Następnego dnia
podczas obiadu, wstał dyrektor, a głosy nagle ucichły. Deveraux przez chwilę
milczał, zbierając myśli.
- Wczorajszej
nocy, zostaliśmy zaatakowani, przez nieznane nam stworzenia. Zostaliście już
pewnie poinformowani, że ich atak został przerwany i nikomu nic się nie stało.
Z naszych źródeł wynika, że ataki będą się powtarzały przez siedem dni, każdego
miesiąca, podczas nowiu księżyca. Dopóki nie znajdziemy sposoby na ostateczne
ich pokonanie, musimy obronić zamek. Jedyne, co wiemy to, jak z tym walczyć. A
tę wiedzę zdobyliśmy dzięki wam, więc… nie pozostaje mi nic innego niż po raz
kolejny zwrócić się do was o pomoc – zaczął. -
Razem z profesorami postanowiliśmy, że uczniowie klas piątych, szóstych
i siódmych, będą mogli wspierać nauczycieli w obronie Hogwartu – ogłosił
dyrektor a w Sali podniósł się szum, wszyscy wymieniali zaskoczone miny i
zdania.
Arthemis, James i pozostali wymienili
zszokowane spojrzenia. To była ostatnia rzecz jakiej się spodziewali.
Dyrektor chrząknął i natychmiast zapadła
cisza.
– Warunkiem jest zgoda wyrażona przez
profesorów po przejściu przeszkolenia i absolutne podporządkowanie się wszelkim
ustalonym przez nas zasadom. Łamanie ich nie będzie w żaden sposób tolerowane –
zagrzmiał. – Chętnymi zajmą się profesor Alexander, profesor Longbottom i
profesor Forsythe. Uczniów klas młodszych w żaden sposób nie dopuszczę do
brania udziału w obronie Hogwartu. I pamiętajcie, że jest to wasze zadanie
dodatkowe. Waszym obowiązkiem jest nauka.
Gdy wszyscy
uczniowie jednocześnie jęknęli rozczarowani, dyrektor uśmiechnął się kącikiem
ust i powiedział cicho:
- Już nie raz
zadziwiało mnie ile mogą zdziałać młodzi ludzie, tacy jak wy, nie zawiedźcie
mnie…
Rozległ się gromkie brawa, kilkoro uczniów
nawet wstało, gdy dyrektor schodził z mównicy.
Zastąpiła go profesor Vector.
- Uczniów
chcących walczyć, proszę o wpisanie się na listę, u wyżej wymienionych
profesorów. Uczniów poniżej klasy piątej proszę na razie o opuszczenie Sali i
udanie się do szkolnych domów.
Powstało spore zamieszanie. Młodsi uczniowie z
niezadowolonymi minami wychodzili tłumnie z Wielkiej Sali. Arthemis zauważyła
ponurą twarz Lily Potter.
Sporo osób zostało jednak w Wielkiej Sali.
Przy stole Gryffindoru siedzieli wszyscy siódmo- i szóstoklasiści oraz sporo
osób z klasy piątej.
Przy pozostałych stołach nie została już taka
ilość, ale łącznie w Sali siedziało jeszcze ze sto pięćdziesiąt osób.
Na środek Sali
wyszedł profesor Forsythe.
- Ponieważ
jeszcze nie pozostało sześć dni do końca bezksiężycowego tygodnia, spośród was
wybierzemy kilka osób na razie. Potem przygotujemy was do następnego miesiąca.
Czeka nas solidny wysiłek. Naukę pomocnych zaklęć rozpoczniemy pojutrze tutaj w
Wielkiej Sali po zajęciach – oznajmił.
- Nie
zapomnijcie wpisać się na listy! – zagrzmiała groźnie profesor Alexander.
- Chodźmy –
powiedział James do Lucasa, ale na jego słowa wstała połowa Gryfonów. Szybko
skierowali się w kierunku profesorów, którzy z listami zasiedli za stołem.
- Wiedziałem, że
ten rok będzie udany – mruknął na ucho Arthemis, Fred. – W końcu coś się
dzieje.
Zupełnie nie przejmował się tym, że Rose idąca
obok Arthemis, zgromiła go wzrokiem.
- Też się
wpisujesz? – mruknęła do niej cicho Arthemis.
- Oczywiście –
odparła Rose nie zachwianym głosem, ale po jej twarzy przemknął cień.
- Jesteś
niesamowita – powiedziała jej Arthemis, obejmując ją ramieniem.
- Daj spokój –
Rose się zarumieniła.
- Potter! North!
– zagrzmiał nagle głos profesor Alexander.
Arthemis, James
i Albus odwrócili się jednocześnie w jej stronę.
- Ty nie –
mruknęła do Ala nauczycielka. – Wy dwoje chodźcie ze mną.
Arthemis i James
wymienili zaskoczone i zaniepokojone spojrzenia. Poszli za nią aż do stołu
nauczycielskiego. Nachyliła się do nich i zwróciła się do nich cicho, co było
nie potrzebne, bo uczniowie, hałasując tłoczyli się przy nauczycielach.
W Arthemis zakiełkowało złe przeczucie.
Przyjrzała się profesor Alexander.
- Chyba nie chce
nam pani zabronić wpisać się na listę? – zapytała podejrzliwe.
Profesor
Alexander zamrugała zdziwiona.
- Nie –
odpowiedziała krótko, a Arthemis i James odetchnęli z ulgą. – Z polecenia
dyrektora macie pomagać nam w przeprowadzaniu szkolenia.
Arthemis szybko kopnęła James w kostkę, bo
wyglądał jakby miał zaraz wybuchnąć histerycznym śmiechem.
- Coś ci nie
pasuje? – zapytała go chłodno Morgana.
James siłą woli
powstrzymał chichot i pokręcił głową.
- Nic.
- Jakie będą
nasze zadania? – zapytała Arthemis, żeby dać mu czas na uspokojenie.
- Dostaniecie co
bardziej rozgarniętych uczniów i będziecie ich uczyć – powiedziała, jakby to
było oczywiste. – My zajmiemy się tymi trudniejszymi w obsłudze… Chyba sobie
poradzicie? – zapytała nagle groźnie, jakby nie przyjmowała do wiadomości
negatywnej odpowiedzi.
Arthemis zaśmiała się złowieszczo i
powiedziała:
- Oczywiście.
Prawda, James? – nadepnęła mu na stopę.
- Tak – mruknął.
- Dobrze. Idźcie
teraz do profesora Longbottoma wpisać się na listę – nakazała im i odwróciła się
do gromadzących się przed nią uczniów.
James i Arthemis odeszli w kierunku Neville’a.
Gdy już stali w tłumie ludzi przed zagonionym
profesorem, Arthemis zauważyła, że James uparcie się w coś wpatruje.
- Co ci jest? –
zapytała ze zmarszczonym czołem.
- Malfoy od
dobrych dziesięciu minut się na ciebie gapi – mruknął groźnie.
- A ty na niego
– odparła i walnęła go w ramie, żeby przestał. – Odpuść sobie.
- Ale czego on
od ciebie chce? – zapytał gniewnie, patrząc na nią.
Arthemis zerknęła na Scorpiusa. Rzeczywiście
nie spuszczał z niej wzroku. Skinęła mu głową.
Zaskoczony również wykonał krótkie skinienie,
po czym opuścił wzrok.
James patrzył na nią wzrokiem bazyliszka.
Wzruszyła ramionami.
- Pewnie chce
pogadać – powiedziała.
- Z tobą? –
James podniósł głos.
- Uważasz, że
jest w tym coś dziwnego? – Arthemis patrzyła na niego spokojnie.
- A nie jest? –
odparł z niedowierzaniem.
- Uspokój się,
James. To przecież nic takiego.
- Zabraniam ci z nim rozmawiać – powiedział ostro.
- Zabraniam ci z nim rozmawiać – powiedział ostro.
Arthemis
odsunęła się od niego na krok, a od jej postaci powiało lodem.
- Zastanów się
nad tym, co chcesz powiedzieć – poradziła mu chłodno. – Dobrze się zastanów.
Zanim powiesz, coś co mnie wkurzy.
- Arthemis,
zrozum…
- Nie będziesz
mi mówił, z kim mogę rozmawiać, a z kim nie – powiedział twardo.
- To Malfoy –
powiedział, jakby to wszystko wyjaśniało.
- I co?
- Nie rozumiesz
tego, bo…
- Skończ temat –
nakazała mu znużona i schyliła się, żeby podpisać się na liście profesora
Longbottoma.
James zdusił w sobie to, co miał do
powiedzenia. Bo jeszcze się skończy na tym, że nie będzie z nim rozmawiać, a z
Malfoyem będzie… Był pewien, że jest do tego zdolna.
- Och, Arthemis.
I James – Neville uśmiechnął się do nich z dumą. – Czy Morgana już wam
powiedziała, że macie nam pomagać?
- Tak – odpowiedział
mu James. – Ale nie rozumiem, czemu tak nagle z rebelii staliśmy się sojuszem?
– wziął pióro od Arthemis i napisał swoje imię i nazwisko.
Neville
zarechotał i zażenowany nachylił się do niego bliżej.
- Dyrektor
uznał, że lepiej mieć was na oku – powiedział cicho.
Arthemis i James
wymienili pobłażliwe spojrzenia. Dobre sobie.
- Cóż nie sprawi
nam to problemu – powiedziała i uśmiechnęła się do nauczyciela.
- Jeżeli
będziemy potrzebni, proszę nas zawołać – dodał James i razem ruszyli w stronę
przyjaciół.
Arthemis szła spokojnie korytarzem, w stronę
wieży Gryffindoru. Miały szczery zamiar paść twarzą na poduszkę nawet się nie
rozbierając i przespać następne dwanaście godzin. Gdy była już na piątym
piętrze, poczuła nagłe pociągnięcie za ramię.
Błyskawicznie się odwróciła, przy okazji
wyciągając różdżkę.
- Jezu, tylko
mnie nie podpal – mruknął Scorpius, unosząc do góry ręce.
- Och, cześć –
powiedziała Arthemis i włożyła różdżkę do rękawa. Miała na przedramieniu jedną
ze swoich ulubionych uprzęży. Ułatwiała jej szybkie wyciąganie różdżki.
- Widziałem, że
pokłóciłaś się z Potterem…
- Mała różnica
zdań – odparła, wzruszając ramionami.
- Nie chciał,
żebyś ze mną gadała? – zgadł Scorpius.
- Ma nie wiele
do powiedzenia w tej kwestii – powiedziała spokojnie Arthemis.
- Dużo
ryzykujesz.
- Wcale nie. W
sumie żaden z was nie wie dlaczego jest przeciwko drugiemu. Po prostu
przyzwyczailiście się do myśli, że jesteście wrogami.
- Nie masz
pojęcia…
- On mówi to
samo – przerwała mu i pomachała lekceważąco ręką. – Co chcesz wiedzieć? –
zapytała.
- A skąd wiesz,
że w ogóle coś chcę? – powiedział chłodno, odwracając wzrok.
- Eeee… -
Arthemis spojrzała na niego protekcjonalnie. Nie przeszkadzało jej, że cały
czas się zgrywa. Skoro chce będą grali według jego zasad. Wzruszyła ramionami.
– Nawet jeżeli nie chcesz, to i tak ci powiem.
Arthemis dobrze wyczuwała zmieszanie
Scorpiusa, nie do końca chciał się przyznać do tego, że dobrze się z nią
dogadywał. Mogła mu to ułatwić.
- Jak tam sobie
chcesz – mruknął i odwrócił się od niej.
Arthemis z
uśmiechem pokręciła głową. Był niemożliwy.
- Będziesz
uczestniczył w ochronie zamku? – zapytała.
- Zawsze można
coś zmalować, gdy nauczyciele myślą, że robisz coś dobrego – powiedział.
- Robisz
wszystko, żeby być uznany za zimnego drania, co nie? – zaśmiała się Arthemis. –
Nie przeszkadza mi to. Mam podobnie. No więc… - odetchnęła głęboko i zaczęła mu
opowiadać, co się po kolei działo, pomijając to co dotyczyło jej osobistych
zdolności. Gdy skończyła westchnęła i mruknęła niezadowolona: - Dobrze by było
gdybym miała jakiś wizerunek tych stworów. Wtedy byłyby większe szanse, że
dowiemy się, co to jest.
- Dużo ludzi je
widziało – odparł Scorpius z tajemniczą miną. – Może ktoś sobie coś skojarzy…
- Może –
Arthemis skinęła głową i potężnie ziewnęła. – Przepraszam. Spałam tylko kilka
godzin przed lekcjami.
Pomachała mu ręką, odwracając się i
powiedziała:
- Do zobaczenia
na zajęciach.
- Jesteś dziwną
istotą – mruknął do siebie cicho, patrząc jak odchodzi.
Odpowiedział mu
jej cichy śmiech.
Do końca tygodnia w zamku panowało
zamieszanie. Za to nocami, podczas wart uczniowie nie mieli nic do robienia.
Wyglądało na to, że albo wybili wszystkie potwory na ten miesiąc, albo skryły
się gdzieś i planowały strategię. To drugie było mało prawdopodobne.
Z końcem siódmej nocy i pojawieniem się na
niebie księżyca, wszyscy odetchnęli z ulgą. Co nie zmieniało faktu, że mieli
pełne ręce roboty. Codziennie przez godzinę Arthemis i James pomagali
profesorom w pokazywaniu zaklęć chętnym do współpracy uczniom, czasami były to
dla nich naprawdę ciężki chwile. Nie wszyscy chcieli ich słuchać, a niektórzy
otwarcie ich lekceważyli.
Tymczasem Rose i Albus (choć niechętnie, gdyż
wiązało się to z częstymi wizytami w bibliotece, podczas których zauroczona
panna Tate chodziła za Alem krok w krok), zajmowali się poszukiwaniem
dziwacznych skrzydlatych istot i wyszukiwaniem nowych przydatnych zaklęć.
Gdy kilka dni po wypadku Lucas wyszedł ze
szpitala, ogarnął go również szał przygotowania się do meczu, który zbliżał się
wielkimi krokami. Oznaczało to oczywiście, dodatkowe zajęcia w postaci
niekończących się, wyczerpujących treningów quidditcha.
Jeżeli dodać do tego lekcje byli lekko
wyczerpani. Ale Arthemis wierzyła, że po meczu będzie znacznie lepiej, bo Luke
przestanie świrować.
Zaskoczyła ją jednak jedna rzecz. Gdy
zakończyły się warty i uczniowie mogli spać spokojnie, na tablicy ogłoszeń w
Sali Wejściowej pojawił się rysunek. Nawet niezły rysunek, niemal dokładnie
odwzorowujący potwora. No, to rzeczywiście było coś. Rose też się ucieszyła i
machnięciem różdżki skopiowała rysunek. Teraz było jej o wiele łatwiej szukać.
Tydzień później, z nadejściem soboty o świcie
Lucas zerwał całą swoją drużynę z łóżek. Z wręcz chorą żywiołowością kazał im
dobrze zjeść i przypomniał im, że Puchoni mają kilku nowych zawodników, z
którymi jeszcze nie grali, więc muszą być uważni i ostrożni. Arthemis właśnie
połykała drugą filiżankę mocnej kawy, której nie cierpiała, ale musiała się
dobudzić. To nie był łatwy tydzień. Obok niej James wyglądał jakby myślał
podobnie.
Przed jedenastą całą drużyna ruszyła do
szatni. Gdy Arthemis zobaczyła stadion wstąpił w nią duch rywalizacji.
Wymieniła uśmiech z Lily i skinęła głową Lucasowi. Mieli zamiar wygrać. Pomimo nerwowej
atmosfery przebierali się w szaty do gry żartując i wymieniając między sobą
ostatnie uwagi. W końcu Lucas dał sygnał do wyjścia na stadion, jeszcze cicho
rozmawiając z Lily.
Początek listopada przyniósł chłód i dość
ostry wiatr, ale nie były to najgorsze warunki do gry. Na boisku stała już
drużyna Hufflepuffu.
Ustawili się naprzeciw nich z Lucasem na czele,
uścisnął rękę Seanowi Caldwellowi. Arthemis nagle zamrugała zaskoczona. Na
przeciwko niej stał wysoki, potężnie zbudowany Puchon. Musiał być pałkarzem, bo
trzymał krótką zaokrągloną pałkę.
Skądś go znała. Patrzył na nią nieprzyjemnie.
- Jako blondynka
byłaś ładniejsza – powiedział ochrypłym głosem.
James gwałtownie
na niego spojrzał.
Ach, więc stąd
go znam… - pomyślała Arthemis. Uśmiechnęła się złośliwie.
- Jak długo
zajęło ci pozbieranie się po moim zaklęciu? – zapytała słodko.
- Kiedyś się doigrasz
– warknął w odpowiedzi.
James już
otwierał usta, żeby mu coś odpowiedzieć, gdy pani Hooch krzyknęła:
- Na miotły!
Arthemis ze
śmiechem odbiła się od ziemi, słysząc gwizdek i podleciała do trzech pętli,
których miała bronić. Miotła często zbaczała z kursu, bo wiał naprawdę silny
wiatr. Będzie jej ciężko robić zwykłe dla siebie akrobacje. Musiała się mocno
skoncentrować.
Dzięki Bogu, że Lily na swojej Błyskawicy nie
miała takich problemów. Jednak tłuczki robiły co chciały, a ścigający mieli
poważny kłopot z utrzymaniem kafla w rękach.
Jednak Lucas był tak zdeterminowany, żeby
wygrać, że razem z Clare Hayer podleciał do bramek przeciwników, zrobił zwód i
już po chwili Gryffindoru prowadził dziesięcioma punktami.
Jednak po pół godzinie walka była wyrównana.
Puchoni mieli przewagę dwudziestu punktów. Gryfoni szybko przystąpili do
kontrataku. James odbił tłuczka w jednego z ścigających Hufflepuffu, który
próbował odebrać kafla.
Wiatr wiał coraz silniej i zbierały się
burzowe chmury. W ostatniej chwili Arthemis zauważyła, że drużyna Puchonów
ponowiła atak i leci w jej kierunku trzech ścigających. Pomimo tego, że wiatr
ją zarzucił w przeciwnym kierunku, koniuszkami palców chwyciła piłkę i rzuciła
ją do Clare.
W tym samym momencie usłyszała trzask i
poczuła ostry ból w kolanie, chwyciła za nie i w tym samym momencie drugi
tłuczek uderzył w trzonek jej miotły. Podmuch wiatru sprawił, że straciła równowagę.
Poczuła nagłą lekkość. Spadała. Widziała nad sobą przerażone twarze, lecz po
chwili i one się zamazały.
- North, zostaje
wyłączona z gry przez pałkarza Puchonów – rozległ się głos spikera, Zacharego
Macmillana. Wszyscy na trybunach zerwali się z miejsc, bo Arthemis z hukiem
uderzyła o ziemię.
Albus i Rose z krzykiem zaczęli biec, za
wszelką cenę próbując się przedrzeć przez tłum, żeby dotrzeć na boisko.
A wysoko w górze James naprawdę się bał. Bał
się, że zaraz zostanie oskarżony o morderstwo pałkarza Hufflepuffu. Jego ręka
mimowolnie zaciskała się na pałce, gdy widział Puchona. Wisiał zawieszony w
powietrzu, patrząc na leżącą na ziemi postać.
- Leć do niej! –
wrzasnął Lucas. – Nie przerwą meczu! Zagranie było czyste!
To go otrzeźwiło. James nie zamierzał się ani
sekundy nad tym zastanawiać. Miał gdzieś mecz. Miał go naprawdę gdzieś. Zleciał
już na sam dół, już niemal dotykał murawy stopami, gdy usłyszał gwizdek
kończący mecz. Ale szczerze mówiąc nie interesowało go, kto wygrał. Serce
waliło mu w piersi, jak bęben. I zamarło, gdy się do niej zbliżył. Z góry nie
wyglądało to aż tak źle.
Krew wsiąkała w trawę wokół jej prawego boku,
a ręka sterczała pod różnymi kątami.
Uklęknął przy niej.
Dookoła niego zaczęli się gromadzić ludzie,
gdy wyciągnął drżącą ze strachu rękę kierunku jej twarzy. Odgarnął jej włosy z
czoła. Nad nimi rozległ się grzmot. Powoli otworzyła oczy.
- Chryste,
Arthemis – wyjąkał. – Bałem się, że…
- A… a ze mnie…
się śmiałeś… w… zeszłym roku… - usłyszał cichszy od szeptu głos dziewczyny.
Jamesa zalała fala gorącej wdzięczności.
- Żyje!!! –
krzyknął ktoś w tłumie.
Oczywiście, że żyje, ty idioto! – warknął w
myślach.
James wstał, gdy Arthemis znalazła się nagle
na niewidzialnych noszach.
- Strasznie
krwawi – usłyszała. – Złamana kość przebiła skórę.
Dookoła nich
gromadzili się ludzie. Do przodu przedarł się profesor Longbottom z
wicedyrektorką.
- Panie Potter
nie wiem, czy powinien pan… - zaczęła profesor Vector, ale wystarczyło jedno
spojrzenie Jamesa, by zamilkła.
Profesor Longbottom sterował niewidzialnymi
noszami.
Arthemis całą drogę bujała się w powietrzu, co
sprawiało, że było jej naprawdę nie dobrze. Czuła zapach krwi, ale nie do końca
zdawała sobie sprawę, skąd się wziął. Ogólnie od wrzasku powstrzymywał ją tylko
fakt, że James cały czas obok niej sterczał. Nie wiedziała, czy jej to
przeszkadza, czy pomaga, ale przecież nie mogła się zbłaźnić przed Potterem,
prawda? Przecież to tylko drobna rana kolana. Czemu aż tak bolało? Przecież
była przyzwyczajona do bólu…
Gdy wnosili ja do skrzydła szpitalnego minęła
Rose, Freda i Albusa, którzy stali przy drzwiach.
- Na brodę
Merlina! – krzyknęła pani Pomfrey na ich widok, a gdy tylko Arthemis została
ułożona na łóżku, narobiła strasznego rabanu i rozkazała wszystkim wyjść. Tylko
Al, Rose, Fred i James nie dali się wygonić.
Arthemis usłyszała szloch. Czy ona oszalała? –
pomyślała i już trochę otrzeźwiona po pierwszym szoku, usiadła na łóżku. Boleśnie
dało o sobie znać potłuczone kolano
- Zabierzcie ją
stad – wychrypiała. – Rose, przestań się mazać! – nakazała ostro i zacisnęła
zęby.
- Twardy z pani
zawodnik, panno North – mruknęła pielęgniarka, a Albus szepnął coś cicho do
Rose i wyprowadził ją ze szpitala. – Nie rozumiem. Walczycie z jakimiś
szkaradnymi potworami i nie macie ani zadrapania, a wystarcza godzina tej
piekielnej gry i wykrwawiacie się niemal na śmierć. Ktoś mi to wytłumaczy?
Podbiegła do Arthemis z puszką jakiegoś
różowego proszku. Wysypała go na rozdartą skórę. Krew przestała wypływać.
- Zatamowałam
krwawienie na chwilę, żebym mogła zbadać rękę – wyjaśniła uspokajająco.
- Rękę? –
zdziwiła się Arthemis słabym głosem. – Przecież to w kolano dostałam.
James i Fred
wymienili zaniepokojone spojrzenia.
- Prawdopodobnie
to szok. Potem zajmę się kolanem – mruknęła pielęgniarka i zaczęła delikatnymi
ruchami badać rękę Arthemis. Dopiero wtedy ta zaskoczona krzyknęła i zbladła
gwałtownie.
- O cholera... –
jęknęła.
- Kość jest
złamana w dwóch miejscach i przemieściła się w dość niebezpieczny sposób.
Najpierw muszę ją nastawić, zanim ją wyleczę – westchnęła pani Pomfrey. – To
będzie bolało.
- Ekstra –
wydusiła poirytowana Arthemis, ale widać było, że walczy ze sobą, żeby nic nie
pokazać. Jej białe jak papier czoło, zrosiło się potem, a oddech przyśpieszył.
- Niech pani o
tym nie opowiada, bo Arthemis się podnieci. Jest masochistką – oznajmił
żartobliwe Fred, siedzący na łóżku obok.
Arthemis wybuchła krótkim, bolesnym śmiechem i
wyciągnęła do niego rękę, zaskakując wszystkich.
Fred podszedł do niej i ze współczującą miną,
uścisnął jej palce. Po czym nagle ugiął kolana i krzyknął z bólu.
- Zaraz nie
tylko ja będę połamana, Weasley – warknęła Arthemis, miażdżąc mu dłoń.
- Panno North,
proszę się uspokoić i nie ruszać – poleciła jej pielęgniarka surowo, a Arthemis
puściła Freda.
- Jezu, nigdy
nie można stracić przy tobie czujności – wyjęczał Fred, potrząsając ręką.
- Arthemis,
musisz teraz trzymać się nieruchomo – poinstruowała ją pielęgniarka, - bo inaczej kość znowu się przemieści, a ból
będzie jeszcze gorszy.
W oczach Arthemis zabłyszczały łzy, więc
szybko zacisnęła powieki. Nagle poczuła, że ktoś siada na łóżku obok niej. Od
razu wyczuła, że to on. Nie dało się go z nikim pomylić.
- To trochę inny
rodzaj bólu, co nie, North – wyszeptał jej na ucho i objął ją mocno w taki
sposób, żeby nie mogła ruszać prawym barkiem. – Ja ją przytrzymam – powiedział
pielęgniarce.
- Będę musiała
ją ustawić dwa razy, więc nie puszczaj – poinformowała go.
- Nie myśl o tym
– poradził jej szeptem na ucho.
James poczuł, jak zdrowa ręka Arthemis zaciska
się na tyle jego szaty. Potem usłyszał chrzęst, który aż zatrzeszczał mu w
uszach, a Arthemis krzyknęła krótko.
- Jeszcze
chwileczkę, kochanie – powiedziała pani Pomfrey.
Jamesowi było
trochę niedobrze. Czemu nie mogli dać jej czegoś znieczulającego? Mocno
obejmował Arthemis, czując na szyi jej drżący oddech i łzy, spływające po
policzku.
- Mogłabyś
ułatwić wszystkim zadanie i zemdleć – szepnął z trudem i przytknął usta do jej
wilgotnej skroni.
- Chciałbyś,
Potter – odparła drżąc z bólu, a jej palce jeszcze mocniej zacisnęły się na
jego ubraniu.
Usłyszeli drugi chrzęst, a krzyk zamarł
Arthemis na ustach, przemieniając się w jęk. Jej czoło opadło na jego ramie.
Pielęgniarka
szybko mamrotała coś z różdżką w ręku, a potem zawijała ramię bandażem.
Gdyby nie to, że
Arthemis oddychała szybciej niż po długim biegu, James pomyślałby, że zemdlała.
Zaciskając palce na jej włosach, ledwie usłyszał jej cichsze niż szept słowa,
który sprawiły, że serce mu zamarło:
- Nie zostawiaj
mnie.
- Chyba
odpływasz, North – powiedział, przełykając ślinę i ukrył twarz w jej włosach.
Nagle poczuł, że jej zesztywniałe z bólu
ciało, staje się całkowicie bezwładne. Ręka zaciskająca się na jego koszuli
opadła z plaśnięciem na łóżko.
Nie mogłaś wcześnie, uparta idiotko? –
pomyślał poirytowany i chory ze zmartwienia.
- Możesz już ją
puścić – oznajmiła pielęgniarka.
James nie miał
ochoty tego robić, jednak ułożył Arthemis na łóżku powoli i odgarnął jej mokre
włosy z czoła.
Choć nie miał pewności, czy to do niej dotrze,
przesunął palcem po jej dłoni i przesłał jej myśl.
Nigdy cię nie zostawię.
Lucas i Lily wpadli do skrzydła szpitalnego w
momencie, gdy James odchodził od łóżka Arthemis, razem z Fredem.
- Nie
wiedziałam, że spadła! – powiedziała histerycznie Lily. – Przysięgam, że nie
słyszałam ani słowa. Mecz nadal trwał, a…
- Spokojnie –
powiedział Fred. – Nic jej nie jest.
- Ja tak nie
uważam - mruknął James i obejrzał się na leżącą na łóżku bladą postać, nad
którą nadal pochylała się pani Pomfrey.
Przez otwarte drzwi do środka weszli też Albus
i Rose, która miała ślady łez na twarzy.
- Co z nią?
- Zemdlała –
wyjaśnił Fred. – Pani Pomfrey złożyła jej rękę do kupy. Trzeba będzie ją
jeszcze pozszywać…
Nagle usłyszeli odgłos kilkunastu stóp i
zauważyli ze zdziwieniem, że w ich stronę biegnie kilku członków drużyny
Hufflepuffu. Wpadli do skrzydła.
- Nic jej nie
jest? – zapytał kapitan – Sean Caldwell..
- Co was to
obchodzi? – odparł James, wpatrujący się tylko w jednego członka ich drużyny. W
oczach miał żądzę mordu.
- Słuchaj – powiedział
pałkarz Puchonów, - nie chciałem, żeby tak się stało… To był przypadek i…
James rzucił się na niego z pięściami, ale
zanim zdążył zadać mu cios, Lucas i Fred odciągnęli go i siłą przytrzymali.
- Przypadek?!
Przypadek, że strąciłeś ją z miotły?! Przypadek, że mało nie wykrwawiła się na
śmierć?! Wiesz, co ona przeżyła?!!! – wrzeszczał jak opętany.
- Jezu,
przepraszam – powiedział Puchon.
- James, uspokój
się – warknął Lucas. – Zagranie było czyste. To się po prostu zdarzyło.
Arthemis straciła równowagę i wiatr ją strącił z miotły.
- Tłuczek
Malcolma, trafił ją w kolano, dopiero ten drugi zwalił ją z miotły – wyjaśnił
Sean uspokajająco.
Ciężko oddychający James wyrwał się Lucasowi i
opuścił ręce. Nadal patrzył nieprzychylnie na pałkarza Hufflepuffu, ale skinął
głową.
Rose i Lily przypatrywały mu się zdumione.
Rzadko się zdarzało, żeby tracił nad sobą panowanie, aż tak.
- Sorry, Mal –
powiedział Fred. – James jest odrobinę przeczulony na jej punkcie.
Wtedy dopiero Lucas skojarzył, że Fred i Malcolm
są na tym samym roku, więc musieli się znać.
- Naprawdę nie
chciałem jej nic zrobić – powiedział poważnie Malcolm, patrząc na James. –
Trochę mnie wkurzyła, bo rozumiesz… powaliła mnie jednym zaklęciem, młodsza ode
mnie dziewczyna. Ale nie chciałem, żeby jej się coś stało, ok?
James przetarł dłonią twarz i westchnął
ciężko.
- Przepraszam.
Chyba nadal jestem w lekkim szoku, po tym jak mi zemdlała na rękach. Ona nie z
tych, co mdleją.
- Zauważyłem. Po
jej zaklęciu zbierałem się dwa dni – zaśmiał się Malcolm.
- Więc na
przyszłość jej nie podrywaj – mruknął James z lekką groźbą w głosie.
- Ma się
rozumieć – odpowiedział Puchon. – Wyjdzie z tego?
- Arthemis jest
twarda – powiedział Albus. – Za dzień, czy dwa znowu będzie wszystkich
rozstawiać po kątach.
- To dobrze –
Sean skinął głową reszcie. – Idziemy. Co prawda przegraliśmy, ale nasi, i tak
czekają z imprezą. Niezły chwyt – skinął jeszcze głową Lily.
Uśmiechnęła się do niego uroczo, mówiąc:
- Dzięki.
Pożegnali się z
nimi i ruszyli w stronę wyjścia.
Albus, Rose, Lily, Lucas i Fred jednocześnie
spojrzeli na Jamesa, z głupawo uśmiechniętymi minami. Poczuł, że policzki robią
mu się gorące i naprawdę nieźle go to zirytowało.
- Spadać –
mruknął i odwrócił się od nich. Całe szczęście, że pani Pomfrey przez cały czas
była zajęta Arthemis, bo inaczej dostaliby nieźle po głowach, za to, że mało
nie zaczęli bójki w skrzydła szpitalnym.
- No! –
powiedziała zadowolona z siebie. -
Zatamowałam krwawienie. Kolano powinno się do jutro zupełnie wyleczyć. Z
ręką potrwa to trochę dłużej. Przez kilka dni pewnie będzie miała problemy z
poruszaniem, ale poza tym wszystko będzie dobrze…
- Widzisz, nic
jej nie będzie – powiedział Lucas, trącając Jamesa łokciem.
- Nie miałem co
do tego żadnych wątpliwości, po tym jak mało mi nie zmiażdżyła ręki – oznajmił
gburowato Fred.
- Idźcie się
przebrać – powiedziała Rose, gdyż Lily, Lucas i James nadal byli w szatach do
quidditcha. Na ubraniu Jamesa widać było nawet ślady krwi. – A ja i Al
pójdziemy powiedzieć wszystkim, że nic jej nie będzie…
- Jutro do niej
zajrzymy. Na pewno będzie już przytomna – dodała Lily i ciągnąc Jamesa za szatę
wyprowadziła go ze skrzydła szpitalnego.
Fred schodził właśnie na kolacji do Wielkiej
Sali, gdy usłyszał z bocznego korytarza jakieś podniesione głosy. Z ciekawością
spojrzał w tamtą stronę. Zdziwiony ujrzał Malcolma i Valentine. Niespodziewanie
rozzłościło go to. Co oni razem robili?
Podszedł bliżej.
Malcom oparty o ścianę, ze znudzoną miną
słuchał co Valentine do niego mówi.
- Idioto, mogłeś
ją zabić! Nie cierpię tej brutalnej gry!
- Przecież
powiedziałem ci, że…
- Cicho bądź!
Masz ją przeprosić, słyszysz!
- Ale ona jest
nieprzytomna.
- Nie denerwuj
mnie!
- To nie była
moja wina!
- Nie kłam!
Widziałam co się stało!
Fred patrzył na
jej zaognioną twarz z fascynacją i rozbawieniem.
- Jakiś problem?
– zapytał.
Obydwoje
obrócili się w jego stronę.
- Fred… -
westchnął z ulgą Malcolm. – Może tobie uwierzy, że nie zrobiłem tego
specjalnie.
Fred nie miał
zamiaru w żaden sposób mu pomagać, dopóki Valentine była na niego zła.
Dziewczyna spojrzała uparcie na niego.
- Jak się czuje
Arthemis? – zapytała.
- Zmiażdżone
kolano i dwa otwarte złamanie z przemieszczeniem.
Valentine
wściekła jak osa, błyskawicznie odwróciła się do Malcolma. Z całej siły
uderzyła go pięścią w ramię.
- Opanuj się
idiotko – warknął i złapał się za rękę.
- To ty się
opanuj… Niech tylko rodzice się o tym dowiedzą! – zagroziła mu.
Fred ze
zdziwieniem zachichotał.
- Jesteście
rodzeństwem?
Valentine
złapała Malcolma za ucho i pociągnęła.
- Jestem młodszą
siostrą tego kretyna – powiedziała z niesmakiem.
- Spoko, Mal –
roześmiał się Fred. – Ja jej wytłumaczę co się stało – powiedział i delikatnie
uwolnił ucho Malcolma z uścisku siostry. – Możesz iść.
- Nie wtrącaj
się w to, Weasley – warknęła Valentine i wyrwała się z uścisku. Malcolm
wykorzystując to, że złość siostry przeniosła się na kogoś innego, szybko zwiał
korytarzem.
- Słuchaj –
powiedział uspokajająco Fred, - po, co masz się na niego gniewać, skoro ta gra
już na tym polega? Nie zmienisz zasad…
- Ale nie musi
mi się podobać, że mój brat mało nie zabił mojej koleżanki… - odwarknęła,
zakładając ręce na piersi.
- Nie
przesadzaj. Arthemis nawet nie straciła przytomności – oznajmił Fred. – Co
jest, co prawda dziwne, ale pozostaje faktem. Za kilka dni będzie na nogach. I
tak do twojej wiadomości, to nie Malcolm ją zrzucił z miotły, tylko wiatr.
- Czemu go
bronisz? – zapytała podejrzliwie. – Nie powinieneś być wściekły, że zaatakował
twoją przyjaciółkę?
- Cóż rozbawiło
mnie to, że tak wielki chłop daje się ustawić takiemu chucherku jak ty –
powiedział spokojnie, prawidłowo przewidując, że cała zaczerwieni się ze
złości. – A poza tym… - przerwał jej zanim zdążyła na niego nawrzeszczeć, - już
James zdążył go objechać. Mało go nie pobił…
Valentine opuściła wojowniczo uniesione dłonie
i westchnęła.
- Niech ci
będzie. Ale i tak jesteś idiotą…
Fred zaczął się
śmiać.
- Wiesz, że
mówisz to, żeby bardziej przekonać siebie? Zaczynam ci się podobać – dodał
cicho.
-Chyba
zwariowałeś – prychnęła. – Jesteś niewrażliwym zboczeńcem, który widzi tylko
to, co mu sprawia przyjemność.
Fred nachylił się do niej i szepnął jej na
ucho:
- Tylko to co
sprawia nam przyjemność ma sens.
Valentine
gwałtownie zamrugała przytłoczona bliskością jego ciała. Powinna go odepchnąć.
Tak, powinna… Z tym, że jej też sprawiało to przyjemność.
- Prawda…
Valentine? – mruknął cicho, a jej imię w jego ustach zdawało się grzeszną
pokusą. Poczuła muśnięcie na policzku. Dłoń Freda przytrzymała jej podbródek,
gdy schylił się do jej ust.
Jej umysł musiał się na chwilę zawiesić, bo
inaczej nigdy by na to nie pozwoliła. Ale prawdą było, że całował po
mistrzowsku. Jakby miał niezliczoną ilość czasu na to. Jej wargi poddały mu się
bez sprzeciwu, ciesząc się z każdego muśnięcia. Jego palce zsunęły się po jej
szyi, i nacisnęły miejsce, w którym bił przyśpieszony puls.
Ich wargi powoli
się rozłączyły. Valentine zamrugała zaskoczona.
- Uznam to za
podziękowania, za powstrzymanie Jamesa, przed zmasakrowaniem twojego brata –
mruknął cicho i położył jej palec na ustach.
W jej dotąd zamglonych oczy, pojawiły się
gniewne błyski. Fred się uśmiechnął.
- Do następnego…
Valentine – dodał, odwracając się i odszedł.
- Przecież ja
cię nawet nie lubię! – krzyknęła za nim sfrustrowana Valentine.
- Ale ci się
podobało – odpowiedział cicho, bez najmniejszej wątpliwości. – A przecież tylko
to się liczy…
Valentine wpatrywała się w jego plecy
oburzona. Ale czuła w całym ciele iskierki złości i zadowolenia. Kurcze… on
rzeczywiście miał rację.
Krzyknęła sfrustrowana i odwróciła się na
pięcie.
Nigdy cię nie zostawię.
Gdy dwa dni później Arthemis otworzyła oczy,
była to pierwsze co usłyszała w swojej głowie. Przyniosło jej niespodziewaną
falę czułości i jakiegoś innego jej nieznanego dotąd uczucia. Ogarnęło ją
ciepło, ale miała wrażenie, że gdzieś na krańcach umysłu majaczą jakieś ciemne
chmury. Nie chciała się na razie nimi zajmować. Tchórzliwie wolała pławić się w
cieple, czułości i wdzięczności.
Rozejrzała się po szpitalnej sali. Spojrzała
na wielki zegar wiszący na ścianie. Było w pół do trzeciej. Kończyły się
właśnie ostatnie popołudniowe lekcje. Arthemis czuła okropną sztywność w prawej
ręce, ale kolano już wcale nie bolało. Cóż będzie musiała trochę potrenować,
zanim znowu wrócą jej zdolności w prawej dłoni, żeby mogła dobrze rzucać
zaklęcia.
- Panno North,
wreszcie się pani obudziła – pielęgniarka uśmiechnęła się do Arthemis. – Cieszę
się, że chociaż raz postanowiła pani nie wstawać od razu po zabandażowaniu.
- Długo spałam?
- Ponad
czterdzieści osiem godzin. Jestem z pani dumna, chociaż pani przyjaciele są w
szoku. Bali się, że zapadła pani w śpiączkę…
Arthemis westchnęła.
- Nie wiem, co
mi się stało… - mruknęła i podniosła się na poduszkach. Ręka ją nieznacznie
zabolała.
- To było bardzo
poważne otwarte złamanie – powiedziała pani Pomfrey surowo. – Kość przerwana w
dwóch miejscach z przemieszczeniami. Straciła pani dość dużo krwi. Trochę
potrwa zanim wróci pani zupełna swoboda w posługiwaniu się nią.
- Jak długo? –
zapytała zaniepokojona Arthemis.
- Co najmniej
tydzień jeżeli nie będzie jej pani nadwerężać.
Arthemis
westchnęła zrezygnowana.
Usłyszały
narastający hałas na korytarzu. Pani Pomfrey nie wydawała się tym zdziwiona.
- To chyba
codzienna delegacja… Proszę powiedzieć przyjaciołom, żeby nie zachowywali się
zbyt głośno – poprosiła i odeszła w kierunku swojego gabinetu.
Chwilę później do skrzydła wpadli Rose i
Albus. Gdy zobaczyli, że Arthemis siedzi na łóżku, krzyknęli z radości i do
niej podbiegli.
- Jak się
czujesz? – zapytała Rose.
- Dobrze –
odparła Arthemis. – Nic mi nie jest.
- Arthemis byłaś
nieprzytomna przez dwa dni – powiedział Albus surowo.
- Trochę nas
przestraszyłaś… - przyznała Rose.
Drzwi do
skrzydła szpitalnego się otworzyły i wbiegła Lily. Zanim zdążył ją powstrzymać
wskoczyła na łóżko Arthemis i przytuliła się do niej.
Arthemis właśnie najbardziej uwielbiała w niej
tę spontaniczność. Była niezwykle uczuciową osobą.
- Boli cię ręka?
– zapytała z niepokojem, kładąc się przy jej boku i podnosząc na nią błyszczące
oczy.
- Trochę –
zaśmiała się Arthemis. – Jest zesztywniała… Ale przestańcie mówić o mnie,
powiedzcie mi co się działo przez ostatnie dwa dni…
- Spokojnie. Nic
ciekawego – stwierdził Albus.
- Chociaż po
meczu było gorąco – zaśmiała się Lily. – James mało się nie pobił z Malcolmem…
- Z kim?
- Pałkarzem
Hufflepuffu – wyjaśnił Albus.
- Aaaa… -
Arthemis skinęła głową. – A czemu chciał się z nim bić?
- Bo myślał, że
to przez niego zleciałaś z miotły – odpowiedziała cierpliwie Rose.
Arthemis zrobiła
wielkie oczy.
- Zwariował?
- Trochę sfiksował
po tym, jak widział cię krwawiącą i mdlejącą…
Nagle Arthemis
sobie wszystko przypomniała. O kurcze… Zrobiło jej się niezwykle ciepło.
Musiała o tym pomyśleć… ale nie teraz, gdy ta trójka się na nią gapiła.
- A kto w ogóle
wygrał mecz? – zmieniła temat.
- Pomimo tego
cholernego wiatru złapałam znicza – pochwaliła się Lily.
- Prowadzimy w
tabeli? – upewniła się.
- Jesteśmy równo
ze Ślizgonami na razie – oświadczył Albus.
Usłyszeli na
korytarzu śmiech, a do skrzydła wszedł Lucas z Jamesem.
- James, ty sobie
kiedyś nagrabisz… - powiedział rozweselony Lucas.
- Nie moja wina,
że jego gęba aż się o to prosiła – odpowiedział spokojnie James, a potem jego
spojrzenie pobiegło do Arthemis. – Wyspałaś się? – rzucił beznamiętnie.
Uśmiechnęła się kącikiem ust.
- Co tam znowu
zmalowałeś? – zapytała, patrząc na niego podejrzliwie.
Wzruszył
ramionami i podszedł bliżej.
- Flint miał
pecha trafić do mnie na szkolenie. A ponieważ jego inteligencja jest raczej
ograniczona, nie zrobił dostatecznie szybkiego uniku i musiałem ugasić
pochodnię na jego głowie…
Albus się
roześmiał, natomiast Rose patrzyła na Jamesa ze zgrozą.
- Nie powinieneś
wykorzystywać swojej pozycji, żeby załatwiać osobiste porachunki – powiedziała
surowym tonem. – Nauczyciele powierzyli ci to zadanie, bo…
- Przecież go
zgasiłem, prawda? – przerwał jej Jamesa.
- W ogóle nie
powinieneś…
- On też nie
powinien ignorować tego, co tłumaczę. Gdyby słuchał wiedziałby, jaką moc ma
zaklęcie – zakończył temat.
- Ale…
- Rose on i tak
cię nie słucha – powiedział Al.
- A poza tym
Flint to kretyn. Jestem pewien, że narobi więcej zamieszania, niż pomoże –
dodał Lucas. – Nie wiem, po co on się wpisał na listę. Na pewno coś odwali…
- Może wcale
nie! – upierała się Rose.
- Rose –
westchnęła z rezygnacją Arthemis. – Jesteś naiwna…
Pani Pomfrey
weszła do sali z tacą, na której poustawiane były naczynia.
- Jeszcze tu
jesteście? – zdziwiła się. – Wynoście się… ta dziewczyna nie jadła od dwóch
dni.
- Przyjdziemy
później – powiedziała Lily, zeskakując z łóżka Arthemis. – Zresztą Arthemis nie
długo wyjdzie, prawda?
Pielęgniarka
spojrzała na pacjentkę niezadowolonym wzrokiem.
- Wolałabym,
żeby tu jeszcze jakiś czas została.
- Nie mam mowy –
powiedziała szybko Arthemis. – Zwariuje…
- Arthemis –
mruknął groźnie James.
- Przecież nic
mi już nie jest. Muszę uważać kilka dni na rękę, ale to wszystko – spojrzała
błagalnie na panią Pomfrey.
- Siłą cię tu
nie zatrzymam – westchnęła. – Jutro możesz wyjść, ale masz na siebie uważać…
- My będziemy na
nią uważać – powiedział Albus. – Na Arthemis nie można liczyć w tej kwestii.
Arthemis
wyszczerzyła zęby.
- Widzi pani…
nic mi nie będzie.
- No już dobrze.
Zmykajcie teraz. Wypuszczę ją jeżeli jeszcze odpocznie.
- Słyszeliście?
– powiedziała Arthemis, biorąc łyżkę do ręki z tacy którą postawiła przed nią
pani Pomfrey. – Zmiatajcie.
Wszyscy ze śmiechem ruszyli do drzwi.
Będąc już prawie na korytarzu, coś kazało się
Jamesowi obrócić.
Patrzyła na niego, a gdy ich spojrzenia się
spotkały, uśmiechnęła się i bezgłośnie powiedziała: dziękuję.
James z uśmiechem pokręcił głową i zamknął za
sobą drzwi. W lepszych i gorszych sytuacjach, zawsze potrafiła sprawić, że jego
serce biło szybciej.
Pani Pomfrey
dotrzymała obietnicy i wypuściła Arthemis ze szpitala. Dziewczyna była więcej
niż zadowolona z tego powodu. Szczególnie dlatego, że w czwartek odbyła się
lekcja opieki nad magicznymi stworzeniami.
Razem z Albusem poczłapała na zajęcia na
błonia, skąpane w siąpiącym deszczu. Nie czuło się deszczu, dopóki ubranie nie
zaczynało ci ciążyć.
Hagrid na ich widok pokręcił głową i
westchnął.
- Ach, wy
diablęta. Chyba naprawdę lubicie leżeć w szpitalu…
- Nie wiem, o co
ci chodzi – mruknął Arthemis, zakładając ręce na piersi.
- Nie
wiedziałem, czy cię wypuszczą ze szpitala, ale tym lepiej, że jesteś. Ktoś chce
się z wami spotkać – dodał ciszej,
nachylając się do nich. – Zaczekajcie chwilę po lekcji…
Albus i Arthemis wymienili zaskoczone
spojrzenia.
- Nieźle
łupnęłaś, Arthemis – dodał głośniej, pewnie naiwnie chcąc odwrócić uwagę
pozostałych uczniów.
- Taaa, nic
przyjemnego – mruknęła, poruszając barkiem.
– Słyszałem, że
się tobą któś troskliwie zajął – dodał sugestywnie poruszając ogromnymi
brwiami.
Arthemis spłonęła rumieńcem, a Albus
zachichotał. Plotki się szybko roznosiły…
Który z tych idiotów to opowiedział?
Zastanawiała się w myślach zdenerwowana. Postawiłaby na Freda. Skopie mu za to
tyłek… Co on sobie myśli, że jak raz zemdlała i zalała się krwią to od razu
może to rozpowiadać jako smakowity news? Kretyn.
- No, dobra
dzieciaki! – zagrzmiał Hagrid. – Skoro
już wiecie, że to coś co atakuje zamek da się zatrzymać ogniem, pomożecie mi
trochę, co? Zrobiłem se własne zabezpieczenia…
Przed jego chatką w klatkach siedziały
wszelkie ogniste stwory, jakie Hagrid miał przyjemność hodować. Arthemis
pierwszy raz w życiu widziała sklątkę tylnowybuchową. Była fascynująca. Jednak
chyba nikt nie podzielał jej opinii. Ogniste salamandry, ogniste kraby i inne
potwory zionące (brakowało chyba tylko smoka), bądź tryskające ogniem, nie
wydawały się z resztą odwzajemniać te uczucia. Przez pręty kojców przedzierały
się strumienie ognia.
- I co my niby
mamy z tym zrobić? – zapytała jąkając się Marissa Corner z Ravenclawu.
- No musimy je
nakarmić – odpowiedział Hagrid jakby to było oczywiste.
Albus znużonym
gestem zasłonił dłonią twarz.
Hagrid krążył
wśród uczniów, pouczając ich, że nie wolno im straszyć maleństw, bo staną się
agresywne. Połowa uczniów stała się agresywna właśnie od jego słów.
W końcu dotarł
również do Albusa i Arthemis. Albus trzymał wiadro z karmą dla podopiecznych
Hagrida, a Arthemis zajmowała się resztą. Miała swoją metodą, która nie bardzo
podobała się Hagridowi. Zaklęciem zamrażającym unieruchamiała stwora, a gdy
Albus nasypał im karmy, zamykała kojce i odmrażała je. Zauważyła, że część
uczniów zaczęła ją naśladować. Z tym, że jeszcze nie do końca im wychodziło
zaklęcie i potwory odmrażały się zanim zdążyli wyjść z klatki.
Hagrid patrzył z niesmakiem jak zamraża
kolejną sklątkę.
- Nie uważam, żeby to była dobra metoda – powiedziała, patrząc z żalem na swoją ulubienicę.
- Nie uważam, żeby to była dobra metoda – powiedziała, patrząc z żalem na swoją ulubienicę.
- Lepiej ona niż
ja – odparła mu Arthemis i zaczęła masować bolącą jeszcze rękę. Dobrze, że
zaklęcie nie było zbyt trudne, bo miałaby poważny kłopot.
- Powiedz,
Hagridzie? Czy te stwory nie wdarły się to chatki? – zapytał Albus.
- Nie. Lucas i
Lily świetnie dali sobie radę…
Albus zmarszczył się niezadowolony. Chyba
nadal mu się nie podobało, że Lily się tak narażała.
- Z nimi na
miotle nikt nie ma szans – odpowiedziała Arthemis nostalgicznie.
- Kto chce się z
nami spotkać? – zapytał go cicho Albus.
Arthemis
ciekawie nadstawiła uszu.
Hagrid spojrzał
na las. Chyba coś tam dostrzegł, bo skinął głową.
- Idźcie.
Uczniowie was nie zauważą, są zbyt zajęci. Za moją chatkę…
Arthemis i Albus wymienili zaskoczone
spojrzenia, ale skinęli dyskretnie głowami i cichcem odeszli od reszty grupy.
Za chatką czekały na nich centaury. Severin i
Firenzo. Gdy ich zobaczyły skłoniły przed nimi głowy.
- Nic wam nie
jest?! – Arthemis do nich podbiegła. – Na Boga zapomniałam o was. Zupełnie
zapomniała! Jaka ze mnie idiotka!
Severin zachichotał.
- Spokojnie,
dziecko. Dzięki wam, nic nam nie jest. Tym razem nikomu się nic nie stało. Ten
czarodziejski proszek, który nam podarowaliście bardzo nam pomógł.
- Zabiliśmy
kilku z nich za pomocą płonących strzał. Ale nie zaatakowały bezpośrednio
obozu. Ruszyły na zamek…
- Szybko się
nimi zajęliśmy – odparła Arthemis. – Dyrektor z wami rozmawiał?
- Tak. Gabriel
Deveraux udzielił nam pomocy na tyle na ile mógł przed następną ciemną kwartą.
Hagrid będzie tam z nami.
- Poradzicie
sobie? – zapytał Albus. – Nie lepiej by było, gdybyście przybyli do zamku.
- Ta szlachetna
propozycja również padła – Firenzo skłonił głowę. – Ale to las jest naszym
domem i będziemy go bronić.
- Dostarczono
nam już ten dziwny proszek… Postaramy się również zrobić kilka pułapek. Może
zatrzymamy chociaż część z nich, zanim napadną na zamek.
- Zajmijcie się
sobą – powiedziała Arthemis uspokajająco. – My damy radę…
- Nauczyciele i
uczniowie obronią zamek – dodał Albus.
- Więc życzymy
wam powodzenia.
- I wzajemnie –
odparł Albus. – Musimy już iść. Zanim ktoś zobaczy, że nas nie ma.
- Uważajcie na
siebie – powiedział Firenzo.
- Będzie dobrze
– uśmiechnęła się Arthemis i razem z Albusem ruszyli z powrotem na
zajęcia.
Jednak wcale nie było dobrze. Po kilku dniach
okazało się, że Arthemis wcale nie radzi sobie tak sprawnie, jakby chciała.
Ręka jej sztywniała i nie mogła nią ruszać tak szybko jak zazwyczaj. Było to
dla niej nieustannym źródłem frustracji. Jednak pani Pomfrey stwierdziła, że to
po takim złamaniu normalne i powinna za dwa-trzy dni przejść. Upór Arthemis
wcale jej nie pomagał ćwicząc kolejne zaklęcia, powodowała, że ręka w miejscach
złamań zaczynała ją boleć.
W końcu pewnego wieczora sfrustrowana rzuciła
różdżkę na swoje łóżko zła na swoją chwilową niesprawność i pomyślała, że
dobrze by było się przejść i ochłonąć, bo ta sytuacja ją lekko mówiąc
irytowała.
Bez sensu wałęsała się po zamku. W końcu
zawitała do Izby Pamięci. Z zainteresowaniem oglądała wszystkie postawione tam
pamiątki i to ją naprawdę uspokoiło. Wspomnienia o ludziach z przeszłości,
przynosiły jej dziwne ukojenie.
Spokojnie wyszła z Izby Pamięci i nagle
ogarnęły ją złe przeczucia. Spojrzała wzdłuż korytarza. Niedaleko od niej o
ścianę opierały się dwie postaci. Arthemis sięgnęła po różdżkę, gdy tylko
zobaczyła, kto to jest. I nie znalazła jej. Po raz pierwszy w życiu naprawdę
się przestraszyła. Ale dzięki Bogu nie pokazała tego po sobie. Stanęła w jak
zwykle drwiącej, pewnej siebie pozie.
- Czyżbyś się
ostrzygł Flint? – zapytała słodko.
Zwykle długie
włosy chłopaka, były teraz przycięte krótko przy głowie. Rozszerzył nozdrza,
jakby miał zamiar zionąć ogniem.
- Słyszałem, że
jeszcze nie do końca radzisz sobie z ręką… - odparł wesoło. – A to pech, co
nie?
Arthemis nie
odpowiedziała. Musiała szybko coś wymyślić.
- Wiesz,
naprawdę miałem nadzieję, że wykrwawisz się na śmierć – odpowiedział i zrobił
kilka kroków w jej stronę. – Ogólnie to nic do ciebie nie mam, ale trafiło by
to w Pottera, a to by mnie niezwykle ucieszyło…
Podszedł jeszcze bliżej. Arthemis miała wielką
ochotę się cofnąć, ale mimo wszystko stała w miejscu niczym skała.
- Boli cię to,
że zawsze jest lepszy od ciebie, prawda? – powiedziała z satysfakcją.
- Lepszy? –
prychnął. – Nie powiedziałbym…
- Nie dorastasz
mu do pięt – zaśmiała się drwiąco.
Przysunął się do
niej tak, że mogła poczuć jego oddech na twarzy.
- Jesteś ładna,
ale głupia. Widocznie nie spotkałaś prawdziwego mężczyzny skoro tak myślisz.
- Chyba nie masz
na myśli siebie – prychnęła.
- Chętnie ci
pokażę kto jest lepszy – odgarnął jej włosy do tyłu obrzydliwie intymnym gestem
i nachylił się nad nią.
Zanim pomyślała, podniosła rękę i uderzyła go
w twarz. Nie miał prawa zbliżać się do niej tak blisko.
Spojrzał na nią wściekle i chwycił ją za rękę,
ściskając mocno. Skrzywiła się mimowolnie.
- Oj, czyżby to
była ta ręka? – zapytał z nieprzyjemnym śmiechem. – Przepraszam, nie
wiedziałem… - dodał i z całej siły zacisnął palce na jej przedramieniu.
Zacisnęła zęby, żeby nie jęknąć. -
Zawsze uważasz, że w walce jesteś zdolna dorównać facetom. Ale jesteś
tylko dziewczyną… i zaraz ci to udowodnię…
Zanim Arthemis zdążyła się wyswobodzić, Flint
uniósł rękę i walnął ją na odlew w twarz, tak, że upadła. Policzek piekł ją
niemiłosiernie. Odruchowo położyła na nim dłoń. Była w niezłym szoku. Jak on
śmiał? Pierwszy raz ktoś ja tak poniżył. Musiała coś zrobić. Jednak korytarz
był blokowany przez kumpla Flinta.
Flint nachylił się nad nią z zadowoloną miną.
- Widzisz… -
chwycił ją za nadgarstek, chcąc do siebie pociągnąć, ale Arthemis odruchowo
złapała go za dłoń i przekazała mu mentalny cios, jakby chciała myślami uderzyć w jego myśli. Flint
sekundę później zwinął się z bólu, łapiąc za głowę, a Arthemis zerwała się na
równe nogi i pognała przed siebie, wykorzystując to, że kumpel Flinta podbiegł
do niego przerażony.
Arthemis zatrzymała się dopiero na siódmym
piętrze. Schowała się w jakiejś klasie, żeby ochłonąć. Dotknęła twarzy i
skrzywiła się. Na pewno zrobi jej się siniak… Ale była z niej idiotka. Jak
mogła gdziekolwiek ruszyć się bez różdżki!!
Co ona zrobiła? I jak to zrobiła? Nie myślała
o tym, po prostu nie chciała, żeby Flint był zbyt blisko niej. Jej umysł
zadziałał jak strażnik. Ale nie powinna była tego robić. Pomimo wszystko. Nie
miała prawa włamywać się do czyjegoś umysłu nawet, jeżeli zrobiła to we własnej
obronie. Głowa zaczynała ją trochę boleć. Ale tylko trochę. Co było dziwne… Do
tej pory czaszka powinna jej dymić. Jej umysł naprawdę robił, co chciał…
Rozważając to i wyrzucając sobie od
najgorszych przesiedziała w klasie ponad godzinę.
Weszła do Pokoju Wspólnego, próbując uniknąć
dociekliwych pytań. Na szczęście w wieży Gryffindoru nie było zbyt wielu ludzi,
bo większość jeszcze nie wróciła z kolacji. Miała jednak pecha. Siedzieli tam
Rose i Albus, wertując znowu jakieś książki.
- O, Arthemis,
słuchaj, pamiętasz, co… - zamilkła po spojrzeniu na nią, a potem krzyknęła. –
Na Boga, co ci się stało?!
Arthemis zrezygnowana padła na kanapę.
- Arthemis, ktoś
cię uderzył – stwierdził Albus poważnie, zaniepokojonym głosem.
Jakby nie wiedziała… Przez dłuższą chwilę
milczała, a potem wybuchła.
- Jak mogłam być
taka głupia!? Taka nieostrożna?! Nie mieć przy sobie różdżki?! Przecież to jak
samobójstwo!
- Co się stało?
– zapytała Rose.
- Flint mnie
dopadł – oznajmiła Arthemis. W tym czasie Albus machnął różdżką i wyczarował
zimny okład. Przyłożył jej delikatnie do policzka, ale i tak syknęła.
- Uderzył cię? –
zapytała z przerażeniem Rose.
- Ja jego
pierwsza. Ale potem zwiałam – powiedziała wściekle. – Gdybym miała przy sobie
różdżkę!! Dokopać Flintowi! Taka okazja!
- Nie żartuj –
powiedział z naganą Al. – Jeżeli podniósł na ciebie rękę, musisz o tym
powiedzieć nauczycielom. Pojedynki to jedno, ale używanie w taki sposób siły
fizycznej, przez czarodzieja, jest jednym z najgorszych…
- Nic mnie to
nie obchodzi! To sprawa między mną, a nim i kiedy tylko moja ręka przestanie
sobie żartować, dopadnę go tak jak on dopadł mnie!
- Mógł cię
poważnie zranić! – Albus podniósł głos. – To nie jest zabawne! Gdyby…
Albus zupełnie nagle zamilkł, patrząc ze
zgrozą na coś ponad ramieniem Arthemis.
Arthemis już wiedziała, kto za nią stoi. Nie
musiała jej tego mówić nawet mina Albusa. Emocje Jamesa zawsze jakimś cudem
przedzierały się przez jej osłony. Zerwała się z kanapy. Było to fatalne w
skutkach, gdyż okład spadł z plaśnięciem na ziemię, odsłaniając jej
zaczerwieniony policzek, na którym tworzył się siniak.
W oczach Jamesa dojrzała płomień, który nie
wróżył zbyt dobrze. Zacisnął palce w pięści i wpatrywał się w nią jakby już
leżała na łożu śmierci.
Zapobiegawczo Lucas i Fred ustawili się za
nim, jakby byli gotowi, zatrzymać go zanim postanowi zrobić coś głupiego.
- Co się stało? – zapytał zimno, siłą
opanowanym głosem.
- Nic – odarła
szybko Arthemis.
- Powiedz!! –
zażądał gwałtownie.
- Nie wrzesz na
mnie, Potter!! – podniosła głos, gotowa stoczyć z nim jak zawsze bezsensowną
walkę.
-
Więc nie kłam!
- Nie muszę!
Jeżeli nie będę chciała to ci nie powiem!
- Jesteś pewna?
– zapytał ciszej z groźbą w głosie.
Arthemis odetchnęła.
- To była moja
wina – powiedziała szybko. – Nie wzięłam ze sobą…
- Flint ją
uderzył – oznajmiła nagle Rose.
- Rose! –
syknęła na nią wściekle Arthemis.
- Uderzył cię! –
powiedziała Rose ze łzami w oczach. – A gdyby zrobił coś gorszego?
Miejsce ognia w oczach Jamesa zastąpił lód.
– Zabije go…
- James to nie
jest… - zaczął Albus, ale pod zimnym spojrzeniem brata, natychmiast zamilkł.
- Przecież nic się nie stało – starała się
załagodzić sprawę Arthemis. – Gdybym miała przy sobie…
W odpowiedzi James posłał jej chłodne
spojrzenie. Unosiła się nad nim czerwona mgiełka furii. Nic co by powiedziała i
tak by do niego nie dotarło. Gdy ona zastanawiała się co zrobić, odwrócił się
na pięcie i został od razu zatrzymany przez dłoń Lucasa. Przez chwilę w
milczeniu patrzyli na siebie, a potem Luke skinął głową i opuścił dłoń. James
wyszedł szybko przez dziurę w portrecie.
- Czemu to
zrobiłeś? – zapytała nerwowo Arthemis, Lucasa.
- I tak bym go
nie powstrzymał – Luke wzruszył ramionami.
- Też myślę, że
to raczej niemożliwe – szepnął Albus.
- A założysz
się? – odpowiedziała Arthemis i ruszyła w pogoń za Jamesem.
- Idiotka –
oznajmił Fred. – Gdy James zobaczy jeszcze raz ten ślad na jej policzku,
wścieknie się jeszcze bardziej.
- James dorwie
Flinta, bez względu na to, co Arthemis zrobi – mruknął Lucas. – Zbyt mocno nim
to wstrząsnęło, żeby to po prostu zostawił…
Albus i Rose z niepokojem wpatrywali się w
wyjście z Pokoju Wspólnego.
- Nie mogę mu na
to pozwolić – powiedziała gwałtownie Rose. – To on oberwie, jeżeli któryś
nauczyciel się dowie – ruszyła do portretu, ale nagle drogę zagrodzili jej Fred
i Lucas.
- Co wy
wyprawiacie?! – rzuciła gniewnie.
Poczuła na
ramieniu dłoń Albusa.
- Zostań –
powiedział. – Flint sam sobie jest winny, że wciągnął w to Arthemis. Teraz
James już mu nie odpuści. Zresztą nie uważasz, że zasłużył na to atakując ją?
Rose przez chwilę milczała, ale przypomniała
sobie czerwony ślad na skórze Arthemis i jej wzrok, pokazujący zranioną dumę.
Poniżył ją i ukazał jej słabość. A Arthemis nie znosiła własnych słabości. Bała
się ich…
Rose zacisnęła
dłonie w pięści. Tak, Flint na to zasłużył…
Arthemis zobaczyła Jamesa na piątym piętrze.
Zbiegła za nim szybko po schodach.
- Natychmiast
stój!
- Wracaj do
Wieży! – odkrzyknął, nie zatrzymując się.
- Zatrzymaj się,
Potter! – wrzasnęła oburzona jego zachowaniem.
- Wrócę jak
tylko dorwę, Flinta – powiedział spokojnie, nawet na nią nie spojrzawszy.
- Nie będę waszą
osobistą rozgrywką!! – Arthemis w końcu chwyciła Jamesa za ramię i odwróciła do
siebie.
- To on zrobił z
tego osobistą sprawę, gdy cię dotknął – powiedział gwałtownie.
-
Sprowokowałam go.
James miał
wściekłą miną, delikatnie popchnął ją na ścianę i przysunął się do niej.
Ograniczając jej ruch.
- Taki jest z
tobą problem – powiedział gniewnie. – Nigdy nie wiem, co znowu odwalisz, żeby
narazić swoje zdrowie.
Do Arthemis dotarło, że on jest naprawdę
wściekły. Nie tylko przez to, że Flint był jego wrogiem. Ale przez to, że
dotknął właśnie jej… Przez chwilę trawiła tę myśl. Jak go powstrzymać, zanim
zrobi coś głupiego?
- Walczysz z
czarownicami, biegasz po lesie, myślisz, że wszystko dasz radę zrobić sama… Ile
jeszcze razy będę musiał z twojego powodu przez to przechodzić?!
- Przez co? –
zapytała oszołomiona, mrugając gwałtownie. -
Po prostu spacerowałam, a on… - dodała szybko obronnym tonem, gdyż jego
złość zaczynała się obracać przeciwko niej, ale wtedy zdała sobie sprawę, że to
wcale nie był dobry pomysł.
- A więc jednak
to on cię zaatakował – rzucił wściekle.
Usłyszeli
złośliwy chichot, gdzieś w pobliżu. Rozejrzeli się zdziwieni.
- Zaatakował?
– Z tajnego przejścia za gobelinem
wynurzył się Flint, nie wiedzieć czemu rozbawiony. – Nie powiedziałaś mu
Arthemis, że przeżylibyśmy gorące chwile, gdybyś nagle nie zrobiła się
agresywna?
Arthemis przerażona spojrzała w oczy Jamesa.
Ich delikatny brąz zmienił się w zupełną czerń.
- Tak myślałem,
że do niego pobiegniesz – powiedział Flint zbliżając się do nich. – W sumie o
to mi chodziło… Nie jesteś taka odważna jak mówią. Od razu biegniesz do niego,
gdy potrzebujesz pomocy. Zajęcie się jego małą ulubienicą, było idealnym
sposobem na wyprowadzenie go z równowagi. Chociaż nie mówię, że przyklejenie
się do ciebie, kochanie, było przykrym doświadczeniem… Nie powiem jesteś
ładniutka. Idealna do zabawy, prawda Potter? Te gniewne oczy, gwałtowne ruchy.
Zaciśnięte usta, które aż się proszą, żeby je zmiękczyć... Pocałowałeś ją
kiedyś, James? – zapytał z udawaną ciekawością, głosem podszytym drwiną.
Arthemis nadal wpatrywała się w oczy Jamesa,
które zachodziły już czerwoną mgiełką, ale odbijały się w nich gwałtowne
emocje. On naprawdę o tym myślał? – zapytała siebie w myślach.
- Mnie się
niemal udało – dodał rozbawiony Flint, nie zdając sobie sprawy, że James już
dawno przekroczył granicę samokontroli. Furia, która go zalała przeniknęła
Arthemis.
- Przegiąłeś
Flint – powiedział morderczym szeptem i odwrócił się, już trzymając różdżkę. W
tej samej minucie Flintem cisnęło o ścianę. – Nie zbliżaj się – warknął do
Arthemis, gdy chciała go zatrzymać. Wpatrywał się w chłopaka, leżącego pod
ścianą bez śladu litości, przeszedł kilka kroków i stanął nad Flintem
- Wstawaj! –
rozkazał.
Flint się podniósł i od razu chciał zaskoczyć
Jamesa zaklęciem, ale ten je odbił od niechcenia. Przez chwile nic nie robił
oprócz zbijania uroków Flinta w różne strony.
- Drażnisz mnie
od sześciu lat – powiedział zimno, zmuszając Flinta do cofania się. – Ale tym
razem przekroczyłeś granicę.
- Czyżby aż tak
cię obchodziła? – Flint wyraźnie starał się zdekoncentrować Jamesa. – Przecież
to zwykła, mała…
TRZASK!
Pięść Jamesa wylądowała na nosie Denisa.
- To za jej
policzek – oznajmił.
Flint otarł krew z nosa i od razu chciał
zaklęciem odrzucić od siebie Jamesa. Arthemis z zafascynowaniem i przerażeniem
patrzyła jak zaczęli walczyć. Zaklęcia błyskały na wszystkie strony, robiąc
przy tym straszny hałas. Jeżeli ktoś to usłyszy…
James po raz drugi rzucił Flintem o ścianę.
Ten z trudem dźwignął się na nogi. Flint cofał się powoli zdając sobie sprawę,
że nie ma szans przed zaklęciami i furią Jamesa.
- Co? Już masz
dość? – zadrwił James.
- Nie! –
krzyknął Flint. – Ale wiesz… odkryłem twoją słabość. Wyobraź sobie, jak
cudownie będzie denerwować cię za każdym razem ją atakując…
Usłyszawszy to James na chwilę stracił
koncentrację, Flint to wykorzystał i trafił go zaklęciem. Zaklęcie na chwilę go
powaliło, a w kąciku ust pojawiła się krew. Ślizgon ryknął z satysfakcją.
Uniósł różdżkę by wykorzystać chwilową przewagę, ale James zablokował jego
zaklęcie. Powoli się podniósł, spojrzał na niego, jak bóg zemsty.
- Zapamiętam to
– szepnął ocierając krew z ust i rzucił w niego trzy zaklęcia pod rząd z taką
siła, że ten nie miał szans ich zablokować. Zachwiał się i padł nieprzytomny na
ziemię.
James przez chwilę się w niego wpatrywał, a
potem podszedł do niej nadal trzęsąc się ze złości.
- Chodź –
powiedział cicho i wyciągnął do niej rękę.
- Żyje? –
zapytała i ujęła jego dłoń.
Nie odpowiedział. Trzymając ją cały czas za
rękę przeszedł przez następne piętro w milczeniu. Zupełnie nagle puścił ją i
przeszedł kilka metrów dalej. Jakby chciał być daleko od niej. Włożył palce we
włosy i pociągnął.
- W co ja cię
wpakowałem? – zapytał cicho z nie dającym się ukryć napięciem.
Przez chwilę
przyglądała się zdziwiona jego zachowaniem. Nadal był wściekły, ale gdzieś pod
tym czaił się strach. Czy naprawdę martwił się, że odtąd Flint będzie chciał ją
dopaść? Dlaczego tak bardzo to przeżywał? Przecież ją znał… Nie rozumiała tego…
Ale był tak bardzo zaniepokojony… chciała coś
zrobić, żeby nie był tak przejęty. Chyba powoli rozumiała, czemu on nie może
znieść, gdy ona jest smutna. Chyba wszyscy przyjaciele tak mają, prawda?
Nagle James usłyszał jej kroki i poczuł jak
otaczają go jej ramiona. Oparła policzek o jego plecy. Doświadczył gwałtownej
sensacji w żołądku. Po raz pierwszy z własnej woli tak bardzo się do niego
zbliżyła.
- Jeżeli ty
bierzesz udział w moich bitwach, to chyba sprawiedliwie będzie, jeżeli ja będę
brała udział w twoich… - powiedziała cicho i spokojnie.
Zaskoczyło go to i oszołomiło. Wpatrywał się w
jej dłonie spoczywające na jego piersi. Pomimo całej buzującej w nim
adrenaliny, w dziwny sposób jego serce się uspokoiło. Odetchnął głęboko.
Przytłaczała ją jego bliskość. Wyraźnie czuła
poruszające się pod ubraniem mięśnie. Było to o tyle niebezpieczne, że
absolutnie jej nie przeszkadzało. Nagle zawstydzona odsunęła się nieznacznie.
Odwrócił się do niej. Żeby pokryć zmieszanie
uśmiechnęła się do niego.
- Jak się
czujesz? – zapytał, patrząc na jej policzek.
- Zranił
bardziej moją dumę, niż twarz – odpowiedziała. – A ty? – mruknęła, widząc, że
jednak kilka zaklęć Flinta go trafiło i będzie miał siniaki.
- Czuję się
całkiem nieźle, przypominając sobie, że on wygląda gorzej – odparł z namysłem.
Parsknęła
śmiechem.
- Zobaczenie cię
w walce to coś, co będzie mi się śnić po nocach przez następny miesiąc – potem
uświadomiła sobie, co właśnie powiedziała i zarumieniła się gwałtownie.
Uśmiechnął się do niej lekko.
- Ach, więc
będziesz o mnie śnić, North? – zapytał James, rozbawionym tonem.
- Ale… eee…
tylko po to by analizować błędy w twojej technice – wymyśliła błyskawicznie.
James ryknął
śmiechem i objął ją ramieniem.
- Jesteś
niemożliwa… - powiedział, w myślach dodając: pewnego dnia w końcu się
przyznasz, że o mnie śnisz…
Ruszyli w stronę wieży Gryffindoru.
Pierwsza prawdziwa konfrontacja z Flintem, no to było coś ;)
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńten mecz strach i wscieklość Jamesa cudownie, no i Flinta jeszcze mamy, nawet nie wie z kim naprawdę zadarł...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hejka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, och ten mecz, strach i wscieklość Jamesa cudownie przedstawiona, no i na dokładkę mamy jeszcze Flinta jeszcze, nawet nie wie z kim naprawdę zadarł...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga