środa, 24 stycznia 2018

Krwawe Diabły (Rok V, Rozdział 10)

 Czwarty tydzień listopada zbliżał się nieuchronnie. Arthemis i James sami stali się trochę nerwowi, mając świadomość, że ze zniknięciem księżyca, demonów przybędzie dwa razy więcej. Pół tysiąca śmiercionośnych istot, to nie byle co. Ich nerwowość odwzorowywała się na treningach, które przestały być przyjemne, a zaczęły robić się dla uczniów męczące. Ale ta dwójka im nie odpuszczała. Dobrze, że chociaż mieli do czynienia ze zdolniejszymi jednostkami. Bali się pomyśleć, co robią nauczyciele z tymi mniej znającymi się na czarach… Sami też się nie oszczędzali. Godzinami ćwiczyli zaklęcia i triki. Albus i Rose, Fred i Lucas ćwiczyli razem z nimi.
W tym czasie nauczyciele utworzyli tymczasowe strażnicze wieżyczki, z których mieli obserwować jak rozgrywają się działania.
 Na dwa dni przed początkiem ostatniej kwarty, wywieszone zostały listy uczniów biorących udział w obronie zamku. Pierwsza noc została obsadzona najzdolniejszymi uczniami, gdyż niosła niewątpliwie najwięcej zagrożenia.
 Arthemis przeglądała listę. Razem z Jamesem miała być kapitanem zachodniej strony. Czyli dostała im się otwarta przestrzeń… Cudnie. Pilnował ich Forsythe. A do pomocy dostali około dwudziestu ludzi. Całkiem nieźle. Sporo osób znała z własnych szkoleń.
 Lucas był na moście, a Fred i Albus przy frontowym wejściu. Rose miała spokojną przestrzeń na dziedzińcu, było mało prawdopodobne, że któryś z demonów się tam przedrze. Arthemis odetchnęła z ulgą. Scorpius również miał wartę pierwszej nocy, jednak na wschodniej stronie.
 Gdy nadszedł pierwszy dzień ostatniej kwarty, Lily siedziała ponuro na łóżku osowiała, zmartwiona i zazdrosna, o to, że ona nie może iść. Przyglądała się Arthemis, która stała w samych spodniach i staniku przy swojej szafce i zakładała sobie uprząż na lewe przedramię.
- To ci naprawdę pomaga? – zapytała ją cicho Lily.
- Jest mi łatwiej wyciągać różdżkę – odparła spokojnie Arthemis.
- Nie wyglądasz na zdenerwowaną – mruknęła ze zdziwieniem.
- Bo nie jestem. Walka to walka. Nie ma się co nad nią zastanawiać, w większości działasz na odruchach… - wciągnęła na siebie czarną koszulkę i bluzę. Podwinęła nogawkę spodni i włożyła do małej pochwy na łydce sztylet. Drugi identyczny miała na biodrze.
 Lily zachichotała niespodziewanie.
- Wyglądasz jak łowczymi wampirów…
- Zawsze tak myślałam o profesor Alexander – odparła Arthemis, zawiązując wysoko włosy, żeby jej nie przeszkadzały. – W tym swoim czarnym, skórzanym płaszczu wygląda, jakby miała zaraz jakiegoś przebić kołkiem…
- Widziałaś się w lustrze? – parsknęła Lily.
Do dormitorium weszła Rose. Przyjrzała się uważnie Arthemis, a potem podeszła do niej z poważną miną i wycelowała w nią różdżką.
- Ignis protectum! – powiedziała cicho.
Arthemis otoczyła dziwna gumiasta powłoka, jakby stworzona z jakiegoś płynu, ale po chwili zniknęła. Dotknęła ramienia Rose i spojrzała jej w oczy.
- Aż tak się martwisz?
- Nie chcę, żeby ci się coś stało – wyznała Rose. – Pozostałych już zabezpieczyłam. Jesteś na otwartym polu. To najtrudniejsze miejsce…
- Myślisz, że sobie nie poradzę? – zapytała  Arthemis, uśmiechając się lekko.
- Myślę, że za bardzo ufasz swoim zdolnościom – odparła Rose. – Brawura nie zawsze popłaca, Arthemis. Proszę cię bądź ostrożna.
- Będę – obiecała. – Oczywiście, że będę, nie mogę pozwolić, żeby mnie wykluczyli na cały tydzień…
- Poza tym, będzie z nią James – dodała Lily, podchodząc do nich i uspokajająco uścisnęła dłoń Rose.
- Nie wiem, czy to dobrze – odparła Rose, zadziwiając je. – Możesz być rozproszona martwiąc się o niego – wyjaśniła.
- O Jamesa? O co tu się martwić? Jest lepszy niż ja – odparła zaskoczona Arthemis.
Rose pokręciła głową znużona, jakby wiedziała coś, czego Arthemis nie rozumiała.
- Siebie zabezpieczyłaś? – zapytała Arthemis poważnie.
Rose pokiwała głową.
- Dobrze. Chodźmy.
- Dziewczyny, uważajcie na siebie – powiedziała Lily niemal na skraju płaczu.
- Załatw nam śniadanie na rano – odparła jej uspokajająco Arthemis. – Po całej nocy będziemy głodne.
 Lily pokiwała głową, śmiejąc się, chociaż w jej oczach zalśniły łzy.
- Masz być twarda, pamiętasz? – rzuciła jeszcze Arthemis z dobrotliwym uśmiechem. – Poćwicz zaklęcia to cię wyzwę za tydzień na pojedynek…
 Zamknęła za nimi drzwi.


 Arthemis nie bardzo podobały się ciężkie chmury zbierające się na całym niebie. Do tego wiał coraz mocniejszy wiatr. Niedobrze. Jeżeli spadnie deszcz i będzie wiał taki wiatr proszek Prometeusza im nie pomoże…
 Wszyscy nocni stróże zostali wezwani do Wielkiej Sali tuż przed zachodem słońca. Dyrektor i nauczyciele stanęli przed nimi.
- Jeżeli ktoś chce się wycofać, może to zrobić w tej chwili – powiedział dyrektor. – Nie będzie to hańbą, biorąc pod uwagę, że robicie to z własnej woli.
 Arthemis się rozejrzała. Nikt nawet nie drgnął. Była jedną z niewielu dziewczyn w tej sporej grupie. Dojrzała przeraźliwie bladą Rose i poczuła niepokój. Zauważyła, że Scorpius również przygląda się dziewczynie, jednak odwrócił wzrok, gdy dostrzegł, że się na niego patrzy. Zerknęła na nauczycieli.
- Jestem dumny z tego, że tylu was zgłosiło się do obrony tej szkoły. To zaszczyt uczyć takich odważnych, młodych ludzi. Chciałem was prosić o to, żebyście tej nocy byli bardzo ostrożni. Na nic nie zdadzą się wam akty bohaterskiej brawury, w obliczu takiego niebezpieczeństwa. Uważajcie na swoich towarzyszy. Każdy ranny ma natychmiast, podkreślam natychmiast wrócić do zamku, lub wystrzelić czerwone iskry, żeby go zabrano do skrzydła szpitalnego. To nie jest zabawa ani żarty. Jeżeli nie będziecie przestrzegać zasad, zabronię wam uczestniczenia w obronie zamku…
 Wszyscy zgodnie pokiwali głowami.
- Nauczyciele będą was nadzorować i opiekować się wami z punktów obserwacyjnych. Będą mogli w ten sposób łatwiej do was dotrzeć, gdy coś się stanie. Wiecie, gdzie macie się znaleźć. Będę razem z wami przy frontowej bramie. Jestem pewien, że wszyscy się tu rano zobaczymy. Powodzenia.
 James odnalazł w tłumie Arthemis i poszli razem z resztą ich grupy za profesorem Forsythem.
- Jeżeli się rozpada… - Arthemis nie dokończyła.
- Wiem – mruknął ponuro James.
- Musimy się rozdzielić – powiedziała Arthemis. – To za duża powierzchnia.
James skinął głową.
- Wezmę tych bardziej z lewej strony.
Wyszli na błonia. Na zewnątrz zapadła ciemność. Tym głębsza, gdyż wisiały nad nimi czarne chmury. Ich ubrania bezlitośnie szarpał wiatr. Zamek pogrążał się w mroku. Jednak wszystkie okna były rozjarzone blaskiem. Mogło to oślepić albo trochę zdezorientować krwawe diabły.
 Forsythe stanął przed swoją grupą uczniów.
- Rozstawcie się, co dziesięć kroków. Sekcja odpowiedzialna za proszek Prometeusza, może ruszać. Uwińcie się jak najszybciej i wracajcie – nakazał. – Starajcie się nie wchodzić sobie w drogę. Nie chcemy żadnych poparzeń! Arthemis, James, uważajcie na resztę – wyjął różdżkę i z dwójką uczniów ruszył na niewielki punkt strażniczy, znajdujący się na zachodniej stronie zamku, na wyczarowanym pośpiesznie balkonie. W kilku miejscach na błoniach zapłonęły nagle ściany ognia. Miało to zdezorientować przeciwników, a część może nawet wyeliminować.
 Arthemis i James skinęli sobie głowami krótko i oddalili się w przeciwnych kierunkach.
- Spokojnie – powiedziała Arthemis, wyjmując różdżkę. Gdyż wyczuwała nagłe napięcie wśród stojących za nią ludzi. – Nie mają szans…
 Jednak demony tak nie uważały. Z wręcz chorobliwą radością wysypały się na błonia kilkanaście minut później. Lekką ręką licząc było ich ponad pół tysiąca. Jednak były inteligentniejsze niż ostatnim razem… Większość z nich nie ruszyła się z miejsca. Ale te, które zaczęły z zadziwiającą prędkością biec w ich stronę, ze śmiertelna precyzją omijały zapalone miejsca.
- O cholera – usłyszała za sobą czyjś szept.
- Riktusempra! – krzyknęła zaklęcie, które trafiła w jednego z potwór. Normalnie nic by mu nie zrobiło, ale jego siła pchnęła go prosto w płonące za nim ognisko. Spłoną jak zapałka. Poczuła, że ludzie za nią odetchnęli z ulgą. Chyba zrobiło im się lepiej na myśl o tym, że da się ich pokonać. – Pamiętajcie, żeby nie strzelić komuś w tyłek! – krzyknęła i wycelowała w zbliżającą się hordę. - Ardens sagitta! – powiedziała Arthemis, a z jej różdżki niczym wystrzelona z łuku wypadła ognista strzała, jednak potwór odbił się od ziemi i przeskoczył nad nią.
 Zza jej pleców posypały się zaklęcia. Część potwór rzeczywiście była inteligentniejsza niż na to wyglądała, ale pozostałe zajęły się ogniem. Wiatr roznosił wśród nich żywioł niczym zarazę. Nikt nie drgnął z miejsca, pomimo tego, że demony zbliżyły się na naprawdę niebezpieczną odległość. Dla nich było to lepsze, gdyż zaklęcia trafiały z mocniejszą siłą, gdy cel był bliżej. Arthemis to martwiło. Zbyt mocno się zbliżyły. Ludzie mogli spanikować. Schyliła się przed ostrymi jak brzytwy pazurami potwora i już wycelowała w jego korpus. Zapłoną i gdyby nie zaklęcie ognioodporne, zajęłyby jej się włosy. Ale nie miała czasu o tym myśleć. Kątem oka widziała, jak jeden z potworów wybuchnął, gdy jednocześnie z dwóch stron trafiły go zaklęcia uczniów Hogwartu. Nagle spojrzała w górę i zobaczyła pikującego na nią kamiennego stwora. Ktoś osłonił ją ramieniem, a potwór rozpadł się na pył w strumieniu ognia. Pod ramieniem chłopaka wycelowała w atakującego go krwawego diabła.
- Dzięki – mruknęła.
- Nie ma za co – odparł jej Kirk.
 Skinęli sobie głowami i znowu ruszyli do nużącego wykańczania potwór.
 Lawirując między rozpalonym skupiskami proszku Prometeusza, James zaszedł dwa stwory od tyłu i posłał je do piekła, gdzie było ich miejsce. Usłyszał krzyk, rozejrzał się gwałtownie. Przebiegł kilka metrów i zobaczył jak jedna z dziewczyn, biorących udział w obronie, trafia demona zaklęciem, ale traci równowagę. W ostatniej chwili złapał ja za nadgarstek nim wpadła w ziejącą za nią ścianę ognia.
- Nic ci nie jest? – zapytał szybko James.
- W porządku – odparła ochryple, patrząc na niego wdzięcznym wzrokiem.
- Wracaj pod zamek. Tu jest za gorąco – i rzeczywiście było. Wszędzie płonący ogień sprawiał, że na błoniach było gorąco jak w piekle.
 Razem wrócili na początkowe miejsca. James się rozejrzał, gorączkowo poszukując Arthemis. Właśnie wylewitowała jednego z diabłów w powietrze, zanim zdążył dopaść jakiegoś Puchona i zamieniła go w pył. Osłoniła oczy, przed wiórami lecącymi z nieba.
 Był to chyba ostatni z potworów, gdyż wszyscy inni rozglądali się zaniepokojeni, ale nikogo nie dostrzegli.
 Arthemis podeszła do Kirka i bez zbędnych ceregieli podwinęła mu ręka. James zmarszczył brwi. Chłopak wyraźnie chciał się z nią kłócić, ale po tym jak ścisnęła jego przedramię, wzruszył ramionami.
- Wszystko w porządku? – zapytał ludzi znajdujących się najbliżej. Większość pokiwała głową. Byli trochę pobrudzeni i trochę spoceni, ale żaden nie wyglądał jakby potrzebował szybkiej pomocy medycznej.
 James poszedł w kierunku Arthemis.
- Idź do skrzydła, niech pani Pomfrey cię opatrzy – nakazała mu surowo.
- Przecież nic mi nie jest…
- Tak, ale nie wiadomo, co się stanie, jeżeli wda się zakażenie. Chyba nie chcesz, żeby ci odcięli rękę, co?? – zapytała mimochodem, machnęła różdżką i w jej ręku pojawił się bandaż, którym zaczęła zwijać krwawiące rany.
- Przecież to ledwie draśnięcie.
- Może tak, a może nie… Jeżeli pani Pomfrey ci to zabandażuje i odkazi będziesz mógł wrócić, ale na razie, zjeżdżaj stąd, zanim zawołam Forsythe’a.
- Jesteś nieznośna – odparł niezadowolony.
- Co się stało? – zapytał James, podchodząc do nich.
- Nic. Ale ona jest uparta… - odpowiedział szybko Kirk.
- Osłonił mnie – wyjaśniła Arthemis. – Więc, żebym mogła dalej brać udział w bitwie nie mogę sobie pozwolić na wyrzuty sumienia, dlatego wyświadcz mi przysługę i idź do pielęgniarki…
- Dalej? – zdziwił się Kirk i spojrzał pytająco na Jamesa. – Przecież już tu nikogo nie ma.
- Jest ich jeszcze sporo – odparł tamten. – Zaatakowały małą grupą, żeby nie wpaść na nasze pułapki. Ale w ciemności jest ich pełno. Musimy być przygotowani…
- Więc tym bardziej zostaje! – powiedział uparcie Kirk.
- Więc tym bardziej idziesz do szpitala – poprawiła go Arthemis. – Wróć z porządnym opatrunkiem i się nie obijaj…
- No, skoro tak twierdzisz… - odpowiedział i wolno ruszył do skrzydła szpitalnego z żalem patrząc za siebie.
- Pani Pomfrey go nie wypuści – mruknął James.
- Wiem – odpowiedziała Arthemis. – Wszystko dobrze?
- Tak. A tobie nic nie jest?
Skinęła głową.
- Zgrzałam się. I mam jednego poparzonego – dodała. – Forsythe zabrał go do szpitala. Powinien z tego wyjść.
 Nagle na nos Jamesa spadła kropla wody. Arthemis spojrzała w niebo i druga trafiła ją prosto w oko. Ogromne krople deszczu zaczęły zraszać płonącą ziemię. Arthemis niemal wyczuła podniecenie, bijące od żadnych krwi stworów i na razie delikatny strach jej towarzyszy.
- Cholera! – zaklął James.



 Fred i Albus krążyli pomiędzy ludźmi przed arkadami, gdzie zaczynała się frontowa brama. Pochodnie rozświetlały im półmrok, ale tylko dzięki jarzącym się blaskiem oknom zamkowym, zauważyli, co się tak naprawdę dzieję. Wszyscy przed głównym wejściem zajęci byli atakującym od błoni parami demonami. Dlatego rozpętało się piekło, gdy ktoś krzyknął:
- U GÓÓÓRYYYYY!!!
Fred poderwał głowę i zobaczył szybującemu ku nim potwora. Rzucił zaklęcie, ale stworzenie go uniknęło.
- Połowa na dziedziniec!!!! – wrzasnęła profesor Alexander. – Weasley! Przegrupuj ich!! Potter celujcie w górę!
Dużo nie trzeba było rozdzielać. Myśląc, że główny atak przystąpi na otwarte błonia, ochrona wejścia liczyła raptem dwanaście osób.
- Ty, ty i ty! – krzyknął Albus, wskazując na trzy najbliższe osoby. – Celujcie w te latające. Tak długo rzucajcie zaklęcia, aż spadną. – Thomas, Mockridge! Osłaniacie nas! Nie dopuśćcie ich do wejścia!
 Albus zacisnął palce na różdżce i krzyknął:
- Igneus linumi ! – z jego różdżki wystrzelił ognisty bat, którym machnął. Sznur zakręcił się wokół kostki diabła, który akurat chciał przelecieć nad arkadami. Demon zapłonął, ale Albus szarpnął go i rzucił idealnie w stronę następnego, który też się zajął płomieniem. Na ziemi spadł już tylko pył.
 Fred ściągnął do siebie pięć osób i powiedział szybko:
- Dołączcie do tych na dziedzińcu. Uważajcie na górę. Jeżeli przedrą się to właśnie stamtąd. Powiedzcie Caldwellowi, on tam dowodzi…
Zgodnie kiwnęli głowami i pobiegli przez arkady na dziedziniec. Fred podszedł do Albusa i też wycelował w niebo. Albus za pomocą swojego bicza ściągnął kolejnego na ziemię.
- Nieźle – mruknął Fred. – Zostaw coś dla mnie…
- Więc zabieraj się do roboty, a nie gadaj! – warknął Albus, ciężko oddychając. – Musisz bezpośrednio wycelować, bo inaczej omijają zaklęcia!
- Dobra, dobra… Zatkajcie się tym! – szepnął do siebie Fred, a z jego różdżki wypłynęła spirala ognia pochłaniając przelatującego nad nim krwawego diabła.
- Wracajcie do środka! – krzyknął nagle Deveraux, unosząc różdżkę.
- Co? Co on bredzi? – powiedział Albus, a płonąca ogniem strzała przebiła serce potwora.
Nagle na ich głowy spadły ciężki krople deszczu.
- Ja pieprze! – warknął Fred, a ognista kulka, zmiotła następnego potwora. – Jeszcze tego brakowało.
- Odpuściły – powiedział ze zdziwieniem Albus, rozglądając się dookoła. Nikt ich na razie nie atakował. Nawet z powietrza. – Co się stało? Przecież deszcz im nie szkodzi…
- Wracać!! – nakazała im profesor Alexander, siła popychając ich do wejścia.
- Ale… - zaczęli jednocześnie.
- Już! Bo was wyrzucę!
Zdążyli zrobić zaledwie kilka kroków w stronę dziedzińca, gdy wybuchła przed nimi ściana ognia wysoka jak sam zamek i rozciągnięta na szerokość całego frontowego muru. Na małej strażniczej platformie stał Deveraux, trzymając różdżkę w zaciśniętej dłoni.
- A to wiele wyjaśnia… - szepnął Albus.


 Błonia pogrążały się w ciemności, z każdą kroplą intensywniejącego deszczu. Proszek Prometeusza w połączeniu z wodą tracił swoją moc.
- To nas oślepi – powiedziała zaniepokojona Arthemis. – Oświetlenie zamku nie wystarczy, przyjdzie nam walczyć w półmroku…
 Jamesa również to martwiło. Rozejrzał się po ich niewielkim oddziale. Ludzie zaczynali się bać. Pierwsze zbyt szybkie zwycięstwo nie przyniosło oczekiwanych rezultatów. Do tego ubrania im ciążyły nieprzyjemnie, całkowicie przemoczone nabierającą siły ulewą.
 Nagły wybuch sprawił, że podskoczyli. Od frontalnej strony zamku pojawiła się znikąd potężna ogniowa zapora, sięgająca aż do nieba.
- To dyrektor – wyjaśnił im cicho Forsythe, stojący za nimi. – Zbyt dużo demonów przedzierało się górą na dziedziniec…To ich trochę zabezpieczy.
- I skupi na nas – dodał cicho James, niewypowiedzianą myśl profesora.
- Tak. Zaraz przyjdą posiłki. Most i wschodnia brama w ogóle nie są atakowane – powiedział.
- Co nie znaczy, że nie będą – mruknęła Arthemis.
Forsythe smutno skinął głową. Ostatnie z ognisk Promoteusza zgasło, a cisze rozdarł krzyk.
- Koniec przerwy – stwierdził James i jednocześnie skinęli sobie z Arthemis głowami. – Jak nam się nic nie stanie, to oni też się ruszą…
- Załatwmy im trochę światła.
Zamiast się cofać jak reszta, ruszyli do przodu. Wpadając między potwory. Arthemis już nawet nie celowała, po prostu rzucała zaklęcia na oślep. Miała tę swobodę, że wiedziała, że nie może trafić Jamesa, który był chroniony zaklęciem Rose.
 Jednak walka w półmroku, mokrym ubraniu, z demonami poruszającymi się z taką szybkością nie była łatwa. Po dostrzeżeniu ich mieli ułamek sekundy na wystrzelenie zaklęcia. James padł na ziemie, chroniąc się przed szarżującymi na niego z dwóch stron demonami i podpalił im stopy. Zapaliły się jak suche drewno.
 Widząc, że Arthemis i James jakoś sobie radzą i nadal żyją reszta też ruszyła do walki z pewnej odległości.
 Arthemis załatwiła jednego, ale za nim pojawił się drugi. Więc i jego załatwiła, przedzierała się do przodu, nie patrzą na tył. Nagle poczuła oplatające ją kamienne ramiona i zabrakło jej tchu w piersi. Ich siła przekraczała siłę najsilniejszego człowieka. Z lekkością potwór zaczął miażdżyć jej żebra, gdy nagle z nikąd pojawił się przed nią James i wycelował w otwartą paszczę potwora.
- Giń! – warknął i potwór spłonął tuż za Arthemis, której nie imały się ognie. Opadła na kolana próbując złapać oddech. – Do szpitala! – ryknął na nią James, pomagając jej wstać.
- Zwariowałeś? Myślisz, że takie coś mnie załatwi? – prychnęła podciągając rękawy bluzy.
- Więc przestań się z nimi bawić! – warknął wściekle.
Zmrużyła oczy.
- Jak sobie życzysz – rzuciła i schyliła się, z nogawki od spodni wyjęła zakrzywiony sztylet.
- One są z kamienia. Myślisz, że tym żelastwem coś im zrobisz? – prychnął James.
Arthemis coś mignęło w ciemności, nie zastanawiając się pchnęła Jamesa, tak, że wylądował na ziemi, a jej następne zaklęcie trafiło stojącego za nim krwawego diabła. James zerwał się na nogi. Jednak Arthemis już była zajęta. Jednego popaliła niewielką iskrą, a drugiemu przejechała sztyletem przez pierś. Z tym, że sztylet w momencie gdy się z nim zetknął zapłonął srebrzystym ogniem i rozpuścił potwora. Mając chwilowo czas, spojrzała na Jamesa z uniesioną brwią.
- Mądralińska – rzucił kpiąco, a ognista strzała z jego różdżki przebiła zbliżającego się do niego demona. – Tylko mnie tym nie pochlastaj.
- Postaram się – odparła ze śmiechem.
 Nie trwało to długo. Arthemis załatwiła jeszcze z trzy potwory, ledwo widząc, bo ulewa rozpętała się na dobre, a wiatr wcale nie pomagał, bezlitośnie chłoszcząc ich po twarzach. Atak znowu nagle dobiegł końca.
 Razem z Jamesem wrócili pod mury zamku. Inni byli w trochę gorszym stanie niż oni.
 Dopadł ich Albus przemoczony, pobrudzony i gdzie niegdzie uwalany krwią.
- Nic wam nie jest?
- Nie – odpowiedziała szybko Arthemis, zanim James zdążył wtrącić swoje trzy grosze.
- Sytuacja jest kiepska – powiedział. – Ludzie ledwo widzą. Jest kilku poparzonych. A trzech poważnie rannych. Rose i kilku innych się nimi zajmują.
- Potrzebne nam światło – powiedział nerwowo James. – Jak mamy walczyć w tej ciemnicy!?
- Pomogę – odezwała się nagle Rose, wstając z mokrej ziemi, na której ktoś leżał i uniosła go na niewidzialnych noszach. – Zaraz wracam.
- Drażni mnie to – warknął Fred, odnajdując ich w tłumie. – Co to ma być? Walczą przez chwilę i zmykają?
- Chcą nas zmęczyć – wyjaśniła Arthemis. – Takie warunki to dla nich pryszcz. A my jesteśmy oślepieni i przemoczeni.
- Będą nas tak zamęczać aż padniemy – dodał James. – Mogą sobie pozwolić, żeby stracić kilku swoich.
- To wygląda tak, jak by mieli jakąś strategię – mruknął zaniepokojony Albus.
- Ostatnim razem odnieśli klęskę atakując jednocześnie… Za miesiąc wrócą, wiedząc, że atak z góry jest skuteczniejszy i że mogą nas atakować przez kilka dni, a nie tylko przez jeden – odpowiedział ponuro James.
- Ich celem jest niszczenie. No i fakt, że żywią się krwią, a mają jej tu pod dostatkiem. Muszą być dość głodne – dodała Arthemis.
- Jeszcze nie ma północy – powiedział Fred, marszcząc brwi i wpatrując się w zegarek. – Jeżeli tak dalej pójdzie, wszyscy padną jak muchy, w tym zimnym deszczu.
Arthemis i James wymienili zaniepokojone spojrzenia. Myśleli podobnie.
- Atakują regularnie – zauważył Albus.
– Na tyle na ile zdążymy się odprężyć – powiedział James.
- Ile zdążyliśmy wybić? Setkę? Półtora? A jest ich tam dwa razy tyle – oznajmiła wściekła Arthemis, machając ręką w kierunku Zakazanego Lasu.
 Fred zamrugał gwałtownie.
- Arthemis, ty masz nóż w ręce – zauważył.
- I uważaj, - mruknął James. –Wywija nim jak szatan.
- Powinnam mieć co najmniej dwie różdżki – odparła Arthemis. – Poszłoby szybciej…
- A to działa? – zapytał Albus, wskazując ostrze. – Przecież one są z kamienia.
Nóż w ręku Arthemis zalśnił srebrnym ogniem.
- Oooo! – mruknęli jednocześnie Fred i Albus.
- Jak to się dzieję? – zapytał James.
- Zaczarowałam go. Gdy pomyślę o ogniu, zaczyna płonąć.
- A nie masz jeszcze jednego?
Odsłoniła połę bluzy i pokazała mu pochwę na biodrze.
- Proszę bardzo.
- Jesteś szurnięta – powiedział z całkowitym przekonaniem Fred.
Wzruszyła ramionami, a James odpiął pochwę od jej paska.
- Wystarczy pomyśleć o ogniu? – upewnił się.
- Mhm. Tylko mnie tym nie zabij – dodała.
- Skoro ty umiesz się tym posługiwać to ja też.
- Nie bądź taki pewny.
James już chciał jej coś odpowiedzieć, ale niespodziewanie mu przerwano.
- Już jestem!! – krzyknęła Rose, podbiegając do nich. – Załatwię wam trochę światła – powiedziała rozgorączkowana.
- Będziemy wdzięczni – mruknęła Arthemis.
 Rose przeszła kilka kroków i zataczając różdżką koła nad mokrą trawą. Na ognisku zapłoną jasnobłękitny ogień, który rósł aż utworzył pokaźne ognisko.
 Arthemis z zafascynowaniem włożyła rękę w niebieski płomień i natychmiast ją wyjęła.
- Auł…
- A czego się spodziewałaś? – zapytała ją Rose. – To ogień tyle, że wodoodporny. No i zaklęcie ochronne nic przed nim nie da…
- Dzięki, że mi powiedziałaś – mruknęła Arthemis.
- Możesz albo widzieć, albo się nie poparzyć…
- Jasne, że wolę widzieć. Jesteś świetna. Tylko nie rób tego zbyt dużo, żebyśmy się nie popalili.
- Jasne. Tylko kilka, żeby było lepiej widać…
Arthemis odwróciła się do reszty. Mówienie sprawiało im pewną trudność w szumie, który robił deszcz, ale miała nadzieję, że ją słyszą. Jednak zanim zdążyła coś powiedzieć, któryś z ich ochotników wystrzelił w górę płomień, zapalając latającego stwora.
- Znowu się zaczyna! – krzyknął Albus.
- W gotowości! – rozległy się głosy Alexander i Forsythe’a.
 Arthemis i James wymienili spojrzenia. W ich oczach zabłysł szatański pomysł. Zaskoczenia zawsze było doskonałą strategią. Jednak oczy James nagle zasnuł cień, gdy dłużej na nią popatrzył.
- Ani mi się waż – szepnęła, dobrze wiedząc, co mu chodzi po głowie.
Zrezygnowany pokiwał głową.
- Fred, Al przejmijcie naszych – powiedział. – My ich trochę przegonimy…
- Co wy zamierzacie zrobić? – zapytał Albus nerwowo.
- To, co trzeba – odpowiedziała mu krótko Arthemis.
- Będą starali się wedrzeć obok szklarni, więc musicie pilnować lewej i prawej strony – rzucił James, zerkając ostrożnie, czy Forsythe ich nie obserwuje, ale był zbyt zajęty, wpatrywaniem się w niebo. - Musicie być przygotowani na nagły atak, zrozumiano?
- Nie podoba mi się to – powiedział Albus. Wzrokiem poszukując Rose, w obawie, czy ich usłyszy, co mogło się skończyć awanturą.
- A wolisz ślęczeć tu do rana, co pół godziny być atakowanym i nie mieć nad tym żadnej kontroli? – Arthemis spojrzała na niego wyzywająco.
- Uważajcie na siebie, głupki – mruknął tylko i razem z Fredem odeszli w kierunku reszty uczniów.
 Ogniska Rose oświetlały dostatecznie pole widzenia obrońców zachodniej strony, więc powinni sobie poradzić. Arthemis i James w kłapiących od deszczu, przemoczonych butach, przemknęli się na dziedziniec, a potem w stronę mostu. Nikt nie mógł ich zobaczyć.
 Wchodząc na most niemal otarli się o Neville’a Longbottoma, ale na szczęście w ostatniej chwili, ukryli się za wnęką. Gdy profesor przeszedł szybko przeszli przez most, odpowiadając spokojnie na pytania nielicznych tu uczniów. Lucas niemal usypiał siedząc przy ścianie i wpatrując się w ciemny las.
- Chyba ci się nudzi – mruknęła Arthemis cicho.
Lucas podskoczył i zerwał się na równe nogi.
- Arthemis?! James?! – krzyknął szeptem. – Co wy tu robicie?!
- Zmieniamy zasady gry – odparł James. – Tym razem to my będziemy polować na nich…
- Jak pozostali?
- Wszyscy cali – odpowiedziała mu Arthemis. – My idziemy.
- Ale co wy chcecie zrobić? – krzyknął za nimi, gdy już zaczęli zbiegać po stromym zboczu. Poruszali się po omacku. Nie odważali się jeszcze oświetlić sobie drogi różdżkami, gdyż mogło to przykuć czyjś wzrok.
- Ok. Co mamy właściwie zrobić? – zapytała cicho Arthemis, gdy zaszli błonia od drugiej strony. Ukryci się za chatką Hagrida, w bezpiecznej odległości od rażących ogniem pupilków olbrzyma i w towarzystwie dwóch zamrożonych przez Arthemis ognistych salamander, przyglądali się jak krwawe diabły rzucały między sobą kawałkiem krwawego mięsa. Prawdopodobnie z jakiegoś stworzenia, którego upolowały w lesie. Dobiegały ich okropne chrzęsty i odgłosy rozrywania. Siedziały w kółku niczym harcerze przy ognisku, albo latały nad błoniami. Inne cierpliwie niczym polujące drapieżniki wpatrywały się w zamek, jakby chciały namówić zwierzynę, żeby sama do nich przyszła.
- A jak w lesie jest ich więcej? – zaniepokoiła się Arthemis. – Dostaniemy się w krzyżowy atak…
- Musimy jakoś zabezpieczyć tę stronę inaczej zwieją do lasu i nic nam to nie da…
- Myślisz, że nie wiem? – mruknęła Arthemis, zakładając kaptur, który i tak już był przemoczony.
- Nie sądzę, żeby było ich więcej… Jeszcze nie wyczaiły, że mogą podzielić atak na siedem dni.
- Zaryzykujesz? – rzuciła sceptycznie.
- Nie. Nie narażę cię…
Arthemis prychnęła.
- Jesteś idiotą. Mamy oboje z tego wyjść, rozumiesz?
Nie widziała tego, ale miała wrażenie, że uśmiechnął się do niej szeroko.
- Podpalmy drzewa…
- Hę? – Arthemis zamrugała. – Chcesz, żeby spłonął cały las?
- No, dobra… to robimy zamknięty korytarz. Blokujemy ich tyły i na wszelki wypadek boki, żeby się nie rozbiegły…
- Idiotyczny plan – stwierdziła. – Zróbmy to!
- To idziemy…
Zakradli się cicho na tyły potworów, czując na karkach mroczny oddech Zakazanego Lasu. Na szczęście czaiła się w nim jedynie ciemność, co nie za bardzo poprawiło im samopoczucie.
- Znasz zaklęcie? – upewniła się cicho Arthemis.
James uznał, że odpowiedź jest poniżej jego godności, więc pomimo tego, że nie mogła go zobaczyć, posłał jej chłodne spojrzenie.
- Czy tak trudno narysować linię z ognia?
- Dobra. To ja w lewo ty w prawo. Pobiegną do przodu, więc zajdziemy im tyły…
- Wiem, co mamy zrobić – prychnął James.
- Ja się tylko upewniam – oznajmiła. – Spotykamy się na środku – dodała, jakby nie przyjmowała do wiadomości żadnej innej opcji.
 Przeciągnął dłonią po jej włosach.
- Uważaj na siebie, mała.
- Ty też masz być cały, asie… - odparła cicho i zabroniła sobie się martwić.
 Jednocześnie wycelowali różdżki w podłoże.



- Co tam się dzieje?! – zapytał nagle Forsythe, Neville’a, stojąc na wieżyczce strażniczej. – Co to ma do diabła być?!
 Na błoniach z jednego punktu rozprzestrzeniały się nagle dwie ogniście czerwone linie, tworzące literę V. Ogień musiał być dziełem magii, gdyż nie gasł pod naporem deszczu. Krwawe diabły wpadły w panikę otoczone przez ogień i widząc tylko jedną drogę, ruszyły na zamek.
- Przygotować się – wrzasnęła, krążąca wśród uczniów Morgana Alexander.
Forsythe lornetką przeszukiwał stojących pod zamkiem uczniów. Zaklął.
- To North i Potter! – warknął. – Ściągnę ich tu!
- Zaczekaj! – Neville zatrzymał go ręką, nadal patrząc przez omnikulary. – Spójrz na nich…


 Arthemis i James jak przyrzekli spotkali się na środku błoni i niczym pasterze zaganiający owce, zmuszali demony do cofania się w stronę zamku. Diabły znalazły się w krzyżowym ogniu. Jednak Arthemis i James również znaleźli się w nie komfortowej sytuacji, gdyż z jednej strony byli otoczeni przez ogień, a z drugiej… przez stado demonów. Mieli tylko jedno wyjście, iść na przód.
 Arthemis ukucnęła, gdy jeden z potworów się na nią zamachnął, w efekcie trafiając swojego kumpla stojącego za nią. Z jego chropowatej, twardej, skóry wypłynęła zielonkawa ciecz. A więc jednak można było je zranić…Odeszła na kilka kroków i posłała oba do piekła.
 Rozejrzała się i przecięła płonącym ostrzem ramię jednego z nich, w tym samym momencie posyłając kule ognia, w kierunku trzech stojących za Jamesem.
 Krwawe diabły się wykruszały. Chyba też to widziały, bo niektóre z nich wbiły się w powietrze. Jednak nic im to nie dało, bo wtedy uczniowie Hogwartu, zasypali ich gradem ognistych, magicznych strzał.
 Ciągły deszcz sprawiał, że ciężko było im się poruszać z dostateczną szybkością, a różdżka wyślizgiwała się z dłoni. Do tego rozpalony przez nich ogień, zmniejszał się pod naporem ulewy. Zostało im jeszcze jakieś półtora setki do wykończenia.
 James poczuł za sobą nagły podmuch i w ostatniej chwili zadziałał jego instynkt. Błyskawicznie się odwrócił i sztyletem Arthemis, rozciął błoniaste skrzydło potwora, który od razu zajął się ogniem.
- Padnij!! – usłyszał. Bez wahania przypadł do ziemi, a nad nim przetoczył się grad ognistych kul, trafiając potwory, który chciały się przedrzeć, przez wyłom w ścianie ognia i uciec do lasu.
- Zwiewają! – krzyknęła Arthemis, gdy on zrywał się na równe nogi. Przed nimi potwory pojedynczo były trafiane ich zaklęciami. Więcej chciało wzbić się jak najwyżej. Jeden miał już nad nimi przelecieć, omijając strzałę posłaną za nim przez Jamesa.
- Nie ma mowy – warknęła Arthemis.
James wycelował różdżką pod jej stopy.
- Dorwij go!
Arthemis odbiła się od zaczarowanego przez niego miejsca i poleciała w górę. Zawisła na chwilę w powietrzu, a deszczowe niebo przecięła nagle wstęga ognia, zawijając się wokół potwora. Arthemis spadła, krzywiąc się lekko, bo boleśnie przyjęły to jej kostki.
- Musimy je wykończyć, zanim ogień zupełnie zgaśnie.
- Ale Rose, powiedziała, że to niebezpieczne… - odparła Arthemis.
- A teraz jest bezpiecznie? – odparł, rzucając zaklęciem w najbliższego demona.
Arthemis przyznała mu rację.
- Muszę się dostać na drugą stronę tej hordy! Daj mi trzy minuty i zacznij czar! – krzyknęła.
Schowała nóż na kostce, żeby się czasem nie pociąć i skinęła Jamesowi głową. Powalił jeszcze jednego i wycelował w nią różdżką.
- Levicorpus!
 Arthemis przygotowała się na nagły ból, jednak ktoś przyzwyczajony do latania wcale tak tego nie odczuwał. Ale rzeczywiście było to zadziwiające uczucie. Spadła twarzą do ziemi, od strony zamku i zerwała się na równe nogi. Podbiegł do niej Fred.
- Nic ci nie jest? Ty, latasz?! Mogłaś nam powiedzieć!
- Odsuńcie się! – krzyknęła w odpowiedzi. – Jak najdalej! Szybko!
- Co ty robisz?! – warknął Fred.
- Zjeżdżaj stąd! Ale już!
 Ktoś odciągnął Freda. Gdy inni pośpiesznie biegli w kierunku murów, Arthemis wśród deszczu wyczuła ciepły podmuch. Zaczęło się. Uniosła różdżkę i w myślach niczym mantrę powtarzała czar.
 Po drugiej stronie James robił dokładnie to samo.
- Flammeus ventus!
Z jego różdżki wypłyną strumień ognia, bez konkretnego kształtu, ale niczym wiatr rozprzestrzeniał się i parł na przód nie znając żadnych przeszkód. Pochłoną krwawe diabły niczym wygłodniały wąż, zamieniając się w mrożące krew w żyłach ogniste tornado. Żywioł szalał po błoniach coraz bardziej przybliżając się do zamku i nagle się odbił się i pofrunął w drugą stronę.
 W tarczę Arthemis rozciągniętą do niewyobrażalnych granic, uderzył strumień ognia. Przez dłuższą chwilę miała wrażenie, że nie wytrzyma i opuści magiczną blokadę, chroniącą zamek przed szalejącym ogniem. Widziała po drugiej stronie Jamesa i prosiła go w myślach, żeby już zakończył czar.
 I rzeczywiście po chwili ogień zaczął maleć aż zupełnie wtopił się w ziemię.
 Arthemis padła na kolana, zrywając tym samym blokadę i oddychając ciężko. James do niej podbiegł.
- Nic ci nie jest? Jezu, myślałem, że nie dam rady powstrzymać zaklęcia…
- Wszystko w porządku – odpowiedziała, wdzięczna, że chwilowe gorąco wytworzone przez szalejącą pożogę, zastąpił chłodny deszcz. – Nie poparzyłeś się?
- Nie. Ale było gorąco..
Pokiwała głową i ujęła jego wyciągniętą dłoń, żeby móc wstać.
- WYYYY!! – rozległ się nagle krzyk.
Zaskoczeni i trochę przestraszeni obejrzeli się dookoła. W dogasającym ogniu zobaczyli mroczną, wściekłą twarz dyrektora. Wyciągnął palec w kierunku zamku i nie znoszącym sprzeciwu głosem, powiedział przez zaciśnięte zęby:
- DO… MOJEGO…. GABINETU…
- Ale musimy jeszcze…
- Przecież nie skończyliśmy…
- … sprawdzić, czy…
- ... warty.
- NATYCHMIAST! – ryknął.
Arthemis i James jednocześnie niczym złajane szczeniaki spuścili głowy i poczłapali w stronę zamku.
 Deveraux odwrócił się od patrzących na niego oskarżycielsko pozostałych obrońców Hogwartu. Wszyscy uczniowie chyba znaleźli swoich bohaterów i nie byli zadowoleni, że dostaną oni ochrzan stulecia. Oburzenia aż od nich ziało.
- Neville, idziesz ze mną – nakazał Deveraux. – Gaelenie, Morgano zajmijcie się pozostałymi…
- Może być problem – mruknęła Morgana, patrząc przez ramię na ponury, palący żądzą zemsty tłum.
- Dacie radę. Ja idę zająć się tamtą dwójką…
- Ale dyrektorze, czy zasłużyli… - zaczął Neville.
- Nie ma żadnego usprawiedliwienia, dla takiego ryzyka, profesorze Longbottom – odparł mu krótko Deveraux, ucinając dyskusję.
- Nie sądzę, żeby to było wielkie ryzyko dla nich… byli zbyt dobrzy – poprał Longbottoma Forsythe.
- I takie myślenie kiedyś ich zgubi – odpowiedział twardo Deveraux i ruszył do zamku z niezadowolonym Nevillem, kroczącym mu po piętach.
 Arthemis i James czekali niezadowolenie w milczeniu przed chimerą, strzegącą wejścia do gabinetu dyrektora. Byli przemoczeni, pobrudzeni, zmęczeni, wściekli i gnębiło ich poczucie niesprawiedliwości. Dlatego początkowe zaniepokojenie szybko przerodziło się u nich w oburzenie podsycane bezczelnością. Spojrzeli wyzywająco na idącego szybko w ich stronę dyrektora.
- Asfodelus! – powiedział, a chimera się odsunęła, odsłaniając kręte schody. Dyrektor wszedł pierwszy, za nim Arthemis i James, a na końcu Neville Longbottom. Jakby chciał im zablokować drogę ucieczki. Oni nie mieli zamiaru uciekać…
 Nie usiedli, ale też nie kazano im usiąść. Od wściekłego dyrektora odgradzało ich potężne biurko. Nagle wszystkie portrety w gabinecie przestały udawać, że śpią z napięciem, czekając na to, co się wydarzy.
- CO…to miało… byyyćć!! – ryknął dyrektor.
Portret Severusa Snape’a parsknął śmiechem.
- Złamaliście większość zasad, jakie ustaliliśmy po to, by was chronić!!!
- Było do przewidzenia – mruknął Snape.
- Severusie – westchnął znużony profesor Dumbledore.
James i Arthemis ani drgnęli. Wpatrywali się z chłodnym spokojem w poważną twarz dyrektora.
- Na wojnie nie ma zasad – odezwał się bezczelnie James.
Dało się słyszeć ciche parsknięcie zza ich pleców. Dyrektor natomiast na chwilę zaniemówił, a potem wybuchnął:
- Za kogo wy się uważacie?! Czy zdajecie sobie sprawę ile mieliście szczęścia?!!!
- To nie szczęście tylko zdolności – przerwała mu Arthemis. – I trochę szczęścia – dodała po namyśle.
- Minus dwadzieścia punktów dla Gryffindoru. Jeszcze jedna taka odzywka i będzie pięćdziesiąt – zagroził Deveraux. - Jesteście nie do zniesienia!!!
- To Potter – rzekł Severus Snape, jakby to wszystko wyjaśniało. James posłał portretowi bezczelnie dumne spojrzenie.
- Jak śmieliście to zrobić, bez jakiegokolwiek pozwolenia?! – kontynuował Deveraux. – Bez zabezpieczenia!?! Skąd wam w ogóle to przyszło na myśl?!
- Wszyscy byliśmy zmęczeni… - zaczęła Arthemis, ale już bez zwyczajniej buty w głosie. Jeszcze tego brakowało, żeby im punkty odebrali…
- I głodni – dodał James.
- One bawiły się z nami w kotka i myszkę – ciągnęła Arthemis, posyłając Jamesowi protekcjonalne spojrzenia. - Ludziom siadała psychika. Byliśmy przemoczeni, wściekli i wyczerpani.
- Przecież wyszło dobrze – mruknął James, jakby zastanawiał się o co tyle rabanu.
- Ale jakim kosztem?! – ryknął dyrektor.
- Kosztem? – Arthemis zmarszczyła brwi. – Przecież nic nam nie jest. Po quidditchu byłam bardziej poobijana…
- To była dobrze, przemyślana akcja – dodał James. – Gdybyśmy nie byli do tego zdolni, to byśmy się w to nie pchali, prawda?
 Arthemis skinęła głową, potwierdzając słowa Jamesa.
- Jestem ciekaw kiedy, tak dokładnie zdążyliście to przemyśleć… - syknął ironicznie Deveraux.
- Wymyślaliśmy na bieżąco – odparła Arthemis, zanim zdążyła pomyśleć. Głupio z jej strony, bo dyrektor niebezpiecznie zmrużył brwi.
- Ta bezczelność kiedyś się na was zemści – mruknął ostrzegawczo Deveraux, ale chyba jego złość powoli stygła. – Napiszę do waszych rodziców, chociaż wątpię, żeby w waszym przypadku to coś dało…
Arthemis jęknęła. A James lekko pobladł.
- A do tego… - kontynuował dyrektor, a ramiona James i Arthemis opadły znużone, - macie zakaz, do końca tej kwarty, uczestnictwa w obronie zamku. Zabraniam wam nawet wychodzić na zewnątrz!
- CO?!!!!! – dopiero teraz ich oburzenie wyrwało się na zewnątrz. Z ich twarzy znikł wyraz potulnego przyjmowania kary i pokazało się zdenerwowanie. Co to miało być?!
- Dlaczego?! – krzyknał James.
- To kara za waszą niesubordynację – odpowiedział dyrektor już spokojniej i usiadł w swoim fotelu. – Mam nadzieję, że następnym razem, zastanowicie się zanim podejmiecie ryzyko.
Arthemis założyła ręce na piersi.
- To niesprawiedliwe! – oznajmiła gwałtownie.
- Nie wszystko na tym świecie jest sprawiedliwe, panno North – odparł dyrektor. – Zdaje sobie sprawę, że to dzięki wam dzisiejszej nocy, będzie już spokój… Ale nie mogę pozwolić uczniom, nawet tak zdolnym, na robienie, co im się żywnie podoba… Inni…
- Myśli pan, że ktoś inny dałby radę to zrobić? – zapytała z niedowierzaniem Arthemis.
- Może i nie. Ale mogą pomyśleć, że skoro wy potraficie to oni też, a wtedy komuś może stać się krzywda… - odparł i spojrzał na nich poważnie.
 Chcąc nie chcąc musieli przyznać mu rację. Skinęli głowami.
- Cieszę się, że zrozumieliście. Dziękuję wam za to, co zrobiliście, ale mam nadzieję, że nie będę po raz drugi musiał przeprowadzać z wami tej rozmowy. Zrozumiano?
 Ponownie kiwnęli głowami.
- Neville wyprowadź ich – poprosił dyrektor.
Gdy zamknęły się za nimi drzwi, portret Minerwy McGonagall zapytał:
- Co oni właściwie zrobili?
 Deveraux przez chwilę milczał wpatrzony w miejsce gdzie przed chwilą stało dwoje Gryfonów. Uśmiechnął się pod nosem.
- Byli niesamowici – odparł cicho.


 James i Arthemis nadąsani wyszli z gabinetu dyrektora. Gdy już znaleźli się na korytarzu i odeszli kawałek, niespodziewanie profesor Longbottom walnął ich po plecach z całych sił i z szerokim uśmiechem, powiedział:
- To było świetne! Bezbłędne! Już dawno nie widziałem tak dobrej walki! Plus pięćdziesiąt punktów dla Gryffindoru za doskonałe techniki!
Arthemis i James wymienili zaskoczone spojrzenia.
- Pewnie do końca tej kwarty już nic się nie będzie działo, więc nie macie czego żałować…
- Ale ukarali nas za coś, co zrobiliśmy dobrze – poskarżył się James.
- Każdy bohater walczy z władzą – odparł filozoficznie Neville. – Musicie to po prostu przeboleć. Nie jesteście jeszcze pełnoletni… Ale obawiam się, że to był wasz ostatni występ…
- Dlaczego? – zapytała natychmiast Arthemis.
- Dyrektorem trochę wstrząsnęła ich ilość i postanowił zawiadomić ministerstwo.
- Co? – Arthemis otworzyła szeroko oczy.
- To normalna procedura. Rada szkoły musi się dowiedzieć…
 James parsknął śmiechem. Arthemis spojrzała na niego zdziwiona.
- Przewodniczącą Rady szkoły jest ciotka Hermiona – wyjaśnił.
Neville zachichotał.
- Więc jak dobrze to rozegracie to macie szanse jeszcze powalczyć – Neville wydawał się być naprawdę uszczęśliwiony. Przez ostatnie kilkanaście lat musiało mu się nudzić. – Nic wam nie jest? – zapytał nagle zmartwiony. – Chcecie iść do skrzydła szpitalnego?
- Nie – odpowiedzieli jednocześnie.
Neville ryknął śmiechem.
On coś brał? – zapytała się w myślach Arthemis. James też patrzył na profesora z niepokojem.
- No, to zmykajcie – powiedział profesor. – Wyśpijcie się porządnie. Jutro już musicie być normalnie na lekcjach… Ja pójdę sprawdzić, co z resztą i może zmienię Gaelena…
 Pomachał im i odszedł korytarzem. Przez chwilę w milczeniu odprowadzali wzrokiem profesora, a potem ruszyli w przeciwnym kierunku.
- Jeżeli nasi rodzice się dowiedzą…
- Będzie apokalipsa – dokończyła za Jamesa Arthemis. – Ojciec mnie zabije.
- Zabić mnie nie zabiją, ale będą patrzeć tym wzrokiem, mówiącym: zawiodłem się na tobie, myślałem, że jesteś rozsądniejszy…
Arthemis się wzdrygnęła.
- Nienawidzę tego… i jeszcze: obiecałaś, że będziesz na siebie uważać.
Przygnębieni wdrapywali się po schodach.
- Co z tego, że zrobiliśmy dobrze, skoro i tak nie będą nas słuchać.
- Właśnie.
 Przez cztery następne piętra byli pogrążeni w swoich niewesołych, ponurych myślach. Z tym, że zaczęli się przejmować nie tylko swoimi rodzicami. James martwił się, co zrobi ojciec Arthemis, a Arthemis, jak rodzice ukarzą Jamesa.
- Marzę o ciepłej wodzie – jęknęła Arthemis, wchodząc do Pokoju Wspólnego. – Która jest  w ogóle godzina?
- Ja wiem? Pierwsza?
 Jednak to nie była ich ostatnia walka. Gdy weszli do salonu Gryfonów, otoczyli ich młodsi uczniowie, przekrzykując się, chcieli dowiedzieć się, co się działo i czy potwory już zniknęły.
 Arthemis zmrużyła oczy i powiało od niej mrocznym chłodem. Od całego tego krzyku, zaczęła boleć ją głowa. Porwała jednego z drugoklasistów i obróciła go twarzą do zebranych, a w tym momencie James przystawił mu różdżkę do brzucha.
 Wszyscy zamilkli.
- Idziemy spać – powiedział nie znoszącym sprzeciwu głosem.
- Jak się nie zamkniecie to obiecuję, że umrzecie ze śmiechu od powalających łaskotek, bo nie cofnę zaklęcia – dodała Arthemis cicho, ale i tak wszyscy ją słyszeli.
 Drogi do dormitoriów rozstąpiły się przed nimi jak na zawołanie.
- To do jutra – mruknęła Arthemis, puszczając chłopaka, który z wdzięcznością schował się w tłumie.
- Branoc – odparł James i rozeszli się.
Arthemis powoli weszła po schodach i nagle pojawiła się za nią Lily, rządna informacji.
- Nic wam nie jest? – zapytała. – Wszystko ok.?
- Tak. Nic nikomu nie jest – odpowiedziała, zabrała z dormitorium ręcznik, szlafrok i piżamy i poszła się myć. Gdy wróciła po odprężającym i rozgrzewającym prysznicu, Lily już otwierała usta, żeby zasypać ją gradem pytań, ale Arthemis odpowiedziała tylko:
- Jutro – i jak lunatyk przeszła przez pokój i jak długa padła na łóżko.
 Lily zawiedziona zamknęła ust, podeszła do łóżka Arthemis, przykryła ją kołdrą i zaciągnęła zasłony wokół łóżka.

 Każdy w końcu się męczył… Pomimo całej swojej siły, Arthemis również.

3 komentarze:

  1. Cudowne, opisy bitwy czytało się na pełnym wdechu, a ta ich ostatnia akcja trzymała w napięciu. Uwielbiam, że pełne napięcia sceny przeplatają się z humorystycznymi dialogami :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    no tak widać, że te demony się uczą i za każdym kolejnym razem są silniejsze, mądrzejsze i jest ich coraz więcej, ciekawe jak ich rodzice zareagują...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejka, hejka,
    wspaniale, widać, że z miesiąca na miesiąc te demony się uczą, są silniejsze, mądrzejsze, i jest ich więcej...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń