środa, 24 stycznia 2018

Gryffindor vs Hufflepuff (Rok V, Rozdział 8)

Następnego dnia podczas obiadu, wstał dyrektor, a głosy nagle ucichły. Deveraux przez chwilę milczał, zbierając myśli.
- Wczorajszej nocy, zostaliśmy zaatakowani, przez nieznane nam stworzenia. Zostaliście już pewnie poinformowani, że ich atak został przerwany i nikomu nic się nie stało. Z naszych źródeł wynika, że ataki będą się powtarzały przez siedem dni, każdego miesiąca, podczas nowiu księżyca. Dopóki nie znajdziemy sposoby na ostateczne ich pokonanie, musimy obronić zamek. Jedyne, co wiemy to, jak z tym walczyć. A tę wiedzę zdobyliśmy dzięki wam, więc… nie pozostaje mi nic innego niż po raz kolejny zwrócić się do was o pomoc – zaczął. -  Razem z profesorami postanowiliśmy, że uczniowie klas piątych, szóstych i siódmych, będą mogli wspierać nauczycieli w obronie Hogwartu – ogłosił dyrektor a w Sali podniósł się szum, wszyscy wymieniali zaskoczone miny i zdania.
 Arthemis, James i pozostali wymienili zszokowane spojrzenia. To była ostatnia rzecz jakiej się spodziewali.
 Dyrektor chrząknął i natychmiast zapadła cisza.
 – Warunkiem jest zgoda wyrażona przez profesorów po przejściu przeszkolenia i absolutne podporządkowanie się wszelkim ustalonym przez nas zasadom. Łamanie ich nie będzie w żaden sposób tolerowane – zagrzmiał. – Chętnymi zajmą się profesor Alexander, profesor Longbottom i profesor Forsythe. Uczniów klas młodszych w żaden sposób nie dopuszczę do brania udziału w obronie Hogwartu. I pamiętajcie, że jest to wasze zadanie dodatkowe. Waszym obowiązkiem jest nauka.
Gdy wszyscy uczniowie jednocześnie jęknęli rozczarowani, dyrektor uśmiechnął się kącikiem ust i powiedział cicho:
- Już nie raz zadziwiało mnie ile mogą zdziałać młodzi ludzie, tacy jak wy, nie zawiedźcie mnie…
 Rozległ się gromkie brawa, kilkoro uczniów nawet wstało, gdy dyrektor schodził z mównicy.
 Zastąpiła go profesor Vector.
- Uczniów chcących walczyć, proszę o wpisanie się na listę, u wyżej wymienionych profesorów. Uczniów poniżej klasy piątej proszę na razie o opuszczenie Sali i udanie się do szkolnych domów.
 Powstało spore zamieszanie. Młodsi uczniowie z niezadowolonymi minami wychodzili tłumnie z Wielkiej Sali. Arthemis zauważyła ponurą twarz Lily Potter.
 Sporo osób zostało jednak w Wielkiej Sali. Przy stole Gryffindoru siedzieli wszyscy siódmo- i szóstoklasiści oraz sporo osób z klasy piątej.
 Przy pozostałych stołach nie została już taka ilość, ale łącznie w Sali siedziało jeszcze ze sto pięćdziesiąt osób.
Na środek Sali wyszedł profesor Forsythe.
- Ponieważ jeszcze nie pozostało sześć dni do końca bezksiężycowego tygodnia, spośród was wybierzemy kilka osób na razie. Potem przygotujemy was do następnego miesiąca. Czeka nas solidny wysiłek. Naukę pomocnych zaklęć rozpoczniemy pojutrze tutaj w Wielkiej Sali po zajęciach – oznajmił.
- Nie zapomnijcie wpisać się na listy! – zagrzmiała groźnie profesor Alexander.
- Chodźmy – powiedział James do Lucasa, ale na jego słowa wstała połowa Gryfonów. Szybko skierowali się w kierunku profesorów, którzy z listami zasiedli za stołem.
- Wiedziałem, że ten rok będzie udany – mruknął na ucho Arthemis, Fred. – W końcu coś się dzieje.
 Zupełnie nie przejmował się tym, że Rose idąca obok Arthemis, zgromiła go wzrokiem.
- Też się wpisujesz? – mruknęła do niej cicho Arthemis.
- Oczywiście – odparła Rose nie zachwianym głosem, ale po jej twarzy przemknął cień.
- Jesteś niesamowita – powiedziała jej Arthemis, obejmując ją ramieniem.
- Daj spokój – Rose się zarumieniła.
- Potter! North! – zagrzmiał nagle głos profesor Alexander.
Arthemis, James i Albus odwrócili się jednocześnie w jej stronę.
- Ty nie – mruknęła do Ala nauczycielka. – Wy dwoje chodźcie ze mną.
Arthemis i James wymienili zaskoczone i zaniepokojone spojrzenia. Poszli za nią aż do stołu nauczycielskiego. Nachyliła się do nich i zwróciła się do nich cicho, co było nie potrzebne, bo uczniowie, hałasując tłoczyli się przy nauczycielach.
 W Arthemis zakiełkowało złe przeczucie. Przyjrzała się profesor Alexander.
- Chyba nie chce nam pani zabronić wpisać się na listę? – zapytała podejrzliwe.
Profesor Alexander zamrugała zdziwiona.
- Nie – odpowiedziała krótko, a Arthemis i James odetchnęli z ulgą. – Z polecenia dyrektora macie pomagać nam w przeprowadzaniu szkolenia.
 Arthemis szybko kopnęła James w kostkę, bo wyglądał jakby miał zaraz wybuchnąć histerycznym śmiechem.
- Coś ci nie pasuje? – zapytała go chłodno Morgana.
James siłą woli powstrzymał chichot i pokręcił głową.
- Nic.
- Jakie będą nasze zadania? – zapytała Arthemis, żeby dać mu czas na uspokojenie.
- Dostaniecie co bardziej rozgarniętych uczniów i będziecie ich uczyć – powiedziała, jakby to było oczywiste. – My zajmiemy się tymi trudniejszymi w obsłudze… Chyba sobie poradzicie? – zapytała nagle groźnie, jakby nie przyjmowała do wiadomości negatywnej odpowiedzi.
 Arthemis zaśmiała się złowieszczo i powiedziała:
- Oczywiście. Prawda, James? – nadepnęła mu na stopę.
- Tak – mruknął.
- Dobrze. Idźcie teraz do profesora Longbottoma wpisać się na listę – nakazała im i odwróciła się do gromadzących się przed nią uczniów.
 James i Arthemis odeszli w kierunku Neville’a.
 Gdy już stali w tłumie ludzi przed zagonionym profesorem, Arthemis zauważyła, że James uparcie się w coś wpatruje.
- Co ci jest? – zapytała ze zmarszczonym czołem.
- Malfoy od dobrych dziesięciu minut się na ciebie gapi – mruknął groźnie.
- A ty na niego – odparła i walnęła go w ramie, żeby przestał. – Odpuść sobie.
- Ale czego on od ciebie chce? – zapytał gniewnie, patrząc na nią.
 Arthemis zerknęła na Scorpiusa. Rzeczywiście nie spuszczał z niej wzroku. Skinęła mu głową.
 Zaskoczony również wykonał krótkie skinienie, po czym opuścił wzrok.
 James patrzył na nią wzrokiem bazyliszka. Wzruszyła ramionami.
- Pewnie chce pogadać – powiedziała.
- Z tobą? – James podniósł głos.
- Uważasz, że jest w tym coś dziwnego? – Arthemis patrzyła na niego spokojnie.
- A nie jest? – odparł z niedowierzaniem.
- Uspokój się, James. To przecież nic takiego.
- Zabraniam ci z nim rozmawiać – powiedział ostro.
Arthemis odsunęła się od niego na krok, a od jej postaci powiało lodem.
- Zastanów się nad tym, co chcesz powiedzieć – poradziła mu chłodno. – Dobrze się zastanów. Zanim powiesz, coś co mnie wkurzy.
- Arthemis, zrozum…
- Nie będziesz mi mówił, z kim mogę rozmawiać, a z kim nie – powiedział twardo.
- To Malfoy – powiedział, jakby to wszystko wyjaśniało.
- I co?
- Nie rozumiesz tego, bo…
- Skończ temat – nakazała mu znużona i schyliła się, żeby podpisać się na liście profesora Longbottoma.
 James zdusił w sobie to, co miał do powiedzenia. Bo jeszcze się skończy na tym, że nie będzie z nim rozmawiać, a z Malfoyem będzie… Był pewien, że jest do tego zdolna.
- Och, Arthemis. I James – Neville uśmiechnął się do nich z dumą. – Czy Morgana już wam powiedziała, że macie nam pomagać?
- Tak – odpowiedział mu James. – Ale nie rozumiem, czemu tak nagle z rebelii staliśmy się sojuszem? – wziął pióro od Arthemis i napisał swoje imię i nazwisko.
Neville zarechotał i zażenowany nachylił się do niego bliżej.
- Dyrektor uznał, że lepiej mieć was na oku – powiedział cicho.
Arthemis i James wymienili pobłażliwe spojrzenia. Dobre sobie.
- Cóż nie sprawi nam to problemu – powiedziała i uśmiechnęła się do nauczyciela.
- Jeżeli będziemy potrzebni, proszę nas zawołać – dodał James i razem ruszyli w stronę przyjaciół.


 Arthemis szła spokojnie korytarzem, w stronę wieży Gryffindoru. Miały szczery zamiar paść twarzą na poduszkę nawet się nie rozbierając i przespać następne dwanaście godzin. Gdy była już na piątym piętrze, poczuła nagłe pociągnięcie za ramię.
 Błyskawicznie się odwróciła, przy okazji wyciągając różdżkę.
- Jezu, tylko mnie nie podpal – mruknął Scorpius, unosząc do góry ręce.
- Och, cześć – powiedziała Arthemis i włożyła różdżkę do rękawa. Miała na przedramieniu jedną ze swoich ulubionych uprzęży. Ułatwiała jej szybkie wyciąganie różdżki.
- Widziałem, że pokłóciłaś się z Potterem…
- Mała różnica zdań – odparła, wzruszając ramionami.
- Nie chciał, żebyś ze mną gadała? – zgadł Scorpius.
- Ma nie wiele do powiedzenia w tej kwestii – powiedziała spokojnie Arthemis.
- Dużo ryzykujesz.
- Wcale nie. W sumie żaden z was nie wie dlaczego jest przeciwko drugiemu. Po prostu przyzwyczailiście się do myśli, że jesteście wrogami.
- Nie masz pojęcia…
- On mówi to samo – przerwała mu i pomachała lekceważąco ręką. – Co chcesz wiedzieć? – zapytała.
- A skąd wiesz, że w ogóle coś chcę? – powiedział chłodno, odwracając wzrok.
- Eeee… - Arthemis spojrzała na niego protekcjonalnie. Nie przeszkadzało jej, że cały czas się zgrywa. Skoro chce będą grali według jego zasad. Wzruszyła ramionami. – Nawet jeżeli nie chcesz, to i tak ci powiem.
 Arthemis dobrze wyczuwała zmieszanie Scorpiusa, nie do końca chciał się przyznać do tego, że dobrze się z nią dogadywał. Mogła mu to ułatwić.
- Jak tam sobie chcesz – mruknął i odwrócił się od niej.
Arthemis z uśmiechem pokręciła głową. Był niemożliwy.
- Będziesz uczestniczył w ochronie zamku? – zapytała.
- Zawsze można coś zmalować, gdy nauczyciele myślą, że robisz coś dobrego – powiedział.
- Robisz wszystko, żeby być uznany za zimnego drania, co nie? – zaśmiała się Arthemis. – Nie przeszkadza mi to. Mam podobnie. No więc… - odetchnęła głęboko i zaczęła mu opowiadać, co się po kolei działo, pomijając to co dotyczyło jej osobistych zdolności. Gdy skończyła westchnęła i mruknęła niezadowolona: - Dobrze by było gdybym miała jakiś wizerunek tych stworów. Wtedy byłyby większe szanse, że dowiemy się, co to jest.
- Dużo ludzi je widziało – odparł Scorpius z tajemniczą miną. – Może ktoś sobie coś skojarzy…
- Może – Arthemis skinęła głową i potężnie ziewnęła. – Przepraszam. Spałam tylko kilka godzin przed lekcjami.
 Pomachała mu ręką, odwracając się i powiedziała:
- Do zobaczenia na zajęciach.
- Jesteś dziwną istotą – mruknął do siebie cicho, patrząc jak odchodzi.
Odpowiedział mu jej cichy śmiech.                                    


 Do końca tygodnia w zamku panowało zamieszanie. Za to nocami, podczas wart uczniowie nie mieli nic do robienia. Wyglądało na to, że albo wybili wszystkie potwory na ten miesiąc, albo skryły się gdzieś i planowały strategię. To drugie było mało prawdopodobne.
 Z końcem siódmej nocy i pojawieniem się na niebie księżyca, wszyscy odetchnęli z ulgą. Co nie zmieniało faktu, że mieli pełne ręce roboty. Codziennie przez godzinę Arthemis i James pomagali profesorom w pokazywaniu zaklęć chętnym do współpracy uczniom, czasami były to dla nich naprawdę ciężki chwile. Nie wszyscy chcieli ich słuchać, a niektórzy otwarcie ich lekceważyli.
 Tymczasem Rose i Albus (choć niechętnie, gdyż wiązało się to z częstymi wizytami w bibliotece, podczas których zauroczona panna Tate chodziła za Alem krok w krok), zajmowali się poszukiwaniem dziwacznych skrzydlatych istot i wyszukiwaniem nowych przydatnych zaklęć.
 Gdy kilka dni po wypadku Lucas wyszedł ze szpitala, ogarnął go również szał przygotowania się do meczu, który zbliżał się wielkimi krokami. Oznaczało to oczywiście, dodatkowe zajęcia w postaci niekończących się, wyczerpujących treningów quidditcha.
 Jeżeli dodać do tego lekcje byli lekko wyczerpani. Ale Arthemis wierzyła, że po meczu będzie znacznie lepiej, bo Luke przestanie świrować.
 Zaskoczyła ją jednak jedna rzecz. Gdy zakończyły się warty i uczniowie mogli spać spokojnie, na tablicy ogłoszeń w Sali Wejściowej pojawił się rysunek. Nawet niezły rysunek, niemal dokładnie odwzorowujący potwora. No, to rzeczywiście było coś. Rose też się ucieszyła i machnięciem różdżki skopiowała rysunek. Teraz było jej o wiele łatwiej szukać.
  Tydzień później, z nadejściem soboty o świcie Lucas zerwał całą swoją drużynę z łóżek. Z wręcz chorą żywiołowością kazał im dobrze zjeść i przypomniał im, że Puchoni mają kilku nowych zawodników, z którymi jeszcze nie grali, więc muszą być uważni i ostrożni. Arthemis właśnie połykała drugą filiżankę mocnej kawy, której nie cierpiała, ale musiała się dobudzić. To nie był łatwy tydzień. Obok niej James wyglądał jakby myślał podobnie.
 Przed jedenastą całą drużyna ruszyła do szatni. Gdy Arthemis zobaczyła stadion wstąpił w nią duch rywalizacji. Wymieniła uśmiech z Lily i skinęła głową Lucasowi. Mieli zamiar wygrać. Pomimo nerwowej atmosfery przebierali się w szaty do gry żartując i wymieniając między sobą ostatnie uwagi. W końcu Lucas dał sygnał do wyjścia na stadion, jeszcze cicho rozmawiając z Lily.
 Początek listopada przyniósł chłód i dość ostry wiatr, ale nie były to najgorsze warunki do gry. Na boisku stała już drużyna Hufflepuffu.
 Ustawili się naprzeciw nich z Lucasem na czele, uścisnął rękę Seanowi Caldwellowi. Arthemis nagle zamrugała zaskoczona. Na przeciwko niej stał wysoki, potężnie zbudowany Puchon. Musiał być pałkarzem, bo trzymał krótką zaokrągloną pałkę.
 Skądś go znała. Patrzył na nią nieprzyjemnie.
- Jako blondynka byłaś ładniejsza – powiedział ochrypłym głosem.
James gwałtownie na niego spojrzał.
Ach, więc stąd go znam… - pomyślała Arthemis. Uśmiechnęła się złośliwie.
- Jak długo zajęło ci pozbieranie się po moim zaklęciu? – zapytała słodko.
- Kiedyś się doigrasz – warknął w odpowiedzi.
James już otwierał usta, żeby mu coś odpowiedzieć, gdy pani Hooch krzyknęła:
- Na miotły!
Arthemis ze śmiechem odbiła się od ziemi, słysząc gwizdek i podleciała do trzech pętli, których miała bronić. Miotła często zbaczała z kursu, bo wiał naprawdę silny wiatr. Będzie jej ciężko robić zwykłe dla siebie akrobacje. Musiała się mocno skoncentrować.
 Dzięki Bogu, że Lily na swojej Błyskawicy nie miała takich problemów. Jednak tłuczki robiły co chciały, a ścigający mieli poważny kłopot z utrzymaniem kafla w rękach.
 Jednak Lucas był tak zdeterminowany, żeby wygrać, że razem z Clare Hayer podleciał do bramek przeciwników, zrobił zwód i już po chwili Gryffindoru prowadził dziesięcioma punktami.
 Jednak po pół godzinie walka była wyrównana. Puchoni mieli przewagę dwudziestu punktów. Gryfoni szybko przystąpili do kontrataku. James odbił tłuczka w jednego z ścigających Hufflepuffu, który próbował odebrać kafla.
 Wiatr wiał coraz silniej i zbierały się burzowe chmury. W ostatniej chwili Arthemis zauważyła, że drużyna Puchonów ponowiła atak i leci w jej kierunku trzech ścigających. Pomimo tego, że wiatr ją zarzucił w przeciwnym kierunku, koniuszkami palców chwyciła piłkę i rzuciła ją do Clare.
 W tym samym momencie usłyszała trzask i poczuła ostry ból w kolanie, chwyciła za nie i w tym samym momencie drugi tłuczek uderzył w trzonek jej miotły. Podmuch wiatru sprawił, że straciła równowagę. Poczuła nagłą lekkość. Spadała. Widziała nad sobą przerażone twarze, lecz po chwili i one się zamazały.
- North, zostaje wyłączona z gry przez pałkarza Puchonów – rozległ się głos spikera, Zacharego Macmillana. Wszyscy na trybunach zerwali się z miejsc, bo Arthemis z hukiem uderzyła o ziemię.
 Albus i Rose z krzykiem zaczęli biec, za wszelką cenę próbując się przedrzeć przez tłum, żeby dotrzeć na boisko.
 A wysoko w górze James naprawdę się bał. Bał się, że zaraz zostanie oskarżony o morderstwo pałkarza Hufflepuffu. Jego ręka mimowolnie zaciskała się na pałce, gdy widział Puchona. Wisiał zawieszony w powietrzu, patrząc na leżącą na ziemi postać.
- Leć do niej! – wrzasnął Lucas. – Nie przerwą meczu! Zagranie było czyste!
 To go otrzeźwiło. James nie zamierzał się ani sekundy nad tym zastanawiać. Miał gdzieś mecz. Miał go naprawdę gdzieś. Zleciał już na sam dół, już niemal dotykał murawy stopami, gdy usłyszał gwizdek kończący mecz. Ale szczerze mówiąc nie interesowało go, kto wygrał. Serce waliło mu w piersi, jak bęben. I zamarło, gdy się do niej zbliżył. Z góry nie wyglądało to aż tak źle.
 Krew wsiąkała w trawę wokół jej prawego boku, a ręka sterczała pod różnymi kątami.
 Uklęknął przy niej.
 Dookoła niego zaczęli się gromadzić ludzie, gdy wyciągnął drżącą ze strachu rękę kierunku jej twarzy. Odgarnął jej włosy z czoła. Nad nimi rozległ się grzmot. Powoli otworzyła oczy.
- Chryste, Arthemis – wyjąkał. – Bałem się, że…
- A… a ze mnie… się śmiałeś… w… zeszłym roku… - usłyszał cichszy od szeptu głos dziewczyny.
 Jamesa zalała fala gorącej wdzięczności.
- Żyje!!! – krzyknął ktoś w tłumie.
 Oczywiście, że żyje, ty idioto! – warknął w myślach.
 James wstał, gdy Arthemis znalazła się nagle na niewidzialnych noszach.
- Strasznie krwawi – usłyszała. – Złamana kość przebiła skórę.
Dookoła nich gromadzili się ludzie. Do przodu przedarł się profesor Longbottom z wicedyrektorką.
- Panie Potter nie wiem, czy powinien pan… - zaczęła profesor Vector, ale wystarczyło jedno spojrzenie Jamesa, by zamilkła.
 Profesor Longbottom sterował niewidzialnymi noszami.
 Arthemis całą drogę bujała się w powietrzu, co sprawiało, że było jej naprawdę nie dobrze. Czuła zapach krwi, ale nie do końca zdawała sobie sprawę, skąd się wziął. Ogólnie od wrzasku powstrzymywał ją tylko fakt, że James cały czas obok niej sterczał. Nie wiedziała, czy jej to przeszkadza, czy pomaga, ale przecież nie mogła się zbłaźnić przed Potterem, prawda? Przecież to tylko drobna rana kolana. Czemu aż tak bolało? Przecież była przyzwyczajona do bólu…
 Gdy wnosili ja do skrzydła szpitalnego minęła Rose, Freda i Albusa, którzy stali przy drzwiach.
- Na brodę Merlina! – krzyknęła pani Pomfrey na ich widok, a gdy tylko Arthemis została ułożona na łóżku, narobiła strasznego rabanu i rozkazała wszystkim wyjść. Tylko Al, Rose, Fred i James nie dali się wygonić.
 Arthemis usłyszała szloch. Czy ona oszalała? – pomyślała i już trochę otrzeźwiona po pierwszym szoku, usiadła na łóżku. Boleśnie dało o sobie znać potłuczone kolano
- Zabierzcie ją stad – wychrypiała. – Rose, przestań się mazać! – nakazała ostro i zacisnęła zęby.
- Twardy z pani zawodnik, panno North – mruknęła pielęgniarka, a Albus szepnął coś cicho do Rose i wyprowadził ją ze szpitala. – Nie rozumiem. Walczycie z jakimiś szkaradnymi potworami i nie macie ani zadrapania, a wystarcza godzina tej piekielnej gry i wykrwawiacie się niemal na śmierć. Ktoś mi to wytłumaczy?
 Podbiegła do Arthemis z puszką jakiegoś różowego proszku. Wysypała go na rozdartą skórę. Krew przestała wypływać.
- Zatamowałam krwawienie na chwilę, żebym mogła zbadać rękę – wyjaśniła uspokajająco.
- Rękę? – zdziwiła się Arthemis słabym głosem. – Przecież to w kolano dostałam. 
James i Fred wymienili zaniepokojone spojrzenia.
- Prawdopodobnie to szok. Potem zajmę się kolanem – mruknęła pielęgniarka i zaczęła delikatnymi ruchami badać rękę Arthemis. Dopiero wtedy ta zaskoczona krzyknęła i zbladła gwałtownie.
- O cholera... – jęknęła.
- Kość jest złamana w dwóch miejscach i przemieściła się w dość niebezpieczny sposób. Najpierw muszę ją nastawić, zanim ją wyleczę – westchnęła pani Pomfrey. – To będzie bolało.
- Ekstra – wydusiła poirytowana Arthemis, ale widać było, że walczy ze sobą, żeby nic nie pokazać. Jej białe jak papier czoło, zrosiło się potem, a oddech przyśpieszył.
- Niech pani o tym nie opowiada, bo Arthemis się podnieci. Jest masochistką – oznajmił żartobliwe Fred, siedzący na łóżku obok.
 Arthemis wybuchła krótkim, bolesnym śmiechem i wyciągnęła do niego rękę, zaskakując wszystkich.
 Fred podszedł do niej i ze współczującą miną, uścisnął jej palce. Po czym nagle ugiął kolana i krzyknął z bólu.
- Zaraz nie tylko ja będę połamana, Weasley – warknęła Arthemis, miażdżąc mu dłoń.
- Panno North, proszę się uspokoić i nie ruszać – poleciła jej pielęgniarka surowo, a Arthemis puściła Freda.
- Jezu, nigdy nie można stracić przy tobie czujności – wyjęczał Fred, potrząsając ręką.
- Arthemis, musisz teraz trzymać się nieruchomo – poinstruowała ją pielęgniarka, -  bo inaczej kość znowu się przemieści, a ból będzie jeszcze gorszy.
 W oczach Arthemis zabłyszczały łzy, więc szybko zacisnęła powieki. Nagle poczuła, że ktoś siada na łóżku obok niej. Od razu wyczuła, że to on. Nie dało się go z nikim pomylić.
- To trochę inny rodzaj bólu, co nie, North – wyszeptał jej na ucho i objął ją mocno w taki sposób, żeby nie mogła ruszać prawym barkiem. – Ja ją przytrzymam – powiedział pielęgniarce.
- Będę musiała ją ustawić dwa razy, więc nie puszczaj – poinformowała go.
- Nie myśl o tym – poradził jej szeptem na ucho.
 James poczuł, jak zdrowa ręka Arthemis zaciska się na tyle jego szaty. Potem usłyszał chrzęst, który aż zatrzeszczał mu w uszach, a Arthemis krzyknęła krótko.
- Jeszcze chwileczkę, kochanie – powiedziała pani Pomfrey.
Jamesowi było trochę niedobrze. Czemu nie mogli dać jej czegoś znieczulającego? Mocno obejmował Arthemis, czując na szyi jej drżący oddech i łzy, spływające po policzku.
- Mogłabyś ułatwić wszystkim zadanie i zemdleć – szepnął z trudem i przytknął usta do jej wilgotnej skroni.
- Chciałbyś, Potter – odparła drżąc z bólu, a jej palce jeszcze mocniej zacisnęły się na jego ubraniu.
 Usłyszeli drugi chrzęst, a krzyk zamarł Arthemis na ustach, przemieniając się w jęk. Jej czoło opadło na jego ramie.
Pielęgniarka szybko mamrotała coś z różdżką w ręku, a potem zawijała ramię bandażem.
Gdyby nie to, że Arthemis oddychała szybciej niż po długim biegu, James pomyślałby, że zemdlała. Zaciskając palce na jej włosach, ledwie usłyszał jej cichsze niż szept słowa, który sprawiły, że serce mu zamarło:
- Nie zostawiaj mnie.
- Chyba odpływasz, North – powiedział, przełykając ślinę i ukrył twarz w jej włosach.
 Nagle poczuł, że jej zesztywniałe z bólu ciało, staje się całkowicie bezwładne. Ręka zaciskająca się na jego koszuli opadła z plaśnięciem na łóżko.
 Nie mogłaś wcześnie, uparta idiotko? – pomyślał poirytowany i chory ze zmartwienia.
- Możesz już ją puścić – oznajmiła pielęgniarka.
James nie miał ochoty tego robić, jednak ułożył Arthemis na łóżku powoli i odgarnął jej mokre włosy z czoła.
 Choć nie miał pewności, czy to do niej dotrze, przesunął palcem po jej dłoni i przesłał jej myśl.
 Nigdy cię nie zostawię.

 Lucas i Lily wpadli do skrzydła szpitalnego w momencie, gdy James odchodził od łóżka Arthemis, razem z Fredem.
- Nie wiedziałam, że spadła! – powiedziała histerycznie Lily. – Przysięgam, że nie słyszałam ani słowa. Mecz nadal trwał, a…
- Spokojnie – powiedział Fred. – Nic jej nie jest.
- Ja tak nie uważam - mruknął James i obejrzał się na leżącą na łóżku bladą postać, nad którą nadal pochylała się pani Pomfrey.
 Przez otwarte drzwi do środka weszli też Albus i Rose, która miała ślady łez na twarzy.
- Co z nią?
- Zemdlała – wyjaśnił Fred. – Pani Pomfrey złożyła jej rękę do kupy. Trzeba będzie ją jeszcze pozszywać…
 Nagle usłyszeli odgłos kilkunastu stóp i zauważyli ze zdziwieniem, że w ich stronę biegnie kilku członków drużyny Hufflepuffu. Wpadli do skrzydła.
- Nic jej nie jest? – zapytał kapitan – Sean Caldwell..
- Co was to obchodzi? – odparł James, wpatrujący się tylko w jednego członka ich drużyny. W oczach miał żądzę mordu.
- Słuchaj – powiedział pałkarz Puchonów, - nie chciałem, żeby tak się stało… To był przypadek i…
 James rzucił się na niego z pięściami, ale zanim zdążył zadać mu cios, Lucas i Fred odciągnęli go i siłą przytrzymali.
- Przypadek?! Przypadek, że strąciłeś ją z miotły?! Przypadek, że mało nie wykrwawiła się na śmierć?! Wiesz, co ona przeżyła?!!! – wrzeszczał jak opętany.
- Jezu, przepraszam – powiedział Puchon.
- James, uspokój się – warknął Lucas. – Zagranie było czyste. To się po prostu zdarzyło. Arthemis straciła równowagę i wiatr ją strącił z miotły.
- Tłuczek Malcolma, trafił ją w kolano, dopiero ten drugi zwalił ją z miotły – wyjaśnił Sean uspokajająco.
 Ciężko oddychający James wyrwał się Lucasowi i opuścił ręce. Nadal patrzył nieprzychylnie na pałkarza Hufflepuffu, ale skinął głową.
 Rose i Lily przypatrywały mu się zdumione. Rzadko się zdarzało, żeby tracił nad sobą panowanie, aż tak.
- Sorry, Mal – powiedział Fred. – James jest odrobinę przeczulony na jej punkcie.
 Wtedy dopiero Lucas skojarzył, że Fred i Malcolm są na tym samym roku, więc musieli się znać.
- Naprawdę nie chciałem jej nic zrobić – powiedział poważnie Malcolm, patrząc na James. – Trochę mnie wkurzyła, bo rozumiesz… powaliła mnie jednym zaklęciem, młodsza ode mnie dziewczyna. Ale nie chciałem, żeby jej się coś stało, ok?
 James przetarł dłonią twarz i westchnął ciężko.
- Przepraszam. Chyba nadal jestem w lekkim szoku, po tym jak mi zemdlała na rękach. Ona nie z tych, co mdleją.
- Zauważyłem. Po jej zaklęciu zbierałem się dwa dni – zaśmiał się Malcolm.
- Więc na przyszłość jej nie podrywaj – mruknął James z lekką groźbą w głosie.
- Ma się rozumieć – odpowiedział Puchon. – Wyjdzie z tego?
- Arthemis jest twarda – powiedział Albus. – Za dzień, czy dwa znowu będzie wszystkich rozstawiać po kątach.
- To dobrze – Sean skinął głową reszcie. – Idziemy. Co prawda przegraliśmy, ale nasi, i tak czekają z imprezą. Niezły chwyt – skinął jeszcze głową Lily.
 Uśmiechnęła się do niego uroczo, mówiąc:
- Dzięki.
Pożegnali się z nimi i ruszyli w stronę wyjścia.
 Albus, Rose, Lily, Lucas i Fred jednocześnie spojrzeli na Jamesa, z głupawo uśmiechniętymi minami. Poczuł, że policzki robią mu się gorące i naprawdę nieźle go to zirytowało.
- Spadać – mruknął i odwrócił się od nich. Całe szczęście, że pani Pomfrey przez cały czas była zajęta Arthemis, bo inaczej dostaliby nieźle po głowach, za to, że mało nie zaczęli bójki w skrzydła szpitalnym.
- No! – powiedziała zadowolona z siebie. -  Zatamowałam krwawienie. Kolano powinno się do jutro zupełnie wyleczyć. Z ręką potrwa to trochę dłużej. Przez kilka dni pewnie będzie miała problemy z poruszaniem, ale poza tym wszystko będzie dobrze…
- Widzisz, nic jej nie będzie – powiedział Lucas, trącając Jamesa łokciem.
- Nie miałem co do tego żadnych wątpliwości, po tym jak mało mi nie zmiażdżyła ręki – oznajmił gburowato Fred.
- Idźcie się przebrać – powiedziała Rose, gdyż Lily, Lucas i James nadal byli w szatach do quidditcha. Na ubraniu Jamesa widać było nawet ślady krwi. – A ja i Al pójdziemy powiedzieć wszystkim, że nic jej nie będzie…
- Jutro do niej zajrzymy. Na pewno będzie już przytomna – dodała Lily i ciągnąc Jamesa za szatę wyprowadziła go ze skrzydła szpitalnego. 

 Fred schodził właśnie na kolacji do Wielkiej Sali, gdy usłyszał z bocznego korytarza jakieś podniesione głosy. Z ciekawością spojrzał w tamtą stronę. Zdziwiony ujrzał Malcolma i Valentine. Niespodziewanie rozzłościło go to. Co oni razem robili?
  Podszedł bliżej.
 Malcom oparty o ścianę, ze znudzoną miną słuchał co Valentine do niego mówi.
- Idioto, mogłeś ją zabić! Nie cierpię tej brutalnej gry!
- Przecież powiedziałem ci, że…
- Cicho bądź! Masz ją przeprosić, słyszysz!
- Ale ona jest nieprzytomna.
- Nie denerwuj mnie!
- To nie była moja wina!
- Nie kłam! Widziałam co się stało!
Fred patrzył na jej zaognioną twarz z fascynacją i rozbawieniem.
- Jakiś problem? – zapytał.
Obydwoje obrócili się w jego stronę.
- Fred… - westchnął z ulgą Malcolm. – Może tobie uwierzy, że nie zrobiłem tego specjalnie.
Fred nie miał zamiaru w żaden sposób mu pomagać, dopóki Valentine była na niego zła. Dziewczyna spojrzała uparcie na niego.
- Jak się czuje Arthemis? – zapytała.
- Zmiażdżone kolano i dwa otwarte złamanie z przemieszczeniem.
Valentine wściekła jak osa, błyskawicznie odwróciła się do Malcolma. Z całej siły uderzyła go pięścią w ramię.
- Opanuj się idiotko – warknął i złapał się za rękę.
- To ty się opanuj… Niech tylko rodzice się o tym dowiedzą! – zagroziła mu.
Fred ze zdziwieniem zachichotał.
- Jesteście rodzeństwem?
Valentine złapała Malcolma za ucho i pociągnęła.
- Jestem młodszą siostrą tego kretyna – powiedziała z niesmakiem.
- Spoko, Mal – roześmiał się Fred. – Ja jej wytłumaczę co się stało – powiedział i delikatnie uwolnił ucho Malcolma z uścisku siostry. – Możesz iść.
- Nie wtrącaj się w to, Weasley – warknęła Valentine i wyrwała się z uścisku. Malcolm wykorzystując to, że złość siostry przeniosła się na kogoś innego, szybko zwiał korytarzem.
- Słuchaj – powiedział uspokajająco Fred, - po, co masz się na niego gniewać, skoro ta gra już na tym polega? Nie zmienisz zasad…
- Ale nie musi mi się podobać, że mój brat mało nie zabił mojej koleżanki… - odwarknęła, zakładając ręce na piersi.
- Nie przesadzaj. Arthemis nawet nie straciła przytomności – oznajmił Fred. – Co jest, co prawda dziwne, ale pozostaje faktem. Za kilka dni będzie na nogach. I tak do twojej wiadomości, to nie Malcolm ją zrzucił z miotły, tylko wiatr.
- Czemu go bronisz? – zapytała podejrzliwie. – Nie powinieneś być wściekły, że zaatakował twoją przyjaciółkę?
- Cóż rozbawiło mnie to, że tak wielki chłop daje się ustawić takiemu chucherku jak ty – powiedział spokojnie, prawidłowo przewidując, że cała zaczerwieni się ze złości. – A poza tym… - przerwał jej zanim zdążyła na niego nawrzeszczeć, - już James zdążył go objechać. Mało go nie pobił…
 Valentine opuściła wojowniczo uniesione dłonie i westchnęła.
- Niech ci będzie. Ale i tak jesteś idiotą…
Fred zaczął się śmiać.
- Wiesz, że mówisz to, żeby bardziej przekonać siebie? Zaczynam ci się podobać – dodał cicho.
-Chyba zwariowałeś – prychnęła. – Jesteś niewrażliwym zboczeńcem, który widzi tylko to, co mu sprawia przyjemność.
 Fred nachylił się do niej i szepnął jej na ucho:
- Tylko to co sprawia nam przyjemność ma sens.
Valentine gwałtownie zamrugała przytłoczona bliskością jego ciała. Powinna go odepchnąć. Tak, powinna… Z tym, że jej też sprawiało to przyjemność.
- Prawda… Valentine? – mruknął cicho, a jej imię w jego ustach zdawało się grzeszną pokusą. Poczuła muśnięcie na policzku. Dłoń Freda przytrzymała jej podbródek, gdy schylił się do jej ust.
 Jej umysł musiał się na chwilę zawiesić, bo inaczej nigdy by na to nie pozwoliła. Ale prawdą było, że całował po mistrzowsku. Jakby miał niezliczoną ilość czasu na to. Jej wargi poddały mu się bez sprzeciwu, ciesząc się z każdego muśnięcia. Jego palce zsunęły się po jej szyi, i nacisnęły miejsce, w którym bił przyśpieszony puls.
Ich wargi powoli się rozłączyły. Valentine zamrugała zaskoczona.
- Uznam to za podziękowania, za powstrzymanie Jamesa, przed zmasakrowaniem twojego brata – mruknął cicho i położył jej palec na ustach.
 W jej dotąd zamglonych oczy, pojawiły się gniewne błyski. Fred się uśmiechnął.
- Do następnego… Valentine – dodał, odwracając się i odszedł.
- Przecież ja cię nawet nie lubię! – krzyknęła za nim sfrustrowana Valentine.
- Ale ci się podobało – odpowiedział cicho, bez najmniejszej wątpliwości. – A przecież tylko to się liczy…
 Valentine wpatrywała się w jego plecy oburzona. Ale czuła w całym ciele iskierki złości i zadowolenia. Kurcze… on rzeczywiście miał rację.
 Krzyknęła sfrustrowana i odwróciła się na pięcie.


 Nigdy cię nie zostawię.
 Gdy dwa dni później Arthemis otworzyła oczy, była to pierwsze co usłyszała w swojej głowie. Przyniosło jej niespodziewaną falę czułości i jakiegoś innego jej nieznanego dotąd uczucia. Ogarnęło ją ciepło, ale miała wrażenie, że gdzieś na krańcach umysłu majaczą jakieś ciemne chmury. Nie chciała się na razie nimi zajmować. Tchórzliwie wolała pławić się w cieple, czułości i wdzięczności.
 Rozejrzała się po szpitalnej sali. Spojrzała na wielki zegar wiszący na ścianie. Było w pół do trzeciej. Kończyły się właśnie ostatnie popołudniowe lekcje. Arthemis czuła okropną sztywność w prawej ręce, ale kolano już wcale nie bolało. Cóż będzie musiała trochę potrenować, zanim znowu wrócą jej zdolności w prawej dłoni, żeby mogła dobrze rzucać zaklęcia.
- Panno North, wreszcie się pani obudziła – pielęgniarka uśmiechnęła się do Arthemis. – Cieszę się, że chociaż raz postanowiła pani nie wstawać od razu po zabandażowaniu.
- Długo spałam?
- Ponad czterdzieści osiem godzin. Jestem z pani dumna, chociaż pani przyjaciele są w szoku. Bali się, że zapadła pani w śpiączkę…
 Arthemis westchnęła.
- Nie wiem, co mi się stało… - mruknęła i podniosła się na poduszkach. Ręka ją nieznacznie zabolała.
- To było bardzo poważne otwarte złamanie – powiedziała pani Pomfrey surowo. – Kość przerwana w dwóch miejscach z przemieszczeniami. Straciła pani dość dużo krwi. Trochę potrwa zanim wróci pani zupełna swoboda w posługiwaniu się nią.
- Jak długo? – zapytała zaniepokojona Arthemis.
- Co najmniej tydzień jeżeli nie będzie jej pani nadwerężać.
Arthemis westchnęła zrezygnowana.
Usłyszały narastający hałas na korytarzu. Pani Pomfrey nie wydawała się tym zdziwiona.
- To chyba codzienna delegacja… Proszę powiedzieć przyjaciołom, żeby nie zachowywali się zbyt głośno – poprosiła i odeszła w kierunku swojego gabinetu.
 Chwilę później do skrzydła wpadli Rose i Albus. Gdy zobaczyli, że Arthemis siedzi na łóżku, krzyknęli z radości i do niej podbiegli.
- Jak się czujesz? – zapytała Rose.
- Dobrze – odparła Arthemis. – Nic mi nie jest.
- Arthemis byłaś nieprzytomna przez dwa dni – powiedział Albus surowo.
- Trochę nas przestraszyłaś… - przyznała Rose.
Drzwi do skrzydła szpitalnego się otworzyły i wbiegła Lily. Zanim zdążył ją powstrzymać wskoczyła na łóżko Arthemis i przytuliła się do niej.
 Arthemis właśnie najbardziej uwielbiała w niej tę spontaniczność. Była niezwykle uczuciową osobą.
- Boli cię ręka? – zapytała z niepokojem, kładąc się przy jej boku i podnosząc na nią błyszczące oczy.
- Trochę – zaśmiała się Arthemis. – Jest zesztywniała… Ale przestańcie mówić o mnie, powiedzcie mi co się działo przez ostatnie dwa dni…
- Spokojnie. Nic ciekawego – stwierdził Albus.
- Chociaż po meczu było gorąco – zaśmiała się Lily. – James mało się nie pobił z Malcolmem…
- Z kim?
- Pałkarzem Hufflepuffu – wyjaśnił Albus.
- Aaaa… - Arthemis skinęła głową. – A czemu chciał się z nim bić?
- Bo myślał, że to przez niego zleciałaś z miotły – odpowiedziała cierpliwie Rose.
Arthemis zrobiła wielkie oczy.
- Zwariował?
- Trochę sfiksował po tym, jak widział cię krwawiącą i mdlejącą…
Nagle Arthemis sobie wszystko przypomniała. O kurcze… Zrobiło jej się niezwykle ciepło. Musiała o tym pomyśleć… ale nie teraz, gdy ta trójka się na nią gapiła.
- A kto w ogóle wygrał mecz? – zmieniła temat.
- Pomimo tego cholernego wiatru złapałam znicza – pochwaliła się Lily.
- Prowadzimy w tabeli? – upewniła się.
- Jesteśmy równo ze Ślizgonami na razie – oświadczył Albus.
Usłyszeli na korytarzu śmiech, a do skrzydła wszedł Lucas z Jamesem.
- James, ty sobie kiedyś nagrabisz… - powiedział rozweselony Lucas.
- Nie moja wina, że jego gęba aż się o to prosiła – odpowiedział spokojnie James, a potem jego spojrzenie pobiegło do Arthemis. – Wyspałaś się? – rzucił beznamiętnie.
 Uśmiechnęła się kącikiem ust.
- Co tam znowu zmalowałeś? – zapytała, patrząc na niego podejrzliwie.
Wzruszył ramionami i podszedł bliżej.
- Flint miał pecha trafić do mnie na szkolenie. A ponieważ jego inteligencja jest raczej ograniczona, nie zrobił dostatecznie szybkiego uniku i musiałem ugasić pochodnię na jego głowie…
Albus się roześmiał, natomiast Rose patrzyła na Jamesa ze zgrozą.
- Nie powinieneś wykorzystywać swojej pozycji, żeby załatwiać osobiste porachunki – powiedziała surowym tonem. – Nauczyciele powierzyli ci to zadanie, bo…
- Przecież go zgasiłem, prawda? – przerwał jej Jamesa.
- W ogóle nie powinieneś…
- On też nie powinien ignorować tego, co tłumaczę. Gdyby słuchał wiedziałby, jaką moc ma zaklęcie – zakończył temat.
- Ale…
- Rose on i tak cię nie słucha – powiedział Al.
- A poza tym Flint to kretyn. Jestem pewien, że narobi więcej zamieszania, niż pomoże – dodał Lucas. – Nie wiem, po co on się wpisał na listę. Na pewno coś odwali…
- Może wcale nie! – upierała się Rose.
- Rose – westchnęła z rezygnacją Arthemis. – Jesteś naiwna…
Pani Pomfrey weszła do sali z tacą, na której poustawiane były naczynia.
- Jeszcze tu jesteście? – zdziwiła się. – Wynoście się… ta dziewczyna nie jadła od dwóch dni.
- Przyjdziemy później – powiedziała Lily, zeskakując z łóżka Arthemis. – Zresztą Arthemis nie długo wyjdzie, prawda?
Pielęgniarka spojrzała na pacjentkę niezadowolonym wzrokiem.
- Wolałabym, żeby tu jeszcze jakiś czas została.
- Nie mam mowy – powiedziała szybko Arthemis. – Zwariuje…
- Arthemis – mruknął groźnie James.
- Przecież nic mi już nie jest. Muszę uważać kilka dni na rękę, ale to wszystko – spojrzała błagalnie na panią Pomfrey.
- Siłą cię tu nie zatrzymam – westchnęła. – Jutro możesz wyjść, ale masz na siebie uważać…
- My będziemy na nią uważać – powiedział Albus. – Na Arthemis nie można liczyć w tej kwestii.
Arthemis wyszczerzyła zęby.
- Widzi pani… nic mi nie będzie.
- No już dobrze. Zmykajcie teraz. Wypuszczę ją jeżeli jeszcze odpocznie.
- Słyszeliście? – powiedziała Arthemis, biorąc łyżkę do ręki z tacy którą postawiła przed nią pani Pomfrey. – Zmiatajcie.
 Wszyscy ze śmiechem ruszyli do drzwi.
 Będąc już prawie na korytarzu, coś kazało się Jamesowi obrócić.
 Patrzyła na niego, a gdy ich spojrzenia się spotkały, uśmiechnęła się i bezgłośnie powiedziała: dziękuję.
 James z uśmiechem pokręcił głową i zamknął za sobą drzwi. W lepszych i gorszych sytuacjach, zawsze potrafiła sprawić, że jego serce biło szybciej.


Pani Pomfrey dotrzymała obietnicy i wypuściła Arthemis ze szpitala. Dziewczyna była więcej niż zadowolona z tego powodu. Szczególnie dlatego, że w czwartek odbyła się lekcja opieki nad magicznymi stworzeniami.
 Razem z Albusem poczłapała na zajęcia na błonia, skąpane w siąpiącym deszczu. Nie czuło się deszczu, dopóki ubranie nie zaczynało ci ciążyć.
 Hagrid na ich widok pokręcił głową i westchnął.
- Ach, wy diablęta. Chyba naprawdę lubicie leżeć w szpitalu…
- Nie wiem, o co ci chodzi – mruknął Arthemis, zakładając ręce na piersi.
- Nie wiedziałem, czy cię wypuszczą ze szpitala, ale tym lepiej, że jesteś. Ktoś chce się z wami spotkać  – dodał ciszej, nachylając się do nich. – Zaczekajcie chwilę po lekcji…
 Albus i Arthemis wymienili zaskoczone spojrzenia.
- Nieźle łupnęłaś, Arthemis – dodał głośniej, pewnie naiwnie chcąc odwrócić uwagę pozostałych uczniów.
- Taaa, nic przyjemnego – mruknęła, poruszając barkiem.
– Słyszałem, że się tobą któś troskliwie zajął – dodał sugestywnie poruszając ogromnymi brwiami.
 Arthemis spłonęła rumieńcem, a Albus zachichotał. Plotki się szybko roznosiły…
 Który z tych idiotów to opowiedział? Zastanawiała się w myślach zdenerwowana. Postawiłaby na Freda. Skopie mu za to tyłek… Co on sobie myśli, że jak raz zemdlała i zalała się krwią to od razu może to rozpowiadać jako smakowity news? Kretyn.
- No, dobra dzieciaki! – zagrzmiał Hagrid.  – Skoro już wiecie, że to coś co atakuje zamek da się zatrzymać ogniem, pomożecie mi trochę, co? Zrobiłem se własne zabezpieczenia…
 Przed jego chatką w klatkach siedziały wszelkie ogniste stwory, jakie Hagrid miał przyjemność hodować. Arthemis pierwszy raz w życiu widziała sklątkę tylnowybuchową. Była fascynująca. Jednak chyba nikt nie podzielał jej opinii. Ogniste salamandry, ogniste kraby i inne potwory zionące (brakowało chyba tylko smoka), bądź tryskające ogniem, nie wydawały się z resztą odwzajemniać te uczucia. Przez pręty kojców przedzierały się strumienie ognia.
- I co my niby mamy z tym zrobić? – zapytała jąkając się Marissa Corner z Ravenclawu.
- No musimy je nakarmić – odpowiedział Hagrid jakby to było oczywiste.
Albus znużonym gestem zasłonił dłonią twarz.
Hagrid krążył wśród uczniów, pouczając ich, że nie wolno im straszyć maleństw, bo staną się agresywne. Połowa uczniów stała się agresywna właśnie od jego słów.
W końcu dotarł również do Albusa i Arthemis. Albus trzymał wiadro z karmą dla podopiecznych Hagrida, a Arthemis zajmowała się resztą. Miała swoją metodą, która nie bardzo podobała się Hagridowi. Zaklęciem zamrażającym unieruchamiała stwora, a gdy Albus nasypał im karmy, zamykała kojce i odmrażała je. Zauważyła, że część uczniów zaczęła ją naśladować. Z tym, że jeszcze nie do końca im wychodziło zaklęcie i potwory odmrażały się zanim zdążyli wyjść z klatki.
 Hagrid patrzył z niesmakiem jak zamraża kolejną sklątkę.
- Nie uważam, żeby to była dobra metoda – powiedziała, patrząc z żalem na swoją ulubienicę.
- Lepiej ona niż ja – odparła mu Arthemis i zaczęła masować bolącą jeszcze rękę. Dobrze, że zaklęcie nie było zbyt trudne, bo miałaby poważny kłopot.
- Powiedz, Hagridzie? Czy te stwory nie wdarły się to chatki? – zapytał Albus.
- Nie. Lucas i Lily świetnie dali sobie radę…
 Albus zmarszczył się niezadowolony. Chyba nadal mu się nie podobało, że Lily się tak narażała.
- Z nimi na miotle nikt nie ma szans – odpowiedziała Arthemis nostalgicznie.
- Kto chce się z nami spotkać? – zapytał go cicho Albus.
Arthemis ciekawie nadstawiła uszu.
Hagrid spojrzał na las. Chyba coś tam dostrzegł, bo skinął głową.
- Idźcie. Uczniowie was nie zauważą, są zbyt zajęci. Za moją chatkę…
 Arthemis i Albus wymienili zaskoczone spojrzenia, ale skinęli dyskretnie głowami i cichcem odeszli od reszty grupy.
 Za chatką czekały na nich centaury. Severin i Firenzo. Gdy ich zobaczyły skłoniły przed nimi głowy.
- Nic wam nie jest?! – Arthemis do nich podbiegła. – Na Boga zapomniałam o was. Zupełnie zapomniała! Jaka ze mnie idiotka!
 Severin zachichotał.
- Spokojnie, dziecko. Dzięki wam, nic nam nie jest. Tym razem nikomu się nic nie stało. Ten czarodziejski proszek, który nam podarowaliście bardzo nam pomógł.
- Zabiliśmy kilku z nich za pomocą płonących strzał. Ale nie zaatakowały bezpośrednio obozu. Ruszyły na zamek…
- Szybko się nimi zajęliśmy – odparła Arthemis. – Dyrektor z wami rozmawiał?
- Tak. Gabriel Deveraux udzielił nam pomocy na tyle na ile mógł przed następną ciemną kwartą. Hagrid będzie tam z nami.
- Poradzicie sobie? – zapytał Albus. – Nie lepiej by było, gdybyście przybyli do zamku.
- Ta szlachetna propozycja również padła – Firenzo skłonił głowę. – Ale to las jest naszym domem i będziemy go bronić.
- Dostarczono nam już ten dziwny proszek… Postaramy się również zrobić kilka pułapek. Może zatrzymamy chociaż część z nich, zanim napadną na zamek.
- Zajmijcie się sobą – powiedziała Arthemis uspokajająco. – My damy radę…
- Nauczyciele i uczniowie obronią zamek – dodał Albus.
- Więc życzymy wam powodzenia.
- I wzajemnie – odparł Albus. – Musimy już iść. Zanim ktoś zobaczy, że nas nie ma.
- Uważajcie na siebie – powiedział Firenzo.
- Będzie dobrze – uśmiechnęła się Arthemis i razem z Albusem ruszyli z powrotem na zajęcia. 


 Jednak wcale nie było dobrze. Po kilku dniach okazało się, że Arthemis wcale nie radzi sobie tak sprawnie, jakby chciała. Ręka jej sztywniała i nie mogła nią ruszać tak szybko jak zazwyczaj. Było to dla niej nieustannym źródłem frustracji. Jednak pani Pomfrey stwierdziła, że to po takim złamaniu normalne i powinna za dwa-trzy dni przejść. Upór Arthemis wcale jej nie pomagał ćwicząc kolejne zaklęcia, powodowała, że ręka w miejscach złamań zaczynała ją boleć.
 W końcu pewnego wieczora sfrustrowana rzuciła różdżkę na swoje łóżko zła na swoją chwilową niesprawność i pomyślała, że dobrze by było się przejść i ochłonąć, bo ta sytuacja ją lekko mówiąc irytowała.
 Bez sensu wałęsała się po zamku. W końcu zawitała do Izby Pamięci. Z zainteresowaniem oglądała wszystkie postawione tam pamiątki i to ją naprawdę uspokoiło. Wspomnienia o ludziach z przeszłości, przynosiły jej dziwne ukojenie.
 Spokojnie wyszła z Izby Pamięci i nagle ogarnęły ją złe przeczucia. Spojrzała wzdłuż korytarza. Niedaleko od niej o ścianę opierały się dwie postaci. Arthemis sięgnęła po różdżkę, gdy tylko zobaczyła, kto to jest. I nie znalazła jej. Po raz pierwszy w życiu naprawdę się przestraszyła. Ale dzięki Bogu nie pokazała tego po sobie. Stanęła w jak zwykle drwiącej, pewnej siebie pozie.
- Czyżbyś się ostrzygł Flint? – zapytała słodko.
Zwykle długie włosy chłopaka, były teraz przycięte krótko przy głowie. Rozszerzył nozdrza, jakby miał zamiar zionąć ogniem.
- Słyszałem, że jeszcze nie do końca radzisz sobie z ręką… - odparł wesoło. – A to pech, co nie?
Arthemis nie odpowiedziała. Musiała szybko coś wymyślić.
- Wiesz, naprawdę miałem nadzieję, że wykrwawisz się na śmierć – odpowiedział i zrobił kilka kroków w jej stronę. – Ogólnie to nic do ciebie nie mam, ale trafiło by to w Pottera, a to by mnie niezwykle ucieszyło…
 Podszedł jeszcze bliżej. Arthemis miała wielką ochotę się cofnąć, ale mimo wszystko stała w miejscu niczym skała.
- Boli cię to, że zawsze jest lepszy od ciebie, prawda? – powiedziała z satysfakcją.
- Lepszy? – prychnął. – Nie powiedziałbym…
- Nie dorastasz mu do pięt – zaśmiała się drwiąco.
Przysunął się do niej tak, że mogła poczuć jego oddech na twarzy.
- Jesteś ładna, ale głupia. Widocznie nie spotkałaś prawdziwego mężczyzny skoro tak myślisz.
- Chyba nie masz na myśli siebie – prychnęła.
- Chętnie ci pokażę kto jest lepszy – odgarnął jej włosy do tyłu obrzydliwie intymnym gestem i nachylił się nad nią.
 Zanim pomyślała, podniosła rękę i uderzyła go w twarz. Nie miał prawa zbliżać się do niej tak blisko.
 Spojrzał na nią wściekle i chwycił ją za rękę, ściskając mocno. Skrzywiła się mimowolnie.
- Oj, czyżby to była ta ręka? – zapytał z nieprzyjemnym śmiechem. – Przepraszam, nie wiedziałem… - dodał i z całej siły zacisnął palce na jej przedramieniu. Zacisnęła zęby, żeby nie jęknąć. -  Zawsze uważasz, że w walce jesteś zdolna dorównać facetom. Ale jesteś tylko dziewczyną… i zaraz ci to udowodnię…
 Zanim Arthemis zdążyła się wyswobodzić, Flint uniósł rękę i walnął ją na odlew w twarz, tak, że upadła. Policzek piekł ją niemiłosiernie. Odruchowo położyła na nim dłoń. Była w niezłym szoku. Jak on śmiał? Pierwszy raz ktoś ja tak poniżył. Musiała coś zrobić. Jednak korytarz był blokowany przez kumpla Flinta.
 Flint nachylił się nad nią z zadowoloną miną.
- Widzisz… - chwycił ją za nadgarstek, chcąc do siebie pociągnąć, ale Arthemis odruchowo złapała go za dłoń i przekazała mu mentalny cios, jakby  chciała myślami uderzyć w jego myśli. Flint sekundę później zwinął się z bólu, łapiąc za głowę, a Arthemis zerwała się na równe nogi i pognała przed siebie, wykorzystując to, że kumpel Flinta podbiegł do niego przerażony.
 Arthemis zatrzymała się dopiero na siódmym piętrze. Schowała się w jakiejś klasie, żeby ochłonąć. Dotknęła twarzy i skrzywiła się. Na pewno zrobi jej się siniak… Ale była z niej idiotka. Jak mogła gdziekolwiek ruszyć się bez różdżki!!
 Co ona zrobiła? I jak to zrobiła? Nie myślała o tym, po prostu nie chciała, żeby Flint był zbyt blisko niej. Jej umysł zadziałał jak strażnik. Ale nie powinna była tego robić. Pomimo wszystko. Nie miała prawa włamywać się do czyjegoś umysłu nawet, jeżeli zrobiła to we własnej obronie. Głowa zaczynała ją trochę boleć. Ale tylko trochę. Co było dziwne… Do tej pory czaszka powinna jej dymić. Jej umysł naprawdę robił, co chciał…
 Rozważając to i wyrzucając sobie od najgorszych przesiedziała w klasie ponad godzinę.
 Weszła do Pokoju Wspólnego, próbując uniknąć dociekliwych pytań. Na szczęście w wieży Gryffindoru nie było zbyt wielu ludzi, bo większość jeszcze nie wróciła z kolacji. Miała jednak pecha. Siedzieli tam Rose i Albus, wertując znowu jakieś książki.
- O, Arthemis, słuchaj, pamiętasz, co… - zamilkła po spojrzeniu na nią, a potem krzyknęła. – Na Boga, co ci się stało?!
 Arthemis zrezygnowana padła na kanapę.
- Arthemis, ktoś cię uderzył – stwierdził Albus poważnie, zaniepokojonym głosem.
 Jakby nie wiedziała… Przez dłuższą chwilę milczała, a potem wybuchła.
- Jak mogłam być taka głupia!? Taka nieostrożna?! Nie mieć przy sobie różdżki?! Przecież to jak samobójstwo!
- Co się stało? – zapytała Rose.
- Flint mnie dopadł – oznajmiła Arthemis. W tym czasie Albus machnął różdżką i wyczarował zimny okład. Przyłożył jej delikatnie do policzka, ale i tak syknęła.
- Uderzył cię? – zapytała z przerażeniem Rose.
- Ja jego pierwsza. Ale potem zwiałam – powiedziała wściekle. – Gdybym miała przy sobie różdżkę!! Dokopać Flintowi! Taka okazja!
- Nie żartuj – powiedział z naganą Al. – Jeżeli podniósł na ciebie rękę, musisz o tym powiedzieć nauczycielom. Pojedynki to jedno, ale używanie w taki sposób siły fizycznej, przez czarodzieja, jest jednym z najgorszych…
- Nic mnie to nie obchodzi! To sprawa między mną, a nim i kiedy tylko moja ręka przestanie sobie żartować, dopadnę go tak jak on dopadł mnie!
- Mógł cię poważnie zranić! – Albus podniósł głos. – To nie jest zabawne! Gdyby…
 Albus zupełnie nagle zamilkł, patrząc ze zgrozą na coś ponad ramieniem Arthemis.
 Arthemis już wiedziała, kto za nią stoi. Nie musiała jej tego mówić nawet mina Albusa. Emocje Jamesa zawsze jakimś cudem przedzierały się przez jej osłony. Zerwała się z kanapy. Było to fatalne w skutkach, gdyż okład spadł z plaśnięciem na ziemię, odsłaniając jej zaczerwieniony policzek, na którym tworzył się siniak.
 W oczach Jamesa dojrzała płomień, który nie wróżył zbyt dobrze. Zacisnął palce w pięści i wpatrywał się w nią jakby już leżała na łożu śmierci.
 Zapobiegawczo Lucas i Fred ustawili się za nim, jakby byli gotowi, zatrzymać go zanim postanowi zrobić coś głupiego.
 - Co się stało? – zapytał zimno, siłą opanowanym głosem.
- Nic – odarła szybko Arthemis.
- Powiedz!! – zażądał gwałtownie.
- Nie wrzesz na mnie, Potter!! – podniosła głos, gotowa stoczyć z nim jak zawsze bezsensowną walkę.
- Więc nie kłam!                               
- Nie muszę! Jeżeli nie będę chciała to ci nie powiem!
- Jesteś pewna? – zapytał ciszej z groźbą w głosie.
 Arthemis odetchnęła.
- To była moja wina – powiedziała szybko. – Nie wzięłam ze sobą…
- Flint ją uderzył – oznajmiła nagle Rose.
- Rose! – syknęła na nią wściekle Arthemis.
- Uderzył cię! – powiedziała Rose ze łzami w oczach. – A gdyby zrobił coś gorszego?
 Miejsce ognia w oczach Jamesa zastąpił lód.
 – Zabije go…
- James to nie jest… - zaczął Albus, ale pod zimnym spojrzeniem brata, natychmiast zamilkł.
 - Przecież nic się nie stało – starała się załagodzić sprawę Arthemis. – Gdybym miała przy sobie…
 W odpowiedzi James posłał jej chłodne spojrzenie. Unosiła się nad nim czerwona mgiełka furii. Nic co by powiedziała i tak by do niego nie dotarło. Gdy ona zastanawiała się co zrobić, odwrócił się na pięcie i został od razu zatrzymany przez dłoń Lucasa. Przez chwilę w milczeniu patrzyli na siebie, a potem Luke skinął głową i opuścił dłoń. James wyszedł szybko przez dziurę w portrecie.
- Czemu to zrobiłeś? – zapytała nerwowo Arthemis, Lucasa.
- I tak bym go nie powstrzymał – Luke wzruszył ramionami.
- Też myślę, że to raczej niemożliwe – szepnął Albus.
- A założysz się? – odpowiedziała Arthemis i ruszyła w pogoń za Jamesem.
- Idiotka – oznajmił Fred. – Gdy James zobaczy jeszcze raz ten ślad na jej policzku, wścieknie się jeszcze bardziej.
- James dorwie Flinta, bez względu na to, co Arthemis zrobi – mruknął Lucas. – Zbyt mocno nim to wstrząsnęło, żeby to po prostu zostawił…
 Albus i Rose z niepokojem wpatrywali się w wyjście z Pokoju Wspólnego.
- Nie mogę mu na to pozwolić – powiedziała gwałtownie Rose. – To on oberwie, jeżeli któryś nauczyciel się dowie – ruszyła do portretu, ale nagle drogę zagrodzili jej Fred i Lucas.
- Co wy wyprawiacie?! – rzuciła gniewnie.
Poczuła na ramieniu dłoń Albusa.
- Zostań – powiedział. – Flint sam sobie jest winny, że wciągnął w to Arthemis. Teraz James już mu nie odpuści. Zresztą nie uważasz, że zasłużył na to atakując ją?
 Rose przez chwilę milczała, ale przypomniała sobie czerwony ślad na skórze Arthemis i jej wzrok, pokazujący zranioną dumę. Poniżył ją i ukazał jej słabość. A Arthemis nie znosiła własnych słabości. Bała się ich…
Rose zacisnęła dłonie w pięści. Tak, Flint na to zasłużył… 
 Arthemis zobaczyła Jamesa na piątym piętrze. Zbiegła za nim szybko po schodach.
- Natychmiast stój!
- Wracaj do Wieży! – odkrzyknął, nie zatrzymując się.
- Zatrzymaj się, Potter! – wrzasnęła oburzona jego zachowaniem.
- Wrócę jak tylko dorwę, Flinta – powiedział spokojnie, nawet na nią nie spojrzawszy.
- Nie będę waszą osobistą rozgrywką!! – Arthemis w końcu chwyciła Jamesa za ramię i odwróciła do siebie.
- To on zrobił z tego osobistą sprawę, gdy cię dotknął – powiedział gwałtownie.
- Sprowokowałam go.                  
James miał wściekłą miną, delikatnie popchnął ją na ścianę i przysunął się do niej. Ograniczając jej ruch.
- Taki jest z tobą problem – powiedział gniewnie. – Nigdy nie wiem, co znowu odwalisz, żeby narazić swoje zdrowie.
 Do Arthemis dotarło, że on jest naprawdę wściekły. Nie tylko przez to, że Flint był jego wrogiem. Ale przez to, że dotknął właśnie jej… Przez chwilę trawiła tę myśl. Jak go powstrzymać, zanim zrobi coś głupiego?
- Walczysz z czarownicami, biegasz po lesie, myślisz, że wszystko dasz radę zrobić sama… Ile jeszcze razy będę musiał z twojego powodu przez to przechodzić?!
- Przez co? – zapytała oszołomiona, mrugając gwałtownie. -  Po prostu spacerowałam, a on… - dodała szybko obronnym tonem, gdyż jego złość zaczynała się obracać przeciwko niej, ale wtedy zdała sobie sprawę, że to wcale nie był dobry pomysł.
- A więc jednak to on cię zaatakował – rzucił wściekle.
Usłyszeli złośliwy chichot, gdzieś w pobliżu. Rozejrzeli się zdziwieni.
- Zaatakował? –  Z tajnego przejścia za gobelinem wynurzył się Flint, nie wiedzieć czemu rozbawiony. – Nie powiedziałaś mu Arthemis, że przeżylibyśmy gorące chwile, gdybyś nagle nie zrobiła się agresywna?
 Arthemis przerażona spojrzała w oczy Jamesa. Ich delikatny brąz zmienił się w zupełną czerń.
- Tak myślałem, że do niego pobiegniesz – powiedział Flint zbliżając się do nich. – W sumie o to mi chodziło… Nie jesteś taka odważna jak mówią. Od razu biegniesz do niego, gdy potrzebujesz pomocy. Zajęcie się jego małą ulubienicą, było idealnym sposobem na wyprowadzenie go z równowagi. Chociaż nie mówię, że przyklejenie się do ciebie, kochanie, było przykrym doświadczeniem… Nie powiem jesteś ładniutka. Idealna do zabawy, prawda Potter? Te gniewne oczy, gwałtowne ruchy. Zaciśnięte usta, które aż się proszą, żeby je zmiękczyć... Pocałowałeś ją kiedyś, James? – zapytał z udawaną ciekawością, głosem podszytym drwiną.
 Arthemis nadal wpatrywała się w oczy Jamesa, które zachodziły już czerwoną mgiełką, ale odbijały się w nich gwałtowne emocje. On naprawdę o tym myślał? – zapytała siebie w myślach.
- Mnie się niemal udało – dodał rozbawiony Flint, nie zdając sobie sprawy, że James już dawno przekroczył granicę samokontroli. Furia, która go zalała przeniknęła Arthemis.
- Przegiąłeś Flint – powiedział morderczym szeptem i odwrócił się, już trzymając różdżkę. W tej samej minucie Flintem cisnęło o ścianę. – Nie zbliżaj się – warknął do Arthemis, gdy chciała go zatrzymać. Wpatrywał się w chłopaka, leżącego pod ścianą bez śladu litości, przeszedł kilka kroków i stanął nad Flintem
- Wstawaj! – rozkazał.
 Flint się podniósł i od razu chciał zaskoczyć Jamesa zaklęciem, ale ten je odbił od niechcenia. Przez chwile nic nie robił oprócz zbijania uroków Flinta w różne strony.
- Drażnisz mnie od sześciu lat – powiedział zimno, zmuszając Flinta do cofania się. – Ale tym razem przekroczyłeś granicę.
- Czyżby aż tak cię obchodziła? – Flint wyraźnie starał się zdekoncentrować Jamesa. – Przecież to zwykła, mała…
 TRZASK!
 Pięść Jamesa wylądowała na nosie Denisa.
- To za jej policzek – oznajmił.
 Flint otarł krew z nosa i od razu chciał zaklęciem odrzucić od siebie Jamesa. Arthemis z zafascynowaniem i przerażeniem patrzyła jak zaczęli walczyć. Zaklęcia błyskały na wszystkie strony, robiąc przy tym straszny hałas. Jeżeli ktoś to usłyszy…
 James po raz drugi rzucił Flintem o ścianę. Ten z trudem dźwignął się na nogi. Flint cofał się powoli zdając sobie sprawę, że nie ma szans przed zaklęciami i furią Jamesa.
- Co? Już masz dość? – zadrwił James.
- Nie! – krzyknął Flint. – Ale wiesz… odkryłem twoją słabość. Wyobraź sobie, jak cudownie będzie denerwować cię za każdym razem ją atakując…
 Usłyszawszy to James na chwilę stracił koncentrację, Flint to wykorzystał i trafił go zaklęciem. Zaklęcie na chwilę go powaliło, a w kąciku ust pojawiła się krew. Ślizgon ryknął z satysfakcją. Uniósł różdżkę by wykorzystać chwilową przewagę, ale James zablokował jego zaklęcie. Powoli się podniósł, spojrzał na niego, jak bóg zemsty.
- Zapamiętam to – szepnął ocierając krew z ust i rzucił w niego trzy zaklęcia pod rząd z taką siła, że ten nie miał szans ich zablokować. Zachwiał się i padł nieprzytomny na ziemię.
 James przez chwilę się w niego wpatrywał, a potem podszedł do niej nadal trzęsąc się ze złości.
- Chodź – powiedział cicho i wyciągnął do niej rękę.
- Żyje? – zapytała i ujęła jego dłoń.
 Nie odpowiedział. Trzymając ją cały czas za rękę przeszedł przez następne piętro w milczeniu. Zupełnie nagle puścił ją i przeszedł kilka metrów dalej. Jakby chciał być daleko od niej. Włożył palce we włosy i pociągnął.
- W co ja cię wpakowałem? – zapytał cicho z nie dającym się ukryć napięciem.
Przez chwilę przyglądała się zdziwiona jego zachowaniem. Nadal był wściekły, ale gdzieś pod tym czaił się strach. Czy naprawdę martwił się, że odtąd Flint będzie chciał ją dopaść? Dlaczego tak bardzo to przeżywał? Przecież ją znał… Nie rozumiała tego…
 Ale był tak bardzo zaniepokojony… chciała coś zrobić, żeby nie był tak przejęty. Chyba powoli rozumiała, czemu on nie może znieść, gdy ona jest smutna. Chyba wszyscy przyjaciele tak mają, prawda?
 Nagle James usłyszał jej kroki i poczuł jak otaczają go jej ramiona. Oparła policzek o jego plecy. Doświadczył gwałtownej sensacji w żołądku. Po raz pierwszy z własnej woli tak bardzo się do niego zbliżyła.
- Jeżeli ty bierzesz udział w moich bitwach, to chyba sprawiedliwie będzie, jeżeli ja będę brała udział w twoich… - powiedziała cicho i spokojnie.
 Zaskoczyło go to i oszołomiło. Wpatrywał się w jej dłonie spoczywające na jego piersi. Pomimo całej buzującej w nim adrenaliny, w dziwny sposób jego serce się uspokoiło. Odetchnął głęboko.
 Przytłaczała ją jego bliskość. Wyraźnie czuła poruszające się pod ubraniem mięśnie. Było to o tyle niebezpieczne, że absolutnie jej nie przeszkadzało. Nagle zawstydzona odsunęła się nieznacznie.
 Odwrócił się do niej. Żeby pokryć zmieszanie uśmiechnęła się do niego.
- Jak się czujesz? – zapytał, patrząc na jej policzek.
- Zranił bardziej moją dumę, niż twarz – odpowiedziała. – A ty? – mruknęła, widząc, że jednak kilka zaklęć Flinta go trafiło i będzie miał siniaki.
- Czuję się całkiem nieźle, przypominając sobie, że on wygląda gorzej – odparł z namysłem.
Parsknęła śmiechem.
- Zobaczenie cię w walce to coś, co będzie mi się śnić po nocach przez następny miesiąc – potem uświadomiła sobie, co właśnie powiedziała i zarumieniła się gwałtownie.
  Uśmiechnął się do niej lekko.
- Ach, więc będziesz o mnie śnić, North? – zapytał James, rozbawionym tonem.
- Ale… eee… tylko po to by analizować błędy w twojej technice – wymyśliła błyskawicznie.
James ryknął śmiechem i objął ją ramieniem.
- Jesteś niemożliwa… - powiedział, w myślach dodając: pewnego dnia w końcu się przyznasz, że o mnie śnisz…

 Ruszyli w stronę wieży Gryffindoru.

3 komentarze:

  1. Pierwsza prawdziwa konfrontacja z Flintem, no to było coś ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    ten mecz strach i wscieklość Jamesa cudownie, no i Flinta jeszcze mamy, nawet nie wie z kim naprawdę zadarł...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejka,
    wspaniały rozdział, och ten mecz, strach i wscieklość Jamesa cudownie przedstawiona, no i na dokładkę mamy jeszcze Flinta jeszcze, nawet nie wie z kim naprawdę zadarł...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń