Czwarty tydzień listopada zbliżał się
nieuchronnie. Arthemis i James sami stali się trochę nerwowi, mając świadomość,
że ze zniknięciem księżyca, demonów przybędzie dwa razy więcej. Pół tysiąca
śmiercionośnych istot, to nie byle co. Ich nerwowość odwzorowywała się na
treningach, które przestały być przyjemne, a zaczęły robić się dla uczniów
męczące. Ale ta dwójka im nie odpuszczała. Dobrze, że chociaż mieli do
czynienia ze zdolniejszymi jednostkami. Bali się pomyśleć, co robią nauczyciele
z tymi mniej znającymi się na czarach… Sami też się nie oszczędzali. Godzinami
ćwiczyli zaklęcia i triki. Albus i Rose, Fred i Lucas ćwiczyli razem z nimi.
W tym czasie
nauczyciele utworzyli tymczasowe strażnicze wieżyczki, z których mieli
obserwować jak rozgrywają się działania.
Na dwa dni przed początkiem ostatniej kwarty,
wywieszone zostały listy uczniów biorących udział w obronie zamku. Pierwsza noc
została obsadzona najzdolniejszymi uczniami, gdyż niosła niewątpliwie najwięcej
zagrożenia.
Arthemis przeglądała listę. Razem z Jamesem
miała być kapitanem zachodniej strony. Czyli dostała im się otwarta przestrzeń…
Cudnie. Pilnował ich Forsythe. A do pomocy dostali około dwudziestu ludzi.
Całkiem nieźle. Sporo osób znała z własnych szkoleń.
Lucas był na moście, a Fred i Albus przy
frontowym wejściu. Rose miała spokojną przestrzeń na dziedzińcu, było mało
prawdopodobne, że któryś z demonów się tam przedrze. Arthemis odetchnęła z
ulgą. Scorpius również miał wartę pierwszej nocy, jednak na wschodniej stronie.
Gdy nadszedł pierwszy dzień ostatniej kwarty,
Lily siedziała ponuro na łóżku osowiała, zmartwiona i zazdrosna, o to, że ona
nie może iść. Przyglądała się Arthemis, która stała w samych spodniach i
staniku przy swojej szafce i zakładała sobie uprząż na lewe przedramię.
- To ci naprawdę
pomaga? – zapytała ją cicho Lily.
- Jest mi
łatwiej wyciągać różdżkę – odparła spokojnie Arthemis.
- Nie wyglądasz
na zdenerwowaną – mruknęła ze zdziwieniem.
- Bo nie jestem.
Walka to walka. Nie ma się co nad nią zastanawiać, w większości działasz na
odruchach… - wciągnęła na siebie czarną koszulkę i bluzę. Podwinęła nogawkę
spodni i włożyła do małej pochwy na łydce sztylet. Drugi identyczny miała na
biodrze.
Lily zachichotała niespodziewanie.
- Wyglądasz jak
łowczymi wampirów…
- Zawsze tak
myślałam o profesor Alexander – odparła Arthemis, zawiązując wysoko włosy, żeby
jej nie przeszkadzały. – W tym swoim czarnym, skórzanym płaszczu wygląda, jakby
miała zaraz jakiegoś przebić kołkiem…
- Widziałaś się
w lustrze? – parsknęła Lily.
Do dormitorium
weszła Rose. Przyjrzała się uważnie Arthemis, a potem podeszła do niej z
poważną miną i wycelowała w nią różdżką.
- Ignis
protectum! – powiedziała cicho.
Arthemis
otoczyła dziwna gumiasta powłoka, jakby stworzona z jakiegoś płynu, ale po
chwili zniknęła. Dotknęła ramienia Rose i spojrzała jej w oczy.
- Aż tak się
martwisz?
- Nie chcę, żeby
ci się coś stało – wyznała Rose. – Pozostałych już zabezpieczyłam. Jesteś na
otwartym polu. To najtrudniejsze miejsce…
- Myślisz, że
sobie nie poradzę? – zapytała Arthemis,
uśmiechając się lekko.
- Myślę, że za
bardzo ufasz swoim zdolnościom – odparła Rose. – Brawura nie zawsze popłaca,
Arthemis. Proszę cię bądź ostrożna.
- Będę –
obiecała. – Oczywiście, że będę, nie mogę pozwolić, żeby mnie wykluczyli na
cały tydzień…
- Poza tym,
będzie z nią James – dodała Lily, podchodząc do nich i uspokajająco uścisnęła
dłoń Rose.
- Nie wiem, czy
to dobrze – odparła Rose, zadziwiając je. – Możesz być rozproszona martwiąc się
o niego – wyjaśniła.
- O Jamesa? O co
tu się martwić? Jest lepszy niż ja – odparła zaskoczona Arthemis.
Rose pokręciła
głową znużona, jakby wiedziała coś, czego Arthemis nie rozumiała.
- Siebie
zabezpieczyłaś? – zapytała Arthemis poważnie.
Rose pokiwała
głową.
- Dobrze.
Chodźmy.
- Dziewczyny,
uważajcie na siebie – powiedziała Lily niemal na skraju płaczu.
- Załatw nam
śniadanie na rano – odparła jej uspokajająco Arthemis. – Po całej nocy będziemy
głodne.
Lily pokiwała głową, śmiejąc się, chociaż w
jej oczach zalśniły łzy.
- Masz być
twarda, pamiętasz? – rzuciła jeszcze Arthemis z dobrotliwym uśmiechem. –
Poćwicz zaklęcia to cię wyzwę za tydzień na pojedynek…
Zamknęła za nimi drzwi.
Arthemis nie bardzo podobały się ciężkie
chmury zbierające się na całym niebie. Do tego wiał coraz mocniejszy wiatr.
Niedobrze. Jeżeli spadnie deszcz i będzie wiał taki wiatr proszek Prometeusza
im nie pomoże…
Wszyscy nocni stróże zostali wezwani do
Wielkiej Sali tuż przed zachodem słońca. Dyrektor i nauczyciele stanęli przed
nimi.
- Jeżeli ktoś
chce się wycofać, może to zrobić w tej chwili – powiedział dyrektor. – Nie
będzie to hańbą, biorąc pod uwagę, że robicie to z własnej woli.
Arthemis się rozejrzała. Nikt nawet nie
drgnął. Była jedną z niewielu dziewczyn w tej sporej grupie. Dojrzała
przeraźliwie bladą Rose i poczuła niepokój. Zauważyła, że Scorpius również
przygląda się dziewczynie, jednak odwrócił wzrok, gdy dostrzegł, że się na
niego patrzy. Zerknęła na nauczycieli.
- Jestem dumny z
tego, że tylu was zgłosiło się do obrony tej szkoły. To zaszczyt uczyć takich
odważnych, młodych ludzi. Chciałem was prosić o to, żebyście tej nocy byli
bardzo ostrożni. Na nic nie zdadzą się wam akty bohaterskiej brawury, w obliczu
takiego niebezpieczeństwa. Uważajcie na swoich towarzyszy. Każdy ranny ma
natychmiast, podkreślam natychmiast wrócić do zamku, lub wystrzelić czerwone
iskry, żeby go zabrano do skrzydła szpitalnego. To nie jest zabawa ani żarty.
Jeżeli nie będziecie przestrzegać zasad, zabronię wam uczestniczenia w obronie
zamku…
Wszyscy zgodnie pokiwali głowami.
- Nauczyciele
będą was nadzorować i opiekować się wami z punktów obserwacyjnych. Będą mogli w
ten sposób łatwiej do was dotrzeć, gdy coś się stanie. Wiecie, gdzie macie się
znaleźć. Będę razem z wami przy frontowej bramie. Jestem pewien, że wszyscy się
tu rano zobaczymy. Powodzenia.
James odnalazł w tłumie Arthemis i poszli
razem z resztą ich grupy za profesorem Forsythem.
- Jeżeli się
rozpada… - Arthemis nie dokończyła.
- Wiem – mruknął
ponuro James.
- Musimy się
rozdzielić – powiedziała Arthemis. – To za duża powierzchnia.
James skinął
głową.
- Wezmę tych
bardziej z lewej strony.
Wyszli na
błonia. Na zewnątrz zapadła ciemność. Tym głębsza, gdyż wisiały nad nimi czarne
chmury. Ich ubrania bezlitośnie szarpał wiatr. Zamek pogrążał się w mroku.
Jednak wszystkie okna były rozjarzone blaskiem. Mogło to oślepić albo trochę
zdezorientować krwawe diabły.
Forsythe stanął przed swoją grupą uczniów.
- Rozstawcie
się, co dziesięć kroków. Sekcja odpowiedzialna za proszek Prometeusza, może
ruszać. Uwińcie się jak najszybciej i wracajcie – nakazał. – Starajcie się nie
wchodzić sobie w drogę. Nie chcemy żadnych poparzeń! Arthemis, James, uważajcie
na resztę – wyjął różdżkę i z dwójką uczniów ruszył na niewielki punkt
strażniczy, znajdujący się na zachodniej stronie zamku, na wyczarowanym
pośpiesznie balkonie. W kilku miejscach na błoniach zapłonęły nagle ściany
ognia. Miało to zdezorientować przeciwników, a część może nawet wyeliminować.
Arthemis i James skinęli sobie głowami krótko
i oddalili się w przeciwnych kierunkach.
- Spokojnie –
powiedziała Arthemis, wyjmując różdżkę. Gdyż wyczuwała nagłe napięcie wśród
stojących za nią ludzi. – Nie mają szans…
Jednak demony tak nie uważały. Z wręcz
chorobliwą radością wysypały się na błonia kilkanaście minut później. Lekką
ręką licząc było ich ponad pół tysiąca. Jednak były inteligentniejsze niż
ostatnim razem… Większość z nich nie ruszyła się z miejsca. Ale te, które zaczęły
z zadziwiającą prędkością biec w ich stronę, ze śmiertelna precyzją omijały
zapalone miejsca.
- O cholera –
usłyszała za sobą czyjś szept.
- Riktusempra! –
krzyknęła zaklęcie, które trafiła w jednego z potwór. Normalnie nic by mu nie
zrobiło, ale jego siła pchnęła go prosto w płonące za nim ognisko. Spłoną jak
zapałka. Poczuła, że ludzie za nią odetchnęli z ulgą. Chyba zrobiło im się
lepiej na myśl o tym, że da się ich pokonać. – Pamiętajcie, żeby nie strzelić
komuś w tyłek! – krzyknęła i wycelowała w zbliżającą się hordę. - Ardens
sagitta! – powiedziała Arthemis, a z jej różdżki niczym wystrzelona z łuku
wypadła ognista strzała, jednak potwór odbił się od ziemi i przeskoczył nad
nią.
Zza jej pleców posypały się zaklęcia. Część
potwór rzeczywiście była inteligentniejsza niż na to wyglądała, ale pozostałe
zajęły się ogniem. Wiatr roznosił wśród nich żywioł niczym zarazę. Nikt nie
drgnął z miejsca, pomimo tego, że demony zbliżyły się na naprawdę niebezpieczną
odległość. Dla nich było to lepsze, gdyż zaklęcia trafiały z mocniejszą siłą,
gdy cel był bliżej. Arthemis to martwiło. Zbyt mocno się zbliżyły. Ludzie mogli
spanikować. Schyliła się przed ostrymi jak brzytwy pazurami potwora i już
wycelowała w jego korpus. Zapłoną i gdyby nie zaklęcie ognioodporne, zajęłyby
jej się włosy. Ale nie miała czasu o tym myśleć. Kątem oka widziała, jak jeden
z potworów wybuchnął, gdy jednocześnie z dwóch stron trafiły go zaklęcia
uczniów Hogwartu. Nagle spojrzała w górę i zobaczyła pikującego na nią
kamiennego stwora. Ktoś osłonił ją ramieniem, a potwór rozpadł się na pył w
strumieniu ognia. Pod ramieniem chłopaka wycelowała w atakującego go krwawego
diabła.
- Dzięki –
mruknęła.
- Nie ma za co –
odparł jej Kirk.
Skinęli sobie głowami i znowu ruszyli do
nużącego wykańczania potwór.
Lawirując między rozpalonym skupiskami proszku
Prometeusza, James zaszedł dwa stwory od tyłu i posłał je do piekła, gdzie było
ich miejsce. Usłyszał krzyk, rozejrzał się gwałtownie. Przebiegł kilka metrów i
zobaczył jak jedna z dziewczyn, biorących udział w obronie, trafia demona
zaklęciem, ale traci równowagę. W ostatniej chwili złapał ja za nadgarstek nim
wpadła w ziejącą za nią ścianę ognia.
- Nic ci nie
jest? – zapytał szybko James.
- W porządku –
odparła ochryple, patrząc na niego wdzięcznym wzrokiem.
- Wracaj pod
zamek. Tu jest za gorąco – i rzeczywiście było. Wszędzie płonący ogień
sprawiał, że na błoniach było gorąco jak w piekle.
Razem wrócili na początkowe miejsca. James się
rozejrzał, gorączkowo poszukując Arthemis. Właśnie wylewitowała jednego z
diabłów w powietrze, zanim zdążył dopaść jakiegoś Puchona i zamieniła go w pył.
Osłoniła oczy, przed wiórami lecącymi z nieba.
Był to chyba ostatni z potworów, gdyż wszyscy
inni rozglądali się zaniepokojeni, ale nikogo nie dostrzegli.
Arthemis podeszła do Kirka i bez zbędnych
ceregieli podwinęła mu ręka. James zmarszczył brwi. Chłopak wyraźnie chciał się
z nią kłócić, ale po tym jak ścisnęła jego przedramię, wzruszył ramionami.
- Wszystko w
porządku? – zapytał ludzi znajdujących się najbliżej. Większość pokiwała głową.
Byli trochę pobrudzeni i trochę spoceni, ale żaden nie wyglądał jakby
potrzebował szybkiej pomocy medycznej.
James poszedł w kierunku Arthemis.
- Idź do
skrzydła, niech pani Pomfrey cię opatrzy – nakazała mu surowo.
- Przecież nic
mi nie jest…
- Tak, ale nie
wiadomo, co się stanie, jeżeli wda się zakażenie. Chyba nie chcesz, żeby ci
odcięli rękę, co?? – zapytała mimochodem, machnęła różdżką i w jej ręku pojawił
się bandaż, którym zaczęła zwijać krwawiące rany.
- Przecież to ledwie
draśnięcie.
- Może tak, a
może nie… Jeżeli pani Pomfrey ci to zabandażuje i odkazi będziesz mógł wrócić,
ale na razie, zjeżdżaj stąd, zanim zawołam Forsythe’a.
- Jesteś
nieznośna – odparł niezadowolony.
- Co się stało?
– zapytał James, podchodząc do nich.
- Nic. Ale ona
jest uparta… - odpowiedział szybko Kirk.
- Osłonił mnie –
wyjaśniła Arthemis. – Więc, żebym mogła dalej brać udział w bitwie nie mogę
sobie pozwolić na wyrzuty sumienia, dlatego wyświadcz mi przysługę i idź do
pielęgniarki…
- Dalej? – zdziwił
się Kirk i spojrzał pytająco na Jamesa. – Przecież już tu nikogo nie ma.
- Jest ich
jeszcze sporo – odparł tamten. – Zaatakowały małą grupą, żeby nie wpaść na
nasze pułapki. Ale w ciemności jest ich pełno. Musimy być przygotowani…
- Więc tym bardziej
zostaje! – powiedział uparcie Kirk.
- Więc tym
bardziej idziesz do szpitala – poprawiła go Arthemis. – Wróć z porządnym
opatrunkiem i się nie obijaj…
- No, skoro tak
twierdzisz… - odpowiedział i wolno ruszył do skrzydła szpitalnego z żalem
patrząc za siebie.
- Pani Pomfrey
go nie wypuści – mruknął James.
- Wiem –
odpowiedziała Arthemis. – Wszystko dobrze?
- Tak. A tobie
nic nie jest?
Skinęła głową.
- Zgrzałam się.
I mam jednego poparzonego – dodała. – Forsythe zabrał go do szpitala. Powinien
z tego wyjść.
Nagle na nos Jamesa spadła kropla wody.
Arthemis spojrzała w niebo i druga trafiła ją prosto w oko. Ogromne krople
deszczu zaczęły zraszać płonącą ziemię. Arthemis niemal wyczuła podniecenie,
bijące od żadnych krwi stworów i na razie delikatny strach jej towarzyszy.
- Cholera! –
zaklął James.
Fred i Albus krążyli pomiędzy ludźmi przed
arkadami, gdzie zaczynała się frontowa brama. Pochodnie rozświetlały im
półmrok, ale tylko dzięki jarzącym się blaskiem oknom zamkowym, zauważyli, co
się tak naprawdę dzieję. Wszyscy przed głównym wejściem zajęci byli atakującym
od błoni parami demonami. Dlatego rozpętało się piekło, gdy ktoś krzyknął:
- U
GÓÓÓRYYYYY!!!
Fred poderwał
głowę i zobaczył szybującemu ku nim potwora. Rzucił zaklęcie, ale stworzenie go
uniknęło.
- Połowa na
dziedziniec!!!! – wrzasnęła profesor Alexander. – Weasley! Przegrupuj ich!!
Potter celujcie w górę!
Dużo nie trzeba
było rozdzielać. Myśląc, że główny atak przystąpi na otwarte błonia, ochrona
wejścia liczyła raptem dwanaście osób.
- Ty, ty i ty! –
krzyknął Albus, wskazując na trzy najbliższe osoby. – Celujcie w te latające.
Tak długo rzucajcie zaklęcia, aż spadną. – Thomas, Mockridge! Osłaniacie nas!
Nie dopuśćcie ich do wejścia!
Albus zacisnął palce na różdżce i krzyknął:
- Igneus linumi
! – z jego różdżki wystrzelił ognisty bat, którym machnął. Sznur zakręcił się
wokół kostki diabła, który akurat chciał przelecieć nad arkadami. Demon
zapłonął, ale Albus szarpnął go i rzucił idealnie w stronę następnego, który
też się zajął płomieniem. Na ziemi spadł już tylko pył.
Fred ściągnął do siebie pięć osób i powiedział
szybko:
- Dołączcie do
tych na dziedzińcu. Uważajcie na górę. Jeżeli przedrą się to właśnie stamtąd.
Powiedzcie Caldwellowi, on tam dowodzi…
Zgodnie kiwnęli
głowami i pobiegli przez arkady na dziedziniec. Fred podszedł do Albusa i też
wycelował w niebo. Albus za pomocą swojego bicza ściągnął kolejnego na ziemię.
- Nieźle –
mruknął Fred. – Zostaw coś dla mnie…
- Więc zabieraj
się do roboty, a nie gadaj! – warknął Albus, ciężko oddychając. – Musisz
bezpośrednio wycelować, bo inaczej omijają zaklęcia!
- Dobra, dobra…
Zatkajcie się tym! – szepnął do siebie Fred, a z jego różdżki wypłynęła spirala
ognia pochłaniając przelatującego nad nim krwawego diabła.
- Wracajcie do
środka! – krzyknął nagle Deveraux, unosząc różdżkę.
- Co? Co on
bredzi? – powiedział Albus, a płonąca ogniem strzała przebiła serce potwora.
Nagle na ich
głowy spadły ciężki krople deszczu.
- Ja pieprze! –
warknął Fred, a ognista kulka, zmiotła następnego potwora. – Jeszcze tego
brakowało.
- Odpuściły –
powiedział ze zdziwieniem Albus, rozglądając się dookoła. Nikt ich na razie nie
atakował. Nawet z powietrza. – Co się stało? Przecież deszcz im nie szkodzi…
- Wracać!! –
nakazała im profesor Alexander, siła popychając ich do wejścia.
- Ale… - zaczęli
jednocześnie.
- Już! Bo was
wyrzucę!
Zdążyli zrobić
zaledwie kilka kroków w stronę dziedzińca, gdy wybuchła przed nimi ściana ognia
wysoka jak sam zamek i rozciągnięta na szerokość całego frontowego muru. Na
małej strażniczej platformie stał Deveraux, trzymając różdżkę w zaciśniętej
dłoni.
- A to wiele
wyjaśnia… - szepnął Albus.
Błonia pogrążały się w ciemności, z każdą
kroplą intensywniejącego deszczu. Proszek Prometeusza w połączeniu z wodą
tracił swoją moc.
- To nas oślepi
– powiedziała zaniepokojona Arthemis. – Oświetlenie zamku nie wystarczy,
przyjdzie nam walczyć w półmroku…
Jamesa również to martwiło. Rozejrzał się po
ich niewielkim oddziale. Ludzie zaczynali się bać. Pierwsze zbyt szybkie
zwycięstwo nie przyniosło oczekiwanych rezultatów. Do tego ubrania im ciążyły
nieprzyjemnie, całkowicie przemoczone nabierającą siły ulewą.
Nagły wybuch sprawił, że podskoczyli. Od
frontalnej strony zamku pojawiła się znikąd potężna ogniowa zapora, sięgająca
aż do nieba.
- To dyrektor –
wyjaśnił im cicho Forsythe, stojący za nimi. – Zbyt dużo demonów przedzierało
się górą na dziedziniec…To ich trochę zabezpieczy.
- I skupi na nas
– dodał cicho James, niewypowiedzianą myśl profesora.
- Tak. Zaraz
przyjdą posiłki. Most i wschodnia brama w ogóle nie są atakowane – powiedział.
- Co nie znaczy,
że nie będą – mruknęła Arthemis.
Forsythe smutno
skinął głową. Ostatnie z ognisk Promoteusza zgasło, a cisze rozdarł krzyk.
- Koniec przerwy
– stwierdził James i jednocześnie skinęli sobie z Arthemis głowami. – Jak nam
się nic nie stanie, to oni też się ruszą…
- Załatwmy im
trochę światła.
Zamiast się
cofać jak reszta, ruszyli do przodu. Wpadając między potwory. Arthemis już
nawet nie celowała, po prostu rzucała zaklęcia na oślep. Miała tę swobodę, że
wiedziała, że nie może trafić Jamesa, który był chroniony zaklęciem Rose.
Jednak walka w półmroku, mokrym ubraniu, z
demonami poruszającymi się z taką szybkością nie była łatwa. Po dostrzeżeniu
ich mieli ułamek sekundy na wystrzelenie zaklęcia. James padł na ziemie,
chroniąc się przed szarżującymi na niego z dwóch stron demonami i podpalił im
stopy. Zapaliły się jak suche drewno.
Widząc, że Arthemis i James jakoś sobie radzą
i nadal żyją reszta też ruszyła do walki z pewnej odległości.
Arthemis załatwiła jednego, ale za nim pojawił
się drugi. Więc i jego załatwiła, przedzierała się do przodu, nie patrzą na
tył. Nagle poczuła oplatające ją kamienne ramiona i zabrakło jej tchu w piersi.
Ich siła przekraczała siłę najsilniejszego człowieka. Z lekkością potwór zaczął
miażdżyć jej żebra, gdy nagle z nikąd pojawił się przed nią James i wycelował w
otwartą paszczę potwora.
- Giń! – warknął
i potwór spłonął tuż za Arthemis, której nie imały się ognie. Opadła na kolana
próbując złapać oddech. – Do szpitala! – ryknął na nią James, pomagając jej
wstać.
- Zwariowałeś?
Myślisz, że takie coś mnie załatwi? – prychnęła podciągając rękawy bluzy.
- Więc przestań
się z nimi bawić! – warknął wściekle.
Zmrużyła oczy.
- Jak sobie
życzysz – rzuciła i schyliła się, z nogawki od spodni wyjęła zakrzywiony
sztylet.
- One są z
kamienia. Myślisz, że tym żelastwem coś im zrobisz? – prychnął James.
Arthemis coś
mignęło w ciemności, nie zastanawiając się pchnęła Jamesa, tak, że wylądował na
ziemi, a jej następne zaklęcie trafiło stojącego za nim krwawego diabła. James
zerwał się na nogi. Jednak Arthemis już była zajęta. Jednego popaliła niewielką
iskrą, a drugiemu przejechała sztyletem przez pierś. Z tym, że sztylet w
momencie gdy się z nim zetknął zapłonął srebrzystym ogniem i rozpuścił potwora.
Mając chwilowo czas, spojrzała na Jamesa z uniesioną brwią.
- Mądralińska –
rzucił kpiąco, a ognista strzała z jego różdżki przebiła zbliżającego się do
niego demona. – Tylko mnie tym nie pochlastaj.
- Postaram się –
odparła ze śmiechem.
Nie trwało to długo. Arthemis załatwiła
jeszcze z trzy potwory, ledwo widząc, bo ulewa rozpętała się na dobre, a wiatr
wcale nie pomagał, bezlitośnie chłoszcząc ich po twarzach. Atak znowu nagle
dobiegł końca.
Razem z Jamesem wrócili pod mury zamku. Inni
byli w trochę gorszym stanie niż oni.
Dopadł ich Albus przemoczony, pobrudzony i
gdzie niegdzie uwalany krwią.
- Nic wam nie
jest?
- Nie –
odpowiedziała szybko Arthemis, zanim James zdążył wtrącić swoje trzy grosze.
- Sytuacja jest
kiepska – powiedział. – Ludzie ledwo widzą. Jest kilku poparzonych. A trzech
poważnie rannych. Rose i kilku innych się nimi zajmują.
- Potrzebne nam
światło – powiedział nerwowo James. – Jak mamy walczyć w tej ciemnicy!?
- Pomogę –
odezwała się nagle Rose, wstając z mokrej ziemi, na której ktoś leżał i uniosła
go na niewidzialnych noszach. – Zaraz wracam.
- Drażni mnie to
– warknął Fred, odnajdując ich w tłumie. – Co to ma być? Walczą przez chwilę i
zmykają?
- Chcą nas
zmęczyć – wyjaśniła Arthemis. – Takie warunki to dla nich pryszcz. A my
jesteśmy oślepieni i przemoczeni.
- Będą nas tak
zamęczać aż padniemy – dodał James. – Mogą sobie pozwolić, żeby stracić kilku
swoich.
- To wygląda
tak, jak by mieli jakąś strategię – mruknął zaniepokojony Albus.
- Ostatnim razem
odnieśli klęskę atakując jednocześnie… Za miesiąc wrócą, wiedząc, że atak z
góry jest skuteczniejszy i że mogą nas atakować przez kilka dni, a nie tylko
przez jeden – odpowiedział ponuro James.
- Ich celem jest
niszczenie. No i fakt, że żywią się krwią, a mają jej tu pod dostatkiem. Muszą
być dość głodne – dodała Arthemis.
- Jeszcze nie ma
północy – powiedział Fred, marszcząc brwi i wpatrując się w zegarek. – Jeżeli
tak dalej pójdzie, wszyscy padną jak muchy, w tym zimnym deszczu.
Arthemis i James
wymienili zaniepokojone spojrzenia. Myśleli podobnie.
- Atakują
regularnie – zauważył Albus.
– Na tyle na ile
zdążymy się odprężyć – powiedział James.
- Ile zdążyliśmy
wybić? Setkę? Półtora? A jest ich tam dwa razy tyle – oznajmiła wściekła
Arthemis, machając ręką w kierunku Zakazanego Lasu.
Fred zamrugał gwałtownie.
- Arthemis, ty
masz nóż w ręce – zauważył.
- I uważaj, -
mruknął James. –Wywija nim jak szatan.
- Powinnam mieć
co najmniej dwie różdżki – odparła Arthemis. – Poszłoby szybciej…
- A to działa? –
zapytał Albus, wskazując ostrze. – Przecież one są z kamienia.
Nóż w ręku
Arthemis zalśnił srebrnym ogniem.
- Oooo! –
mruknęli jednocześnie Fred i Albus.
- Jak to się
dzieję? – zapytał James.
- Zaczarowałam
go. Gdy pomyślę o ogniu, zaczyna płonąć.
- A nie masz jeszcze
jednego?
Odsłoniła połę
bluzy i pokazała mu pochwę na biodrze.
- Proszę bardzo.
- Jesteś
szurnięta – powiedział z całkowitym przekonaniem Fred.
Wzruszyła
ramionami, a James odpiął pochwę od jej paska.
- Wystarczy
pomyśleć o ogniu? – upewnił się.
- Mhm. Tylko
mnie tym nie zabij – dodała.
- Skoro ty
umiesz się tym posługiwać to ja też.
- Nie bądź taki
pewny.
James już chciał
jej coś odpowiedzieć, ale niespodziewanie mu przerwano.
- Już jestem!! –
krzyknęła Rose, podbiegając do nich. – Załatwię wam trochę światła –
powiedziała rozgorączkowana.
- Będziemy
wdzięczni – mruknęła Arthemis.
Rose przeszła kilka kroków i zataczając
różdżką koła nad mokrą trawą. Na ognisku zapłoną jasnobłękitny ogień, który
rósł aż utworzył pokaźne ognisko.
Arthemis z zafascynowaniem włożyła rękę w
niebieski płomień i natychmiast ją wyjęła.
- Auł…
- A czego się
spodziewałaś? – zapytała ją Rose. – To ogień tyle, że wodoodporny. No i
zaklęcie ochronne nic przed nim nie da…
- Dzięki, że mi
powiedziałaś – mruknęła Arthemis.
- Możesz albo
widzieć, albo się nie poparzyć…
- Jasne, że wolę
widzieć. Jesteś świetna. Tylko nie rób tego zbyt dużo, żebyśmy się nie
popalili.
- Jasne. Tylko
kilka, żeby było lepiej widać…
Arthemis
odwróciła się do reszty. Mówienie sprawiało im pewną trudność w szumie, który
robił deszcz, ale miała nadzieję, że ją słyszą. Jednak zanim zdążyła coś
powiedzieć, któryś z ich ochotników wystrzelił w górę płomień, zapalając
latającego stwora.
- Znowu się
zaczyna! – krzyknął Albus.
- W gotowości! –
rozległy się głosy Alexander i Forsythe’a.
Arthemis i James wymienili spojrzenia. W ich
oczach zabłysł szatański pomysł. Zaskoczenia zawsze było doskonałą strategią.
Jednak oczy James nagle zasnuł cień, gdy dłużej na nią popatrzył.
- Ani mi się waż
– szepnęła, dobrze wiedząc, co mu chodzi po głowie.
Zrezygnowany
pokiwał głową.
- Fred, Al
przejmijcie naszych – powiedział. – My ich trochę przegonimy…
- Co wy
zamierzacie zrobić? – zapytał Albus nerwowo.
- To, co trzeba
– odpowiedziała mu krótko Arthemis.
- Będą starali
się wedrzeć obok szklarni, więc musicie pilnować lewej i prawej strony – rzucił
James, zerkając ostrożnie, czy Forsythe ich nie obserwuje, ale był zbyt zajęty,
wpatrywaniem się w niebo. - Musicie być przygotowani na nagły atak, zrozumiano?
- Nie podoba mi
się to – powiedział Albus. Wzrokiem poszukując Rose, w obawie, czy ich usłyszy,
co mogło się skończyć awanturą.
- A wolisz
ślęczeć tu do rana, co pół godziny być atakowanym i nie mieć nad tym żadnej
kontroli? – Arthemis spojrzała na niego wyzywająco.
- Uważajcie na
siebie, głupki – mruknął tylko i razem z Fredem odeszli w kierunku reszty
uczniów.
Ogniska Rose oświetlały dostatecznie pole
widzenia obrońców zachodniej strony, więc powinni sobie poradzić. Arthemis i
James w kłapiących od deszczu, przemoczonych butach, przemknęli się na
dziedziniec, a potem w stronę mostu. Nikt nie mógł ich zobaczyć.
Wchodząc na most niemal otarli się o Neville’a
Longbottoma, ale na szczęście w ostatniej chwili, ukryli się za wnęką. Gdy
profesor przeszedł szybko przeszli przez most, odpowiadając spokojnie na
pytania nielicznych tu uczniów. Lucas niemal usypiał siedząc przy ścianie i
wpatrując się w ciemny las.
- Chyba ci się
nudzi – mruknęła Arthemis cicho.
Lucas podskoczył
i zerwał się na równe nogi.
- Arthemis?!
James?! – krzyknął szeptem. – Co wy tu robicie?!
- Zmieniamy
zasady gry – odparł James. – Tym razem to my będziemy polować na nich…
- Jak pozostali?
- Wszyscy cali –
odpowiedziała mu Arthemis. – My idziemy.
- Ale co wy
chcecie zrobić? – krzyknął za nimi, gdy już zaczęli zbiegać po stromym zboczu.
Poruszali się po omacku. Nie odważali się jeszcze oświetlić sobie drogi
różdżkami, gdyż mogło to przykuć czyjś wzrok.
- Ok. Co mamy
właściwie zrobić? – zapytała cicho Arthemis, gdy zaszli błonia od drugiej
strony. Ukryci się za chatką Hagrida, w bezpiecznej odległości od rażących
ogniem pupilków olbrzyma i w towarzystwie dwóch zamrożonych przez Arthemis
ognistych salamander, przyglądali się jak krwawe diabły rzucały między sobą
kawałkiem krwawego mięsa. Prawdopodobnie z jakiegoś stworzenia, którego
upolowały w lesie. Dobiegały ich okropne chrzęsty i odgłosy rozrywania.
Siedziały w kółku niczym harcerze przy ognisku, albo latały nad błoniami. Inne
cierpliwie niczym polujące drapieżniki wpatrywały się w zamek, jakby chciały
namówić zwierzynę, żeby sama do nich przyszła.
- A jak w lesie
jest ich więcej? – zaniepokoiła się Arthemis. – Dostaniemy się w krzyżowy atak…
- Musimy jakoś
zabezpieczyć tę stronę inaczej zwieją do lasu i nic nam to nie da…
- Myślisz, że
nie wiem? – mruknęła Arthemis, zakładając kaptur, który i tak już był
przemoczony.
- Nie sądzę,
żeby było ich więcej… Jeszcze nie wyczaiły, że mogą podzielić atak na siedem
dni.
- Zaryzykujesz?
– rzuciła sceptycznie.
- Nie. Nie
narażę cię…
Arthemis
prychnęła.
- Jesteś idiotą.
Mamy oboje z tego wyjść, rozumiesz?
Nie widziała
tego, ale miała wrażenie, że uśmiechnął się do niej szeroko.
- Podpalmy
drzewa…
- Hę? – Arthemis
zamrugała. – Chcesz, żeby spłonął cały las?
- No, dobra… to
robimy zamknięty korytarz. Blokujemy ich tyły i na wszelki wypadek boki, żeby
się nie rozbiegły…
- Idiotyczny
plan – stwierdziła. – Zróbmy to!
- To idziemy…
Zakradli się
cicho na tyły potworów, czując na karkach mroczny oddech Zakazanego Lasu. Na
szczęście czaiła się w nim jedynie ciemność, co nie za bardzo poprawiło im
samopoczucie.
- Znasz
zaklęcie? – upewniła się cicho Arthemis.
James uznał, że
odpowiedź jest poniżej jego godności, więc pomimo tego, że nie mogła go
zobaczyć, posłał jej chłodne spojrzenie.
- Czy tak trudno
narysować linię z ognia?
- Dobra. To ja w
lewo ty w prawo. Pobiegną do przodu, więc zajdziemy im tyły…
- Wiem, co mamy
zrobić – prychnął James.
- Ja się tylko
upewniam – oznajmiła. – Spotykamy się na środku – dodała, jakby nie przyjmowała
do wiadomości żadnej innej opcji.
Przeciągnął dłonią po jej włosach.
- Uważaj na
siebie, mała.
- Ty też masz
być cały, asie… - odparła cicho i zabroniła sobie się martwić.
Jednocześnie wycelowali różdżki w podłoże.
- Co tam się
dzieje?! – zapytał nagle Forsythe, Neville’a, stojąc na wieżyczce strażniczej.
– Co to ma do diabła być?!
Na błoniach z jednego punktu rozprzestrzeniały
się nagle dwie ogniście czerwone linie, tworzące literę V. Ogień musiał być
dziełem magii, gdyż nie gasł pod naporem deszczu. Krwawe diabły wpadły w panikę
otoczone przez ogień i widząc tylko jedną drogę, ruszyły na zamek.
- Przygotować
się – wrzasnęła, krążąca wśród uczniów Morgana Alexander.
Forsythe
lornetką przeszukiwał stojących pod zamkiem uczniów. Zaklął.
- To North i
Potter! – warknął. – Ściągnę ich tu!
- Zaczekaj! –
Neville zatrzymał go ręką, nadal patrząc przez omnikulary. – Spójrz na nich…
Arthemis i James jak przyrzekli spotkali się
na środku błoni i niczym pasterze zaganiający owce, zmuszali demony do cofania
się w stronę zamku. Diabły znalazły się w krzyżowym ogniu. Jednak Arthemis i
James również znaleźli się w nie komfortowej sytuacji, gdyż z jednej strony
byli otoczeni przez ogień, a z drugiej… przez stado demonów. Mieli tylko jedno
wyjście, iść na przód.
Arthemis ukucnęła, gdy jeden z potworów się na
nią zamachnął, w efekcie trafiając swojego kumpla stojącego za nią. Z jego
chropowatej, twardej, skóry wypłynęła zielonkawa ciecz. A więc jednak można
było je zranić…Odeszła na kilka kroków i posłała oba do piekła.
Rozejrzała się i przecięła płonącym ostrzem
ramię jednego z nich, w tym samym momencie posyłając kule ognia, w kierunku
trzech stojących za Jamesem.
Krwawe diabły się wykruszały. Chyba też to
widziały, bo niektóre z nich wbiły się w powietrze. Jednak nic im to nie dało,
bo wtedy uczniowie Hogwartu, zasypali ich gradem ognistych, magicznych strzał.
Ciągły deszcz sprawiał, że ciężko było im się
poruszać z dostateczną szybkością, a różdżka wyślizgiwała się z dłoni. Do tego
rozpalony przez nich ogień, zmniejszał się pod naporem ulewy. Zostało im
jeszcze jakieś półtora setki do wykończenia.
James poczuł za sobą nagły podmuch i w
ostatniej chwili zadziałał jego instynkt. Błyskawicznie się odwrócił i
sztyletem Arthemis, rozciął błoniaste skrzydło potwora, który od razu zajął się
ogniem.
- Padnij!! –
usłyszał. Bez wahania przypadł do ziemi, a nad nim przetoczył się grad
ognistych kul, trafiając potwory, który chciały się przedrzeć, przez wyłom w
ścianie ognia i uciec do lasu.
- Zwiewają! –
krzyknęła Arthemis, gdy on zrywał się na równe nogi. Przed nimi potwory
pojedynczo były trafiane ich zaklęciami. Więcej chciało wzbić się jak najwyżej.
Jeden miał już nad nimi przelecieć, omijając strzałę posłaną za nim przez
Jamesa.
- Nie ma mowy –
warknęła Arthemis.
James wycelował
różdżką pod jej stopy.
- Dorwij go!
Arthemis odbiła
się od zaczarowanego przez niego miejsca i poleciała w górę. Zawisła na chwilę
w powietrzu, a deszczowe niebo przecięła nagle wstęga ognia, zawijając się
wokół potwora. Arthemis spadła, krzywiąc się lekko, bo boleśnie przyjęły to jej
kostki.
- Musimy je
wykończyć, zanim ogień zupełnie zgaśnie.
- Ale Rose,
powiedziała, że to niebezpieczne… - odparła Arthemis.
- A teraz jest
bezpiecznie? – odparł, rzucając zaklęciem w najbliższego demona.
Arthemis
przyznała mu rację.
- Muszę się dostać
na drugą stronę tej hordy! Daj mi trzy minuty i zacznij czar! – krzyknęła.
Schowała nóż na
kostce, żeby się czasem nie pociąć i skinęła Jamesowi głową. Powalił jeszcze
jednego i wycelował w nią różdżką.
- Levicorpus!
Arthemis przygotowała się na nagły ból, jednak
ktoś przyzwyczajony do latania wcale tak tego nie odczuwał. Ale rzeczywiście
było to zadziwiające uczucie. Spadła twarzą do ziemi, od strony zamku i zerwała
się na równe nogi. Podbiegł do niej Fred.
- Nic ci nie
jest? Ty, latasz?! Mogłaś nam powiedzieć!
- Odsuńcie się!
– krzyknęła w odpowiedzi. – Jak najdalej! Szybko!
- Co ty robisz?!
– warknął Fred.
- Zjeżdżaj stąd!
Ale już!
Ktoś odciągnął Freda. Gdy inni pośpiesznie
biegli w kierunku murów, Arthemis wśród deszczu wyczuła ciepły podmuch. Zaczęło
się. Uniosła różdżkę i w myślach niczym mantrę powtarzała czar.
Po drugiej stronie James robił dokładnie to
samo.
- Flammeus
ventus!
Z jego różdżki
wypłyną strumień ognia, bez konkretnego kształtu, ale niczym wiatr
rozprzestrzeniał się i parł na przód nie znając żadnych przeszkód. Pochłoną
krwawe diabły niczym wygłodniały wąż, zamieniając się w mrożące krew w żyłach
ogniste tornado. Żywioł szalał po błoniach coraz bardziej przybliżając się do
zamku i nagle się odbił się i pofrunął w drugą stronę.
W tarczę Arthemis rozciągniętą do
niewyobrażalnych granic, uderzył strumień ognia. Przez dłuższą chwilę miała
wrażenie, że nie wytrzyma i opuści magiczną blokadę, chroniącą zamek przed
szalejącym ogniem. Widziała po drugiej stronie Jamesa i prosiła go w myślach,
żeby już zakończył czar.
I rzeczywiście po chwili ogień zaczął maleć aż
zupełnie wtopił się w ziemię.
Arthemis padła na kolana, zrywając tym samym
blokadę i oddychając ciężko. James do niej podbiegł.
- Nic ci nie
jest? Jezu, myślałem, że nie dam rady powstrzymać zaklęcia…
- Wszystko w
porządku – odpowiedziała, wdzięczna, że chwilowe gorąco wytworzone przez
szalejącą pożogę, zastąpił chłodny deszcz. – Nie poparzyłeś się?
- Nie. Ale było
gorąco..
Pokiwała głową i
ujęła jego wyciągniętą dłoń, żeby móc wstać.
- WYYYY!! –
rozległ się nagle krzyk.
Zaskoczeni i
trochę przestraszeni obejrzeli się dookoła. W dogasającym ogniu zobaczyli
mroczną, wściekłą twarz dyrektora. Wyciągnął palec w kierunku zamku i nie
znoszącym sprzeciwu głosem, powiedział przez zaciśnięte zęby:
- DO… MOJEGO….
GABINETU…
- Ale musimy
jeszcze…
- Przecież nie
skończyliśmy…
- … sprawdzić,
czy…
- ... warty.
- NATYCHMIAST! –
ryknął.
Arthemis i James
jednocześnie niczym złajane szczeniaki spuścili głowy i poczłapali w stronę
zamku.
Deveraux odwrócił się od patrzących na niego
oskarżycielsko pozostałych obrońców Hogwartu. Wszyscy uczniowie chyba znaleźli
swoich bohaterów i nie byli zadowoleni, że dostaną oni ochrzan stulecia.
Oburzenia aż od nich ziało.
- Neville,
idziesz ze mną – nakazał Deveraux. – Gaelenie, Morgano zajmijcie się
pozostałymi…
- Może być
problem – mruknęła Morgana, patrząc przez ramię na ponury, palący żądzą zemsty
tłum.
- Dacie radę. Ja
idę zająć się tamtą dwójką…
- Ale
dyrektorze, czy zasłużyli… - zaczął Neville.
- Nie ma żadnego
usprawiedliwienia, dla takiego ryzyka, profesorze Longbottom – odparł mu krótko
Deveraux, ucinając dyskusję.
- Nie sądzę,
żeby to było wielkie ryzyko dla nich… byli zbyt dobrzy – poprał Longbottoma
Forsythe.
- I takie
myślenie kiedyś ich zgubi – odpowiedział twardo Deveraux i ruszył do zamku z
niezadowolonym Nevillem, kroczącym mu po piętach.
Arthemis i James czekali niezadowolenie w
milczeniu przed chimerą, strzegącą wejścia do gabinetu dyrektora. Byli
przemoczeni, pobrudzeni, zmęczeni, wściekli i gnębiło ich poczucie
niesprawiedliwości. Dlatego początkowe zaniepokojenie szybko przerodziło się u
nich w oburzenie podsycane bezczelnością. Spojrzeli wyzywająco na idącego
szybko w ich stronę dyrektora.
- Asfodelus! –
powiedział, a chimera się odsunęła, odsłaniając kręte schody. Dyrektor wszedł
pierwszy, za nim Arthemis i James, a na końcu Neville Longbottom. Jakby chciał
im zablokować drogę ucieczki. Oni nie mieli zamiaru uciekać…
Nie usiedli, ale też nie kazano im usiąść. Od
wściekłego dyrektora odgradzało ich potężne biurko. Nagle wszystkie portrety w
gabinecie przestały udawać, że śpią z napięciem, czekając na to, co się
wydarzy.
- CO…to miało…
byyyćć!! – ryknął dyrektor.
Portret Severusa
Snape’a parsknął śmiechem.
- Złamaliście
większość zasad, jakie ustaliliśmy po to, by was chronić!!!
- Było do
przewidzenia – mruknął Snape.
- Severusie –
westchnął znużony profesor Dumbledore.
James i Arthemis
ani drgnęli. Wpatrywali się z chłodnym spokojem w poważną twarz dyrektora.
- Na wojnie nie
ma zasad – odezwał się bezczelnie James.
Dało się słyszeć
ciche parsknięcie zza ich pleców. Dyrektor natomiast na chwilę zaniemówił, a
potem wybuchnął:
- Za kogo wy się
uważacie?! Czy zdajecie sobie sprawę ile mieliście szczęścia?!!!
- To nie
szczęście tylko zdolności – przerwała mu Arthemis. – I trochę szczęścia –
dodała po namyśle.
- Minus
dwadzieścia punktów dla Gryffindoru. Jeszcze jedna taka odzywka i będzie
pięćdziesiąt – zagroził Deveraux. - Jesteście nie do zniesienia!!!
- To Potter –
rzekł Severus Snape, jakby to wszystko wyjaśniało. James posłał portretowi
bezczelnie dumne spojrzenie.
- Jak śmieliście
to zrobić, bez jakiegokolwiek pozwolenia?! – kontynuował Deveraux. – Bez
zabezpieczenia!?! Skąd wam w ogóle to przyszło na myśl?!
- Wszyscy
byliśmy zmęczeni… - zaczęła Arthemis, ale już bez zwyczajniej buty w głosie.
Jeszcze tego brakowało, żeby im punkty odebrali…
- I głodni –
dodał James.
- One bawiły się
z nami w kotka i myszkę – ciągnęła Arthemis, posyłając Jamesowi protekcjonalne
spojrzenia. - Ludziom siadała psychika. Byliśmy przemoczeni, wściekli i
wyczerpani.
- Przecież
wyszło dobrze – mruknął James, jakby zastanawiał się o co tyle rabanu.
- Ale jakim
kosztem?! – ryknął dyrektor.
- Kosztem? –
Arthemis zmarszczyła brwi. – Przecież nic nam nie jest. Po quidditchu byłam
bardziej poobijana…
- To była
dobrze, przemyślana akcja – dodał James. – Gdybyśmy nie byli do tego zdolni, to
byśmy się w to nie pchali, prawda?
Arthemis skinęła głową, potwierdzając słowa
Jamesa.
- Jestem ciekaw
kiedy, tak dokładnie zdążyliście to przemyśleć… - syknął ironicznie Deveraux.
- Wymyślaliśmy
na bieżąco – odparła Arthemis, zanim zdążyła pomyśleć. Głupio z jej strony, bo
dyrektor niebezpiecznie zmrużył brwi.
- Ta bezczelność
kiedyś się na was zemści – mruknął ostrzegawczo Deveraux, ale chyba jego złość
powoli stygła. – Napiszę do waszych rodziców, chociaż wątpię, żeby w waszym
przypadku to coś dało…
Arthemis
jęknęła. A James lekko pobladł.
- A do tego… -
kontynuował dyrektor, a ramiona James i Arthemis opadły znużone, - macie zakaz,
do końca tej kwarty, uczestnictwa w obronie zamku. Zabraniam wam nawet
wychodzić na zewnątrz!
- CO?!!!!! –
dopiero teraz ich oburzenie wyrwało się na zewnątrz. Z ich twarzy znikł wyraz
potulnego przyjmowania kary i pokazało się zdenerwowanie. Co to miało być?!
- Dlaczego?! –
krzyknał James.
- To kara za
waszą niesubordynację – odpowiedział dyrektor już spokojniej i usiadł w swoim
fotelu. – Mam nadzieję, że następnym razem, zastanowicie się zanim podejmiecie
ryzyko.
Arthemis
założyła ręce na piersi.
- To
niesprawiedliwe! – oznajmiła gwałtownie.
- Nie wszystko
na tym świecie jest sprawiedliwe, panno North – odparł dyrektor. – Zdaje sobie
sprawę, że to dzięki wam dzisiejszej nocy, będzie już spokój… Ale nie mogę
pozwolić uczniom, nawet tak zdolnym, na robienie, co im się żywnie podoba…
Inni…
- Myśli pan, że
ktoś inny dałby radę to zrobić? – zapytała z niedowierzaniem Arthemis.
- Może i nie.
Ale mogą pomyśleć, że skoro wy potraficie to oni też, a wtedy komuś może stać
się krzywda… - odparł i spojrzał na nich poważnie.
Chcąc nie chcąc musieli przyznać mu rację.
Skinęli głowami.
- Cieszę się, że
zrozumieliście. Dziękuję wam za to, co zrobiliście, ale mam nadzieję, że nie
będę po raz drugi musiał przeprowadzać z wami tej rozmowy. Zrozumiano?
Ponownie kiwnęli głowami.
- Neville
wyprowadź ich – poprosił dyrektor.
Gdy zamknęły się
za nimi drzwi, portret Minerwy McGonagall zapytał:
- Co oni
właściwie zrobili?
Deveraux przez chwilę milczał wpatrzony w
miejsce gdzie przed chwilą stało dwoje Gryfonów. Uśmiechnął się pod nosem.
- Byli
niesamowici – odparł cicho.
James i Arthemis nadąsani wyszli z gabinetu
dyrektora. Gdy już znaleźli się na korytarzu i odeszli kawałek, niespodziewanie
profesor Longbottom walnął ich po plecach z całych sił i z szerokim uśmiechem,
powiedział:
- To było
świetne! Bezbłędne! Już dawno nie widziałem tak dobrej walki! Plus pięćdziesiąt
punktów dla Gryffindoru za doskonałe techniki!
Arthemis i James
wymienili zaskoczone spojrzenia.
- Pewnie do
końca tej kwarty już nic się nie będzie działo, więc nie macie czego żałować…
- Ale ukarali
nas za coś, co zrobiliśmy dobrze – poskarżył się James.
- Każdy bohater
walczy z władzą – odparł filozoficznie Neville. – Musicie to po prostu
przeboleć. Nie jesteście jeszcze pełnoletni… Ale obawiam się, że to był wasz
ostatni występ…
- Dlaczego? –
zapytała natychmiast Arthemis.
- Dyrektorem
trochę wstrząsnęła ich ilość i postanowił zawiadomić ministerstwo.
- Co? – Arthemis
otworzyła szeroko oczy.
- To normalna
procedura. Rada szkoły musi się dowiedzieć…
James parsknął śmiechem. Arthemis spojrzała na
niego zdziwiona.
- Przewodniczącą
Rady szkoły jest ciotka Hermiona – wyjaśnił.
Neville
zachichotał.
- Więc jak
dobrze to rozegracie to macie szanse jeszcze powalczyć – Neville wydawał się
być naprawdę uszczęśliwiony. Przez ostatnie kilkanaście lat musiało mu się
nudzić. – Nic wam nie jest? – zapytał nagle zmartwiony. – Chcecie iść do
skrzydła szpitalnego?
- Nie –
odpowiedzieli jednocześnie.
Neville ryknął
śmiechem.
On coś brał? –
zapytała się w myślach Arthemis. James też patrzył na profesora z niepokojem.
- No, to
zmykajcie – powiedział profesor. – Wyśpijcie się porządnie. Jutro już musicie
być normalnie na lekcjach… Ja pójdę sprawdzić, co z resztą i może zmienię
Gaelena…
Pomachał im i odszedł korytarzem. Przez chwilę
w milczeniu odprowadzali wzrokiem profesora, a potem ruszyli w przeciwnym
kierunku.
- Jeżeli nasi
rodzice się dowiedzą…
- Będzie
apokalipsa – dokończyła za Jamesa Arthemis. – Ojciec mnie zabije.
- Zabić mnie nie
zabiją, ale będą patrzeć tym wzrokiem, mówiącym: zawiodłem się na tobie,
myślałem, że jesteś rozsądniejszy…
Arthemis się
wzdrygnęła.
- Nienawidzę
tego… i jeszcze: obiecałaś, że będziesz na siebie uważać.
Przygnębieni
wdrapywali się po schodach.
- Co z tego, że
zrobiliśmy dobrze, skoro i tak nie będą nas słuchać.
- Właśnie.
Przez cztery następne piętra byli pogrążeni w
swoich niewesołych, ponurych myślach. Z tym, że zaczęli się przejmować nie
tylko swoimi rodzicami. James martwił się, co zrobi ojciec Arthemis, a
Arthemis, jak rodzice ukarzą Jamesa.
- Marzę o
ciepłej wodzie – jęknęła Arthemis, wchodząc do Pokoju Wspólnego. – Która
jest w ogóle godzina?
- Ja wiem?
Pierwsza?
Jednak to nie była ich ostatnia walka. Gdy
weszli do salonu Gryfonów, otoczyli ich młodsi uczniowie, przekrzykując się,
chcieli dowiedzieć się, co się działo i czy potwory już zniknęły.
Arthemis zmrużyła oczy i powiało od niej
mrocznym chłodem. Od całego tego krzyku, zaczęła boleć ją głowa. Porwała
jednego z drugoklasistów i obróciła go twarzą do zebranych, a w tym momencie
James przystawił mu różdżkę do brzucha.
Wszyscy zamilkli.
- Idziemy spać –
powiedział nie znoszącym sprzeciwu głosem.
- Jak się nie
zamkniecie to obiecuję, że umrzecie ze śmiechu od powalających łaskotek, bo nie
cofnę zaklęcia – dodała Arthemis cicho, ale i tak wszyscy ją słyszeli.
Drogi do dormitoriów rozstąpiły się przed nimi
jak na zawołanie.
- To do jutra –
mruknęła Arthemis, puszczając chłopaka, który z wdzięcznością schował się w
tłumie.
- Branoc –
odparł James i rozeszli się.
Arthemis powoli
weszła po schodach i nagle pojawiła się za nią Lily, rządna informacji.
- Nic wam nie
jest? – zapytała. – Wszystko ok.?
- Tak. Nic
nikomu nie jest – odpowiedziała, zabrała z dormitorium ręcznik, szlafrok i
piżamy i poszła się myć. Gdy wróciła po odprężającym i rozgrzewającym
prysznicu, Lily już otwierała usta, żeby zasypać ją gradem pytań, ale Arthemis
odpowiedziała tylko:
- Jutro – i jak
lunatyk przeszła przez pokój i jak długa padła na łóżko.
Lily zawiedziona zamknęła ust, podeszła do
łóżka Arthemis, przykryła ją kołdrą i zaciągnęła zasłony wokół łóżka.
Każdy w końcu się męczył… Pomimo całej swojej
siły, Arthemis również.
Cudowne, opisy bitwy czytało się na pełnym wdechu, a ta ich ostatnia akcja trzymała w napięciu. Uwielbiam, że pełne napięcia sceny przeplatają się z humorystycznymi dialogami :)
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńno tak widać, że te demony się uczą i za każdym kolejnym razem są silniejsze, mądrzejsze i jest ich coraz więcej, ciekawe jak ich rodzice zareagują...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hejka, hejka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, widać, że z miesiąca na miesiąc te demony się uczą, są silniejsze, mądrzejsze, i jest ich więcej...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga