzec nic oprócz drzew wyłaniających się z
mgły. A potem pojawiła się przed nimi postać. Kobieta była piękna nawet pomimo
zmarszczek znaczących jej twarz. A może dzięki nim. Miała włosy splecione w dwa
warkocze, w które powtykane były koraliki i kolorowe rzemienie. Uśmiechnęła się
do nich matczynym uśmiechem.
- Och, dzieci, wiedziałam, że te dwa stare
grzyby nie zajmą się wami, jak należy... - załamała ręce, przyglądając się
przemoczonym do suchej nitki Arthemis i Jamesowi.
- Wyłowiliśmy ich, prawda? - odparł leniwie
Taigi.
- Przestań palić to świństwo! - warknęła na
niego, jeszcze sekundę temu wyglądająca przyjaźnie kobieta, która na ich oczach
zmieniła się niemal w ludzką wersję tygrysa szablozębnego. Wyrwała fajkę
Powracającemu Księżycowi i zdeptała ją pod mokasynem. - Nasza matka przewraca
się przez ciebie w grobie, Taigi!
Taigi westchnął
i spojrzał żałośnie na szczątki fajki leżące na ziemi.
- Rozpalę ognisko - zadeklarował się i
powłóczając smętnie nogami ruszył w stronę lasu.
Przez chwilę
kobieta gromiła jego plecy wzrokiem, a potem ponownie odwróciła się do niech z
uśmiechem.
- Chodźcie. Musicie się przebrać - wskazała im
ręką, żeby poszli za nią. - Jestem Ogin - Dzika Róża. Czekałam na was...
Arthemis i James
wymienili zamyślone spojrzenia, ale już chwilę później koncentracja Arthemis
rozpłynęła się w czystym zachwycie. Mgła opadła, a dookoła niej wyrosły
baldachimy drzew, namioty splecione z kwiatów i świateł, domy wyłaniające się z
drzew.
Kątem oka
zobaczyła, jak z jednego z namiotów wypadło dziecko, może sześcioletnie, które
na ich oczach zmieniło się w małego wróbelka, a potem zanim zdążyło odfrunąć
radośnie, w delikatną klatkę dłoni złapał je wysoki młody mężczyzna, ubrany
jedynie w przepaskę na biodra. Chwilę potem on również zmienił się w ptaka.
Orła o lśniących skrzydłach i trzymając wróbelka pod skrzydłem uniósł się w
przestworza.
- Macie tu wielu animagów... - zauważył cicho
James, zapewne będąc w szoku, że pięcioletnie dziecko już umiało to, czego on
uczył się latami.
Ogin uśmiechnęła
się i wyciągnęła ręce w kierunku przejaśniającego się nieba.
- Jesteśmy częścią świata. Jednym cudów
przyrody. Zwierzęta to nasi bracia i siostry. Nawiązujemy z nimi więź. Są
częścią nas, a my częścią ich. Korzystamy z talentów, którymi obdarował nas
Wielki Duch. Ty również Jastrzębiu masz ten dar. Chociaż nie przyszedł ci tak
naturalnie jak nam...
James zamarł.
Nikt oprócz Arthemis, Rose i Lily nie wiedział, że jest animagiem. Chwilę potem
jednak zauważył, że nie ma obok niego Arthemis. Odwrócił się i zobaczył, jak
pochłania otoczenie wzrokiem małego dziecka, które pierwszy raz znalazło się w
wesołym miasteczku.
Rozejrzał się i
dostrzegł społeczeństwo, które powoli budziło się do życia, otoczone magią lasu
i dźwiękami szemrzącej wody.
Jakimś cudem
znaleźli się w magicznym, leśnym mieście...
Devlin, Camden i
Nick szli cichymi, ciemnymi korytarzami zamku, który znali równie dobrze, jak
własny dom. W przeciwieństwie jednak do swoich rodziców nie potrzebowali do
takich nocnych podróży Mapy Huncwotów.
Zejście do
lochów i odnalezienie wszystkich mechanizmów ukrywających przejście do tajnej
komnaty zajęło im ponad godzinę. A potem jeszcze stanęli przed nie lada
zadaniem.
Widząc makietę
Hogwartu Camden ruszył w jej kierunku, chcąc od razu zabrać się do roboty, ale
Devlin go zatrzymał.
- Myślisz, że to sobie tak po prostu tu stoi?
- zapytał ironicznie.
Camden się
skrzywił.
- Rzeczywiście... Któreś na pewno uruchamia
alarm i wszyscy strażnicy się tu zlecą...
- Jak nie damy rady to się ich poprosi, żeby
je zdjęli - westchnął Nick, a potem na jego ustach zakwitł podstępny
uśmiech. - Ale ciężko nie skorzystać z
takiej szansy, co nie?
- Chcesz sprawdzić, co też potrafią nasi
strażnicy? - uśmiechnął się domyślnie Camden.
- Może nie będziemy umieć odblokować każdego z
zaklęć, ale chociaż zobaczmy, co tu umieścili - zaproponował Nick. - Dasz radę?
Devlin kiwnął
głową.
- Odsuńcie się... - Chłopacy stanęli za nim,
gdy Devlin wyciągnął przed siebie rękę. Przez chwilę nic się nie działo. W
mrocznym blasku pochodni widać było jedynie trzy sylwetki i słuchać było
spokojne oddechy. Potem dookoła zaczęły się wynurzać z nicości ślady magii. Dookoła
makiety i pulpitu do czytania była sieć zaklęć, przecinająca się i krzyżująca
różnokolorowymi liniami.
W pomieszczeniu
widać było również plamy wiszącego dymu, bądź błyszczące miejsca na posadzce
tuż obok butów Camdena.
- Cholera! Ale fart! - mruknął Cam, odsuwając
się.
Nagle na ustach
Devlina pojawił się szatański uśmiech.
- A niech mnie - powiedział.
- Zaklęcia są aż tak potężne? - zaniepokoił
się Nick.
Devlin wskazał
podbródkiem sieć strzegącą makiety.
- Tamte tak. To zaklęcia strażników. Te
zabezpieczające pomieszczenie to robota dyrektora...
- Więc o co chodzi? - zapytał Camden.
- Zawsze chciałem sprawdzić, jak silna była w
moim wieku - odparł, a na jego twarzy pojawiła się radość czystego
współzawodnictwa. - Coś tu jest, ale nie mogę tego ujawnić...
- Jej zaklęcie nie może być silniejsze niż
zaklęcia strażników - zaprotestował Nick.
- Nie jest silniejsze, wręcz przeciwnie, jest
o wiele słabsze. Ale za to bardziej podstępne i lepiej ukryte... - wydyszał
Devlin. - Zdjęcie go będzie dziecinadą, gdy w końcu mi się pokaże...
- Skoro wiesz, że tu jest dlaczego nie możesz
go zmusić do ujawnienia? - zirytował się Nick.
- Wyczuwam tu magię mamy, ale nie wiem, co to
za zaklęcie i gdzie jest... - warknął Devlin.
- Nie lekceważ, Arthemis, Devlin - powiedziała
zadowolony Camden, zakładając ręce na piersi. - Zna swoją moc lepiej niż ty...
- Tylko, że tu nie ma jej mocy, tylko cholerne
zwykłe zaklęcie zabezpieczające! Jeszcze ze mną nie wygrała! - dodał i
wyciągnął drugą rękę.
Może tu było
złudzenie, ale wydawało się, jakby zaklęcia zadrżały.
- Dev, przestań zanim wszystkie się zerwą... -
powiedział Nick ostrzegawczo. - Możemy przecież odblokować te, które widzimy.
Devlin oblał się
potem i zaczął ciężko dyszeć, a potem sapnął z frustracją.
- Mam cię! - pstryknął palcami i nagle całe
pomieszczenie wypełniło się laserowymi liniami zaklęcia bezpieczeństwa. Linie
zaklęcia co chwilę zmieniały miejsce położenia nie zostawiając ewentualnemu
włamywaczowi szansy na uniknięcie włączenia alarmu.
- Dobrze, że nie weszliśmy głębiej do
pomieszczenia - westchnał Camden, gdy
jedna z lini sprawdzających przemknęła pół metra od jego buta.
Devlin zrobił
krok w tył i osunął się po ścianie, próbując złapać głębszy oddech.
- Mówiłem... Podstawowe zaklęcie
zabezpieczające... - powiedział cicho.
- Więc, co to za trik? - zainteresował się
żywo Nick, grzebiąc pośpiesznie w torbie, przewieszonej przez ramię.
Devlin
uśmiechnął.
- To naprawdę podstępny trik. Dobrze, że sobie
o nim przypomniałem... Pamiętam, jak próbowała mnie go nauczyć... Zaklęcie ma
trzy źródła, każde jest umieszczone w innym miejscu pomieszczenia. Lasery
bezpieczeństwa są jednak tak skonfigurowane, że nakładają się na siebie. Więc
tak naprawdę chcesz zneutralizować jedno zaklęcie, gdy masz do czynienia z
trzema i cały czas ci się wydaje, że zaklęcie się przemieszcza...
- Nigdy o tym nie słyszałem - powiedział
zamyślony Nick, wyjął paczkę chusteczek i podał ją Devlinowi, żeby wytarł krew,
cieknącą z nosa. Tak się do tego przyzwyczaili, że już nawet nie zauważali jak
zbytnie używanie mocy wyczerpuje Devlina. - Rodzice nigdy mi o nim nie
wspominali...
- Nie mogłeś słyszeć. Ta technika nazywa się
Callidior. To wynalazek mojej matki...
- Technika?
Devlin kiwnął
głową i wstał z ziemi, ocierając krople potu z czoła.
- Możesz ją wykorzystać do dowolnych zaklęć.
Wiem, że mama używa jej też do ochrony osobowej i do zaklęć rozbrajających, ale
nigdy tego nie widziałem...
Camden aż
sapnął.
- Wyobrażacie sobie, co się dzieje z
człowiekiem, który dostanie zaklęciem rozbrajającym z trzech stron, chociaż ma
wrażenie, że leci tylko z jednej...
Dev kiwnął
głową.
- Żadna obrona nie ma szans...
- Kurcze! Muszę ją poprosić, żeby nas tego
nauczyła - zapalił się do pomysłu Camden.
Devlin się skrzywił.
- To nie takie proste...
- Pogadacie o tym później. Teraz nasza kolej
na zabawę - zwrócił się Nick do Cama. Obaj wyciągnęli różdżki. Devlin pozwolił
im działać. Jeżeli chodziło o skomplikowane i potężne zaklęcia, i ich
rozbrajanie nie mógł się z nimi równać. Jego moc polegała na wyczuwaniu i
ujawnianiu magii. Mógł spokojnie oprzeć się o ścianę i obserwować jak reagują
zaklęcia na działania kuzynów, żeby ich w porę ostrzec.
Uśmiechnął się
do siebie, przyglądając laserowym promieniom zaklęcia matki. Czy ktoś mógł się
z nią równać?
A PSIK!!
Głowa Arthemis
poleciała do przodu.
Albo ktoś ją
obgadywał, albo złapała jakieś diabelskie przeziębienie przez tą zimną kąpiel.
Ogin uchyliła
wejście do tipi. W rękach trzymała złożone ubrania.
- Przyniosłam suche rzeczy.
- Och, dziękuję bardzo. Ale w plecaku mam
jedną zmianę ubrań. Wystarczy je wysuszyć...
- Weź te. Jeżeli założysz swoje, obce zapachy
będą rozpraszać zarówno zwierzęta, jak i ludzi. Poza tym będziesz się za bardzo
rzucać w oczy w tych lasach...
- Dziękuję - poddała się Arthemis, biorąc
pachnącą wiatrem długą tunikę. Skóra ubrania była miękka i przyjemna.
- Usiądź - zaproponowała Ogin. - Zaplotę ci
włosy.
- Naprawdę nie trzeba... - zająknęła się
Arthemis.
Na ścianie
namiotu pokazała się sylwetka.
- Arthemis? - usłyszeli głos Jamesa.
- Wejdź, wejdź - zachęciła go Ogin.
James zerknął,
czy się zmieści, a potem wszedł swobodnie. Namiot był tak skonstruowany, że
każdy swobodnie mógł w nim stać. Był równie duży, jak pokój Arthemis w dormitorium.
Nie było tu jednak niepotrzebnych sprzętów, zagracających przestrzeń. Jedynie
łóżko, dodatkowe posłanie, wiklinowe kosze, w których zapewne układało się
sprzęty. Arthemis ciekawie rozglądała się po pięknych malowidłach
przedstawiających rozmaite historie w kolorach złota, czerwień i brązu.
- Ooo... - zachichotała Ogin. - Przystojniak z
ciebie...
- Wcale nie - rzuciła rozweselona Arthemis. -
Wcale nie wyglądasz w tym dobrze...
- Czasami mam ochotę cię zakneblować - mruknął
James.
- Siadajcie - Ogin usiadła na drewnianym łożu
i wskazała Arthemis miejsce na dywaniku przed sobą.
Skrępowana
Arthemis usiadła. Nikt nie zajmował się jej włosami od prawie 10 lat... Ogin
pachniała sosnami i świeżym wiatrem. Arthemis odchyliła głowę, gdy zaczęła
rozczesywać jej włosy rzeźbionym grzebieniem.
James krążył po
namiocie oglądając malowidła i rzeźbione figurki. Były też fotografie w
pięknych ręcznie rzeźbionych ramkach.
- Zapewne myślicie, że jesteśmy zacofani? -
zagadnęła go Ogin ze śmiechem. - Żyjemy tak, jak żyli nasi przodkowie, chociaż
moglibyśmy to zmienić...
- Nie korzystacie i nie adaptujecie się do
współczesnego świata - James wzruszył ramionami. - Nie ma w tym nic złego... W
miastach jesteśmy bardziej otwarci na pomysły mugoli i czerpiemy z nich wtedy, kiedy
się to przydaje.
- Tutaj pośród natury możemy czuć magię, tak
jak czuli ją nasi przodkowie... Świat zewnętrzny nie ma tu wstępu - dodała z
nagłą mroczną nutą w głosie.
- Jednak nas wpuściliście - mruknął James,
patrząc na nią uważnie. Szukając jakichkolwiek oznak, że sytuacja nie jest tak
przyjazna, jak się wydaje.
Ogin uśmiechnęła
się spokojnie.
- Nie mam w zwyczaj podważać swoich własnych
wizji, mój chłopcze... Coś wisi w powietrzu - mruknęła a jej oczy na chwilę
stały się szkliste. - Nadchodzi niebezpieczeństwo...
James spiął się,
a Artemis zamrugała gwałtownie, gdy zamyślona Ogin pociągnęła ją za włosy.
- Wybacz. Dawno tego nie robiłam... Dawno nie
czesałam włosów młodej kobiecie. Od czasu mojej ślicznej dziewczynki...
- Masz córkę?
James widział,
jak jej delikatny uśmiech się zmienia w pełen smutku i wspomnień. Przez
Arthemis przepłynęła fala słodko-gorzkich uczuć. I żalu...
- Nie. Nigdy nie miałam dzieci. Ale znałam
kiedyś słodką dziewczynę, która była
bliska mojemu sercu. Pomogłam też wychować rzeszę maluchów... - dodała wesoło.
- No, już! Gotowe!
- Dziękuję - powiedziała Arthemis, wstając.
Spojrzała na Ogin. - Dlaczego tu jesteśmy?
- Bo ścieżki waszego przeznaczenia,
doprowadziły was aż tutaj. Mam nadzieję, że ukoicie niejedno niespokojne
serce... - dodała z westchnieniem.
Arthemis
przykucnęła przed starszą kobietą i dotknęła jej dłoni.
- Przykro mi, ale nie mamy czasu. Musimy kogoś
odnaleźć...
- Szukacie wiatru w polu. On jest jak dym,
unoszący się znad paleniska. Nie da się go złapać - odparła Ogin.
James zmarszczył
brwi.
- Wiesz, o kogo nam chodzi? - zdziwił się.
Ogin spojrzała
na niego z irytacją.
- Nie wyławiałabym bladych twarzy z jeziora,
gdybym nie wiedziała. Nie jesteście mi do niczego potrzebni... Nathanielowi,
również nie - dodała bezlitośnie.
- Potrzebujemy go - powiedziała z naciskiem
Arthemis. - To bardzo ważne!
Do namiotu
zajrzał Taigi.
- Ogin. Rada się zaczyna...
Spojrzała na Arthemis
i Jamesa. - Do jutra nie opuścicie wioski - zapowiedziała im. - Pilnujcie ich.
Niech nie chodzą sami po wiosce - powiedziała do brata, wstając energicznie.
- Nie jestem niańką - mruknął do niej Taigi,
gdy przechodziła obok, ale tylko spiorunowała go wzrokiem.
Spojrzał na
Arthemis i Jamesa spode łba. Potarł kark i wzruszył ramionami.
- Chodźcie... Nie będziecie przecież tu
siedzieć cały dzień...
- Nie wiedziałem, że jesteśmy tu więźniami -
powiedział James ostro.
Taigi spojrzał
protekcjonalnie na różdżkę wystającą mu z kieszeni spodni oraz na stos broni
leżącej obok przemoczonych ciuchów Arthemis.
- Więźniów zazwyczaj rozbrajamy i
przywiązujemy do pala na środku wioski... Ale jak ci nie pasują obecne warunki,
zawsze możemy to zmienić...
- Nie chcieliśmy być niegrzeczni. Goni nas
czas - westchnęła Arthemis. - I nie wiemy, co tu robimy...
- Chodźcie - wskazał głową na zewnątrz. -
Skoro nie daliście nam złowić ryb, to chociaż pójdziemy posiedzieć nad
jeziorem...
Na zewnątrz
czekał już na nich Abe. Miał na plecach zawieszony łuk, a przy pasie
przytwierdzony róg.
- Skoro już mamy być przez was uziemieni to,
chociaż wypuścimy młodych ze strażnicy...
Przeszli przez
wioskę, uważnie obserwowani. Ludzie do nich machali i uśmiechali, ale Arthemis
widziała też w tym pewną nerwowość.
Tuż nad jeziorem
wznosiła się strażnica zbudowana pomiędzy rosłymi sosnami. Wdrapali się po
szczeblach drabiny wydrążonej w jednym z wielkich pni. Abe i Taigi usadowili
się we właściwych miejscach, a Arthemis i James oparli się o barierki splecione
ze sznurów, żeby obserwować toczące się w dole życie wioski.
- Ogin nie kazała nam was pilnować dlatego, że
się was obawia - zaczął Taigi, widząc ich ponure miny. - Tylko dlatego, żeby
was chronić.
- Nie wpuszczamy tu obcych i gdyby nie ona
przemaszerować przez wioskę, moglibyście jedynie mocno związani - dodał Abe z
uśmiechem dumy na twarzy.
- Ogin jest jedną ze Pięciorga Starszych
wioski. Słuchają jej, gdy mówi... Nie sprzeciwiają się, gdy radzi... Macie
szczęście, że kazała was tu przywieść zanim sami się na was natknęliśmy...
Mogłoby być z wami źle...
- Dlaczego? - zapytał James, odwracają się do
nich. - Jesteś przyjacielscy, ale macie doskonały system obronny - wskazał
znajdujące się w oddali kolejne strażnice. - Żyjecie w harmonii, ale z jakiegoś
powodu nie wpuszczacie tu obcych... Czy jesteście zagrożeni?
- Nie lubimy białych... Zawsze chcą zabrać to,
co nie należy do nich - Abe splunął na ziemię. - Chyba, że Ogin mówi inaczej -
uspokoił ich szybko.
- Moja siostra widziała was w swoich snach. I
nawet jeżeli nie będziecie mieć wpływu na wioskę, z jakiegoś powodu jesteście
dla niej ważni...
- To wystarczy, żeby utrzymać was przy życiu -
dokończył za niego Abe.
- Miło słyszeć - mruknął z przekąsem James.
Arthemis rozsiadła
się na miękkich skórach przygotowanych zamiast siedzisk. Spojrzała uważnie na
obu mężczyzn.
- Szukamy Nathaniela Redwolfa... I musimy
znaleźć go, najszybciej jak się da...
- Nie widzieliśmy Nathaniela od miesięcy -
westchnął Taigi.
- A więc znacie go?
- Oczywiście! Czerwony Wilk urodził się w tej
wiosce. Wychował się tutaj.
- Mieszka tutaj?
- On nigdzie nie mieszka. Od wielu lat nie
może znaleźć sobie miejsca. Krąży między wszystkimi wioskami, sprawdza, czy są
bezpieczne. Żyje wśród lasów i wąwozów.
- Gdybyśmy jutro wyruszyli, moglibyśmy go
znaleźć - powiedziała Arthemis z entuzjazmem.
- To niemożliwe. Nikt nie wie, gdzie Nataniel
przebywa. Pojawia się, gdy jest potrzebny...
- To i tak więcej niż mieliśmy do tej pory.
- Tak wam się tylko wydaje - zaśmiał się
Taigi. - Szukacie człowieka. A on jest wilkiem. Jak zaczniecie szukać wilka,
napotkacie niedźwiedzia, gdy spróbujecie schwytać niedźwiedzia - Zacisnął dłoń
w pięść. - Puff... - Jego palce się rozłożyły. - Odleci w przestworza niczym
orzeł...
- Rozumiemy, że pan Redwolf dobrze się maskuje
i niełatwo go znaleźć... - zaczął James.
- Nie słuchasz mnie, chłopcze - skarcił go
Taigi.
Arthemis nagle
coś kliknęło w umyśle.
- Ale... przecież to niemożliwe! Czarodziej
nie może zamieniać się w więcej niż jedno zwierzę. Żaden animag nie ma takiej
mocy!
James sapnął.
- Chyba żartujecie! Ciało człowieka nie
przetrwa wielokrotnej transformacji w różne zwierzęta. Nie ma mowy!
- Nie ma mowy jeżeli chodzi o ciebie - zgodził
się Abe. - Ani o mnie... Ani o żadnym ze znanych mi ludzi. Z wyjątkiem
Nathaniela...
- Poza tym nasze dzieci potrafią przybierać
różne zwierzęce postaci, dopóki ich ciała na to pozwalają. Gdy mają pięć lat
tracą tę zdolność. Potem zostają przy jednym ze zwierząt...
- Chcesz powiedzieć, że wszyscy tutaj są
animagami? - zapytał z niedowierzeniem James.
Abe uśmiechnął
się kącikiem ust.
- Dlaczego tak bardzo cię to dziwi?
- To... rzadka i trudna umiejętność...
- Żyjemy wśród przyrody. Rozumiemy ją.
Poznanie natury i transformacja jest dla nas czymś zwyczajnym. Nasi przodkowie
wierzyli, że każdy ma zwierzęcego przewodnika. Trzeba mu tylko pozwolić
przemówić... - powiedział cicho, przelotnie dotykając rzeźbionego w drewnie
konia zawieszonego na rzemyku.
Arthemis z
westchnieniem oparła się o drewnianą ściankę strażnicy.
- To będzie trudniejsze niż sądziliśmy... Czy
istnieje jakiś sposób, że się z nim spotkać?
- Nie, dopóki sam nie tego nie zechce...
- Mimo to musimy spróbować - stwierdził
uparcie James. Poza tym po tym co usłyszał, chyba by umarł ze zgryzoty, gdyby
nie spotkał człowieka, który może się zmieniać w tak wiele zwierząt.
Arthemis
obserwowała życie wioski. Żyła tu może setka osób, ale z góry widać było, że
byli jedną wielką rodziną. Dzieci swobodnie krążyły między różnymi domostwami.
Kobiety wymieniały się ziołami, albo udawały wspólnie w głąb lasu.
- Wysyłacie dzieci do szkół? - zapytała
Arthemis, widząc, jak mała dziewczynka siedząc przy starszej kobiecie uczy się
za pomocą magii rozpalać ogień.
- Jeżeli chcą - Taigi wzruszył ramionami. -
Gdy czują, że nasze nauki im nie wystarczają, najpierw wysyłamy ich do
starszyzny innych wiosek. Często w ten sposób znajdują sobie własne miejsce.
Czasami zdarza się, że ktoś wyruszy do świata zewnętrznego, ale po jakimś
czasie wraca. Tęsknota za naturą, za grupami rodzinnymi, w których żyjemy jest
zbyt wielka, a niepewność świata zbyt przytłaczająca...
- Macie jakiś program nauczania?
- Po, co? Uczymy ich tego, co chcą wiedzieć i
tego, co pozwoli im przetrwać - zaśmiał się Abe. - Każdy dorosły szaman ma coś
do zaoferowania młodzieży. Każdy z nas z przyjemnością uczy dzieci tego, w czym
sam jest najlepszy.
- Nie używacie różdżek... - zauważyła cicho.
- Nie do magii związanej z naturą. Wiatr - Abe
poruszył dłonią, a wokół jego palca owinął się widoczny dla Arthemis prąd
powietrze. - Ogień - zacisnął dłoń w pięść, a gdy ją otworzył ukazał się im
mały płomyk. - Woda, ziemia... - wzruszył ramionami.
- Potrafimy korzystać z wszystkiego, co
pochodzi z natury - wyjaśnił Taigi. - Do innych czarów używamy różdżek, które
sami zrobimy... Każdy wybiera takie drewno jakie mu odpowiada i przekazuje mu
kawałek swojej mocy...
- Czego używacie jako rdzenia? - zapytała
zaintrygowana Arthemis.
- Tego, co podaruje nam natura. Gdy dzieci są
już wystarczająco dojrzałe zabieramy je na wyprawę. Czasem znajdują korzeń
mandragory, a czasem pióro Ognistego Ptaka... Najstarszy dąb w tym mieście
podarował mi swój liść, gdy wybrałem się na wyprawę - dodał pokazując im swoją
różdżkę, na której wyryty był symbol dębu. - Ogin w swojej różdżce ma włos z
grzywy pegaza...
- Pegaza? Mieszkają tutaj? - zapytała
podekscytowana Arthemis.
- W dolinach. Czasami biegają razem z
mustangami...
- Jakie jeszcze inne magiczne stworzenia tu
są? - zapytał James, siadając przy Arthemis.
- Większość. W górach, w lasach, w
jeziorach... Widziałem feniksy, gryfy... jednorożce... mantykory - wzruszył
ramionami.
- Smoki?
- Jeden, czy dwa - uśmiechnął się lekko.
- Adutsi, czy możemy wejść? - usłyszeli
wołanie z dołu. - Mama, mówi, że powinniście coś zjeść...
Abe wychylił się
i pomachał dwóm chłopcom w dole.
Gdy weszli z
termosami pełnymi gulaszu na strażnicę, zaczęli przyglądać się ciekawie
Arthemis i Jamesowi.
- Spotkanie starszyzny się już skończyło? -
zapytał Taigi, biorąc miskę pełną parującego jedzenia od dzieci.
- Jeszcze nie, ale Ogin powiedziała, że
macie... - chłopiec zamilkł i spojrzał niepewnie na Taigiego.
- No, mówże. Co też powiedziała ta moja
nieznośna siostra? Na pewno było to obraźliwe...
Chłopiec
uśmiechnął się.
- Powiedziała, że macie ruszyć leniwe tyłki,
zamiast się chować w strażnicy i pokazać gościom wioskę...
- A co tu jest do oglądania? - burknął Abe.
- Jesteś wojownikiem? - zapytał ciekawie drugi
z chłopców Jamesa.
- Można tak powiedzieć - odpowiedział z
uśmiechem James.
- Walczyłeś w wielu bitwach?
- W kilku - odparł swobodnie.
- Umiesz strzelać z łuku? - chłopcu zaświeciły
się oczy.
- Nie. Ale Arthemis jest całkiem niezła -
rzucił, spoglądając spod oka na swoją dziewczynę.
Chłopiec
spojrzał na nią podejrzliwie.
- Dziewczyny nie strzelają z łuku - rzucił
wyzywająco.
- Yoki... - rzucił ostrzegawczo Abe.
Arthemis puściła
do niego oko, a potem nachyliła się do Yokiego.
- Może nie strzelają, bo są w tym tak dobre,
że nie chcą was zawstydzać?
Chłopiec się
skrzywił.
- Urządzamy konkurs strzelania. Możesz do nas
dołączyć - powiedział łaskawie.
- Jeżeli moi opiekunowie się zgodzą -
uśmiechnęła się.
Taigi potarł
kark i wzruszył ramionami.
- A co tam... Dzieciaki będą miały ubaw...
- Do zobaczenia na dole - pożegnali się
chłopcy i z entuzjazmem zaczęli schodzić po drewnianej drabince.
- Dziewczynek nie uczycie strzelać z łuku? -
zapytała z lekkim chłodem Arthemis.
- Nie, jeżeli nie chcą - odparł Abe.
- Wolą noże - dodał Taigi.
- Ooo... - Arthemis uśmiechnęła się.
- Każdy w tej wiosce potrafi się bronić. Za
pomocą własnego ciała, broni i magii - wyjaśnił cicho Taigi.
- To bardzo rozsądne - zauważył James.
- Kiedyś tak nie było. I drogo za to
zapłaciliśmy... - szepnął do siebie Abe.
Arthemis bardzo
chciała się dowiedzieć, o czym mówi, ale miała wrażenie, że nie jest to
odpowiednia chwila, żeby zapytać.
Taigi gwizdnął
przeciągle.
- Gdy przyjdzie zmiana, zejdziemy na dół -
wyjaśnił.
Zmiana przybyła
w postaci przesłodkiej rudej wiewiórki oraz niedźwiedzia, który wspiął się
zwinnie po pniu drzewa. Na ten widok Arthemis zadrżała. To był niecodzienny
widok, widzieć niedźwiedzia tak blisko siebie.
Zamienili się w
przepiękną dziewczynę o imieniu Zaltana oraz mężczyznę, na którego mówiono
Taima - Grzmot.
Przywitali się z
nimi radośnie jedynie z lekką podejrzliwością. Arthemis przez chwilę podziwiała
długie sztylety Zaltany, a ta zachwycała się jej uzbrojeniem. W tym samym
czasie James i Taima przewracali oczami z politowaniem.
- Nasz plac treningowy jest kawałek za wioską
- powiedział Abe, - chłopcy pewnie się już przygotowują... Zawody mają 3 etapy.
Najpierw strzelanie do oddalonego celu - wskazał palcem cel w oddali.
James zamrugał z
niedowierzaniem.
- Masz na myśli tę małą czerwoną kropkę po
drugiej stronie lasu?!
- Spokojnie. To najłatwiejszy etap. Drugi
polega na strzelaniu do ruchomego celu. Trzeci.. do strzelaniu do celu będąc w
ruchu... - uśmiechnął się, wskazując głową konie pasące się na padoku.
- Arthemis nie umie jeździć konno - rzucił ze
śmiechem James.
- Hej! Wiesz, że trochę jeździłam... -
Arthemis pacnęła go w ramię.
- Nawet jeżeli siedziałaś już na grzbiecie to
ci nie pomoże - ostrzegł ją Abe. - To nie ta liga, dziewczyno...
Arthemis poczuła
zew wyzwania. Yoki po nią przybiegł i zaczął tłumaczyć jej zasady. Poszła za
nim, oglądając się naburmuszona na Abe'a.
James obserwował
pierwszą konkurencję. Rzeczywiście startowali głównie chłopcy. Najmłodszy z
nich miał może ze sześć lat. Najstarszy trzynaście. Jednak bez względu na wiek,
wszyscy podejrzliwie i trochę prześmiewczo zerkali na Arthemis. James nawet
czuł się odrobinę urażony w jej imieniu.
Bezgranicznie w
nią wierzył... Przynajmniej dopóki nie zaczęli strzelać...
Nie rozumiał jak
zawodnicy mogli strzelać do celu, który on sam ledwie widział. Arthemis jednak
się udało. Jakoś...
- No, proszę... Zdobyła sobie ich szacunek - mruknął
Taigi.
- Całkiem nieźle jak na nowicjusza - przyznał
Abe.
Arthemis
podeszła do nich, gdy przygotowywali się do drugiej konkurencji.
- Odpadnę, prawda? - rzuciła, nie za bardzo
się tym przejmując.
Mężczyźni
taktownie nie odpowiedzieli.
- Przecież świetnie ci poszło - powiedział
zdziwiony James.
Pokręciła głową.
- Potrafię trafić w cel James. I trafiłam w
niego. Ale pierwsza kategoria decyduje o tym, czy ktoś w ogóle jest w stanie
podejść do drugiego etapu. Dlatego cele są takie małe...
Drugi etap się
zaczął. Arthemis przyglądała się pierwszemu chłopcu, który mógł mieć z
jedenaście lat. Łuk trzymał luźno w rękach. Był spokojny. Wyciszony. I nagle
rozpętało się piekło. Ze wszystkich stron nadlatywały cele, a on obracał się
rytmicznie wokół własnej osi z taką prędkością, że Arthemis nie nadążała
wzrokiem za ruchem jego ręki nakładającej strzałę na cięciwę.
- Czy on używa magii? - zapytała.
- Jeszcze nie - zachichotał Abe.
- Nie ma mowy. Nie idę tam... Będą się ze mnie
śmiali... - powiedziała buntowniczo. - Nikt się ze mnie nie śmiał od... No w
sumie to nikt nigdy się ze mnie nie śmiał...
- Spokojnie. Właśnie obserwujesz lidera. Han
długo trenował. Nadal to robi w każdej wolnej chwili. Wzrok jest jego bronią.
Arthemis w końcu
jednak wyszła na arenę. Pomimo tego, że narobiła sobie siniaków, bo cele,
których nie zestrzeliła trafiały w nią, nadal stała pod koniec rundy. Osiągnęła
ledwie połowę strzałów, które zdobył lider.
Odpadła, ale
chciała zobaczyć ostatni etap zawodów.
- Chodźcie. Przy okazji was czegoś nauczymy -
powiedział Taigi.
Posadzili ich na
konie. Szli obok wierzchowców delikatnie coś do nich mówiąc, uspokajającym
tonem.
Poprowadzili
leśnym traktem. Po drodze Abe pokazywał im znajdujące się na różnych
wysokościach drzew punktu strzelnicze.
Wprowadzili ich
na niewielkie wzniesienie, Arthemis uspokajała się czując spokojny rytm oddechu
klaczy. Potem coś przemknęło przez las, a Arthemis usłyszała świst strzały. Abe
przytrzymał konia za uzdę, żeby się nie przestraszył i jej nie zrzucił.
Arthemis skupiła
się i zobaczyła znowu Hana, a zaraz za nim Yokiego. Każdy z nich dosiadał
wierzchowca w pełnym galopie. I nie trzymali go za lejce. W ogóle niczym go nie
trzymali... Ręce mieli zajęte strzałami i łukiem. Każdy z nich spokojnie, bez
emocji trafiał do celu. Jeżeli mieli takie zdolności bojowe bez magii, to co
robili z nią?
Chwilę potem
Arthemis już miała niejakie pojęcie, gdy koń Hana zaczął się wznosić w
powietrzu, jakby biegł po ścieżce utworzonej przez powietrze. Dzięki temu
znajdował leśne cele znajdujące się wysoko w koronach drzew.
- Jak on to robi? - zapytał podekscytowany
James.
- Prosi wiatr o pomoc. Duchy lasu wskazują mu
drogę - odpowiedział Taigi głaszcząc szorstką sierść konia.
Oglądali popisy
pozostałych jeźdźców, a Han i Yoki do nich dołączyli. Nie pytali jak im się
podobało. Nie chwalili się popisami. Jadąc w ich kierunku dzieli się
spostrzeżeniami na temat tego jak usprawnić technikę strzelania, czy jazdy.
Współzawodnictwo? Owszem. I wszechobecne braterstwo...
Arthemis i James
ześlizgnęli się z koni, które chłopcy mieli odprowadzić na padok. Wracali inną
drogą do wioski. Abe opowiadał im o Wiecznym Dębie, z którego pochodził liść w
jego różdżce. Wierzyli, że mieszka w nich ich Święty Opiekun Lasu, który chroni
ich wioskę. Drzewo nigdy nie traciło liści. Tylko wtedy, gdy chciało je komuś
podarować. Tak jak Abemu.
- Czy to ogień? - zapytała niespokojnie widząc
wiele płomyków wśród małych pagórków nieopodal. - Nie powinien płonąć bez
nadzoru... W lesie coś może...
- Spokojnie. Ten ogień się nie rozprzestrzeni
- powiedział cicho i mrocznie Taigi nawet nie patrząc w tamtym kierunku.
- Skąd wiesz? Czy jest obłożony jakimś
zaklęciem?
- Nie. To kurhany - powiedział krótko.
- Kurhany? - James widział płomyki w dalekiej oddali
i niezliczoną liczbę pagórków, które wtapiały się w tło krajobrazu.
- Cmentarzysko - uściślił szeptem Taigi.
- Jest ich tak wiele - szepnęła Arthemis. -
Muszą być bardzo stare...
- Nie. Wszystkie są sprzed dwudziestu lat.
- Nasze zwyczaje mówią, że należy spalić
zwłoki, aby uwolnić duszę. Kurhany to nasi strażnicy. I nasze przypomnienie...
- O czym?
- Że nie wolno ufać białym... - odparł twardo
Abe.
Za ich plecami
Arthemis i James wymienili zaniepokojone spojrzenia. Czy powinni mieć się na
baczności?
Gdy wrócili do wioski czekała na nich Ogin. Przyjrzała się
nagle poważnej, ostrożnej minie Arthemis i zmianie w rozluźnionym przedtem
ciele Jamesa. Nie zapytała jednak, co się stało.
- Chcemy wyruszyć, jak najszybciej się da -
powiedział stanowczo James. - Jeżeli odnalezienie Nathaniela Redwolfa jest tak
trudne, jak mówicie, musimy zacząć jak najszybciej.
- Chłopcze, opuścisz tę wioskę tylko i
wyłącznie wtedy, kiedy ci na to pozwolimy. Nie rób sobie z nas wrogów, dobrze
ci radzę. Nie chcemy was skrzywdzić, ale terenie tych lasów nie możecie robić,
co wam się żywnie podoba. Są zasady, które chronią tę ziemię. Pół dnia
spędziłam przekonując starszyznę, żeby wyraziła zgodę, abyście je poznali. Nie
zmarnujecie mi tego, swoją głupią brawurą - powiedziała ostro. - A teraz
grzecznie podziękujecie i zaczekacie w namiocie, aż przejdzie mi złość...
James, jak
przystało na młodego angielskiego mężczyznę, zmieszał się. Arthemis zrobiła
krok w stronę Ogin.
- Przepraszamy. Nie jesteśmy tak spokojni, jakich
staramy się udawać. Trafiliśmy do dobrze strzeżonej wioski, która zdaje się
mieć zbyt wiele sekretów. Nie mówiąc już o tym, że nie przepadacie za ludźmi z
zewnątrz... Nie ufacie im. Nie chcecie ich tu...
- Tak. Nie chcemy - powiedziała Ogin, odległym
głosem, wpatrzona w las, rozciągający się za ich plecami. Potem westchnęła i
uśmiechnęła się smutno. - Mamy swoje powody. Ale nie macie się, o co martwić...
Chodźcie do namiotu. Wytłumaczę wam, jak poruszać się po tych lasach...
Arthemis i James
odetchnęli z ulgą, gdy słuchając Ogin rzeczywiście okazało się, że Indianie
mają ich zamiar wypuścić następnego dnia o świcie. Była to dla nich spora
strata czasu, jednak woleli to niż wymknąć się potajemnie i potem być ścigani
przez wojowników, którzy umieją sprawić, że ich konie unoszą się na wietrze...
Ogin podarowała
im szczegółową mapę, na której zaznaczyła obszar, na który z reguły przebywał
Nathaniel Redwolf. Teren był ogromny. Nawet lubiąc wysiłek Arthemis przestała
podchodzić entuzjastyznie do przeszukiwania takiego obszaru na piechotę...
Oprócz tego na
czerwono na mapie okręgami były zaznaczone wioski szamanów, które Ogin kazała
im unikać.
- My, wiedzieliśmy, czego się spodziewać.
Jeżeli oni natkną się na was na swoim terenie, może być nieciekawie. Dla
bezpieczeństwa unikajcie tych miejsc...
- A jeżeli Redwolf będzie w jednej z nich?
- Nathaniel nie mieszka w żadnej z wiosek. Nie
przebywa w nich dłużej niż dzień i nigdy
nie zostaje na noc...
- Dlaczego? - James zmarszczył brwi.
Ogin zmarszczył
czoło i skrzywiła się lekko, jakby nie bardzo chciała im odpowiedzieć.
- Ma swoje powody - mruknęła w końcu.
- Dlaczego nam pomagasz? - zapytała Arthemis,
poczas gdy James zwijał mapę. - Rozumiem, że miałaś wizję, że się pojawimy, ale
to tak naprawdę nie wyjaśnia niczego. Równie dobrze mogliśmy się pojawić, żeby
wyrządzić wam krzywdę...
Taigi i Abetzi
wymienili między sobą spojrzenia, jakby ten argument przetoczył się we
wcześniejszych dyskusjach niezliczoną ilość razy.
Ogin
wyprostowała się z powagą na twarzy.
- To nie tylko wasza walka. Jeżeli nie uda wam
się zniszczyć Morgany w pierwszym starciu, wojna rozprzestrzeni się na cały
glob.
- Skąd o tym wiesz?
- Czy myślicie, że macie czarnoksiężników
jedynie w Anglii? - zapytała z przekąsem.
- Morganiści o tysiąca lat próbują ją
wskrzesić. Myślicie, że cały czas tylko na tej waszej wysepce? Są teraz
naprawdę blisko, o ile już im się nie udało... Wybrali najbardziej ryzykowny
sposób, ale za to taki, który sprowadzi ją w całości w jej pełnej,
przerażającej chwale.
- Jaki ryzykowny sposób?
- Nie wiem, ale ma on związek z tą waszą
wyspą. Gdziekolwiek by próbowaliby wskrzesić ją na świecie, latami dochodziłaby
do swojej mocy... Nie wiem, jakich diabelskich sztuczek użyli, ale potrzebne
było im coś, co znajduje się jedynie na Wyspach Brytyjskich.
- Chcesz nam powiedzieć, że mieliśmy szansę
zdusić to w zarodku, gdy była jeszcze słaba?
- Chcę wam powiedzieć, że jeżeli morganiści
doprowadzili do ostatecznego rytuały niczego więcej nie potrzebują. Morgana
poprowadzi swoją armię z bezwzględnym okrucieństwem, nie potrzebując nawet
drzemki...
Arthemis potarła
zroszone potem czoło. Nie miała nawet siły zareagować.
- Rozumiem, że mimo wszystko nie zechcecie nas
wypuścić stąd aż do rana? - zapytał James. - Zdajecie sobie sprawę jak bardzo
zależy nam na czasie...
- Zostańcie. Odpocznijcie bezpiecznie nim
ruszycie - nalegała łagodnie Ogin.
- Zostaniemy - powiedziała cicho Arthemis,
nadal głęboko pogrążona w myślach.
- Wieczorem zbieramy się na godzinę opowieści.
Taka jest nasza tradycja.
- Czy można wybrać opowieść? - zapytał
niespodziewanie James.
Ogin skinęła
głową.
- Jesteście gośćmi. O czym więc chcielibyście
usłyszeć?
- O kurhanach - Arthemis podniosła wzrok na
Ogin, zanim James zdążył otworzyć usta.
W oczach
Indianki zabłysł mroczny blask, ale po chwili zbladł. Uśmiechnęła się tajemniczo.
- Niech więc tak będzie.
Arthemis i James sprawdzili swój sprzęt nim wyszli. Na
szczęście nic nie zginęło, a wszystko co im skonfiskowano odzyskali w
nienaruszonym stanie.
- Czy moglibyśmy gdzieś rozstawić namiot? -
zapytał James Taigiego. - Nie chcielibyśmy wam zabierać miejsca.
Ogin smażyła na
blasze kukurydziane placki. Nalała do miski potrawki i spojrzała przez ramię.
- Nie ma takiej potrzeby. Arthemis będzie spać
tu, a ty u Taigiego.
Arthemis
nieobecna myślami od jakiegoś czasu, niestety nie zauważyła na czas
buntowniczej miny Jamesa, bo może by dała radę załagodzić sytuację.
- Słucham? - zapytał z niedowierzaniem. -
Arthemis nie spędzi nocy beze mnie - oznajmmił stanowczo.
Dopiero słysząc
swoją minę i ostrzegawczą nutę, w głosie Jamesa, przestała sprawdzać plecak.
- Twoja Pani jest dużą dziewczynką - zaśmiał
się Abe.
- A poza tym będzie tu bezpieczna - Ogin
uspokajająco poklepała Jamesa po ramieniu. - Ty również.
- To nieistotne - powiedział uparcie James. -
Nie dam się rozdzielić w nieznanym miejscu, wśród nieznanych ludzi...
- Młodzieńcze, zrozum nas. Według naszych praw
niezamężne pary nie mogą spędzać razem nocy. Nie możemy pozwolić, żeby dwójka
przybyszów podburzyła wszystkie te dzieciaki, które mają się ku sobie. Wiem, że
to dla ciebie trudne - dodała wyrozumiale.
- To nie jest tylko trudne. To jest
niedopuszczalne... - odpowiedział James. - Nie jesteśmy po prostu parą.
Jesteśmy zaręczeni!
Arthemis
przeżyła coś w rodzaju paraliżu układu nerwowego.
I nie było to
przyjemne uczucie.
Ogarnęła ją
złość. Wzięła jednak głęboki oddech i przywołała lata wytrenowanego spokoju,
żeby nie oderwać Jamesowi głowy.
- Daj spokój... - rzuciła, w tym samym
momencie, w którym widząc zaciekłość Jamesa, Ogin wydęła usta. Potarła kark i
powiedziała:
- Jest jeden sposób... Nie spodoba ci się, ale
to nasz sposób na zabezpieczenie tych par, które ciągnie do siebie trochę za
bardzo - uśmiechnęła się pobłażliwie. Taigi zachichotał. - Później wam wytłumaczę. Możecie rozstawić
namiot... Potem spotkamy się przy ognisku.
James posłał
Arthemis zadowolony z siebie uśmiech, który zgasł na widok jej wściekłego
spojrzenia. Wzruszył ramionami. Pewnie się wkurzyła, że kłóci się z ludźmi,
którzy mogą ich uwięzić w mgnieniu oka o jakąś bzdurę.
Cóż... dla niego
nie była to bzdura.
Taigi i Abetzi
pomogli Jamesowi rozstawić pozornie niewielki namiot. Jego magiczne wnętrzne
bardzo im się spodobało, uznali jednak, że sama konstrukcja jest wyjątkowo
niesolidna i całkowicie nieodporna na czary.
Arthemis w tym
samym czasie pomogła Ogin zebrać wszystkie dzieci przy ognisku. Wydawało jej
się, że zeszła się tutaj cała wioska. Starszyzna siedziała na drewnianych
ławach i cicho coś między sobą opowiadali. Ogin podeszła do nich i powiedziała
coś szeptem. Skinęli jej z szacunkiem głowami i wskazali miejsce na przeciwko.
Było to małe podwyższenie, zrobione ze zbitych deseczek. Zapewne stanowiło
miejsce dla Mistrza Opowieści.
Artrhemis
usiadła na ziemi trochę z tyłu za grupką młodszych dzieciaków. Urocza Indianka,
która ich pilnowała uśmiechnęła się do niej i poklepała miejsce obok siebie.
Panowała atmosfera radosnego oczekiwania. W końcu dołączyło do nich jeszcze
kilkoro wartowników, James, Taigi oraz Abe.
- Mów siostro - rzucił najstarszy z mężczyzn
siedzacy na ławie starszyzny.
Ogin przytknęła
dłoń do serca, a potem rozłożyła rece.
- Ćwierć wieku temu my i nasi przodkowie
opiekowaliśmy się tymi lasami, wodami i ziemią. Chroniliśmy wszystko co tu żyje
i rośnie. Czynimi to do dziś i czynić będziemy w przyszłości, aż ostatni z
naszego rodu nie zgaśnie i nie połączy się z Wielkim Duchem. Jesteśmy dzisiaj
tutaj dzięki poświęceniu, miłości i odwadze naszego ludu i dziewczynie, która w
naszych sercach pozostanie Wróżką Lasu.
James przysunął
się bliżej Arthemis, która zmarszczyła brwi, słuchając Ogin. Czy nie miała być
to opowieść o kurhanach?
- Nigdy nie miałam dzieci. Miałam jednak
małego chłopca, którego rodzice zmarli... - Ogin westchnęła ze śmiechem, a wiatr
pochwycił jej oddech, sprawiając, że w powietrzu rozległ się chichot małego
chłopca. - Niepokorny był z niego duch. - Pokiwała palcem w stronę dzieci. -
Zawsze wdrapywał się na najwyższe skały. Kąpał się w najbardziej rwących
strumykach. Chował pod wodospadami. Chadzał nocami po nieodkrytych częściach
lasu i przyjaźnił się z najdzikszymi ze zwierząt. Mój mały Nathaniel, - Arthemis drgnęła. - gdy miał 10 wiosen
natknął się przy wodospadzie na Leśną Wróżkę. Miała skórę biała jak światło
księżyca. Włosy o barwie jak kora dębu i oczy błyszczące jak dwa obsydiany.
Nosiła długą do kostek białą szatę, przemoczoną i cieńką. Przejęty Nathaniel
chwycił ją za rękę i tak przeraził, że Wróżka krzyknęła. Wywołało to
zamieszanie w pobliskim obozowisku. Nathaniel nie zastanawiając się pociągnął
wróżkę za sobą, mówiąc że musza uciekać. Zdezorientowana Wróżka biegła, ile sił
w nogach. Aż dotarli na na skraj naszej małej wioski.
"- Ogin, Ogin... - krzyczał przejęty. - Ogin,
złapałem wróżkę!"
- Wyobraźcie sobie dzieci moje zdziwienie, gdy
zobaczyłam przed swoim tipi drobniutką siedmioletnią dziewczynkę...
Przemoczoną, przejetą, przestraszoną. Oj, dostał wtedy burę ten mój Nathaniel.
- Czy to była prawdziwa wróżka? - zapytało z
przejęciem jedno z dzieci.
- Dla mnie... i dla Natheniela... była
najprawdziwszą wróżką na świecie... - odparła Ogin uśmiechając się rzewnie. -
Niestety nie mogliśmy jej zatrzymać. Ojciec czekał na nią tuż za wodospadem.
Odprowadziliśmy ją po cichu do obozu, gdzie obozowali jej ludzie i patrzeliśmy
jak nieszcześliwa odjeżdża.
- Dlaczego nie była szczęśliwa? - zapytała
dziewczynka.
- Cóż... była małą czarownicą, jednak jej
ojciec nie chciał o tym słyszeć.
- Spotkałaś ją jeszcze kiedyś.
- Och, tak. Jeżeli nie będziecie mi ciągle
przerywać to nawet może się dowiecie kiedy - Ogin uniosła brew oczekując na
ciszę. - Teraz lepiej. Kilka dni później czekała na nas niespodzianka. W środku
lasu spotkaliśmy tę samą małą leśną wróżkę. Jechała na małym kucyku rozglądając
się ciekawie po lesie. Nie wyglądała już na taką przestraszoną. Włosy miała
splecione w dwa warkoczyki, schowane pod kapeluszem, wysokie buciki i nowiutki
strój do konnej jazdy. Na nasz widok, od razu zeskoczyła z siodła i pognała w
naszym kierunku, jakby uciekała przed stadem wilków.
"- Tak długo
was szukałam! - powiedziała radośnie."
- Tak właśnie dzieci, Nathaniel i ja,
zaprzyjaźniliśmy się z dziewczynką, którą nazywalismy Nidawi, co jak wiecie
oznacza Wróżkę. Nidawi mieszkała kilka mil dalej w ogromnej posiadłości ojca.
Ale tak naprawdę była jedną z nas. Ponieważ jej ojca nigdy nie było, wykradała
się z domu o świcie i dołączała do nas, gdziekolwiek byliśmy. Uczyliśmy ją
naszej magii, ale jej magia była dla nas zagadką. Bo musicie wiedzieć, że
nazwaliśmy ją Leśną Wróżką nie bez przyczyny. Kochała rośliny, a one oddawały
jej tę miłość stukrotnie. Potrafiła sprawić, że w jednej chwili cała łąka
rozkwitała kwieciem, a umierające drzewo zaczynało wypuszczać zdrowe pędy.
Arthemis
przebiegł dreszcz po plecach, James zerknął na nią, ale była zbyt zasłuchana,
żeby ją zapytać o co chodzi. Zresztą, miał wrażenie, że i tak już wie...
- Nidawi kochała rośliny. Nathaniel zwierzęta.
Byli jak dwie połówki tego samego jabłka. Bardzo uciążliwego jabłka jeżeli
chcecie znać moje zdanie. Nie wiedziałam, czemu Wielki Duch pokarał mnie dwójką
takich nicponiów. Byli jak dwa wolne ptaki, które z przerażeniem myślą o
jakiejkolwiek klatce. Ich rozkwitająca miłość była pokarmem dla duszy i oka.
Było to uczucie, które rodziło się z ich braterskiego oddania i bezgranicznej
przyjaźni. Gdy Nidawi zbliżała się do swoich 17 urodzin moje dzieci przestały
już myśleć tylko o szalonych przygodach. Nathaniel co dzień walczył ze sobą,
pozwalajac Nidawi wracać do domu, gdzie była samotna i nie mogła być sobą.
Nawet wtedy nie przeczuwaliśmy jednak jaka tragedia może ich czekać...
W momencie, gdy
przerwała nawet Arthemis zamarła i nachyliła się w jej stronę. Cała czas pod
skórą we krwi krążyło jej zdanie: To była
Oleandra. To była Oleandra...
- W dniu jej siedemnastych urodzin widzieliśmy
Nidawi po raz ostatni. Minął miesiąc. Potem następny. Nathaniel szalał z
rozpaczy. Razem z kilkorgiem przyjaciół udał się na zwiady. Przynieśli
wstrząsające wiadomości. Zostaliśmy zaatakowani. Otoczeni. Wszystkie wioski. I
tylko jedną osobę z zewnątrz kochaliśmy tak bardzo, żeby zdradzić jej położenie
naszych świętych miejsc... - dodała ze smutkiem.
Nie, to
nieprawda! - pomyślała gwałtownie Arthemis. - Ona by ich nie zdradziła.
- Biali ludzie ojca Nidawi zatruwali wybuchami
nasze wody. Niszczyli naszą ziemię. Palili nasze ukochane lasy. Nasi wojownicy
pchani przez nasz święty gniew ruszyli na agresorów. Wpadli w pułapkę. Ich krew
zrosiła ziemię nim zdążyli użyć jakikolwiek czarów. Udało im się jednak
przeżyć. Udało mu się to dzięki Leśnej Wróżce, która pojawiła się w miejscu
ataku.
Dzieci
wstrzymały oddech.
- Pomimo tego, że ludzi ojca próbowali ją
przytrzymać przedarła się do ojca, krzycząc:
"Zrobię to.
Zrobię, co chcesz. Wszystko. Tylko zostaw ich w spokoju."
Tak właśnie
przetrwaliśmy tamten atak. A Nathaniel widział wtedy po raz ostatni swoją
wróżkę. Zebrał rannych towarzyszy i wrócił do domu. A potem odszedł z wioski,
tak samo jak biali ludzie, którzy nam grozili. Przenieśliśmy wioskę, jednak nie
był to koniec historii... Przez pięć lat cieszyliśmy się spokojem i ochroną
lasu. Aż pewnej nocy zostaliśmy zaatakowani. Uciekliśmy głęboko do wąwozów, do
lasów. Ukrywaliśmy się na wzgórzach. Widzieliśmy jak nasi ludzi padają jak
muchy, gdy tchórzliwi biali ludzi po osłoną nocy zaczęli strzelać do
wszystkiego. Nie widzieli nas. Nie widzieli naszej wioski. Po prostu strzelali,
a potem podłożyli ogień pod nasze drzewa i czekali aż spłoniemy. Bo chcieli
ziemi, którą my chroniliśmy i która chroniła nas. Wieczny Dąb. Duch Naszych
Przodków. Nasze świete drzewo. Widziałam jak gałęzie spadaja przeżarte przez
pożogę. Jak nigdy nieopadające, kurczą się miażdżone przez ogień. Było nas zbyt mało, aby
walczyć... Wysłalismy dzieci, żeby sprowadziły deszcz. Mój kochany Nathaniel
pod postacią niedźwiedzia, wziął na grzebiet tyle maluchów, ile zdołał i biegł
ile sił głębiej w las, wyżej w góry. I wtedy drzewa ożyły...
Dzieci... nigdy
czegoś takiego nie widziałam. Drzewa deptały ludzi, którzy przyszli nas
skrzywdzić. Gałęzie oplatały szyję mężczyzn. Wodorosty wystrzeliły z rzek i
otrzepując się z wody gasiły ogień. Kilka godzin później próbowaliśmy pozbierać
to, co zostało z naszego życia. Wszędzie unosił się dym. Ale mimo wszystko
wydaje mi się, że ją widziałam...
Szła na boso po
zgliszczach. Mokra od deszczu. W samej tylko nocnej koszuli. Wyniszczona, jak
po latach zamknięcia... A mimo to... pod jej stopami rozkwitały kwiaty. Ciała
naszych poległych braci przykryła ziemia i rośliny, które pokryły w jednej
chwili niezapominajki. Leśna Wróżka podeszła do Wiecznego Dębu, przytuliła się
do niego i zniknęła. Ale Nasz Dąb pękł na pół i rozpadł się na naszych oczach,
ukazując całkiem nowe, silne młode drzewko, które właśnie zaczęło rozwijać
liście.
- Czy spotkałaś jeszcze kiedyś Wróżkę?
- Nie. Ale niezapominajki przypominają mi o
niej każdego dnia - Ogin pogłaskała dziewczynke po policzku. - Nasza przeszłość
nauczyła nas, że każdy powinien być wojownikiem i że nigdy nie powininiśmy
tracić czujności nawet na własnym terytorium.
- Dziękujemy Ogin - powiedział jeden ze
starszych. - Czas na Błogosławieństwo.
Arthemis czuła
jak wszyscy z radością przyjmują słowa podziękowania z dzisiejszy dzień i jak
oddawali się swoim opiekuńczym duchom pod opiekę w nocy i w dzień. Potem
niektórzy zostawali przy ognisku, żeby jeszcze podyskutować, a inni rozchodzili
się do swoich szałasów.
Ogin ze smutną
miną stała na skraju kręgu, czekając aż do niej dołączą.
- Chodźcie - rzuciła, otrząsając się z zadumy,
do Jamesa i Arthemis. - Zajmę się dzisiaj wami, jak kiedyś swoimi dziećmi...
Arthemis musiała
chwilo powstrzymać cisnące się jej na usta pytania. Poszli do namiotu, jednak
musieli zaczekać na Ogin, która chciała coś przynieść. Rzeczywiście przyniosła.
- Wskakuj -
powiedziała do Jamesa, a Arthemis mało nie parsknęła śmiechem.
Dobrze mu tak,
pomyślała.
- Chyba żartujesz - oburzył się James.
- Albo to, albo osobne namioty - powiedziała
Ogin, potrząsając ogromną poszewką.
James westchnął
i wszedł do środka. Zmieścił się w niej cały. Ogin kazała mu usiąść na
posłaniu, a potem energicznie wzięła się do zaszwywania poszewski wzdłóż ramion
i wokół szyi.
- I nie próbuj mnie oszukać. To magiczne
nici...
- Czemu ci tak zależy? Jutro znikniemy ci z
oczu...
- Pewne rzeczy robi się we właściwej
kolejności. Najpierw ślub, potem łóżko.
- Na twoje uwagi już trochę za późno - rzucił
James z rozbrajającym uśmiechem. - Może więc sobie darujemy.
- Jesteś czarujacy, co? - Ogin cmoknęła Jamesa
w czoło. - Wybacz, ale nie będziesz demoralizował mi dobrze wychowanych
chłopców. - Już. Gotowe. Trochę wyszłam z wprawy. Ostatni raz zaszywałam
Nathaniela. Nidawi miała z niego używanie... Dostała kolki ze śmiechu. I tak
uważam, że następnego dnia byli podejrzanie zadowoleni z siebie...
- Nidawi... Czy znasz jej prawdziwe imię? -
zapytała mimochodem Arthemis, zdejmując buty przed wejściem do śpiwora.
- Nie znam go - powiedziała uparcie Ogin. -
Może Nathaniel je znał, ale nigdy go nie wypowiadał.
- Czy wiecie, co tam się wtedy naprawdę stało?
Nie sądzę, żeby was zdradziła...
- Nie wiem, czy zdradziła, czy nie. Nie jest
to ważne. Wiem, że dwa razy nas ocaliła. I czuję - Ogin przycisnęła rękę do
piersi, - że zapłaciła za to ogromnym cierpieniem.
Przez chwilę
Arthemis biła się z sobą w myślach. Nie chciała rozdrapywać starych ran.
- Czy wiesz... - zaczęła ostrożnie - kto nas
tutaj przysłał?
- Nie. Nie dbam o to - odpowiedziała spokojnie
Ogin. - Decyzje innych nie są moim zmartwieniem. Wierzę w to, co podpowiada mi
mój duch...
- Jest ktoś, kto powiedział nam, że powinniśmy
zacząć poszukiwania od Nathaniela Redwolfa - kontynuowała Arthemis, czując,
jakby stąpała między okruchami szkła. - Jest jednym ze Strażników Hogwartu.
Podejrzewamy, że Nathaniel jest kolejnym.
- Nie sądzę, żeby Nathaniela znał ktoś z
zewnątrz - zamyśliła się Ogin.
- Ja też nie sądze, żeby więcej niż jedna
osoba mogła powiedzieć, że odczuwała rezonans, gdy razem używali czarów... -
mruknęła z przekąsem Arthemis.
- Gdy razem używali... - Arthemis z fascynajcą
patrzyła, jak w oczach Ogin pojawia się zrozumienie. Przymkneła powieki. - Czy
jest... zdrowa?
- Zdrowa. I zadziorna - Arthemis wykrzywiła
usta w uśmiechu. - Sądze, że z łatwością skopałaby mi tyłek, a nie jest to
łatwa sztuka.
Ogin uśmiechnęła
się, a potem wzięła głęboki oddech i starajac się ukryć wzruszenie, poklepała
Jamesa po uwięzionej w poszewce nodze.
- Śpijcie dobrze.
Gdy wyszła z
namiotu w oddali usłyszeli jej cichą rozmowę z bratem i mężem.
- Też mi coś - mruknął James. - Czy widzisz
jak mnie urządzili? Chodź, przytul się... Ja nawet nie mam się jak
przekulnąć...
- Nie - Arthemis opatuliła go kocem, a potem
odwróciła się do niego plecami.
- No, daj spokój. Jutro ruszamy i będziemy
mieli namiot tylko dla siebie.
- Nie i już. Zachowałeś się jak dupek, James. Dobranoc.
- Hej, czekaj. Nie możesz powiedzieć czegoś
takiego i po prostu iść spać...
- Owszem mogę!
- Jak możesz?
- Po prostu zamknę oczy i to rozwiążę
sprawę...
- Mogłabyś powiedzieć, o co ci chodzi.
- Domyśl się.
James się
nachmurzył i zaczął analizować cały dzień. Po pół godzinie się poddał.
- Nie wiem. Musisz mnie oświecić. - Zero
odpowiedzi. - Arthemis?
James chciał się
przewrócić na bok, ale czuł się, jakby zamknęli go w jakiejś doczącej się
beczce, więc się poddał.
- Kurde! - westchnął godząc się ze swoją
beznadziejną sytuacją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz