piątek, 2 lutego 2018

Opowieść o Leśnej Wróżce (Rok VII, Rozdział 24)

Arthemis i James mieli sekundę na to, żeby zorientować się, że popełnili błąd. I to taki błąd, który kończy się lodowatą kąpielą. Gdy się teleportowali myśleli o Jeziorze Black Canyon w Arizonie. Cóż... teleportacja przebiegła dokładniej niż się tego spodziewali...
     Zanim Arthemis zdążyła choćby krzyknąć, poczuła jak jej buty toną w zimnej wodzie, a za nimi podążyła reszta ciała. Wynurzyła się z wody prychając wodą. Jej szczęki natychmiast zaczęły się poruszać, a ciężkie ciuchy ciągnęły na dno.
     Poczuła, że James radzi sobie troszkę lepiej i ciągnie ją w stronę wybrzeża. Chociaż nie była pewna, czy widzi jakieś wybrzeże, bo nad wodą unosiła się poranna mgła tak gęsta, jakby ktoś ją stworzył za pomocą magii. Nagle obok nich zamajaczył cień.
     -    Na rany, Geronimo! Co wy tu robicie, dzieciaki? - zagrzmiał tubalny głos. O ile Arthemis rozumiała mówił po angielsku, ale z cudacznym jak dla niej dialektem.
     Arthemis poczuła, jak coś ją chwyta i ciągnie do góry. Przestała się szarpać, gdy zrozumiała, że ktoś próbuje wciągnąć ją do łodzi.
     -    Szaleju się najedli! Kto to widział wchodzić do jeziora o tej porze roku!
     -    Najpewniej jakiś zakład, Abe. Co też te dzieciaki nie wymyślą w dzisiejszych czasach... - odezwał się drugi głos.
     Arthemis zobaczyła jak na łodzi rozbłysła lampa oliwna. W jej świetle dojrzała dwie starsze, pomarszczone i opalone od słońca twarze. Obaj mężczyźni mieli przyprószone siwizną czarne włosy splecione w warkocze, opadające na plecy.
     James przysunął się do niej niewidocznie i wymacał różdżkę w kieszeni.
     -    No, więc co wam strzeliło do głowy? - rzucił bardziej energiczny z mężczyzn. - Mogliście się potopić...
     James myślał gorączkowo. Powinni natychmiast usunąć tym mężczyznom pamięć, doholować się jakoś do brzegu i pozwolić im wrócić do tego, co robili zanim im niemal wpadli na łódkę.
     -    Wszystkie ryby spłoszyli - marudził drugi, grzebiąc po kamizelce z kieszeniami. W końcu wyciągnął z jednej fajkę.
     Arthemis i James wymienili szybkie spojrzenie. James wycelował różdżką w mężczyznę z fajką.
     -    Radziłbym ci to odłożyć, chłopcze - usłyszał i zamarł. - To niezbyt grzeczne wdzierać się na cudzy teren i grozić mu bronią - czarne oczy przyszpiliły dłoń Jamesa. - Co tutaj robią czarodzieje z obcego kraju?
     Arthemis opadła szczęka. Szybko ich przejrzeli.
     -    Czy w ty też jesteście czarodziejami? - zapytała ostrożnie, gotowa w każdej chwili jednak użyć tego zaklęcia zapomnienia.
     -    Wśród Indian są szamani, a nie czarodzieje, biała dziewczynko - prychnął drugi z mężczyzn.
     -    A więc jesteście? - naciskał James, ale za odpowiedź wystarczył mu nagły płomień, który buchnął z fajki, chociaż liście w jej wnętrzu niczym nie zostały podpalone.
     Arthemis zatrzęsła się mimowolnie. Widziała też, że dłonie i wargi Jamesa zrobiły się fioletowe z zimna. Powinni jak najszybciej wysuszyć siebie i ciuchy, żeby nie złapać jakieś diabelskiej cholery...
     Skłoniła głowę.
     -    Przepraszamy za tę niegrzeczność. Dziękujemy za pomoc. Czy moglibyście nas wysadzić na brzegu? Chcielibyśmy się wysuszyć i ogrzać...
     -    Co myślisz, Abe? - rzucił mężczyzna z fajką.
     -    Ogin i te jej sny... - prychnął, jakby nie mógł się zdecydować, czy być zadowolony, czy niezadowolony. - Znowu będzie zadzierać nosa...
     -    Ostrzegałem cię, żebyś sobie wziął inną...
     -    Kiedy aż mnie coś ściska w dołku, jak czuję, że mi zaraz przyłoży garnkiem...
     -    Zawsze wiedziałem, że coś jest z tobą nie tak - westchnął, pociągając z fajki. - Sięgnął za plecy. James aż cały się spiął, ale Indianin tylko wyciągnął zza pleców dwa grube koce, na które rzucono zaklęcie rozgrzewające. - Macie. Przykryjcie się. Niedługo będziemy na miejscu - dodał.
     Dopiero teraz Arthemis zauważyła, że łódź płynie jednostajnie, chociaż nikt nie wiosłował. Rozejrzała się i dostrzegła z obu stron dwa zalesione brzegi.
     -    Na mapie nie ma rzeki - powiedziała nerwowo.
     -    Na mapie nie ma wielu rzeczy, które powinny zostać ukryte - odparł Abe uśmiechając się. W jego uśmiechu brakowało jednego zęba. - Nie martwcie się. Jesteście tu bezpieczni...
     -    Ogin przerobiłaby nas na kotlety, gdybyśmy zepsuli jej wizje - dodał drugi Indianin kąśliwie.
     James i Arthemis wymienili niespokojne spojrzenia.
     -    Nazywam się Abetzi - Żółty Liść - powiedział Indianin nazwany Abem. - A ten palący komin to Taigi - Powracający Księżyc. A jak wy się nazywacie?
     -    Jestem James Potter. A to Arthemis North.
     -    James? - skrzywił się Taigi. - To takie angielskie... Tutaj wszyscy mówią Jim, albo Jimbo...
     -    Niech będzie - westchnął James.
     -    No, więc Jimmy... to było głupie wylądować w środku jeziora... Luty to w Arizonie najzimniejszy miesiąc...
     -    Najzimniejszy? Myślałam, że tu zawsze jest ciepło - rzuciła Arthemis.
     -    Jeżeli dla ciebie 24 stopnie Celsjusza to ciepło... - odparł leniwie Taigi. - Różnice temperatur w dzień i w nocy są tak duże, że wszędzie o poranku są mgły.
     -    O poranku? Która jest godzina? - James spojrzał na zegarek, który wciąż pokazywał 15:00 po południu.
     -    8 rano chłopcze. Słowo daje jak biali zdołali nas podbić nie znając się na podstawowych prawach przyrody? - burknął filozoficznie Abe.
     Mgła zaczęła się przerzedzać i chwilę później pod łodzią zaszeleścił żwir. Dobili do brzegu. Dalej rzeka przechodziła w strumyczek o krystalicznie czystej wodzie.
     Arthemis rozejrzała się, ale nie mogła dostrzec nic oprócz drzew wyłaniających się z mgły. A potem pojawiła się przed nimi postać. Kobieta była piękna nawet pomimo zmarszczek znaczących jej twarz. A może dzięki nim. Miała włosy splecione w dwa warkocze, w które powtykane były koraliki i kolorowe rzemienie. Uśmiechnęła się do nich matczynym uśmiechem.
     -    Och, dzieci, wiedziałam, że te dwa stare grzyby nie zajmą się wami, jak należy... - załamała ręce, przyglądając się przemoczonym do suchej nitki Arthemis i Jamesowi.
     -    Wyłowiliśmy ich, prawda? - odparł leniwie Taigi.
     -    Przestań palić to świństwo! - warknęła na niego, jeszcze sekundę temu wyglądająca przyjaźnie kobieta, która na ich oczach zmieniła się niemal w ludzką wersję tygrysa szablozębnego. Wyrwała fajkę Powracającemu Księżycowi i zdeptała ją pod mokasynem. - Nasza matka przewraca się przez ciebie w grobie, Taigi!
     Taigi westchnął i spojrzał żałośnie na szczątki fajki leżące na ziemi.
     -    Rozpalę ognisko - zadeklarował się i powłóczając smętnie nogami ruszył w stronę lasu.
     Przez chwilę kobieta gromiła jego plecy wzrokiem, a potem ponownie odwróciła się do niech z uśmiechem.
     -    Chodźcie. Musicie się przebrać - wskazała im ręką, żeby poszli za nią. - Jestem Ogin - Dzika Róża. Czekałam na was...
     Arthemis i James wymienili zamyślone spojrzenia, ale już chwilę później koncentracja Arthemis rozpłynęła się w czystym zachwycie. Mgła opadła, a dookoła niej wyrosły baldachimy drzew, namioty splecione z kwiatów i świateł, domy wyłaniające się z drzew.
     Kątem oka zobaczyła, jak z jednego z namiotów wypadło dziecko, może sześcioletnie, które na ich oczach zmieniło się w małego wróbelka, a potem zanim zdążyło odfrunąć radośnie, w delikatną klatkę dłoni złapał je wysoki młody mężczyzna, ubrany jedynie w przepaskę na biodra. Chwilę potem on również zmienił się w ptaka. Orła o lśniących skrzydłach i trzymając wróbelka pod skrzydłem uniósł się w przestworza.
     -    Macie tu wielu animagów... - zauważył cicho James, zapewne będąc w szoku, że pięcioletnie dziecko już umiało to, czego on uczył się latami.
     Ogin uśmiechnęła się i wyciągnęła ręce w kierunku przejaśniającego się nieba.
     -    Jesteśmy częścią świata. Jednym cudów przyrody. Zwierzęta to nasi bracia i siostry. Nawiązujemy z nimi więź. Są częścią nas, a my częścią ich. Korzystamy z talentów, którymi obdarował nas Wielki Duch. Ty również Jastrzębiu masz ten dar. Chociaż nie przyszedł ci tak naturalnie jak nam...
     James zamarł. Nikt oprócz Arthemis, Rose i Lily nie wiedział, że jest animagiem. Chwilę potem jednak zauważył, że nie ma obok niego Arthemis. Odwrócił się i zobaczył, jak pochłania otoczenie wzrokiem małego dziecka, które pierwszy raz znalazło się w wesołym miasteczku.
     Rozejrzał się i dostrzegł społeczeństwo, które powoli budziło się do życia, otoczone magią lasu i dźwiękami szemrzącej wody.
     Jakimś cudem znaleźli się w magicznym, leśnym mieście...


     Devlin, Camden i Nick szli cichymi, ciemnymi korytarzami zamku, który znali równie dobrze, jak własny dom. W przeciwieństwie jednak do swoich rodziców nie potrzebowali do takich nocnych podróży Mapy Huncwotów.
     Zejście do lochów i odnalezienie wszystkich mechanizmów ukrywających przejście do tajnej komnaty zajęło im ponad godzinę. A potem jeszcze stanęli przed nie lada zadaniem.
     Widząc makietę Hogwartu Camden ruszył w jej kierunku, chcąc od razu zabrać się do roboty, ale Devlin go zatrzymał.
     -    Myślisz, że to sobie tak po prostu tu stoi? - zapytał ironicznie.
     Camden się skrzywił.
     -    Rzeczywiście... Któreś na pewno uruchamia alarm i wszyscy strażnicy się tu zlecą...
     -    Jak nie damy rady to się ich poprosi, żeby je zdjęli - westchnął Nick, a potem na jego ustach zakwitł podstępny uśmiech.  - Ale ciężko nie skorzystać z takiej szansy, co nie?
     -    Chcesz sprawdzić, co też potrafią nasi strażnicy? - uśmiechnął się domyślnie Camden.
     -    Może nie będziemy umieć odblokować każdego z zaklęć, ale chociaż zobaczmy, co tu umieścili - zaproponował Nick. - Dasz radę?
     Devlin kiwnął głową.
     -    Odsuńcie się... - Chłopacy stanęli za nim, gdy Devlin wyciągnął przed siebie rękę. Przez chwilę nic się nie działo. W mrocznym blasku pochodni widać było jedynie trzy sylwetki i słuchać było spokojne oddechy. Potem dookoła zaczęły się wynurzać z nicości ślady magii. Dookoła makiety i pulpitu do czytania była sieć zaklęć, przecinająca się i krzyżująca różnokolorowymi liniami.
     W pomieszczeniu widać było również plamy wiszącego dymu, bądź błyszczące miejsca na posadzce tuż obok butów Camdena.
     -    Cholera! Ale fart! - mruknął Cam, odsuwając się.
     Nagle na ustach Devlina pojawił się szatański uśmiech.
     -    A niech mnie - powiedział.
     -    Zaklęcia są aż tak potężne? - zaniepokoił się Nick.
     Devlin wskazał podbródkiem sieć strzegącą makiety.
     -    Tamte tak. To zaklęcia strażników. Te zabezpieczające pomieszczenie to robota dyrektora...
     -    Więc o co chodzi? - zapytał Camden.
     -    Zawsze chciałem sprawdzić, jak silna była w moim wieku - odparł, a na jego twarzy pojawiła się radość czystego współzawodnictwa. - Coś tu jest, ale nie mogę tego ujawnić...
     -    Jej zaklęcie nie może być silniejsze niż zaklęcia strażników - zaprotestował Nick.
     -    Nie jest silniejsze, wręcz przeciwnie, jest o wiele słabsze. Ale za to bardziej podstępne i lepiej ukryte... - wydyszał Devlin. - Zdjęcie go będzie dziecinadą, gdy w końcu mi się pokaże...
     -    Skoro wiesz, że tu jest dlaczego nie możesz go zmusić do ujawnienia? - zirytował się Nick.
     -    Wyczuwam tu magię mamy, ale nie wiem, co to za zaklęcie i gdzie jest... - warknął Devlin.
     -    Nie lekceważ, Arthemis, Devlin - powiedziała zadowolony Camden, zakładając ręce na piersi. - Zna swoją moc lepiej niż ty...
     -    Tylko, że tu nie ma jej mocy, tylko cholerne zwykłe zaklęcie zabezpieczające! Jeszcze ze mną nie wygrała! - dodał i wyciągnął drugą rękę.
     Może tu było złudzenie, ale wydawało się, jakby zaklęcia zadrżały.
     -    Dev, przestań zanim wszystkie się zerwą... - powiedział Nick ostrzegawczo. - Możemy przecież odblokować te, które widzimy.
     Devlin oblał się potem i zaczął ciężko dyszeć, a potem sapnął z frustracją.
     -    Mam cię! - pstryknął palcami i nagle całe pomieszczenie wypełniło się laserowymi liniami zaklęcia bezpieczeństwa. Linie zaklęcia co chwilę zmieniały miejsce położenia nie zostawiając ewentualnemu włamywaczowi szansy na uniknięcie włączenia alarmu.
     -    Dobrze, że nie weszliśmy głębiej do pomieszczenia  - westchnał Camden, gdy jedna z lini sprawdzających przemknęła pół metra od jego buta.
     Devlin zrobił krok w tył i osunął się po ścianie, próbując złapać głębszy oddech.
     -    Mówiłem... Podstawowe zaklęcie zabezpieczające... - powiedział cicho.
     -    Więc, co to za trik? - zainteresował się żywo Nick, grzebiąc pośpiesznie w torbie, przewieszonej przez ramię.
     Devlin uśmiechnął.
     -    To naprawdę podstępny trik. Dobrze, że sobie o nim przypomniałem... Pamiętam, jak próbowała mnie go nauczyć... Zaklęcie ma trzy źródła, każde jest umieszczone w innym miejscu pomieszczenia. Lasery bezpieczeństwa są jednak tak skonfigurowane, że nakładają się na siebie. Więc tak naprawdę chcesz zneutralizować jedno zaklęcie, gdy masz do czynienia z trzema i cały czas ci się wydaje, że zaklęcie się przemieszcza...
     -    Nigdy o tym nie słyszałem - powiedział zamyślony Nick, wyjął paczkę chusteczek i podał ją Devlinowi, żeby wytarł krew, cieknącą z nosa. Tak się do tego przyzwyczaili, że już nawet nie zauważali jak zbytnie używanie mocy wyczerpuje Devlina. - Rodzice nigdy mi o nim nie wspominali...
     -    Nie mogłeś słyszeć. Ta technika nazywa się Callidior. To wynalazek mojej matki...
     -    Technika?
     Devlin kiwnął głową i wstał z ziemi, ocierając krople potu z czoła.
     -    Możesz ją wykorzystać do dowolnych zaklęć. Wiem, że mama używa jej też do ochrony osobowej i do zaklęć rozbrajających, ale nigdy tego nie widziałem...
     Camden aż sapnął.
     -    Wyobrażacie sobie, co się dzieje z człowiekiem, który dostanie zaklęciem rozbrajającym z trzech stron, chociaż ma wrażenie, że leci tylko z jednej...
     Dev kiwnął głową.
     -    Żadna obrona nie ma szans...
     -    Kurcze! Muszę ją poprosić, żeby nas tego nauczyła - zapalił się do pomysłu Camden.
     Devlin się skrzywił.
     -    To nie takie proste...
     -    Pogadacie o tym później. Teraz nasza kolej na zabawę - zwrócił się Nick do Cama. Obaj wyciągnęli różdżki. Devlin pozwolił im działać. Jeżeli chodziło o skomplikowane i potężne zaklęcia, i ich rozbrajanie nie mógł się z nimi równać. Jego moc polegała na wyczuwaniu i ujawnianiu magii. Mógł spokojnie oprzeć się o ścianę i obserwować jak reagują zaklęcia na działania kuzynów, żeby ich w porę ostrzec.
     Uśmiechnął się do siebie, przyglądając laserowym promieniom zaklęcia matki. Czy ktoś mógł się z nią równać?


A PSIK!!
     Głowa Arthemis poleciała do przodu.
     Albo ktoś ją obgadywał, albo złapała jakieś diabelskie przeziębienie przez tą zimną kąpiel.
     Ogin uchyliła wejście do tipi. W rękach trzymała złożone ubrania.
     -    Przyniosłam suche rzeczy.
     -    Och, dziękuję bardzo. Ale w plecaku mam jedną zmianę ubrań. Wystarczy je wysuszyć...
     -    Weź te. Jeżeli założysz swoje, obce zapachy będą rozpraszać zarówno zwierzęta, jak i ludzi. Poza tym będziesz się za bardzo rzucać w oczy w tych lasach...
     -    Dziękuję - poddała się Arthemis, biorąc pachnącą wiatrem długą tunikę. Skóra ubrania była miękka i przyjemna.
     -    Usiądź - zaproponowała Ogin. - Zaplotę ci włosy.
     -    Naprawdę nie trzeba... - zająknęła się Arthemis.
     Na ścianie namiotu pokazała się sylwetka.
     -    Arthemis? - usłyszeli głos Jamesa.
     -    Wejdź, wejdź - zachęciła go Ogin.
     James zerknął, czy się zmieści, a potem wszedł swobodnie. Namiot był tak skonstruowany, że każdy swobodnie mógł w nim stać. Był równie duży, jak pokój Arthemis w dormitorium. Nie było tu jednak niepotrzebnych sprzętów, zagracających przestrzeń. Jedynie łóżko, dodatkowe posłanie, wiklinowe kosze, w których zapewne układało się sprzęty. Arthemis ciekawie rozglądała się po pięknych malowidłach przedstawiających rozmaite historie w kolorach złota, czerwień i brązu.
     -    Ooo... - zachichotała Ogin. - Przystojniak z ciebie...
     -    Wcale nie - rzuciła rozweselona Arthemis. - Wcale nie wyglądasz w tym dobrze...
     -    Czasami mam ochotę cię zakneblować - mruknął James.
     -    Siadajcie - Ogin usiadła na drewnianym łożu i wskazała Arthemis miejsce na dywaniku przed sobą.
     Skrępowana Arthemis usiadła. Nikt nie zajmował się jej włosami od prawie 10 lat... Ogin pachniała sosnami i świeżym wiatrem. Arthemis odchyliła głowę, gdy zaczęła rozczesywać jej włosy rzeźbionym grzebieniem.
     James krążył po namiocie oglądając malowidła i rzeźbione figurki. Były też fotografie w pięknych ręcznie rzeźbionych ramkach.
     -    Zapewne myślicie, że jesteśmy zacofani? - zagadnęła go Ogin ze śmiechem. - Żyjemy tak, jak żyli nasi przodkowie, chociaż moglibyśmy to zmienić...
     -    Nie korzystacie i nie adaptujecie się do współczesnego świata - James wzruszył ramionami. - Nie ma w tym nic złego... W miastach jesteśmy bardziej otwarci na pomysły mugoli i czerpiemy z nich wtedy, kiedy się to przydaje.
     -    Tutaj pośród natury możemy czuć magię, tak jak czuli ją nasi przodkowie... Świat zewnętrzny nie ma tu wstępu - dodała z nagłą mroczną nutą w głosie.
     -    Jednak nas wpuściliście - mruknął James, patrząc na nią uważnie. Szukając jakichkolwiek oznak, że sytuacja nie jest tak przyjazna, jak się wydaje.
     Ogin uśmiechnęła się spokojnie.
     -    Nie mam w zwyczaj podważać swoich własnych wizji, mój chłopcze... Coś wisi w powietrzu - mruknęła a jej oczy na chwilę stały się szkliste. - Nadchodzi niebezpieczeństwo...
     James spiął się, a Artemis zamrugała gwałtownie, gdy zamyślona Ogin pociągnęła ją za włosy.
     -    Wybacz. Dawno tego nie robiłam... Dawno nie czesałam włosów młodej kobiecie. Od czasu mojej ślicznej dziewczynki...
     -    Masz córkę?
     James widział, jak jej delikatny uśmiech się zmienia w pełen smutku i wspomnień. Przez Arthemis przepłynęła fala słodko-gorzkich uczuć. I żalu...
     -    Nie. Nigdy nie miałam dzieci. Ale znałam kiedyś słodką dziewczynę, która  była bliska mojemu sercu. Pomogłam też wychować rzeszę maluchów... - dodała wesoło. - No, już! Gotowe!
     -    Dziękuję - powiedziała Arthemis, wstając. Spojrzała na Ogin. - Dlaczego tu jesteśmy?
     -    Bo ścieżki waszego przeznaczenia, doprowadziły was aż tutaj. Mam nadzieję, że ukoicie niejedno niespokojne serce... - dodała z westchnieniem.
     Arthemis przykucnęła przed starszą kobietą i dotknęła jej dłoni.
     -    Przykro mi, ale nie mamy czasu. Musimy kogoś odnaleźć...
     -    Szukacie wiatru w polu. On jest jak dym, unoszący się znad paleniska. Nie da się go złapać - odparła Ogin.
     James zmarszczył brwi.
     -    Wiesz, o kogo nam chodzi? - zdziwił się.
     Ogin spojrzała na niego z irytacją.
     -    Nie wyławiałabym bladych twarzy z jeziora, gdybym nie wiedziała. Nie jesteście mi do niczego potrzebni... Nathanielowi, również nie - dodała bezlitośnie.
     -    Potrzebujemy go - powiedziała z naciskiem Arthemis. - To bardzo ważne!
     Do namiotu zajrzał Taigi.
     -    Ogin. Rada się zaczyna...
     Spojrzała na Arthemis i Jamesa. - Do jutra nie opuścicie wioski - zapowiedziała im. - Pilnujcie ich. Niech nie chodzą sami po wiosce - powiedziała do brata, wstając energicznie.
     -    Nie jestem niańką - mruknął do niej Taigi, gdy przechodziła obok, ale tylko spiorunowała go wzrokiem.
     Spojrzał na Arthemis i Jamesa spode łba. Potarł kark i wzruszył ramionami.
     -    Chodźcie... Nie będziecie przecież tu siedzieć cały dzień...
     -    Nie wiedziałem, że jesteśmy tu więźniami - powiedział James ostro.
     Taigi spojrzał protekcjonalnie na różdżkę wystającą mu z kieszeni spodni oraz na stos broni leżącej obok przemoczonych ciuchów Arthemis.
     -    Więźniów zazwyczaj rozbrajamy i przywiązujemy do pala na środku wioski... Ale jak ci nie pasują obecne warunki, zawsze możemy to zmienić...
     -    Nie chcieliśmy być niegrzeczni. Goni nas czas - westchnęła Arthemis. - I nie wiemy, co tu robimy...
     -    Chodźcie - wskazał głową na zewnątrz. - Skoro nie daliście nam złowić ryb, to chociaż pójdziemy posiedzieć nad jeziorem...
     Na zewnątrz czekał już na nich Abe. Miał na plecach zawieszony łuk, a przy pasie przytwierdzony róg.
     -    Skoro już mamy być przez was uziemieni to, chociaż wypuścimy młodych ze strażnicy...
     Przeszli przez wioskę, uważnie obserwowani. Ludzie do nich machali i uśmiechali, ale Arthemis widziała też w tym pewną nerwowość.
     Tuż nad jeziorem wznosiła się strażnica zbudowana pomiędzy rosłymi sosnami. Wdrapali się po szczeblach drabiny wydrążonej w jednym z wielkich pni. Abe i Taigi usadowili się we właściwych miejscach, a Arthemis i James oparli się o barierki splecione ze sznurów, żeby obserwować toczące się w dole życie wioski.
     -    Ogin nie kazała nam was pilnować dlatego, że się was obawia - zaczął Taigi, widząc ich ponure miny. - Tylko dlatego, żeby was chronić.
     -    Nie wpuszczamy tu obcych i gdyby nie ona przemaszerować przez wioskę, moglibyście jedynie mocno związani - dodał Abe z uśmiechem dumy na twarzy.
     -    Ogin jest jedną ze Pięciorga Starszych wioski. Słuchają jej, gdy mówi... Nie sprzeciwiają się, gdy radzi... Macie szczęście, że kazała was tu przywieść zanim sami się na was natknęliśmy... Mogłoby być z wami źle...
     -    Dlaczego? - zapytał James, odwracają się do nich. - Jesteś przyjacielscy, ale macie doskonały system obronny - wskazał znajdujące się w oddali kolejne strażnice. - Żyjecie w harmonii, ale z jakiegoś powodu nie wpuszczacie tu obcych... Czy jesteście zagrożeni?
     -    Nie lubimy białych... Zawsze chcą zabrać to, co nie należy do nich - Abe splunął na ziemię. - Chyba, że Ogin mówi inaczej - uspokoił ich szybko.
     -    Moja siostra widziała was w swoich snach. I nawet jeżeli nie będziecie mieć wpływu na wioskę, z jakiegoś powodu jesteście dla niej ważni...
     -    To wystarczy, żeby utrzymać was przy życiu - dokończył za niego Abe.
     -    Miło słyszeć - mruknął z przekąsem James.
     Arthemis rozsiadła się na miękkich skórach przygotowanych zamiast siedzisk. Spojrzała uważnie na obu mężczyzn.
     -    Szukamy Nathaniela Redwolfa... I musimy znaleźć go, najszybciej jak się da...
     -    Nie widzieliśmy Nathaniela od miesięcy - westchnął Taigi.
     -    A więc znacie go?
     -    Oczywiście! Czerwony Wilk urodził się w tej wiosce. Wychował się tutaj.
     -    Mieszka tutaj?
     -    On nigdzie nie mieszka. Od wielu lat nie może znaleźć sobie miejsca. Krąży między wszystkimi wioskami, sprawdza, czy są bezpieczne. Żyje wśród lasów i wąwozów.
     -    Gdybyśmy jutro wyruszyli, moglibyśmy go znaleźć - powiedziała Arthemis z entuzjazmem.
     -    To niemożliwe. Nikt nie wie, gdzie Nataniel przebywa. Pojawia się, gdy jest potrzebny...
     -    To i tak więcej niż mieliśmy do tej pory.
     -    Tak wam się tylko wydaje - zaśmiał się Taigi. - Szukacie człowieka. A on jest wilkiem. Jak zaczniecie szukać wilka, napotkacie niedźwiedzia, gdy spróbujecie schwytać niedźwiedzia - Zacisnął dłoń w pięść. - Puff... - Jego palce się rozłożyły. - Odleci w przestworza niczym orzeł...
     -    Rozumiemy, że pan Redwolf dobrze się maskuje i niełatwo go znaleźć... - zaczął James.
     -    Nie słuchasz mnie, chłopcze - skarcił go Taigi.
     Arthemis nagle coś kliknęło w umyśle.
     -    Ale... przecież to niemożliwe! Czarodziej nie może zamieniać się w więcej niż jedno zwierzę. Żaden animag nie ma takiej mocy!
     James sapnął.
     -    Chyba żartujecie! Ciało człowieka nie przetrwa wielokrotnej transformacji w różne zwierzęta. Nie ma mowy!
     -    Nie ma mowy jeżeli chodzi o ciebie - zgodził się Abe. - Ani o mnie... Ani o żadnym ze znanych mi ludzi. Z wyjątkiem Nathaniela...
     -    Poza tym nasze dzieci potrafią przybierać różne zwierzęce postaci, dopóki ich ciała na to pozwalają. Gdy mają pięć lat tracą tę zdolność. Potem zostają przy jednym ze zwierząt...
     -    Chcesz powiedzieć, że wszyscy tutaj są animagami? - zapytał z niedowierzeniem James.
     Abe uśmiechnął się kącikiem ust.
     -    Dlaczego tak bardzo cię to dziwi?
     -    To... rzadka i trudna umiejętność...
     -    Żyjemy wśród przyrody. Rozumiemy ją. Poznanie natury i transformacja jest dla nas czymś zwyczajnym. Nasi przodkowie wierzyli, że każdy ma zwierzęcego przewodnika. Trzeba mu tylko pozwolić przemówić... - powiedział cicho, przelotnie dotykając rzeźbionego w drewnie konia zawieszonego na rzemyku.
     Arthemis z westchnieniem oparła się o drewnianą ściankę strażnicy.
     -    To będzie trudniejsze niż sądziliśmy... Czy istnieje jakiś sposób, że się z nim spotkać?
     -    Nie, dopóki sam nie tego nie zechce...
     -    Mimo to musimy spróbować - stwierdził uparcie James. Poza tym po tym co usłyszał, chyba by umarł ze zgryzoty, gdyby nie spotkał człowieka, który może się zmieniać w tak wiele zwierząt.
     Arthemis obserwowała życie wioski. Żyła tu może setka osób, ale z góry widać było, że byli jedną wielką rodziną. Dzieci swobodnie krążyły między różnymi domostwami. Kobiety wymieniały się ziołami, albo udawały wspólnie w głąb lasu.
     -    Wysyłacie dzieci do szkół? - zapytała Arthemis, widząc, jak mała dziewczynka siedząc przy starszej kobiecie uczy się za pomocą magii rozpalać ogień.
     -    Jeżeli chcą - Taigi wzruszył ramionami. - Gdy czują, że nasze nauki im nie wystarczają, najpierw wysyłamy ich do starszyzny innych wiosek. Często w ten sposób znajdują sobie własne miejsce. Czasami zdarza się, że ktoś wyruszy do świata zewnętrznego, ale po jakimś czasie wraca. Tęsknota za naturą, za grupami rodzinnymi, w których żyjemy jest zbyt wielka, a niepewność świata zbyt przytłaczająca...
     -    Macie jakiś program nauczania?
     -    Po, co? Uczymy ich tego, co chcą wiedzieć i tego, co pozwoli im przetrwać - zaśmiał się Abe. - Każdy dorosły szaman ma coś do zaoferowania młodzieży. Każdy z nas z przyjemnością uczy dzieci tego, w czym sam jest najlepszy.
     -    Nie używacie różdżek... - zauważyła cicho.
     -    Nie do magii związanej z naturą. Wiatr - Abe poruszył dłonią, a wokół jego palca owinął się widoczny dla Arthemis prąd powietrze. - Ogień - zacisnął dłoń w pięść, a gdy ją otworzył ukazał się im mały płomyk. - Woda, ziemia... - wzruszył ramionami.
     -    Potrafimy korzystać z wszystkiego, co pochodzi z natury - wyjaśnił Taigi. - Do innych czarów używamy różdżek, które sami zrobimy... Każdy wybiera takie drewno jakie mu odpowiada i przekazuje mu kawałek swojej mocy...
     -    Czego używacie jako rdzenia? - zapytała zaintrygowana Arthemis.
     -    Tego, co podaruje nam natura. Gdy dzieci są już wystarczająco dojrzałe zabieramy je na wyprawę. Czasem znajdują korzeń mandragory, a czasem pióro Ognistego Ptaka... Najstarszy dąb w tym mieście podarował mi swój liść, gdy wybrałem się na wyprawę - dodał pokazując im swoją różdżkę, na której wyryty był symbol dębu. - Ogin w swojej różdżce ma włos z grzywy pegaza...
     -    Pegaza? Mieszkają tutaj? - zapytała podekscytowana Arthemis.
     -    W dolinach. Czasami biegają razem z mustangami...
     -    Jakie jeszcze inne magiczne stworzenia tu są? - zapytał James, siadając przy Arthemis.
     -    Większość. W górach, w lasach, w jeziorach... Widziałem feniksy, gryfy... jednorożce... mantykory - wzruszył ramionami.
     -    Smoki?
     -    Jeden, czy dwa - uśmiechnął się lekko.
     -    Adutsi, czy możemy wejść? - usłyszeli wołanie z dołu. - Mama, mówi, że powinniście coś zjeść...
     Abe wychylił się i pomachał dwóm chłopcom w dole.
     Gdy weszli z termosami pełnymi gulaszu na strażnicę, zaczęli przyglądać się ciekawie Arthemis i Jamesowi.
     -    Spotkanie starszyzny się już skończyło? - zapytał Taigi, biorąc miskę pełną parującego jedzenia od dzieci.
     -    Jeszcze nie, ale Ogin powiedziała, że macie... - chłopiec zamilkł i spojrzał niepewnie na Taigiego.
     -    No, mówże. Co też powiedziała ta moja nieznośna siostra? Na pewno było to obraźliwe...
     Chłopiec uśmiechnął się.
     -    Powiedziała, że macie ruszyć leniwe tyłki, zamiast się chować w strażnicy i pokazać gościom wioskę...
     -    A co tu jest do oglądania? - burknął Abe.
     -    Jesteś wojownikiem? - zapytał ciekawie drugi z chłopców Jamesa.
     -    Można tak powiedzieć - odpowiedział z uśmiechem James.
     -    Walczyłeś w wielu bitwach?
     -    W kilku - odparł swobodnie.
     -    Umiesz strzelać z łuku? - chłopcu zaświeciły się oczy.
     -    Nie. Ale Arthemis jest całkiem niezła - rzucił, spoglądając spod oka na swoją dziewczynę.
     Chłopiec spojrzał na nią podejrzliwie.
     -    Dziewczyny nie strzelają z łuku - rzucił wyzywająco.
     -    Yoki... - rzucił ostrzegawczo Abe.
     Arthemis puściła do niego oko, a potem nachyliła się do Yokiego.
     -    Może nie strzelają, bo są w tym tak dobre, że nie chcą was zawstydzać?
     Chłopiec się skrzywił.
     -    Urządzamy konkurs strzelania. Możesz do nas dołączyć - powiedział łaskawie.
     -    Jeżeli moi opiekunowie się zgodzą - uśmiechnęła się.
     Taigi potarł kark i wzruszył ramionami.
     -    A co tam... Dzieciaki będą miały ubaw...
     -    Do zobaczenia na dole - pożegnali się chłopcy i z entuzjazmem zaczęli schodzić po drewnianej drabince.
     -    Dziewczynek nie uczycie strzelać z łuku? - zapytała z lekkim chłodem Arthemis.
     -    Nie, jeżeli nie chcą - odparł Abe.
     -    Wolą noże - dodał Taigi.
     -    Ooo... - Arthemis uśmiechnęła się.
     -    Każdy w tej wiosce potrafi się bronić. Za pomocą własnego ciała, broni i magii - wyjaśnił cicho Taigi.
     -    To bardzo rozsądne - zauważył James.
     -    Kiedyś tak nie było. I drogo za to zapłaciliśmy... - szepnął do siebie Abe.
     Arthemis bardzo chciała się dowiedzieć, o czym mówi, ale miała wrażenie, że nie jest to odpowiednia chwila, żeby zapytać.
     Taigi gwizdnął przeciągle.
     -    Gdy przyjdzie zmiana, zejdziemy na dół - wyjaśnił.
     Zmiana przybyła w postaci przesłodkiej rudej wiewiórki oraz niedźwiedzia, który wspiął się zwinnie po pniu drzewa. Na ten widok Arthemis zadrżała. To był niecodzienny widok, widzieć niedźwiedzia tak blisko siebie.
     Zamienili się w przepiękną dziewczynę o imieniu Zaltana oraz mężczyznę, na którego mówiono Taima - Grzmot.
     Przywitali się z nimi radośnie jedynie z lekką podejrzliwością. Arthemis przez chwilę podziwiała długie sztylety Zaltany, a ta zachwycała się jej uzbrojeniem. W tym samym czasie James i Taima przewracali oczami z politowaniem.
     -    Nasz plac treningowy jest kawałek za wioską - powiedział Abe, - chłopcy pewnie się już przygotowują... Zawody mają 3 etapy. Najpierw strzelanie do oddalonego celu - wskazał palcem cel w oddali.
     James zamrugał z niedowierzaniem.
     -    Masz na myśli tę małą czerwoną kropkę po drugiej stronie lasu?!
     -    Spokojnie. To najłatwiejszy etap. Drugi polega na strzelaniu do ruchomego celu. Trzeci.. do strzelaniu do celu będąc w ruchu... - uśmiechnął się, wskazując głową konie pasące się na padoku.
     -    Arthemis nie umie jeździć konno - rzucił ze śmiechem James.
     -    Hej! Wiesz, że trochę jeździłam... - Arthemis pacnęła go w ramię.
     -    Nawet jeżeli siedziałaś już na grzbiecie to ci nie pomoże - ostrzegł ją Abe. - To nie ta liga, dziewczyno...
     Arthemis poczuła zew wyzwania. Yoki po nią przybiegł i zaczął tłumaczyć jej zasady. Poszła za nim, oglądając się naburmuszona na Abe'a.
     James obserwował pierwszą konkurencję. Rzeczywiście startowali głównie chłopcy. Najmłodszy z nich miał może ze sześć lat. Najstarszy trzynaście. Jednak bez względu na wiek, wszyscy podejrzliwie i trochę prześmiewczo zerkali na Arthemis. James nawet czuł się odrobinę urażony w jej imieniu.
     Bezgranicznie w nią wierzył... Przynajmniej dopóki nie zaczęli strzelać...
     Nie rozumiał jak zawodnicy mogli strzelać do celu, który on sam ledwie widział. Arthemis jednak się udało. Jakoś...
     -    No, proszę... Zdobyła sobie ich szacunek - mruknął Taigi.
     -    Całkiem nieźle jak na nowicjusza - przyznał Abe.
     Arthemis podeszła do nich, gdy przygotowywali się do drugiej konkurencji.
     -    Odpadnę, prawda? - rzuciła, nie za bardzo się tym przejmując.
     Mężczyźni taktownie nie odpowiedzieli.
     -    Przecież świetnie ci poszło - powiedział zdziwiony James.
     Pokręciła głową.
     -    Potrafię trafić w cel James. I trafiłam w niego. Ale pierwsza kategoria decyduje o tym, czy ktoś w ogóle jest w stanie podejść do drugiego etapu. Dlatego cele są takie małe...
     Drugi etap się zaczął. Arthemis przyglądała się pierwszemu chłopcu, który mógł mieć z jedenaście lat. Łuk trzymał luźno w rękach. Był spokojny. Wyciszony. I nagle rozpętało się piekło. Ze wszystkich stron nadlatywały cele, a on obracał się rytmicznie wokół własnej osi z taką prędkością, że Arthemis nie nadążała wzrokiem za ruchem jego ręki nakładającej strzałę na cięciwę.
     -    Czy on używa magii? - zapytała.
     -    Jeszcze nie - zachichotał Abe.
     -    Nie ma mowy. Nie idę tam... Będą się ze mnie śmiali... - powiedziała buntowniczo. - Nikt się ze mnie nie śmiał od... No w sumie to nikt nigdy się ze mnie nie śmiał...
     -    Spokojnie. Właśnie obserwujesz lidera. Han długo trenował. Nadal to robi w każdej wolnej chwili. Wzrok jest jego bronią.
     Arthemis w końcu jednak wyszła na arenę. Pomimo tego, że narobiła sobie siniaków, bo cele, których nie zestrzeliła trafiały w nią, nadal stała pod koniec rundy. Osiągnęła ledwie połowę strzałów, które zdobył lider.
     Odpadła, ale chciała zobaczyć ostatni etap zawodów.
     -    Chodźcie. Przy okazji was czegoś nauczymy - powiedział Taigi.
     Posadzili ich na konie. Szli obok wierzchowców delikatnie coś do nich mówiąc, uspokajającym tonem.
     Poprowadzili leśnym traktem. Po drodze Abe pokazywał im znajdujące się na różnych wysokościach drzew punktu strzelnicze.
     Wprowadzili ich na niewielkie wzniesienie, Arthemis uspokajała się czując spokojny rytm oddechu klaczy. Potem coś przemknęło przez las, a Arthemis usłyszała świst strzały. Abe przytrzymał konia za uzdę, żeby się nie przestraszył i jej nie zrzucił.
     Arthemis skupiła się i zobaczyła znowu Hana, a zaraz za nim Yokiego. Każdy z nich dosiadał wierzchowca w pełnym galopie. I nie trzymali go za lejce. W ogóle niczym go nie trzymali... Ręce mieli zajęte strzałami i łukiem. Każdy z nich spokojnie, bez emocji trafiał do celu. Jeżeli mieli takie zdolności bojowe bez magii, to co robili z nią?
     Chwilę potem Arthemis już miała niejakie pojęcie, gdy koń Hana zaczął się wznosić w powietrzu, jakby biegł po ścieżce utworzonej przez powietrze. Dzięki temu znajdował leśne cele znajdujące się wysoko w koronach drzew.
     -    Jak on to robi? - zapytał podekscytowany James.
     -    Prosi wiatr o pomoc. Duchy lasu wskazują mu drogę - odpowiedział Taigi głaszcząc szorstką sierść konia.
     Oglądali popisy pozostałych jeźdźców, a Han i Yoki do nich dołączyli. Nie pytali jak im się podobało. Nie chwalili się popisami. Jadąc w ich kierunku dzieli się spostrzeżeniami na temat tego jak usprawnić technikę strzelania, czy jazdy. Współzawodnictwo? Owszem. I wszechobecne braterstwo...
     Arthemis i James ześlizgnęli się z koni, które chłopcy mieli odprowadzić na padok. Wracali inną drogą do wioski. Abe opowiadał im o Wiecznym Dębie, z którego pochodził liść w jego różdżce. Wierzyli, że mieszka w nich ich Święty Opiekun Lasu, który chroni ich wioskę. Drzewo nigdy nie traciło liści. Tylko wtedy, gdy chciało je komuś podarować. Tak jak Abemu.
     -    Czy to ogień? - zapytała niespokojnie widząc wiele płomyków wśród małych pagórków nieopodal. - Nie powinien płonąć bez nadzoru... W lesie coś może...
     -    Spokojnie. Ten ogień się nie rozprzestrzeni - powiedział cicho i mrocznie Taigi nawet nie patrząc w tamtym kierunku.
     -    Skąd wiesz? Czy jest obłożony jakimś zaklęciem?
     -    Nie. To kurhany - powiedział krótko.
     -    Kurhany? - James widział płomyki w dalekiej oddali i niezliczoną liczbę pagórków, które wtapiały się w tło krajobrazu.
     -    Cmentarzysko - uściślił szeptem Taigi.
     -    Jest ich tak wiele - szepnęła Arthemis. - Muszą być bardzo stare...
     -    Nie. Wszystkie są sprzed dwudziestu lat.
     -    Nasze zwyczaje mówią, że należy spalić zwłoki, aby uwolnić duszę. Kurhany to nasi strażnicy. I nasze przypomnienie...
     -    O czym?
     -    Że nie wolno ufać białym... - odparł twardo Abe.
     Za ich plecami Arthemis i James wymienili zaniepokojone spojrzenia. Czy powinni mieć się na baczności?


Gdy wrócili do wioski czekała na nich Ogin. Przyjrzała się nagle poważnej, ostrożnej minie Arthemis i zmianie w rozluźnionym przedtem ciele Jamesa. Nie zapytała jednak, co się stało.
     -    Chcemy wyruszyć, jak najszybciej się da - powiedział stanowczo James. - Jeżeli odnalezienie Nathaniela Redwolfa jest tak trudne, jak mówicie, musimy zacząć jak najszybciej.
     -    Chłopcze, opuścisz tę wioskę tylko i wyłącznie wtedy, kiedy ci na to pozwolimy. Nie rób sobie z nas wrogów, dobrze ci radzę. Nie chcemy was skrzywdzić, ale terenie tych lasów nie możecie robić, co wam się żywnie podoba. Są zasady, które chronią tę ziemię. Pół dnia spędziłam przekonując starszyznę, żeby wyraziła zgodę, abyście je poznali. Nie zmarnujecie mi tego, swoją głupią brawurą - powiedziała ostro. - A teraz grzecznie podziękujecie i zaczekacie w namiocie, aż przejdzie mi złość...
     James, jak przystało na młodego angielskiego mężczyznę, zmieszał się. Arthemis zrobiła krok w stronę Ogin.
     -    Przepraszamy. Nie jesteśmy tak spokojni, jakich staramy się udawać. Trafiliśmy do dobrze strzeżonej wioski, która zdaje się mieć zbyt wiele sekretów. Nie mówiąc już o tym, że nie przepadacie za ludźmi z zewnątrz... Nie ufacie im. Nie chcecie ich tu...
     -    Tak. Nie chcemy - powiedziała Ogin, odległym głosem, wpatrzona w las, rozciągający się za ich plecami. Potem westchnęła i uśmiechnęła się smutno. - Mamy swoje powody. Ale nie macie się, o co martwić... Chodźcie do namiotu. Wytłumaczę wam, jak poruszać się po tych lasach...
     Arthemis i James odetchnęli z ulgą, gdy słuchając Ogin rzeczywiście okazało się, że Indianie mają ich zamiar wypuścić następnego dnia o świcie. Była to dla nich spora strata czasu, jednak woleli to niż wymknąć się potajemnie i potem być ścigani przez wojowników, którzy umieją sprawić, że ich konie unoszą się na wietrze...
     Ogin podarowała im szczegółową mapę, na której zaznaczyła obszar, na który z reguły przebywał Nathaniel Redwolf. Teren był ogromny. Nawet lubiąc wysiłek Arthemis przestała podchodzić entuzjastyznie do przeszukiwania takiego obszaru na piechotę...
     Oprócz tego na czerwono na mapie okręgami były zaznaczone wioski szamanów, które Ogin kazała im unikać.
     -    My, wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Jeżeli oni natkną się na was na swoim terenie, może być nieciekawie. Dla bezpieczeństwa unikajcie tych miejsc...
     -    A jeżeli Redwolf będzie w jednej z nich?
     -    Nathaniel nie mieszka w żadnej z wiosek. Nie przebywa  w nich dłużej niż dzień i nigdy nie zostaje na noc...
     -    Dlaczego? - James zmarszczył brwi.
     Ogin zmarszczył czoło i skrzywiła się lekko, jakby nie bardzo chciała im odpowiedzieć.
     -    Ma swoje powody - mruknęła w końcu.
     -    Dlaczego nam pomagasz? - zapytała Arthemis, poczas gdy James zwijał mapę. - Rozumiem, że miałaś wizję, że się pojawimy, ale to tak naprawdę nie wyjaśnia niczego. Równie dobrze mogliśmy się pojawić, żeby wyrządzić wam krzywdę...
     Taigi i Abetzi wymienili między sobą spojrzenia, jakby ten argument przetoczył się we wcześniejszych dyskusjach niezliczoną ilość razy.
     Ogin wyprostowała się z powagą na twarzy.
     -    To nie tylko wasza walka. Jeżeli nie uda wam się zniszczyć Morgany w pierwszym starciu, wojna rozprzestrzeni się na cały glob.
     -    Skąd o tym wiesz?
     -    Czy myślicie, że macie czarnoksiężników jedynie w Anglii? - zapytała z przekąsem.
     -    Morganiści o tysiąca lat próbują ją wskrzesić. Myślicie, że cały czas tylko na tej waszej wysepce? Są teraz naprawdę blisko, o ile już im się nie udało... Wybrali najbardziej ryzykowny sposób, ale za to taki, który sprowadzi ją w całości w jej pełnej, przerażającej chwale.
     -    Jaki ryzykowny sposób?
     -    Nie wiem, ale ma on związek z tą waszą wyspą. Gdziekolwiek by próbowaliby wskrzesić ją na świecie, latami dochodziłaby do swojej mocy... Nie wiem, jakich diabelskich sztuczek użyli, ale potrzebne było im coś, co znajduje się jedynie na Wyspach Brytyjskich.
     -    Chcesz nam powiedzieć, że mieliśmy szansę zdusić to w zarodku, gdy była jeszcze słaba?
     -    Chcę wam powiedzieć, że jeżeli morganiści doprowadzili do ostatecznego rytuały niczego więcej nie potrzebują. Morgana poprowadzi swoją armię z bezwzględnym okrucieństwem, nie potrzebując nawet drzemki...
     Arthemis potarła zroszone potem czoło. Nie miała nawet siły zareagować.
     -    Rozumiem, że mimo wszystko nie zechcecie nas wypuścić stąd aż do rana? - zapytał James. - Zdajecie sobie sprawę jak bardzo zależy nam na czasie...
     -    Zostańcie. Odpocznijcie bezpiecznie nim ruszycie - nalegała łagodnie Ogin.
     -    Zostaniemy - powiedziała cicho Arthemis, nadal głęboko pogrążona w myślach.
     -    Wieczorem zbieramy się na godzinę opowieści. Taka jest nasza tradycja.
     -    Czy można wybrać opowieść? - zapytał niespodziewanie James.
     Ogin skinęła głową.
     -    Jesteście gośćmi. O czym więc chcielibyście usłyszeć?
     -    O kurhanach - Arthemis podniosła wzrok na Ogin, zanim James zdążył otworzyć usta.
     W oczach Indianki zabłysł mroczny blask, ale po chwili zbladł. Uśmiechnęła się tajemniczo.
     -    Niech więc tak będzie.


Arthemis i James sprawdzili swój sprzęt nim wyszli. Na szczęście nic nie zginęło, a wszystko co im skonfiskowano odzyskali w nienaruszonym stanie.
     -    Czy moglibyśmy gdzieś rozstawić namiot? - zapytał James Taigiego. - Nie chcielibyśmy wam zabierać miejsca.
     Ogin smażyła na blasze kukurydziane placki. Nalała do miski potrawki i spojrzała przez ramię.
     -    Nie ma takiej potrzeby. Arthemis będzie spać tu, a ty u Taigiego.
     Arthemis nieobecna myślami od jakiegoś czasu, niestety nie zauważyła na czas buntowniczej miny Jamesa, bo może by dała radę załagodzić sytuację.
     -    Słucham? - zapytał z niedowierzaniem. - Arthemis nie spędzi nocy beze mnie - oznajmmił stanowczo.
     Dopiero słysząc swoją minę i ostrzegawczą nutę, w głosie Jamesa, przestała sprawdzać plecak.
     -    Twoja Pani jest dużą dziewczynką - zaśmiał się Abe.
     -    A poza tym będzie tu bezpieczna - Ogin uspokajająco poklepała Jamesa po ramieniu. - Ty również.
     -    To nieistotne - powiedział uparcie James. - Nie dam się rozdzielić w nieznanym miejscu, wśród nieznanych ludzi...
     -    Młodzieńcze, zrozum nas. Według naszych praw niezamężne pary nie mogą spędzać razem nocy. Nie możemy pozwolić, żeby dwójka przybyszów podburzyła wszystkie te dzieciaki, które mają się ku sobie. Wiem, że to dla ciebie trudne - dodała wyrozumiale.
     -    To nie jest tylko trudne. To jest niedopuszczalne... - odpowiedział James. - Nie jesteśmy po prostu parą. Jesteśmy zaręczeni!
     Arthemis przeżyła coś w rodzaju paraliżu układu nerwowego.
     I nie było to przyjemne uczucie.
     Ogarnęła ją złość. Wzięła jednak głęboki oddech i przywołała lata wytrenowanego spokoju, żeby nie oderwać Jamesowi głowy.
     -    Daj spokój... - rzuciła, w tym samym momencie, w którym widząc zaciekłość Jamesa, Ogin wydęła usta. Potarła kark i powiedziała:
     -    Jest jeden sposób... Nie spodoba ci się, ale to nasz sposób na zabezpieczenie tych par, które ciągnie do siebie trochę za bardzo - uśmiechnęła się pobłażliwie. Taigi zachichotał.  - Później wam wytłumaczę. Możecie rozstawić namiot... Potem spotkamy się przy ognisku.
     James posłał Arthemis zadowolony z siebie uśmiech, który zgasł na widok jej wściekłego spojrzenia. Wzruszył ramionami. Pewnie się wkurzyła, że kłóci się z ludźmi, którzy mogą ich uwięzić w mgnieniu oka o jakąś bzdurę.
     Cóż... dla niego nie była to bzdura.
     Taigi i Abetzi pomogli Jamesowi rozstawić pozornie niewielki namiot. Jego magiczne wnętrzne bardzo im się spodobało, uznali jednak, że sama konstrukcja jest wyjątkowo niesolidna i całkowicie nieodporna na czary.
     Arthemis w tym samym czasie pomogła Ogin zebrać wszystkie dzieci przy ognisku. Wydawało jej się, że zeszła się tutaj cała wioska. Starszyzna siedziała na drewnianych ławach i cicho coś między sobą opowiadali. Ogin podeszła do nich i powiedziała coś szeptem. Skinęli jej z szacunkiem głowami i wskazali miejsce na przeciwko. Było to małe podwyższenie, zrobione ze zbitych deseczek. Zapewne stanowiło miejsce dla Mistrza Opowieści.
     Artrhemis usiadła na ziemi trochę z tyłu za grupką młodszych dzieciaków. Urocza Indianka, która ich pilnowała uśmiechnęła się do niej i poklepała miejsce obok siebie. Panowała atmosfera radosnego oczekiwania. W końcu dołączyło do nich jeszcze kilkoro wartowników, James, Taigi oraz Abe.
     -    Mów siostro - rzucił najstarszy z mężczyzn siedzacy na ławie starszyzny.
     Ogin przytknęła dłoń do serca, a potem rozłożyła rece.
     -    Ćwierć wieku temu my i nasi przodkowie opiekowaliśmy się tymi lasami, wodami i ziemią. Chroniliśmy wszystko co tu żyje i rośnie. Czynimi to do dziś i czynić będziemy w przyszłości, aż ostatni z naszego rodu nie zgaśnie i nie połączy się z Wielkim Duchem. Jesteśmy dzisiaj tutaj dzięki poświęceniu, miłości i odwadze naszego ludu i dziewczynie, która w naszych sercach pozostanie Wróżką Lasu.
     James przysunął się bliżej Arthemis, która zmarszczyła brwi, słuchając Ogin. Czy nie miała być to opowieść o kurhanach?
     -    Nigdy nie miałam dzieci. Miałam jednak małego chłopca, którego rodzice zmarli... - Ogin westchnęła ze śmiechem, a wiatr pochwycił jej oddech, sprawiając, że w powietrzu rozległ się chichot małego chłopca. - Niepokorny był z niego duch. - Pokiwała palcem w stronę dzieci. - Zawsze wdrapywał się na najwyższe skały. Kąpał się w najbardziej rwących strumykach. Chował pod wodospadami. Chadzał nocami po nieodkrytych częściach lasu i przyjaźnił się z najdzikszymi ze zwierząt. Mój mały Nathaniel,  - Arthemis drgnęła. - gdy miał 10 wiosen natknął się przy wodospadzie na Leśną Wróżkę. Miała skórę biała jak światło księżyca. Włosy o barwie jak kora dębu i oczy błyszczące jak dwa obsydiany. Nosiła długą do kostek białą szatę, przemoczoną i cieńką. Przejęty Nathaniel chwycił ją za rękę i tak przeraził, że Wróżka krzyknęła. Wywołało to zamieszanie w pobliskim obozowisku. Nathaniel nie zastanawiając się pociągnął wróżkę za sobą, mówiąc że musza uciekać. Zdezorientowana Wróżka biegła, ile sił w nogach. Aż dotarli na na skraj naszej małej wioski.
     "-  Ogin, Ogin... - krzyczał przejęty. - Ogin, złapałem wróżkę!"
     -    Wyobraźcie sobie dzieci moje zdziwienie, gdy zobaczyłam przed swoim tipi drobniutką siedmioletnią dziewczynkę... Przemoczoną, przejetą, przestraszoną. Oj, dostał wtedy burę ten mój Nathaniel.
     -    Czy to była prawdziwa wróżka? - zapytało z przejęciem jedno z dzieci.
     -    Dla mnie... i dla Natheniela... była najprawdziwszą wróżką na świecie... - odparła Ogin uśmiechając się rzewnie. - Niestety nie mogliśmy jej zatrzymać. Ojciec czekał na nią tuż za wodospadem. Odprowadziliśmy ją po cichu do obozu, gdzie obozowali jej ludzie i patrzeliśmy jak nieszcześliwa odjeżdża.
     -    Dlaczego nie była szczęśliwa? - zapytała dziewczynka.
     -    Cóż... była małą czarownicą, jednak jej ojciec nie chciał o tym słyszeć.
     -    Spotkałaś ją jeszcze kiedyś.
     -    Och, tak. Jeżeli nie będziecie mi ciągle przerywać to nawet może się dowiecie kiedy - Ogin uniosła brew oczekując na ciszę. - Teraz lepiej. Kilka dni później czekała na nas niespodzianka. W środku lasu spotkaliśmy tę samą małą leśną wróżkę. Jechała na małym kucyku rozglądając się ciekawie po lesie. Nie wyglądała już na taką przestraszoną. Włosy miała splecione w dwa warkoczyki, schowane pod kapeluszem, wysokie buciki i nowiutki strój do konnej jazdy. Na nasz widok, od razu zeskoczyła z siodła i pognała w naszym kierunku, jakby uciekała przed stadem wilków.
     "- Tak długo was szukałam! - powiedziała radośnie."
     -    Tak właśnie dzieci, Nathaniel i ja, zaprzyjaźniliśmy się z dziewczynką, którą nazywalismy Nidawi, co jak wiecie oznacza Wróżkę. Nidawi mieszkała kilka mil dalej w ogromnej posiadłości ojca. Ale tak naprawdę była jedną z nas. Ponieważ jej ojca nigdy nie było, wykradała się z domu o świcie i dołączała do nas, gdziekolwiek byliśmy. Uczyliśmy ją naszej magii, ale jej magia była dla nas zagadką. Bo musicie wiedzieć, że nazwaliśmy ją Leśną Wróżką nie bez przyczyny. Kochała rośliny, a one oddawały jej tę miłość stukrotnie. Potrafiła sprawić, że w jednej chwili cała łąka rozkwitała kwieciem, a umierające drzewo zaczynało wypuszczać zdrowe pędy.
     Arthemis przebiegł dreszcz po plecach, James zerknął na nią, ale była zbyt zasłuchana, żeby ją zapytać o co chodzi. Zresztą, miał wrażenie, że i tak już wie...
     -    Nidawi kochała rośliny. Nathaniel zwierzęta. Byli jak dwie połówki tego samego jabłka. Bardzo uciążliwego jabłka jeżeli chcecie znać moje zdanie. Nie wiedziałam, czemu Wielki Duch pokarał mnie dwójką takich nicponiów. Byli jak dwa wolne ptaki, które z przerażeniem myślą o jakiejkolwiek klatce. Ich rozkwitająca miłość była pokarmem dla duszy i oka. Było to uczucie, które rodziło się z ich braterskiego oddania i bezgranicznej przyjaźni. Gdy Nidawi zbliżała się do swoich 17 urodzin moje dzieci przestały już myśleć tylko o szalonych przygodach. Nathaniel co dzień walczył ze sobą, pozwalajac Nidawi wracać do domu, gdzie była samotna i nie mogła być sobą. Nawet wtedy nie przeczuwaliśmy jednak jaka tragedia może ich czekać...
     W momencie, gdy przerwała nawet Arthemis zamarła i nachyliła się w jej stronę. Cała czas pod skórą we krwi krążyło jej zdanie: To była Oleandra. To była Oleandra...
     -    W dniu jej siedemnastych urodzin widzieliśmy Nidawi po raz ostatni. Minął miesiąc. Potem następny. Nathaniel szalał z rozpaczy. Razem z kilkorgiem przyjaciół udał się na zwiady. Przynieśli wstrząsające wiadomości. Zostaliśmy zaatakowani. Otoczeni. Wszystkie wioski. I tylko jedną osobę z zewnątrz kochaliśmy tak bardzo, żeby zdradzić jej położenie naszych świętych miejsc... - dodała ze smutkiem.
     Nie, to nieprawda! - pomyślała gwałtownie Arthemis. - Ona by ich nie zdradziła.
     -    Biali ludzie ojca Nidawi zatruwali wybuchami nasze wody. Niszczyli naszą ziemię. Palili nasze ukochane lasy. Nasi wojownicy pchani przez nasz święty gniew ruszyli na agresorów. Wpadli w pułapkę. Ich krew zrosiła ziemię nim zdążyli użyć jakikolwiek czarów. Udało im się jednak przeżyć. Udało mu się to dzięki Leśnej Wróżce, która pojawiła się w miejscu ataku.
     Dzieci wstrzymały oddech.
     -    Pomimo tego, że ludzi ojca próbowali ją przytrzymać przedarła się do ojca, krzycząc:
     "Zrobię to. Zrobię, co chcesz. Wszystko. Tylko zostaw ich w spokoju."
     Tak właśnie przetrwaliśmy tamten atak. A Nathaniel widział wtedy po raz ostatni swoją wróżkę. Zebrał rannych towarzyszy i wrócił do domu. A potem odszedł z wioski, tak samo jak biali ludzie, którzy nam grozili. Przenieśliśmy wioskę, jednak nie był to koniec historii... Przez pięć lat cieszyliśmy się spokojem i ochroną lasu. Aż pewnej nocy zostaliśmy zaatakowani. Uciekliśmy głęboko do wąwozów, do lasów. Ukrywaliśmy się na wzgórzach. Widzieliśmy jak nasi ludzi padają jak muchy, gdy tchórzliwi biali ludzi po osłoną nocy zaczęli strzelać do wszystkiego. Nie widzieli nas. Nie widzieli naszej wioski. Po prostu strzelali, a potem podłożyli ogień pod nasze drzewa i czekali aż spłoniemy. Bo chcieli ziemi, którą my chroniliśmy i która chroniła nas. Wieczny Dąb. Duch Naszych Przodków. Nasze świete drzewo. Widziałam jak gałęzie spadaja przeżarte przez pożogę. Jak nigdy nieopadające, kurczą się miażdżone przez ogień.                    Było nas zbyt mało, aby walczyć... Wysłalismy dzieci, żeby sprowadziły deszcz. Mój kochany Nathaniel pod postacią niedźwiedzia, wziął na grzebiet tyle maluchów, ile zdołał i biegł ile sił głębiej w las, wyżej w góry. I wtedy drzewa ożyły...
     Dzieci... nigdy czegoś takiego nie widziałam. Drzewa deptały ludzi, którzy przyszli nas skrzywdzić. Gałęzie oplatały szyję mężczyzn. Wodorosty wystrzeliły z rzek i otrzepując się z wody gasiły ogień. Kilka godzin później próbowaliśmy pozbierać to, co zostało z naszego życia. Wszędzie unosił się dym. Ale mimo wszystko wydaje mi się, że ją widziałam...
     Szła na boso po zgliszczach. Mokra od deszczu. W samej tylko nocnej koszuli. Wyniszczona, jak po latach zamknięcia... A mimo to... pod jej stopami rozkwitały kwiaty. Ciała naszych poległych braci przykryła ziemia i rośliny, które pokryły w jednej chwili niezapominajki. Leśna Wróżka podeszła do Wiecznego Dębu, przytuliła się do niego i zniknęła. Ale Nasz Dąb pękł na pół i rozpadł się na naszych oczach, ukazując całkiem nowe, silne młode drzewko, które właśnie zaczęło rozwijać liście.
     -    Czy spotkałaś jeszcze kiedyś Wróżkę?
     -    Nie. Ale niezapominajki przypominają mi o niej każdego dnia - Ogin pogłaskała dziewczynke po policzku. - Nasza przeszłość nauczyła nas, że każdy powinien być wojownikiem i że nigdy nie powininiśmy tracić czujności nawet na własnym terytorium.
     -    Dziękujemy Ogin - powiedział jeden ze starszych. - Czas na Błogosławieństwo.
     Arthemis czuła jak wszyscy z radością przyjmują słowa podziękowania z dzisiejszy dzień i jak oddawali się swoim opiekuńczym duchom pod opiekę w nocy i w dzień. Potem niektórzy zostawali przy ognisku, żeby jeszcze podyskutować, a inni rozchodzili się do swoich szałasów.
     Ogin ze smutną miną stała na skraju kręgu, czekając aż do niej dołączą.
     -    Chodźcie - rzuciła, otrząsając się z zadumy, do Jamesa i Arthemis. - Zajmę się dzisiaj wami, jak kiedyś swoimi dziećmi...
     Arthemis musiała chwilo powstrzymać cisnące się jej na usta pytania. Poszli do namiotu, jednak musieli zaczekać na Ogin, która chciała coś przynieść. Rzeczywiście przyniosła.
     - Wskakuj - powiedziała do Jamesa, a Arthemis mało nie parsknęła śmiechem.
     Dobrze mu tak, pomyślała.
     -    Chyba żartujesz - oburzył się James.
     -    Albo to, albo osobne namioty - powiedziała Ogin, potrząsając ogromną poszewką.
     James westchnął i wszedł do środka. Zmieścił się w niej cały. Ogin kazała mu usiąść na posłaniu, a potem energicznie wzięła się do zaszwywania poszewski wzdłóż ramion i wokół szyi.
     -    I nie próbuj mnie oszukać. To magiczne nici...
     -    Czemu ci tak zależy? Jutro znikniemy ci z oczu...
     -    Pewne rzeczy robi się we właściwej kolejności. Najpierw ślub, potem łóżko.
     -    Na twoje uwagi już trochę za późno - rzucił James z rozbrajającym uśmiechem. - Może więc sobie darujemy.
     -    Jesteś czarujacy, co? - Ogin cmoknęła Jamesa w czoło. - Wybacz, ale nie będziesz demoralizował mi dobrze wychowanych chłopców. - Już. Gotowe. Trochę wyszłam z wprawy. Ostatni raz zaszywałam Nathaniela. Nidawi miała z niego używanie... Dostała kolki ze śmiechu. I tak uważam, że następnego dnia byli podejrzanie zadowoleni z siebie...
     -    Nidawi... Czy znasz jej prawdziwe imię? - zapytała mimochodem Arthemis, zdejmując buty przed wejściem do śpiwora.
     -    Nie znam go - powiedziała uparcie Ogin. - Może Nathaniel je znał, ale nigdy go nie wypowiadał.
     -    Czy wiecie, co tam się wtedy naprawdę stało? Nie sądzę, żeby was zdradziła...
     -    Nie wiem, czy zdradziła, czy nie. Nie jest to ważne. Wiem, że dwa razy nas ocaliła. I czuję - Ogin przycisnęła rękę do piersi, - że zapłaciła za to ogromnym cierpieniem.
     Przez chwilę Arthemis biła się z sobą w myślach. Nie chciała rozdrapywać starych ran.
     -    Czy wiesz... - zaczęła ostrożnie - kto nas tutaj przysłał?
     -    Nie. Nie dbam o to - odpowiedziała spokojnie Ogin. - Decyzje innych nie są moim zmartwieniem. Wierzę w to, co podpowiada mi mój duch...
     -    Jest ktoś, kto powiedział nam, że powinniśmy zacząć poszukiwania od Nathaniela Redwolfa - kontynuowała Arthemis, czując, jakby stąpała między okruchami szkła. - Jest jednym ze Strażników Hogwartu. Podejrzewamy, że Nathaniel jest kolejnym.
     -    Nie sądzę, żeby Nathaniela znał ktoś z zewnątrz - zamyśliła się Ogin.
     -    Ja też nie sądze, żeby więcej niż jedna osoba mogła powiedzieć, że odczuwała rezonans, gdy razem używali czarów... - mruknęła z przekąsem Arthemis.
     -    Gdy razem używali... - Arthemis z fascynajcą patrzyła, jak w oczach Ogin pojawia się zrozumienie. Przymkneła powieki. - Czy jest... zdrowa?
     -    Zdrowa. I zadziorna - Arthemis wykrzywiła usta w uśmiechu. - Sądze, że z łatwością skopałaby mi tyłek, a nie jest to łatwa sztuka.
     Ogin uśmiechnęła się, a potem wzięła głęboki oddech i starajac się ukryć wzruszenie, poklepała Jamesa po uwięzionej w poszewce nodze.
     -    Śpijcie dobrze.
     Gdy wyszła z namiotu w oddali usłyszeli jej cichą rozmowę z bratem i mężem.
     -    Też mi coś - mruknął James. - Czy widzisz jak mnie urządzili? Chodź, przytul się... Ja nawet nie mam się jak przekulnąć...
     -    Nie - Arthemis opatuliła go kocem, a potem odwróciła się do niego plecami.
     -    No, daj spokój. Jutro ruszamy i będziemy mieli namiot tylko dla siebie.
     -    Nie i już. Zachowałeś się jak dupek, James. Dobranoc.
     -    Hej, czekaj. Nie możesz powiedzieć czegoś takiego i po prostu iść spać...
     -    Owszem mogę!
     -    Jak możesz?
     -    Po prostu zamknę oczy i to rozwiążę sprawę...
     -    Mogłabyś powiedzieć, o co ci chodzi.
     -    Domyśl się.
     James się nachmurzył i zaczął analizować cały dzień. Po pół godzinie się poddał.
     -    Nie wiem. Musisz mnie oświecić. - Zero odpowiedzi. - Arthemis?
     James chciał się przewrócić na bok, ale czuł się, jakby zamknęli go w jakiejś doczącej się beczce, więc się poddał.

     -    Kurde! - westchnął godząc się ze swoją beznadziejną sytuacją.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz