piątek, 2 lutego 2018

Skrzyżowane ścieżki (Rok VII, Rozdział 23)

Arthemis zostawiła chłopców ze skołowanymi Rose, Scorpiusem i Albusem, a sama z Jamesem następnego dnia udała się ponownie na szkolenie.
     Jednak prawdziwa praca rozpoczynała się dla nich dopiero po południami, gdy kończyły się zajęcia dla początkujących aurorów. Rozdzielali się, będąc łącznikami między Hogwartem a Ministerstwem Magii. W końcu jednak ustalono spotkanie wszystkich zainteresowanych. Miało się odbyć następnego dnia wieczorem. Wszyscy zostali wprowadzeni w sytuację, więc spotkanie miało charakter narady wojennej.
     Godzinę przed oficjalnym spotkanie miała się spotkać rodzina, żeby przeżyć swój pierwszy szok.
     Harry mało nie wyzionął ducha próbując powstrzymać Ginny od pofrunięcia na Arran i przywitania się z wnukami.... Przeskoczyła od chwilowego szoku do podekscytowanej radości z szybkością rozbłyskającej błyskawicy.
     A Ron... Harry nadal się wzdrygał. Stan Rona przechodził od żądzy krwi do płaczliwej histerii. Nawet Hermiona była już nim trochę zmęczona. Ginny natomiast miała niesłabnący ubaw widząc rozpacz brata.
     Dlatego, gdy następnego wieczoru Harry był psychicznie wyczerpany, Hermiona naukowo zaciekawiona i osobiście zdenerwowana, ale sądząc po minach Arthemis i James nawet w połowie nie byli tak zmęczeni jak oni...
     Harry myślał, że jest przygotowany. Był o tym przekonany. Ale gdy zobaczył tę trójkę nogi się pod nim ugięły i poczuł dziwna ekscytację.
     Pochód zamykał Tristan. Podszedł do niego i położył mu zmęczona dłoń na ramieniu.
     -    Teraz twoja kolej, żeby ich pilnować - rzucił i opadł na krzesło.
     Deviln poklepał go po ramieniu i uśmiechnął się szeroko do Harry'ego. Jego podobieństwo do Jamesa było uderzające. Obok niego stanął Camden, przewyższający o głowę Albusa. Patrzył na niego jego oczami.
     -    Patrz, Dev, rzeczywiście nie kłamał jak mówił, że kiedyś miał zupełnie czarne włosy - rzucił bezczelnie, kładąc łokieć na ramieniu kuzyna.
     -    Tak, tak... podobno zanim przez nas osiwiał...
     Harry przełknął ślinę.
     -    Muszę usiąść - mruknął, a Ginny podsunęła mu krzesło.
     -    Cześć! - rzucili jednocześnie, nachylając się do Ginny. Jeden pocałował ją w policzek z jednej strony, a drugi z drugiej. Ginny zachichotała i pogłaskała jednego i drugiego po głowie.
     -    Jak Ron? - zapytał Harry, żeby zająć czymś myśli.
     Wszyscy jednocześnie spojrzeli w stronę Rona. Rose patrzyła na niego z niepokojem, gdy zbliżał się do nich dziwnie dziarskim krokiem.
     -    Co mu daliście? - zapytał Albus.
     -    Trochę eliksiru rozweselającego - skrzywiła się Ginny. - Ale chyba za dużo pociągnął...
     Patrzyli jak Ron ignorując wszystkich obecnych, którzy próbowali mu stanąć na drodze zmierza prosto w kierunku Scorpiusa. Ten spiął się cały, ale nie drgnął.
     Ron objął go ramieniem za szyję i powiedział uśmiechając się przyjacielsko:
     -    Słuchaj, młody, dotknij chociaż raz mojej dziewczynki, a utnę ci ręce..
     W tym czasie Nicholas puknął palcem w jego ramię, żeby zwrócić na siebie jego uwagę.
     -    Na to trochę za późno, dziadku - rzucił. - Nie martw się, będziemy się razem świetnie bawić...
     Ron zmarszczył brwi, a potem puścił Scorpiusa i uściskał Nicholasa.
     -    Dziadku, powiadasz? Nie wydaje mi się to do końca złe... - objęci odeszli w stronę Harry'ego. Hermiona poszła za nimi, po drodze dotykając ramienia Scorpiusa i posyłając mu uspokajający uśmiech.
     Rose stanęła obok Scorpiusa.
     -    Na moje szczęście twój ojciec jest nawalony - mruknął.
     Uśmiechnęła się.
     -    Nie będzie tak źle... Zakochał się w Nicku. Wóz albo przewóz. Jak chce mieć wnuki musi cię brać pod uwagę...
     Scorpius posłał Rose przeciągłe spojrzenie i pokręcił z niedowierzaniem głową.
     Wtedy do sali konferencyjnej wszedł Minister Magii, generał Galloway, dyrektor Hogwartu i profesor Lucian.
     -    Stwierdziliśmy, że nie ma po co ściągać wszystkich Strażników - stwierdził Deveraux, zamykając drzwi.
     -    Słusznie. Im mniej wtajemniczonych tym sprawniej możemy działać - rzucił Galloway.
     -    Nie zgodzę się z tym - odpowiedział Harry. - Potrzebujemy ludzi. Zaufanych ludzi.
     -    Chcemy włączyć w to naszych - rzekł James. - Freda, Lucasa, dziewczyny... Musimy mieć ludzi do zbierania informacji, którzy w każdej chwili będą gotowi nam pomóc.
     -    Nie prowadzi się wojny z niedoświadczonymi żołnierzami! - rzucił Galloway.
     -    Normalnie bym się z tobą zgodził, ale mam prawo podejrzewać, że wróg znacznie przewyższa nas liczebnie - zauważył Minister Magii.
     -    Nie sądziłam, że to kiedyś powiem - westchnęła Hermiona, - ale musimy mieć armię. Każdy czarodziej się liczy.
     -    To, co jest teraz to zrobienia możemy zrobić w wąskim gronie - Camden wychylił się przez stół. - Ale w ostatecznej bitwie będziemy potrzebować rzeszy ludzi.
     Galloway odchylił się na krześle.
     -    Wiecie, że nigdy nie prowadzono poboru czarodziejów z cywila...
     -    Rozpropagujemy program szkolenia samoobronnego - wysunęła propozycję Ginny. - Będziemy szkolić ludzi, ale w taki sposób, żeby nie wzbudzić paniki.
     -    Niektórzy się będą zastanawiali, co jest grane... - zauważył Minister Magii.
     -    Jakoś sobie damy radę - westchnęła Hermiona. - Musimy szkolić wszystkich, bo nie umiemy wyselekcjonować kto jest z nami, a kto przeciw nam... Morganiści nie różnią się od nas żadnymi symbolami, czy znamionami...
     -    Potrzebujemy na to trochę czasu, ale chyba będziemy mogli tu pomóc - powiedział Nicholas. - Ale musimy mieć swobodny wstęp do szkoły...
     -    I tym już rozmawialiśmy - dyrektor wymienił spojrzenie z Arthemis. - Przeniesiecie się na stałe do szkoły. Wasza trójka. Jako nowi uczniowie...
     -    CO?! - Camden zerwał się z miejsca, patrząc z wyrzutem na Arthemis.
     -    Proszę pamiętać, że my z czasem znikniemy i zastąpią nas inni - zauważył rozsądnie Nick. - Jak Pan to wytłumaczy uczniom?
     -    Będziecie studentami z wymiany... Harmonogram waszego pobytu w Hogwarcie zostanie ustalony wg regulaminu itd... - Rose machnęła ręką. - Przemyśleliśmy to...
     -    Szkoda, że nie zapytaliście nas o zdanie - prychnął Devlin, zakładając ręce na piersi. - Próbujecie nas uwięzić w szkole!
     -    Będziecie w szkole, bo tam jesteście potrzebni - odparła chłodno Arthemis.
     -    A wy, co będziecie robić? - zapytał bojowo nastawiony Camden.
     -    Pilnie musimy znaleźć następnego Strażnika - rzucił Lucian. - Bez 13 i tak nic nie zrobimy... Arthemis musi znaleźć kolejnego...
     -    Więc będziesz gdzieś na drugim krańcu świata, a my utkniemy w szkole?
     -    Siadaj, Cam - polecił cicho Albus.
     Camden dopiero po chwili ciężko usiadł.
     -    Wiemy, że macie swoje zadania - rzuciła łagodnie Rose do chłopców. - Nikt nie będzie wam przeszkadzał w ich wykonaniu. Ale chcemy, żebyście byli w miejscu, w którym cały czas ktoś czuwa i może wam pomóc, albo chociaż zareagować. Nawet jeżeli będziecie musieli co jakiś czas opuszczać szkołę. Hogwart będzie bazą dla wszystkich...
     -    Nie dla wszystkich - burknął Devlin.
     -    Arthemis i James też przeniosą się do szkoły - westchnął Deveraux. - I niech Bóg ma mnie w opiece, gdy wy wszyscy znajdziecie się pod jednym dachem - mruknął, patrząc w sufit.
     -    Przeniesiemy się do Hogsmead - uściśliła Arthemis. - Ale rzeczywiście będziemy cały czas w Hogwarcie.
     Chłopcy pokiwali głową.
     -    To znaczy, że wasze szkolenie zostaje zawieszone na czas nieokreślony - westchnął Galloway, patrząc na Arthemis i James. Machnął ręką. - I tak to czysta formalność - mruknął pod nosem.
     -    Dziękujemy - Arthemis uśmiechnęła się do niego pięknie.
     -    W takim razie jutro odstawimy wszystkich do Hogwartu i ruszymy na poszukiwania kolejnego strażnika - powiedział James.
     -    Zanim wyruszycie, Oleandra chce cię widzieć - rzucił Lucian do Arthemis.
     Zmarszczyła czoło.
     -    Profesor Caprifolia?
     -    To chyba coś bardzo ważnego, bo... nie była sobą - mruknął.
     Arthemis skinęła głową.
     -    A co wy będziecie robić?  - zapytał Scorpius, patrząc groźnie na Camdena, Nicka i Deva.
     -    Nick zajmie się w Hogwarcie badaniem systemu obronnego - zaczął Camden.
     -    A Cam i Dev zajmą się Morganą - dodał Nick.
     -    Spokojnie. Doskonale wiemy, po co tu jesteśmy - uśmiechnął się Devlin.
     -    Gdzie ich rozlokujemy? - zapytała Rose dyrektora.
     -    Mamy swoją sypialnie - przerwał jej Nick. - Więc chyba tam będzie nam najwygodniej...
     -    Przypominamy, że już skończyliśmy Hogwart - Camden wyszczerzył zęby. - Więc życie w dormitorium mamy już za sobą...
     -    Eeeh... nie wiem czy się cieszę, że wracam do widzenia waszych podłych mord, jak tylko otwieram oczy - mruknął Devlin, przeciągając się.
     -    Devlin tak chrapie, że kilkakrotnie byliśmy o krok o wyrzucenia go z wieży - zaśmiał się Nick.
     -    Z wieży? - zapytał ostrożnie Scorpius. - Z jakiej wieży?
     -    Z wieży Gryffindoru. Tam jest nasze dormitorium... - odparł Camden.
     -    Z wieży. Gryffindoru. - powtórzył tępo Malfoy.
     Nicholas uśmiechnął się pod nosem. Devlin poczochrał mu ułożone włosy i zacmokał.
     -    Nasz mały Malfoy jest prefektem Gryffindoru.
     -    Malfoy. Prefektem Gryffindoru - mruknął do siebie Scorpius. - Gdzie popełniłem błąd?
     Nick zaśmiał się radośnie.
     -    Zawsze chciałem zobaczyć wyraz twojej twarzy, gdy czytałeś list ode mnie po ceremonii przydziału. To mi niemal to wynagradza...
     Ron objął Nicholasa i powiedział tylko:
     -    HA! - uśmiechając się do Scorpiusa. Przestał się uśmiechać i westchnął ciężko, kręcąc głową z politowaniem, gdy zobaczył, jak Rose nachyla się do Scorpiusa i całuje go w policzek. - Cóż... - zwierzył się Nickowi. - Taki już mój los widocznie...
     Harry wstał i rozejrzał się po zebranych. Wszystkich nagle przeszyło poczucie powagi sytuacji.
     -    Dobra. Zaczynajmy te igrzyska...

    
     Następnego dnia Camden, Devlin i Nick byli już gotowi do drogi. Nie mieli ze sobą zbyt dużo dobytku, więc pakowanie nie zajęło im wiele czasu.
     Rose, Scorpius i Albus nadzorowali przygotowania sypialni dla nich w dormitorium Gryffindoru.
     Arthemis pakowała się u siebie, czekając na Jamesa. W ciągu godziny musieli wyruszyć do Hogwartu.
     Sprawdzała, czy zabrała potrzebne na tydzień rzeczy do plecaka. Na łóżku leżały porozkładane jej bronie i uprzęże. Właśnie zaczęła je zapinać we właściwych miejscach, gdy usłyszała ciche pukanie do drzwi.
     Camden stanął w drzwiach i założył ręce na piersi, opierając się o framugę. Arthemis zauważyła, że często tak właśnie robił. Jakby nie do końca pewny, czy może przekroczyć próg, a jednocześnie nie mogąc się powstrzymać przed przebywaniem z nią.
     -    Jak długo was nie będzie? - zapytał, siląc się na obojętność.
     -    Maksymalnie do końca tygodnia. Ustaliliśmy, że musimy tu być gdy... cóż wrócicie do siebie i nastąpi zmiana.
     -    Nie używaliśmy na razie czarów, więc to może rzeczywiście nastąpić z końcem tygodnia, ale Strażnik Czasu ostrzegał nas, że im częściej będziemy korzystać z magii tym szybciej będziemy musieli wracać do swojego czasu...
     -    Jak szybko? - zapytała Arthemis.
     -    Noramalnie bez czarów możemy tu przebywać około 7-9 dni. Jeżeli będziemy w normalny sposób ich używać czas się skróci do 5-7 dni. Jeżeli natamiast będziemy często używać silnych zaklęć nasz piasek czasu wyczerpie się w 3 dni.
     Arthemis kiwnęła głową.
     -    Na razie wrócimy pod koniec tygodnia, potem spróbujemy wracać częściej. Wiele zależy od tego jak będą szły poszukiwania - dodała wkładając noże do pochew.
     Camden kiwnął głową i milczał przez chwilę, obserwując ją jak jastrząb.
     Arthemis wzięła się pod boki i próbowałą zdecydować, czy wziąć płaszcz, czy kurtkę. Nie wiedzieli jeszcze gdzie ruszą. Postanowili, że ich pierwszym przystankiem będzie Mołdawia, a tam mogło być różnie.
     Zdecydowała się w końcu na skórzany płaszcz do kolan.
     -    Dlaczego to zawsze jesteś ty? - rzuciła. - Wyobrażałabym sobie, że normalnie to Devlin stałby tutaj w ten sposób...
     Camden spojrzał na czubki swoich butów i wzruszył ramionami.
     -    Dev jest... pewniejszy...
     -    Domyślam się, że setki razy widział jak się pakujemy - westchnęła Arthemis. - Musiało być mu ciężko.
     -    Szczerze mówiąc to nawet jeżeli było im ciężko to tego po sobie nie pokazują - powiedział Camden. - Wychowali się z założeniem, że ich rodzice są niepokonani i niezniszczalni...
     -    A ty nie?
     -    Ja jestem dzieckiem uzdrowiciela, który was składał do kupy, więc raczej przychylam się do teorii, że jesteście niezniszczalni... - uśmiechnął się ironicznie.
     -    No, więc o co chodzi?
     -    Arthemis zawsze była matką Devlina. I nic co by zrobił, nie mogło tego zmienić... - Jego nagłe przeskoczenie na mówienie o niej w osobie trzeciej zdezorientowało Arthemis i jednocześnie pozwoliło jej na trochę dystansu.
     -    I martwisz się, że ciebie to nie dotyczy?
     Wzruszył ramionami. Arthemis miała wrażenie, że atmosfere można kroić nożem. Ale nie wiedziała, co powiedzieć. Mogła się jednak założyć, że Camden nigdy nie powiedział tego dorosłej Arthemis. Więc może szukał jakiegoś potiwerdzenia u niej. Z jednej strony nie mogła mu takiego potwierdzenia dać. Mogła jednak powiedzieć mu coś, co sprawi, że poczuje się lepiej. Już otworzyła usta, kiedy rzucił z szerokim uśmiechem, jakby nic się nie stało:
     -    Po prostu korzystam z każdej możliwej chwili, żeby być blisko pięknych kobiet...
     -    Nie przeginaj, młody - usłyszeli głos zza drzwi. James pojawił się w polu widzenia i klepnął Camdena w tył głowy. Zerknął na Arthemis. - Gotowa?
     Kiwnęła głową, zakłądając płaszcz.
     -    Twój ojciec powiedział, że otworzyli sieć Fiuu w gabinecie profesor Alexander. Możemy jej użyć, jak tylko będziemy spakowani - James rzucił pytające spojrzenie Camdenowi.
     -    Spakowani.
     -    Posprzątaliście po sobie? - James rzucił mu groźne spojrzenie.
     Camden odchylił głowę do tyłu i ryknął śmiechem. Poklepał Jamesa po ramieniu, jakby usłyszał doskonały żart.
     -    Wyczułeś nas, co? Dev to zwykły śmieciarz... Pozostawia po sobie chlew, gdziekolwiek się znajdzie... Ja, sprzątam tylko wtedy, kiedy zaczynam zauważać, że nie ma miejsca na kolejny kubek, ale Nick... Nicky to pedant. Zawstydziłby każdą gospodynię domową. Serio... technik czyszczenia mebli to uczył się chyba od skrzatów domowych... Tylko dzięki temu w naszym dormitorium nie zagnieździły się szczury...
     Arthemis skrzywiła się odruchowo. Powinna zapamiętać na przyszłość, żeby bardziej pilnować Devlina przy sprzątaniu...
    

     Znaleźli się w Hogwarcie w ciągu pół godziny. Zza biurka profesor Alexander patrzyła na nich uważnie. Towarszyszyła jej profesor Carter, jak zwykle rozczochrana sprawdzając coś na swoim magicznym zegarku.
     Rose przyszła, żeby zabrać chłopaków do dormitorium, a Scorpius miał odprowadzić Arthemis i Jamesa do szklarni profesor Caprifolii.
     -    Co oni w ogóle mają tutaj robić? - zapytał Malfoy, gdy już wyszli z zamku.
     -    Chyba wiedzą to lepiej niż my - odparła spokojnie Arthemis. - I sądzę też, że jeżeli będą chcieli opuścić zamek to powinni móc to zrobić bez przeszkód. Widocznie potrzebujemy tego, czego oni szukają...
     Scorpius pokręcił z niesmakiem głową. James wpatrywał się w jego blond włosy.
     -    Czego? - zapytał opryskliwie.
     -    Lubisz sprzątać? - rzucił.
     -    Nie lubię żyć w brudzie, jeżeli o to pytasz - odparł wyniośle Scorpius.
     -    To wiele wyjaśnia - mruknął James do siebie.
     -    Co wiele wyjaśnia?
     -    Już nic... Hej, już się nie boisz, że zobaczy nas ktoś z tobą?
     -    Jestem profektem naczelnym. Mogę robić co mi się podoba. Łącznie z pilnowaniem podejrzanych typów kręcących się po szkole.
     -    Podejrzane typy? Kurcze, nie rzucaj takimi komplementami, bo się zarumienię!
     -    Profesor Caprifolia jest w szklarni, czy w podziemiach? - zapytała Arthemis. - Nie wolno nam wchodzić do podziemi bez niej...
     -    A od kiedy to przestrzegasz zasad? - rzucił ze śmiechem James.
     -    Od kiedy wiem, co te rośliny mogą zrobić - odparła cicho Arthemis i ucieszyła się widząc profesor Caprifolię przy jednym ze stołów przesadzającą rośliny. - Pani Profeosor...
     -    Wejdźcie proszę. Dziekuję Panie Malfoy - dodała, odprawiając Scorpiusa z gracją.
     -    Chciała się Pani z nami widzieć - zaczęła Arthemis.
     Oleandra zdjęła rękawice i kiwnęła głową. Zaprosiła ich do oranżerii, gdzie czekały przygotowane szklanki z wodą, w której pływały płatki błękitnej rośliny.
     -    To kwiaty bławatka. Chodowane w świetle księżyca wspomagają koncentrację - wyjaśniła, zapraszając ich do stołu. - Nie przeciągając dłużej... wiem, kto jest następnym strażnikiem - oświadczyła.
     Jamesowi opadła szczęka.
     Arthemis zmarszczyła brew.
     -    Jak?
     -    Znam go... A raczej... znałam go dawno temu - powiedziała cicho. Przez długi czas milczała, pogrążona w myślach. - Nazywa się Nathaniel Redwolf.
     -    Skąd pewność, że to on? - zapytał James.
     -    Arthemis potrafi rozpoznać klucze, dzięki swoim mocą. Strażnicy potrafią rozpoznać innych Strażników, przez to kim są, chociaż nie tak szybko. W tamtym czasie jeszcze nie czułam, że jestem Kluczem. Ale wyczuwałam rezonans, gdy razem używaliśmy mocy.
     -    Skoro go Pani zna, czemu wcześniej go Pani nie wezwała?
     Podczas gdy James prowadził przesłuchanie, Arthemis skupiła się na twarzy profesor Caprifolii. Zwykle spokojnej. Teraz... bardzo starającej się ten spokój utrzymać.
     Oleandra wzruszyła ramionami.
     -    To niekoniecznie musi być on. Tak myślałam na początku. Gdy pojawił się Ikarius, Ptolemeusz, czyValentina pomyślałam, że powinien sam tu przybyć, jak pozostałe klucze. Teraz natomiast kończy nam się czas, a jego nadal nie ma... - Delikatne dłonie zacisnęły się na szklance.
     -    W takim razie może lepiej będzie jeżeli to Pani go znajdzie? - zapytał James, ale Arthemis wyczuła zanim usłyszała to z jej ust, zanim Oleandra powiedziała:
     -    Jestem ostatnią osobą, którą chciałby widzieć. - Jej uśmiech był jednocześnie drapieżny i rzewny. - Boję się, że nie przyjedzie tu, żeby mi na złość zrobić...
     -    Dlaczego? - zapytał James.
     -    Nie twoja sprawa, chłopcze...
     -    Jeżeli mogę przez przypadek natrafić na potężnego czarodzieja, który z niewiadomo jakiego powodu będzie wkurzony, to z całym szacunkiem, to jednak moja sprawa, proszę pani.
     Oleandra przez chwilę przypatrywała mu się w skupieniu, a potem uśmiechnęła kątem ust.
     -    Wygląda na to, że masz nie tylko ładną buźkę, co? Zdradziłam go. To wszystko. Tylko tyle. I aż tyle. Dokonałam wyboru i muszę teraz z nim żyć. Co? - zapytała, zauważywszy skupiony na sobie wzrok Arthemis.
     -    Po prostu nie sądzę, żeby to było aż takie proste - Arthemis wzruszyła ramionami.
     -    Rozczarowałam cię swoją historią? Jakże mi przykro - głos profesor Caprifolii aż ociekał drwiną.
     -    Jedno zdanie nie liczy się, jako historia, więc nie mogę powiedzieć, że mnie rozczarowała - odparła spokojnie Arthemis. - Uważam, że zdrada jest łatwa. W gruncie rzeczy bardzo łatwa. Jeżeli ktoś dopuszcza się zdrady to znaczy, że tak naprawdę nigdy mu nie zależało na tym, co zdradził. Jeżeli natomiast został zmuszony do tej zdrady... podjął decyzję w oparciu o własne przekonania. Czy żałował potem tej zdrady? Wątpię, skoro według niego była to jedyna decyzja jaką mógł podążyć. Tak, więc zdrada jest prosta. Pani natomiast prosta nie jest... - dodała cicho.
     Oleandra wpatrywała się w pływające w szklance płatki bławatka. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale szybko je zamknęła.
     -    Wracając do naszej rozmowy sprzed kilku miesięcy - ciągnęła Arthemis. - Jak pani się stała, tym kim jest teraz?
     -    Czy uważasz mnie za damę? - zwróciła się niespodziewanie Oleandra do Jamesa.
     James zbaraniał na sekundę, a potem odchrząknął. Zerknął na elganckie delikatne filiżanki i piękne, zadbane dłonie, który Oleandra trzymała złożone na kolanach długiej spódnicy. Przyjrzał się misternie splecionym włosom i wyprostowanej sylwetce.
     -    Cóż... tak... - zawyrokował w końcu.
     -    Arthemis? - zapytała o to samo, zwracając się do dziewczyny.
     -    Wiem, że się nią Pani nie urodziła. Ale stała się nią Pani. I jest Pani damą, gdy jest to Pani na rękę...
     Oleandra uśmiechnęła się gorzko.
     -    Jak siedzieć. Jak stać. Jak trzymać, cholerną filiżankę - dłoń Oleandry wzięła zamach i strąciła kosztowną porcelanową zastawę ze stolika. - O czym rozmawiać. Jak myśleć. Jak jeść. O czym śnić. Co należy do obowiązków żony, a co jest prawem męża... - Zza plecami Oleandry ogromne cierniste róże zaczęły pęcznieć i tracić płatki. Spadały dookoła niej jak lekkie zwiewne krople krwi. Ona sama wpatrywała się w przestrzeń ponad nimi, jakby przeniosła się myślami w odległy czas i miejsce. - Szkolą cię, jak psa aż zaczynasz zapominać kim i czym jesteś... I pewnego dnia... Pewnego dnia... wszystko o czym możesz myśleć to mieć ich ciepłą krew na rękach...
     Arthemis wyczuwała tak wiele... bólu, wstydu i strachu w jej mrocznych słowach, że czuła w koniuszkach palców, że nie wolno jej otwierać tej puszki Pandory. Wstała, więc energicznie i rzuciła Jamesowi szybkie spojrzenie, żeby zrobił to samo.
     Oleandra skupiła na niej wzrok.
     -    Z tego, co słyszę coś udało się Pani ocalić, a przede wszystkim udało się Pani przetrwać. To jest to w co będę wierzyła. Pozostaj mi więc tylko dowiedzieć się, gdzie mogę zacząć szukać przyszłego profesora Redwolfa.
     -    Jak myślisz, czego będzie uczył? - zastanowił się nagle James.
     -    Transmutacji - odparła cicho profesor Caprifolia. - Będziecie wiedzieć dlaczego, gdy go znajdziecie... Jest Apaczem. Mieszkał w jednym z rezerwatów w południowych Stanach Zjednoczonych.
     -    Czy wszyscy Indianie to czarodzieje? - zaciekawił się James.
     Oleandra pokręciła głową.
     -    Szamani mieszkają w rezerwatach z dala od mugolskich rezerwatów, aczkolwiek nie w takiej asymilacji jak rasy europejskie...
     -    Gdzie powinniśmy zacząć?
     -    Ostatni raz przebywał nad Jeziorem Black Canyon, w Arizonie.
     Pokiwali głową.
     -    Dziękujemy Pani Profesor - rzucili na odchodnym.
     Gdy tylko zamkneły się za nimi drzwi szklarni James nachylił się do Arthemis.
     -    Gdzie do cholery jest Arizona?
     -    Jeszcze nie wiem - odpowiedziała Arthemis, grzebiąc w jednej z bocznych kieszeni plecaka. - Tym lepiej, że dostałam od ojca na Boże Narodzenie ten niezwykle przydatny drobiazg. - Wyjęła małą piłkę, wyglądającą jak miniaturowy ziemski glob. - Ariona Black Canyon Lake - powiedziała, a z globusa wystrzelił hologram pokazujący mapę stanu i cichy głos podający podstawowe dane. Potem nastąpiło przybliżenie i pojawiło się samo jezioro i otaczający je teren. - To na jakimś odludzi - stwierdziła Arthemis. - Niedaleko jest rezerwat Apaczów. Najbliższe miasteczko to Heber-Overgaard. Chyba czeka nas spanie w namiocie...
     James się przeciągnął.
     -    Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło...
     -    Ruszamy?
     -    Jasne. W drodze do bramy wyślę współrzędne do naszych ojców - powiedział James, gdy skierowali się drogą prowadzącą do Hogsmead. - A tak w ogóle. Dałaś znać Marcelowi, że wykopujesz go z mieszkania?
     -    Nie. Niech ma niespodziankę...
     -    To wredne. Może po prostu zamieszkamy obok?
     Arthemis rzuciła mu spojrzenie, mówiące: Chyba żartujesz!
     -    Ma jechać z ojcem na misję. W ten sposób nie będzie miał wyjścia...
     -    Skoro jest tylko balastem, to po co twój ojciec go zabiera?
     -    Nie wiesz? - Arthemis uśmiechnęła się szeroko. - Marcel zna siedemnaście języków. To jego jedyny prawdziwy talent. Poza tym... zna mnóstwo szemarnych typów i całą rzeszę informatorów. Wiesz... ciągnie swój do swego... - zamyśliła się. - Może powinniśmy go zabrać? A nuż zna jakiś dialekt indian...
     -    Nie ma mowy - zaprotestował stanowczo James. - Ja i ty w namiocie w zupełności wystarczy...
     Arthemis westchnęła.
     -    Masz rację. Pewnie musielibyśmy zwiewać, bo zbałamuciłby jakąś bogu ducha winną Indiankę...
     Brama Hogwartu zamknęła się za nimi z głośny metalicznym zgrzytem.


Wysoko nad błoniami, z okien Wieży Gryffindoru w odległy punkt wpatrywał się Devlin Potter. Wcześnie zapadający zmrok sprawił, że nic już nie było widać. Mimo tego ciemne oczy kierowały się w stronę bramy Hogwartu. O szyby uderzyły pierwsze krople mroźnego deszczu.
     Devlin wyczuł za sobą ruch, ale się nie odwrócił.
     Camden stanął za nim w lekkim oddaleniu.
     -    Wyjechali?
     -    Tak - westchnął Devlin. - Są już poza moim zasięgiem.
     Kątem oka dostrzegł, że obok Cama stanął Nick.
     -    Zabieramy się do pracy?
     Devlin się odwrócił z ciemnymi poważnymi oczami.
     -    Pora zwiedzić lochy...
     -    A pozostali? Rose, Scorpius, Albus? - upewnił się Camden.

     -    Będziemy wiedzieć, kiedy będą się tu zbliżać - uspokoił ich Devlin. - Lepiej zaczynajmy. Nie mamy zbyt wiele czasu... Musimy zrobić jak najwięcej się da zanim zjawią się pozostali...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz