środa, 24 stycznia 2018

Chwilowy spokój (Rok V, Rozdział 11)

Następnego dnia koło południa Arthemis zwlokła się z łóżka i przez dłuższą chwilę musiała czekać, aż minie jej ochota, by ponownie zakopać się pod kołdrę. Musiały trwać jeszcze lekcję. Eeech, to dobrze, że nauczyciele strażnikom odpuszczali następny dzień po warcie. Wstała i poczuła gwałtowny ból w klatce piersiowej. Zaskoczona zdjęła koszulkę od piżamy i zobaczyła fioletowe siniaki na żebrach i piersi. Dopiero wtedy przypomniała sobie, że wczoraj dorwał ją jeden z krwawych diabłów. Z tym, że jeszcze kilka godzin temu nic jej nie bolało…
 Przeszła kilka kroków i zobaczyła nie zaciągnięte zasłony wokół łóżka Rose, która spała jak niemowlę z twarzą wtuloną w poduszkę. Arthemis zamrugała. Kładąc się spać, w ogóle o nich nie pomyślała. Nie myślała o tym, czy nic im nie jest. To było do niej niepodobne. Zastanowiła się nad tym głęboko. Pomyślała o Albusie i w przedziwny sposób miała pewność, że nic mu nie jest, tak samo jak w zeszłym miesiącu była pewna, że Lucas został ranny.
 Zamknęła oczy i pomyślała o nich wszystkich. Albus, Lucas i Fred byli w swoich dormitoriach. Lily była na trzecim piętrze, chyba w klasie transmutacji, a James właśnie schodził do wschodnich lochów, gdzie znajdowała się kuchnia. Wszyscy byli cali i zdrowi. Nie wiedziała skąd, ale była o tym święcie przekonana. Po raz pierwszy cieszyła się z takich umiejętności. Gdy któryś z jej przyjaciół zostawał ranny od razu o tym wiedziała. To była wielka ulga.
 Uważając na bolące żebra, powoli się ubrała, zabrała kilka rzeczy z kufra i cicho zamknęła za sobą drzwi, żeby nie zbudzić Rose.
 Wieża Gryffindoru podczas lekcji była cudownie cicha. Arthemis rozłożyła książki z transmutacji, pergamin, atrament i pióro, żeby nadrobić opóźnione zadania domowe. Skoro nie wolno było jej nawet wychodzić z zamku, uznała to za efektywne spędzenie czasu. Tylko dlaczego transmutacja musiała sprawiać jej tyle trudności?
 W sumie nie potrzebowała książek, bo znała je na pamięć, ale musiała pilnować by w wypracowaniu nie cytować dosłownie ich słów, co jej się często zdarzało. Nic nie mogła na to poradzić…
 Nagle na jej stolik padł cień. Podniosła wzrok. James pokazał jej trzymany w ręka koszyk.
- Miałem nadzieję, że już wstałaś. Zjemy późne śniadanie?
- Chyba obiad – zaśmiała się Arthemis, wiedząc, która godzina.
- Może być obiad – James wzruszył ramionami i postawił koszyk na stole. Było w nim pełno kanapek, owoców, sernik w pudełeczku i butelka z sokiem. – Częstuj się.
- Padłam jak mucha. Nawet nie wiedziałam kiedy Rose wróciła… - mruknęła Arthemis, biorąc do ręki kanapkę.
- To było wyczerpujące kilka godzin – przyznał James. – Lucas wrócił nad ranem. Miał ostatnią wartę. Po naszym odejściu większość odesłali zostało tylko kilka osób na straży i tak jak ostatnio się zmieniali. Al podobno wrócił koło trzeciej…
- Nic im nie jest – mruknęła Arthemis. – Nie rozmawiałam z żadnym z nich, a mimo tego mam pewność, że nic im nie jest. Rozumiesz? – zapytała, kładąc rękę na mostku i wpatrując się w niego z oczekiwaniem.
- Arthemis… - pokręcił z pobłażaniem głową, - w twoim przypadku już nic mnie nie zaskoczy.
Uśmiechnęła się szeroko.
- Ilu ludzi leży w skrzydle? – zapytała po chwili.
- Nie wiem. Możemy się przejść i zobaczyć – odpowiedział. – Ale chyba nie było ciężko rannych. Sądzę, że pani Pomfrey większość już wypuściła.
Arthemis pokiwała głową.
- Nadal odczuwasz tę rażącą niesprawiedliwość? – rzucił, wyciągając z kosza kolejną kanapkę.
- Cóż… trochę. Ale nie za bardzo, bo w tym tygodniu i tak już nic nie będzie do robienia. Poza tym nadrobię te wszystkie zaległości, które mi się ostatnio nazbierały.
 James rzucił okiem na książki leżące na stoliku.
- Transmutacja?
- Między innymi.
- Masz z czymś problem?
- Wiesz, teoria jest teoria. Ale praktyka… to zupełnie inna bajka. Dzięki Bogu nie jestem aż taka beznadziejna, jak w eliksirach.
- No, to musisz się podszkolić – odparł zwyczajnie James. – Bez eliksirów nie zaliczysz Sumów. A musisz jeżeli chcesz zostać aurorem…
- Wiem, wiem – mruknęła Arthemis. - Łatwo ci mówić, bo ty sobie radzisz…
- Radzę sobie w sam raz, żeby to zaliczyć. I nie dostać O. Nic więcej. Eliksiry to działka Albusa.
- Mądrala – Arthemis pokazała mu język. – A transmutacja jakoś mi idzie. Nie tak świetnie jak na początku, kiedy byłam do przodu, ale też nie jakoś koszmarnie. Po prostu średnio…
- Przecież to banalnie proste – mruknął James, odchylając się na krześle.
Arthemis zmrużyła oczy.
- Dla mnie banalnie proste jest machanie nożem – odparła z kwaśną miną.
- To w tobie uwielbiam. Nigdy nie wiem, czym mnie zaskoczysz – powiedział impulsywnie James, kładąc rękę na jej dłoni.
 Zawstydzili się oboje, James odsunął dłoń. Policzki Arthemis poróżowiały, gdy zamrugała gwałtownie. James odchrząknął.
- Gdzie się tego nauczyłaś? – zapytał, żeby odwrócić uwagę od nie komfortowej sytuacji.
- Wiesz, do trzynastego roku życia siedziałam w domu i strasznie się nudziłam, więc znajdywałam sobie ciekawe zajęcia, jak rzucanie nożami, akrobacje na miotle itd. Ojciec nie mógł mi tego zabronić biorąc pod uwagę, że trzymał mnie w zamknięciu niczym księżniczkę w wieży. A ja zawsze potrzebowałam ryzyka do szczęścia. Więc zamiast grzecznie czytać książki… Jedynym zajęciem, które nie przyprawiało mojego ojca o zawał serca było grania na pianinie, ale po śmierci mojej mamy… - Arthemis przerwała i spuściła wzrok. Przez chwilę wpatrywała się w swoje dłonie. – Zbyt bardzo mi to ją przypominało… Zbyt wiele wspomnień mnie otaczało. Bardzo długo nie mogłam grać… - zaśmiała się smutno. – Nie wiem, czemu ci to mówię – powiedziała zażenowana.
- Byłem naprawdę zaskoczony, gdy zobaczyłem cię przy pianinie – zmienił temat. – Kto by pomyślał, że te rzucające nożem palce, mogą tak idealnie pływać po klawiaturze…
- Moja mama była lepsza. Zanim dowiedziała się, że jest czarodziejką miała zostać światowej sławy pianistką. Moja babka, nauczycielka muzyki, miała zaplanowaną dla niej całą przyszłość. Lekcje od czwartego roku życia, całodniowe ćwiczenia. Mama była niesamowicie zdolną pianistką. Pewnie nauczyłaby mnie więcej, gdyby zdążyła…
 Koszyk został już opróżniony, a butelka soku była pusta. James wstał.
- To, co? Idziemy się przejść?
- Ok. Jestem ciekawa, co jest napisane na tablicach, w związku z następnymi zmianami…
- Uważam, że to, że nie wolno nam nawet wyjść na zewnątrz to już lekka przesada – wyraził opinię James.
- Teraz już nic na to nie poradzisz…
- A założysz się? – mruknął.
- Tak ci się śpieszy do spotkania z rodzicami? – odparła, dobrze przewidując, że zmarkotnieje.
- Pewnie już dostali listy…
- Ja jestem przygotowana na kolejnego wyjca… - odpowiedziała Arthemis ponuro. – Ojciec zmyje mi głowę.
- Cóż nie pierwszy nie ostatni raz. Jakoś przetrwamy! – powiedział z fałszywym entuzjazmem. Chociaż jego mina temu przeczyła. Z jakiegoś powodu to strasznie rozbawiło Arthemis.
 Parsknęła śmiechem, ale od razu skrzywiła się i złapała za bok. Wzięła głęboki oddech.
 James nie zauważył tego idąc dalej. Ale dostrzegł, jak trzyma się za brzuch i wtedy mu się coś przypomniało. Zatrzymał się gwałtownie, Arthemis na niego wpadła, odbijając się.
- Ałaa – wyrwało jej się.
 James poczuł nagły gniew. Powiedziała, że nikomu nic nie jest, ale o sobie nie wspomniała. Jej upór nie miał granic!
 Wziął głęboki oddech na uspokojenie. Nie będzie na nią krzyczał… Nie będzie… Krzyki na nią nie działają, przekonywał sam siebie.
 Jak gdyby nigdy nic, ruszyli w dalszą drogę. Już byli niedaleko skrzydła szpitalnego, gdy nagle James otworzył pobliskie drzwi, mówiąc:
- Chodź tutaj na chwilę.
 Zamyślona Arthemis, nie zastanawiając się, zrobiła, co powiedział. Zamrugała zdziwiona.
- O to ta dodatkowa sala, którą kazała zorganizować profesor Vector, na wypadek, gdyby było więcej rannych? – zapytała, rozglądając się dookoła. Sala wyglądała identycznie jak w skrzydle szpitalnym, z tym, że była o wiele mniejsza i było w niej dużo łóżek. – Widać, nie była potrzebna. Niezbyt dużo osób zostało poszkodowanych…
 Nagle usłyszała zamknięcie drzwi i przekręcenie klucza w zamku. Obejrzała się. James właśnie się do niej odwracał, po upewnieniu się, że drzwi są zamknięte.
- Co się stało? – zapytała Arthemis.
James spojrzał na nią spokojnie, ale w jego wzroku zabłysła stal.
- Ściągaj bluzkę – rzucił głosem nie znoszącym sprzeciwu.
Arthemis oniemiała i wytrzeszczyła na niego oczy.
- Słucham? – zapytała oburzona.
- Ściągnij ją – powtórzył spokojnie, bez śladu emocji na twarzy.
- Chyba śnisz. Zupełnie ci odbiło?
- Nie wiem, o czym ty myślisz – odpowiedział James z chwilowym drapieżnym uśmiechem. – Ale ja mam na myśli twoje stłuczone żebra…
- Daj spokój, nic mi nie jest – odpowiedziała szybko Arthemis, ale poczuła gdzieś w środku dziwną ulgę pomieszaną z rozczarowaniem.
- Masz trzy wyjścia – oznajmij krótko. - Siłą zatargam cię do pielęgniarki, która zatrzyma cię tam przez kilka dni. Zabiorę cię do Rose i Lily, które z płaczem i zgrozą, zaczną się rozwodzić nad tym, co ci się stało. Albo pozwolisz mi to zrobić w piętnaście minut i nikt się o niczym nie dowie…
 Arthemis przetrawiła jego słowa. Z jakiegoś powodu zdenerwowało ją to, że się nie uśmiechnął szelmowsko. Wtedy miałaby pewność, że cała ta sytuacja go bawi…
 Arthemis westchnęła ciężko i podciągnęła bluzkę do góry, a po chwili zdjęła ja zupełnie, mówiąc:
- Chyba jesteś w takim razie mniejszym złem…
James zaczerpnął szybko powietrza i powoli je wypuścił. Dał sobie chwilę czasu na ochłonięcie. Cóż niecodziennie w końcu widuje się dziewczyny w stanikach. Szczególnie takie dziewczyny.
 Musisz przestać się na nią gapić… - pouczył się w myślach. Wtedy skupił się na jej żebrach.
- Cholera, wyglądasz jak mapa Europy…
- Dzięki – syknęła kwaśno.
 Zanim zdążył się zastanowić podszedł do niej, przykucnął i położył jej ręce na bokach. Arthemis na chwile pozbawiła się tchu, ale nie wiedziała, czy to przez jego dłonie, czy nagły ból, który wywołały. Delikatnie dotykał palcami jej posiniaczonej skóry.
- Boli cię? –zapytał cicho.
- Trochę – wyjąkała zawstydzona.
 – Chyba nie są załamane, tylko obite. Nie widać opuchlizny…
- Jezu, znasz się na tym…  
- Byłem niegrzecznym dzieckiem. Cztery razy miałem połamane żebra… - odparł nieobecnym głosem, nadal zajęty badaniem. Sińce ciągnęły się aż po sam biust i o ile się nie mylił również na plecy. Pokręcił głową niezadowolony. Miała zamiar to tak zostawić?
- Serio? – zapytała po chwili, żeby zająć się rozmową i nie myśleć o jego dłoniach.
- Mhm – rozejrzał się, po sali. W pomieszczeniu było pełno medycznych produktów, potrzebnych pani Pomfrey w razie czego, które nawet największy fanatyk lecznictwa, uznałby za wystarczające. – Powinni tu mieć to, czego nam potrzeba.
 Podszedł do szafek, a Arthemis mogła wypuściła cicho powietrze. Odkręcił kilka słoiczków i powąchał ich zawartość. Nagle pokiwał głową.
- To, to. Tego zapachu się nie zapomina…
Maść, którą przyniósł pachniała żywicą i mentolem.
- Powinno pomóc. O ile pamiętam trochę ochłodzi ci to skórę, ale stłuczenia szybciej przestaną boleć… - rozsmarował maść na dłoniach i zaczął powoli wcierać ją w jej skórę. Nagle zawstydzona Arthemis miała wrażenie, że cała twarz jej po prostu płonie. Starała się niemal nie oddychać, co powodowało jeszcze dolegliwszy ból w stłuczonych miejscach.
- Sama mogę to zrobić – wyjąkała w końcu.
- Jasne – odparł sceptycznie. – Pomachasz ręką i uznasz, że gotowe. Już ja cię znam.
- Zachowujesz się jakbyś był przyzwyczajony do dotykania pół nagich dziewczyn – powiedziała zanim zdążyła pomyśleć.
 Palce James na jej żebrach znieruchomiały. A po chwili powoli spojrzał jej w oczy. Czekała aż rzuci jakąś zabawną ciętą ripostę, ale się nie doczekała. Zagryzła wargi, gdy nie odpowiedział. Posunęła się za daleko?
 James patrzył na nią z dziwną intensywnością. Arthemis przełknęła ślinę.
- Jesteś ślepa – oznajmił po chwili cicho i wrócił do wcierania maści.
 Arthemis dokładnie wyczuła, że było to wielkie niedopowiedzenia. James miał na końcu języka to, co tak naprawdę chciał powiedzieć. Poczuła się… niepewnie. Już chciała zapytać o co mu chodzi, gdy powiedział:
- Odwróć się.
 Zrobiła, co kazał.
 James czuł się odrobinę pewniejszy, gdy nie widział jej twarzy. Idiotka… Ale chyba wprawił ją nie tylko w zakłopotanie, ale też w konsternacje. Atmosfera zgęstniała jak eliksir wielosokowy. Westchnął ciężko.
- Na razie widzę tylko twoje siniaki – powiedział, żeby rozładować napięcie. – Gdy już znikną poproszę cię, żebyś się rozebrała jeszcze raz.
 Arthemis parsknęła śmiechem. Jednak to dziwne uczucie i milion pytań w głowie, jakoś nie miało zamiaru zniknąć.
- Zawinę ci to, żebyś się bardziej nie posiniaczyła, ale zdejmij opatrunek wieczorem – pouczył ją po cicho i poszedł po bandaż.
 Arthemis obserwowała go jak jastrząb. Myślała, że go dobrze zna. Że potrafi mu niemal czytać w myślach i nie chodziło tu o jej zdolności. Ale kryło się w nim coś takiego, czego nie potrafiła pojąć i co wywoływało w niej zadziwiające uczucia. Stawała się przy nim… delikatna. I miała wrażenie, że on tą delikatność dostrzega i dlatego nie zawsze robi to, co chce. Jakby chciał ją w jakiś sposób osłonić przed samym sobą. To było dla niej zbyt zagmatwane.
 Uczucia innych rozgryzała w kilka minut. Swoich własnych nawet nie znała.


  Arthemis tak intensywnie myślała, że było to niemal widoczne, co strasznie bawiło Jamesa. Pokręcił głową z rozbawieniem. Była w tych sprawach nierozgarnięta niczym dziecko. Chociaż z drugiej strony sprawiało mu jakąś pokręconą satysfakcję, że nikt nigdy nie położył na niej ręki. O tak, to był bardzo miły bonus.
 Wizyta w skrzydle szpitalnym była bardzo krótka. Gdy tylko pani Pomfrey ich zobaczyła wylecieli stamtąd z hukiem zanim dobrze zdążyli policzyć ile łóżek jest zajętych. Ale wyciągnęli z niej, że nikomu nic się poważnego nie stało i jutro wszyscy powinni już być gotowi na lekcje.
 Następny przystanek zrobili przy wielkiej tablicy ogłoszeń w sali wejściowej. Czteroosobowe patrole zmieniające się co pięć godzin. Trochę ich zdołowało, że w żadnej z kratek nie ma wpisanych ich nazwisk. Natomiast widzieli tam kilka razy Albusa, Lucasa, Freda i Rose. To było niesprawiedliwe!
 Z westchnieniem ruszyli z powrotem do wieży Gryffindoru, mając nadzieję, że reszta też już wstała z łóżek. Po drodze wpadli na Lily, która z koleżankami wracała z lekcji. Pomachała im i niczym wygłodniały dziennikarz zasypała ich pytaniami.
 Po woli, po kawałeczku, opowiedzieli jej co dokładnie działo się w nocy. Lily słuchała wpatrując się w nich z napięciem i zafascynowaniem. Szczególnie, gdy przeszli do momentu, w gabinecie dyrektora.
- Słyszałam o tym! – przerwała im. – Chyba już cała szkoła wie. I powiem wam, że nikt nie jest zadowolony…
- Czemu? – zapytała Arthemis marszcząc brwi.
- Że wam nie wolno walczyć. Ludzie są oburzeni. Nauczyciele mają przerąbane, bo wszyscy są na nich obrażeni, że na to pozwolili.
Arthemis i James wymienili zaskoczone spojrzenia.
- Jakby to wyjaśnić… - zaczął James.
- … nie mieli nic do powiedzenia w tej sprawie – dokończyła za niego Arthemis.
- No, nie… ale nikomu się nie podoba, że ukarano bohaterów.
- Mam już dosyć tego heroicznego gówna, a którym wszyscy plotą – mruknęła znużona Arthemis, niezadowolonym głosem, a James pokiwał głową.
- Zrobiliśmy to, co było trzeba. Ukarał nas, za to, że złamaliśmy reguły. To wszystko – wyjaśnił James krótko.
- No, ale nikt inny nie odważyłby się tego zrobić… - powiedziała im Lily z błyszczącymi oczami.
- Cóż… to po prostu dlatego, że mamy skłonności samobójcze – wyjaśniła Arthemis i podała Grubej Damie hasło.
- Raczej ty masz, a ja cię tylko pilnuję – poprawił ją James, wchodząc za nią do Pokoju Wspólnego.
 Lily zachichotała.
- No, wiesz… plan był twój – wytknęła mu Arthemis.
- Ale to ty latałaś nad zgrają potworów…
- Bo mnie wylewitowałeś…
- Sama chciałaś… Nie wspominając już o tym, że wywijasz nożem.
- Ha ha ha… Twoje zaklęcie mało mnie nie podpaliło…
- Rose, mogła nam powiedzieć, że to powoduje tornado – burknął obrażony James.
Przekomarzając się nie zauważyli, że w Pokoju Wspólnym zaległa cisza jak makiem zasiał. Dopiero po chwili James i Arthemis się rozejrzeli, zdziwieni, że wszyscy im się przyglądają. I nagle ogłuszyły ich brawa i gwizdy. Opadły im ramiona.
- Hej… hej… hej! – krzyknęła Arthemis, ale nie odniosło to żadnego skutku. Spojrzała na Jamesa nagląco. Przewrócił oczami i włożył palce do ust. Zagwizdał, tak, że Lily aż zakryła sobie uszy. Arthemis uśmiechnęła się szeroko. – Uwielbiam, kiedy to robisz… - zaśmiała się.
 James zachichotał. Ze wszystkich rzeczy…
- Słuchajcie – powiedział James. – Koniec tych bzdur. To idiotyczne, gdy większość z was też tam była, my po prostu posunęliśmy się o krok za daleko.
- Ale byliście niesamowici…
- Wydaje wam się – zbyła ich Arthemis. - Po prostu jesteśmy nie rozsądni i nie myślimy o konsekwencjach. Więc odpuśćcie sobie, ok?
 Większość ludzi zaczęła mieć ponure miny.
- Wiedziałem, że to jak zwykle wy robicie zamieszanie – odezwał się zaspany głosem Fred, schodzący po schodach. – Po, co oklaskujecie tą dwójkę idiotów? Przez nich zupełnie osiwiałem wczoraj…
 Arthemis wyszczerzyła zęby do niego.
- Co się działo, gdy zgarnął nas dyrektor? – zapytała.
- Nic – odpowiedział Fred. – Jakiś jeden zabłąkany, totalnie zdezorientowany demon został usmażony przez Alexander. Forsythe wybrał 15 osób, głownie ze wschodniej i mostowej warty i podzielił ich na zmiany, a resztę wysalał do łóżek.
- Nudy – stwierdził James.
- Byłoby ciekawiej, gdybyście nie załatwili wszystkich na raz – odparł mu obrażony Fred.
Arthemis wzruszyła ramionami.
- Jestem głodny – westchnął Fred. – Był już obiad?
- Będzie za pół godziny – oznajmił James.
- Jestem głodny – powtórzył markotny Fred.
- Boże, ledwo wstałeś i już narzekasz? – powiedziała Rose, przedzierając się przez Gryfonów. Na jej ramieniu siedział niewielki szmaragdowy koliber.
- Odezwała się panna Poszłam- Spać – O- Trzeciej – mruknął obrażony Fred. – Ja tam siedziałem do rana…
- Ale też miałeś dużo do robienia – prychnęła ironicznie Rose. Ptak z jej ramienia, przefrunął na palce Arthemis.
- Witaj, Gin – uśmiechnęła się do niego. – Czyżbyś się o nas martwił?
Wydał dziwny pisk.
- Chyba raczej jest głodny – poprawił ją James.
- To wielce prawdopodobne – odpowiedziała mu, marszcząc brwi.
- Hej! – odezwał się Albus, zza pleców Freda. – I co wam zrobił dyrektor?
- Nie wolno wychodzić nam na zewnątrz do końca tego tygodnia – oznajmiła Arthemis, a z tłumu dało się słyszeć oburzony głos.
- I oczywiście napisał do rodziców – dodał ponuro James.
- Uuuuu…. – Albus przyglądał im się współczująco. – Wyczuwam wyjca na horyzoncie…
James i Arthemis westchnęli ciężko.
- Idę go nakarmić – powiedziała Rose, biorąc od Arthemis Gina.
- Pójdę z tobą, i tak nie mam nic innego do robienia na razie – powiedziała nadal ponura Arthemis.
 Albus i Fred już nie mogąc się doczekać jedzenia, powoli ruszyli do wyjścia z wieży Gryffindoru. James właśnie pomyślał, że dobrzy było obudzić Lucasa i ruszył w stronę dormitorium, gdy ktoś go lekko pociągnął za ramię. Zdziwiony obejrzał się. Patrzyły na niego cudownie bursztynowe oczy, z lekko zawstydzonym wyrazem, należące do filigranowej blondynki.
- Nie podziękowałam ci – powiedziała nieśmiało.
- Hę? – James zmarszczył brwi.
- Uratowałeś mnie wczoraj – oznajmiła, a on przypomniał sobie dziewczynę, lecącą na ścianę ognia.
- Ach, nie ma za co, … – odpowiedział zwyczajnie, szybko uświadamiając sobie, że nie zna jej imienia. Uśmiechnął się jednak odruchowo.
- Anabelle – powiedziała szybko. – Dla mnie to jednak ważne. Dziękuję – dodała i zanim się obejrzał, stanęła na palcach i pocałowała go w policzek.
 No, to było miłe, pomyślał James. Szczególnie, że Anabelle zarumieniła się lekko, patrząc na niego nieśmiało.
- Zawsze do usług – powiedział, a ona uśmiechnęła się szeroko i wróciła do koleżanek. James zamrugał, a z ust nie schodził mu zadowolony wyraz. Dopóki nie napotkał rozeźlonego wzroku siostry. Prychnęła i odeszła w stronę dormitorium. O, co jej chodziło?
 A potem w jego myślach nastąpił chaos. Lily równa się, gadanie. Gadanie równa się plotka. Plotka równa się… że Arthemis otrzyma przeinaczą i podkolorowaną wersję tego co się naprawdę stało. Cholera!!
 James rzucił okiem w stronę dormitorium dziewczyn i aż go zatkało. Ona jeszcze tam nie poszła. Zatrzymały się z Rose, żeby pogadać z Molly. Jednak Arthemis patrzyła w jego stronę, zapewne dlatego, że jego małemu spotkaniu z Anabelle przyglądała się całe stado Gryfonów.
 Kurcze, kurcze, kurcze! A już mu tak pięknie szło!
 Jednak jedyną reakcją Arthemis było zmarszczenie brwi i powolne odejście w stronę dormitorium. No teraz to już zupełnie nie wiedział co się dzieję… Nie ruszyło jej to? Ale w ogóle?!!!
 Westchnął. Jej zachowanie nie trzymało się żadnych zasad…
 Idąc z Lucasem na obiad, James miał już gotowy i ustalony plan. Tłumaczył sobie, że Arthemis na pewno poczuła się zazdrosna chociaż odrobinkę. W końcu nie był jej obojętny, prawda? Inaczej by się nim w ogóle nie przejmowała, jak Fredem. A więc musiał z niej odrobinę tej zazdrości wydobyć. Tak, żeby się upewnić…
 Boże, zaczynał się zachowywać jak idiota…
 Jak gdyby nigdy nic, usiadł obok niej przy stole Gryfonów i zaczął nakładać sobie jedzenie. Arthemis siedziała zamyślona, patrząc w okno i powoli wkładała do ust to co jej się udało wbić akurat na widelec.
- Miło być docenianym – westchnął mimochodem. – Jednak rola bohatera nie jest taka do końca zła…
- Mówiłeś coś? – Arthemis spojrzała na niego trochę nieprzytomnie.
James zacisnął zęby. Nie oczekiwanie i w sumie nie mając świadomości tego, pomogła mu Lily, mówiąc jadowicie:
- Masz zamiar teraz pozwalać się całować każdej dziewczynie, ty zboczeńcu?!
- Lily, miałaś nie wszczynać awantur z byle powodu – przypomniała jej spokojnie Arthemis.
James mocniej zacisnął dłoń na widelcu. „Byle powód”?
- Uważasz, to za byle powód?! Przykleiła się do niego, jakaś…
- A czemu nie? – przerwała jej Arthemis.
- No… bo… - Lily zaniemówiła.
 James zaczął się poważnie zastanawiać, czy nie pomylił się w swoich rozważaniach. Może jej to naprawdę nie obchodziło…
- Bo, co? – drążyła Arthemis. – Skoro James jej się podoba, to czemu nie miałaby tego zrobić? Gdybym potrafiła być tak otwarta też bym tak zrobiła…
Widelec Jamesa z brzękiem spadł na talerz.
- Zazdroszczę dziewczynom, że umieją się tak zachowywać. Że mogą być tak otwarte, jak ty Lily… Ja nigdy taka nie będę, bo to dla mnie niebezpieczne…
 Lily zamknęła usta i spojrzała na nią przepraszająco.
 James na chwilę zaniemówił. A więc o to chodziło? Nie, dlatego, że nie chciała, ale że się bała tego? Co to za nowy, chory pomysł?
- Demonizujesz – rzucił do Lily. – Anabelle po prostu mi podziękowała, bo jej pomogłem wczoraj na błoniach…
 Lily rzuciła mu spojrzenie, mówiące: to nie dostateczny powód!
Natomiast Arthemis zerknęła na niego i mruknęła do siebie.
- Taki wyraz wdzięczności? Hmm… może więc też powinnam podziękować Kirkowi? Osłonił mnie wczoraj…
- Co?! – James ponownie upuścił widelec. – Wybij to sobie z głowy!!
- Ale przecież sam powiedziałeś, że to nic takiego – wytknęła mu, marszcząc brwi.
- Ale… ale… to, co innego!
- Czemu? Anabelle jest dziewczyną i ja też… Czemu to ma być co innego?
- Bo… bo przecież nie lubisz robić takich rzeczy…
- Ale może powinnam… - Arthemis zastanowiła się. – Odkąd jestem w Hogwarcie staram się zachowywać jak normalna dziewczyna, a normalne dziewczyny tak robią…
- Nie! Wcale nie! Rzadko kiedy, któraś tak robi!
- Ale to miłe… A ja zamiast Kirkowi podziękować, nakrzyczałam na niego i wysłałam go do szpitala. A więc muszę go przeprosić i się odwdzięczyć! – powiedziała radośnie i wstała.
 James złapał ją za rękę.
- Nie waż się – powiedział twardo.
Arthemis spojrzała na niego zdziwiona.
- Nie rozumiem. Ty uratowałeś Anabelle, a on mnie. Więc to logiczne, że powinnam zrobić to samo, co ona…
- Ona nie jest taka jak ty – powiedział James, zadziwiająco gwałtownie.
- Ale ja chcę być taka jak ona…
James zamrugał zaskoczony i puścił jej dłoń.
- Nie idź – powiedział cicho, ale z prośbą w głosie.
Wyraz twarz Arthemis stał się nie do rozszyfrowania. Ale w jej oczach kryła się burza emocji.
- Czy to miłe gdy ktoś, chcę w tobie wzbudzić tak niskie uczucie? – zapytała, patrząc na niego trochę gniewnie, a on zrozumiał, że go rozgryzła. Od początku wiedziała, co chciał zrobić. Więc to wszystko to był blef?
 Pod pewnym względem mu ulżyło…
 Dopóki nie nachyliła się do niego i prosto do ucha, żeby tylko on usłyszał, wyszeptała gwałtownie:
- Nie staraj się wzbudzić mojej zazdrości. Najpierw mnie rozbierasz, a teraz to. Nie wiem o co ci chodzi, ale już się w tym gubię i denerwuje mnie to. Mogę być zazdrosna, ale ty nie musisz o tym wiedzieć…
 I zanim się obejrzał, była już w połowie drogi do wyjścia, idąc jakby rozsadzało ją tysiące emocji, przed którymi chciała uciec.
  Hmm… chyba przegiął.
  A więc to będzie jeszcze bardziej skomplikowane niż myślał. Powiedziała kilka rzeczy, nad którymi będzie się musiał poważnie zastanowić… Ale… skoro się tak wściekła, to musiało ją jednak to ruszyć. Chociaż nie tak jak powinno…
 Czemu tak bardzo chciał ją pokonać w tej kwestii? Czemu mu na tym zależało aż tak bardzo?! Czemu ona powiedziała mu to wszystko, zostawiając go z mętlikiem w głowie. Wszystko poszło nie tak. To ona powinna być zazdrosna, a nie on.
 Ale na samą myśl o tym całym Kirku, którego widział raptem trzy razy, jego palce zaciskały się w pięść.


 Spokojnie, nakazała sobie w myślach Arthemis. Spokojnie, przecież nic takiego się nie stało.
Była już w jedną nogą na dziedzińcu, gdy jej się przypomniało, że nie wolno jej wychodzić. Szlag by to!!
Odwróciła się i poszła w drugą stronę.
O co temu durniowi chodziło?!
Czy on myśli, że ona tego nie widziała?! Nie widziała tych jego maślanych oczy, gdy na nią patrzył?! Idiota!
Jezu, czemu była taka wściekła?! To było niedopuszczalne! Utrata kontroli nad sobą mogła być fatalna w skutkach! Ten kretyn nie wie, co chciał zrobić…
Czemu miałaby być o niego zazdrosna? No, czemu?
A co ważniejsze, czemu czuła jakieś dziwne ściskanie w żołądku na myśl o Anabelle? Czy on nie rozumiał, że nigdy nie będzie taka jak ona? Nie będzie mogła nigdy być taka ufna, taka szczera, ani otwarta? Czy musiał jej to uświadamiać?
 Arthemis oddychała głęboko i musiała przyznać, chociaż przed samą sobą, że była odrobinę zazdrosna. No, cóż… kto by nie był… najpierw ją dotyka (cóż z tego, że tylko ją opatrywał), a potem daje się całować jakiemuś słodkiemu, filigranowemu aniołkowi.
 Co się działo? Co, do cholery, się działo? Co się działo z nią?! Przecież nie miała na to czasu…
 Więc czemu potrafiła się teraz skupić tylko na tym?


 Po dwóch dniach James, stwierdził nagle, że mu się nudzi i czuje się dziwnie. Rozmyślał nad tym, siedząc późną nocą w pokoju wspólnym i wpatrując się w okno. Cóż jego dormitorium było niemal puste, bo trzech chłopaków miało dzisiaj wartę, w tym Luke. A Leo już spał. Nic więc dziwnego, że mu się nudziło…
 Głowa mu dziwnie ciążyła i cały dzień miał niepokojącą chrypę.
 Po zastanowieniu doszedł do wniosku, że to nie przez chłopaków mu się nudzi. To przez to, że Arthemis go unikała i nie odzywała się do niego. Jezu, przecież nic takiego nie zrobił…
 No, może trochę ją zezłościł.
 Nie miał z kim ćwiczyć zaklęć… No i  nie mógł tak po prostu spytać jej, czy poszła do Kirka. Oczywiście, że nie poszła, zganił sam siebie, przecież to był blef. Z resztą Arthemis, którą znał, nigdy nie robiła takich rzeczy! Gdy sobie tak powiedział, zrobiło mu się trochę lepiej.
 Kichnął i otrząsnął się. Próbował zająć się tą głupią astronomią, bo Sinistra chciała im zrobić test w poniedziałek, ale litery w książce jakoś dziwnie się zamazywały. Znowu kichnął.
- Jeszcze tu jesteś?
Arthemis zeszła ze schodów do dormitorium i usiadła na przeciwko niego.
- Jest późno. Uczysz się?
- Trochę – odpowiedział zachrypniętym głosem. Arthemis przyjrzała mu się uważnie. – Jesteś jeszcze zła? – zapytał.
- Już nie – odparła zwyczajnie. – Zresztą nie byłam aż tak bardzo. Po prostu próbuję dojść z sobą do ładu. Czemu chciałeś to zrobić?
- Chciałem zobaczyć, czy mogę…
- Idiota – mruknęła do siebie.
James kichnął. I jeszcze raz. I jeszcze raz. A potem dopadł go napad kaszlu.
- Czemu mnie unikałaś?
- Chciałam zobaczyć, czy mogę – odparła złośliwie.
Zaśmiał się, ale spowodowało to tylko kolejną falę kaszlu.
- James? – Arthemis wstała zaniepokojona. – Nie wyglądasz zbyt dobrze…
- Dzięki – odparł ochryple. Zakaszlał.
Położyła mu dłoń na czole.
- Jezu, masz gorączkę – oznajmiła, blednąc trochę. Odgarnęła mu włosy z czoła. – Byłeś u pani Pomfrey?
- To tylko kaszel – powiedział.
- Gówno prawda – stwierdziła bezceremonialnie, wpatrując się w niego z napięciem. – Ledwo mówisz… I trzęsiesz się.
- Nie martw się, mała – próbował się uśmiechnąć, ale dopadł go atak kaszlu.
- Jesteś rozpalony – stwierdziła i pomogła mu wstać.
- To nic. Zawsze tak mam przez ciebie…
Roześmiała się cicho, ale policzki jej poróżowiały.
- James, chyba nie wiesz, co mówisz. Musisz się położyć.
- Gdzie tam… -  lekceważąco machnął ręką. – Ja nigdy nie choruję.
- Zawsze musi być ten pierwszy raz – zbyła go. – Idziemy do szpitala.
- Nie ma mowy – odpowiedział.
- Daj spokój, nie rób scen…
- Pani Pomfrey miała ostatnio za dużo roboty. Z reszta wystarczy, że się położę…
Westchnęła i  poprowadziła go, jak dziecko do jego dormitorium. Bardzo niepokoiła ją tak wysoka gorączko.
- Tak się kończy wystawanie mroźną nocą na deszczu – mruknęła do siebie.
- Tam był ogień – przypomniał jej James.
- To nic. Przeziębiłeś się na amen!
Otworzyła drzwi do jego dormitorium i ze zdziwieniem zauważyła, że większość łóżek jest pusta. Tylko jedno z nich było zajęte, ale gdyby nie ogłuszające chrapanie, to by pomyślała, że koleś nie żyje…
 - Nie przejmuj się nim, nie obudzi go nawet trąbienie słonia – zaśmiał się słabo James.
- To świetnie. – Posadziła go na łóżku. Wyciągnęła z jego kufra jakąś bluzę i kazała mu ją włożyć, po czym zapakowała go do łóżka i okryła dokładnie. – Zaraz przyjdę – powiedziała i wyszła po cichu na korytarz.
 Co robić? myślała gorączkowo. Pstryknęła palcami gdy rozwiązanie wpadło jej do głowy. Eliksir pieprzowy na przeziębienie, który Lily dostała od Albusa. Arthemis pamiętała, jak rzuciła go na szafkę ze słowami: „Nadopiekuńczy kretyn”. Pobiegła do dormitorium i wzięła wielką butelkę, która starczyłaby dla połowy szkoły. Czy ten Al oszalał?
 Arthemis wpadła do sypialni Jamesa. Zapaliła lampę przy jego łóżku, żeby lepiej widzieć, a James chociaż już niemal spał, skrzywił się, oślepiony, nagłą jasnością. Oddychał z trudem. Wydawało jej się, że miał naprawdę wysoką gorączkę. Rozważyła możliwość zaciągnięcia go do skrzydła szpitalnego, ale z jego uporem mogło to być niewykonalne.  
 Wyczarowała puchar i nalała do niego eliksiru.
 Usiadła na krawędzi łóżka. Rozczulona na jego widok, pokręciła z westchnieniem głową. Na tym to polega, prawda? – pomyślała, przypominając sobie, jak bandażował jej żebra. – Opiekujemy się sobą nawzajem.
- James – szepnęła i pogłaskała go delikatnie po policzku. Rozchylił ociężałe powieki.
Uśmiechnął się.
- Wiedziałem, że wrócisz. Zawsze wracają.
Był po prostu niepoprawny.
- Musisz to wypić – powiedziała, pokazując mu parujący puchar.
- Chcesz mnie otruć? – zapytał, ale podniósł się na poduszce, biorąc do ręki kubek.
- Tak – odparła z uśmiechem. – Mam nadzieję w przyszłości zająć twoje łóżko…
- Mogę ci się posunąć jak tak bardzo ci się podoba, kochanie – oznajmił, połykając pierwszy łyk płynu. Zakrztusił się i wziął głęboki oddech. – O kurcze! Ma lepszy power niż whiskey ojca.
 Zmarszczyła brwi.
- Nawet nie pytam skąd wiesz, jak smakuje whiskey twojego ojca.
Spojrzał na nią spod oka.
- I słusznie.
Przewróciła oczami. Czekała spokojnie, aż wypił cały ciepły napar. Później odstawiła go na szafkę. Skupiła się i różdżką zamieniła puchar w głęboko miskę, którą napełniła wodą, szepcząc zaklęcie. Wyjęła z jego kufra jakąś koszulkę i podarła ją na strzępy.
- Eeeej… - zaprotestował słabo James. – Lubiłem ją…
- Kupię ci nową – powiedziała i zamoczyła materiał w lodowatej wodzie.
Położyła okład na jego rozgrzanym czole.
- Zimne – zadrżał.
- Jesteś gorszy niż dziecko – westchnęła.
- Bo nie lubię chorować…
- Nikt nie lubi – odparła cicho.
- Myślisz, że to coś co mi zamraża mózg, pomoże?
- Ty się znasz na połamanych żebrach, a ja na gorączce – wyjaśniła.
- Czemu? – zaintrygowało go to.
- Jak byłam małym dzieckiem, zanim nauczyłam się tworzyć blokadę, a zbyt wiele rzeczy się wokół mnie działo, lub zbyt mocno mnie coś podniecało, dostawałam bardzo wysokich gorączek. Rodzice kąpali mnie w wannie z lodem, bo czasami sama magia nie wystarczała. Moja mama siedziała przy mnie całymi nocami, czytając mi książki, chociaż i tak nie rozumiałam co czyta. Ale jej głos mnie uspokajał…
- Czasami, gdy pomyślę o tobie, jak o dziecku serce mi się ściska… - wyznał cicho, z zamkniętymi oczami. Arthemis miała świadomość, że gdyby był całkowicie przytomny, nigdy by tego nie powiedział.
- Niepotrzebnie – powiedziała uspokajająco. – Rodzice mnie kochali. Czego więcej może chcieć dziecko?
 Zmieniła mu okład na czole, a on znowu się wzdrygnął. Gdy chciała zabrać rękę, złapał jej nadgarstek. Otworzył oczy i spojrzał na nią.
- Arthemis… to z Anabelle… to naprawdę… nic nie znaczyło…
- Wiem. Uratowałeś ją… - odparła po chwili milczenia.
- Tak. Ale nie chcę… żebyś ty… Nie pozwolę, żebyś…
- Śpij – powiedziała cicho, przykrywając go mocniej kołdrą.
- Obiecaj – wyszeptał już na w pół śpiąc.
- Spokojnie – ułożyła jego rękę na pościeli. Pewnie już jej nie słyszał, bo spał głęboko. Pokręciła głową. Czemu się tak dziwnie czuła, patrząc na jego uspokojoną postać?
 Bo przez sen nie mógł już powiedzieć ani zrobić nic, co wprawi ją w ten dziwny lekki stan i spowoduje gorąco w żołądku, odpowiedziała sobie.
 Uśmiechnęła się delikatnie i zanim zdążyła stchórzyć, nachyliła się i powoli pocałowała go w policzek, szepcząc.
 – Uratowałeś wtedy również mnie…


 Lucas wszedł do sypialni, powłóczając nogami. Chciało mu się spać. Został na warcie dwie godziny dłużej niż powinien!
 Zdziwiony zauważył światło przy łóżku Jamesa. Podszedł tam z zamiarem zgaszenia go i wybałuszył oczy.
 Klęcząc na ziemi, opierając głowę o łóżko Jamesa, spała Arthemis. W takiej sytuacji jej dłonie musiały być naprawdę wygodne, bo nawet nie zauważyła, że nie ma poduszki…
 Tylko, co ona tu robiła?
 Ukucnął przy niej i delikatnie nią potrząsnął.
- Arthemis – wyszeptał. – Arthemis, obudź się.
- Zostaw ją – usłyszał słaby szept Jamesa. – Zasnęła niedawno…
- Ale czemu tu? – zdziwił się Lucas.
- Namawiałem ją, żeby poszła do siebie, ale nie chciała słuchać – dopadł go nagły atak kaszlu, co spowodowało, że Arthemis zerwała się na równe nogi. Zamrugała.
- Luke?
- Arthemis? – odparł, naśladując jej zdziwiony ton.
Wzruszyła ramionami i odwróciła się od niego. Położyła Jamesowi rękę na czole.
- Spadła – powiedziała z ulgą. – Przysięgam, że jutro zatargam twój tyłek do pielęgniarki – dodała gniewnie.
 James zachichotał ochryple.
- Jesteś słodka…
- Zamknij się, imbecylu… - warknęła i zmieniła mu okład na czole. – Do rana będziesz się czuł lepiej, a wtedy skopię cię na amen – oznajmiła.
 Lucas patrzył na to ze zdumieniem. Arthemis wpatrywała się w Jamesa zaniepokojonym wzrokiem, a on wodził za nią oczami, jakby nic go bardziej nie bawiło.
- Nie mam na to siły – mruknął, podszedł do swojego łóżka i padł na nie jak długi.
Arthemis popatrzyła na niego z konsternacją.
- Idź spać – powiedział James rozkazująco.
Zacisnęła usta.
- Nic już mi nie będzie – uspokoił ją.
- Skąd możesz to wiedzieć? Gorączka może wrócić w każdej chwili…
- Przegoniłaś ją na dobre – zażartował.
- Skoro tyle gadasz, to musisz czuć się lepiej – mruknęła do siebie Arthemis. Wzruszyła ramionami. – Dobrze. To pewnie ten eliksir zadziałał, albo sen. Więc śpij dalej… Zajrzę do ciebie rano.
 Skinął głową, ale gdy mijała jego łóżko, usłyszała ciche:
- Może eliksir, może sen… ale ja słyszałem, że pocałunki mają leczniczą moc…
 Arthemis przystanęła gwałtownie i zalała się rumieńcem. Po czym, czym prędzej ruszyła do drzwi.
 James uśmiechnął się do siebie. Obojętnie jak długo będzie musiał walczyć, w końcu z nią wygra. Nie, dlatego, że był tak uparty, ale dlatego, że ona w głębi duszy, była po jego stronie.



 I rzeczywiście następnego ranka, James czuł się już lepiej. Na tyle, że mógł normalnie pójść na śniadanie. Ha! Żadna choroba nie powstrzyma go przed zdobyciem należnego mu posiłku! Z upartą miną ubrał się i ruszył w stronę wyjścia. Lucas chyba zrezygnował ze śniadania, żeby dłużej pospać, bo nie dało się go obudzić.
 Otworzył drzwi na korytarz i stanął oko w oko z Arthemis. Na jego widok zalała się rumieńcem.
 Uśmiechnął się szeroko i już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, gdy groźnie mruknęła:
- Ani słowa.
Zachichotał.
- Jak się czujesz? – zapytała.
- Na tyle dobrze, żeby być głodnym…
- Gorączka?
Schylił głowę, żeby sama mogła sprawdzić. Nieśmiało wyciągnęła rękę i położyła mu ją na czole.
 Ależ jesteśmy dzisiaj niepewni siebie… - zaśmiał się w myślach James, widząc jej zawstydzenie.
- Już nie jest taka wysoka, ale chyba do końca jeszcze nie spadła – powiedziała Arthemis, opuszczając rękę, którą szybko zwinęła w pięść. – Powiem Albusowi, może coś wymyśli…
- Jezu, nie rób z tego takiej wielkiej afery. To tylko przeziębienie…
- Ale gdybyś poszedł do skrzydła szpitalnego…
- Nie – przerwał jej szybko.
- … to pani Pomfrey na pewno zwolniłaby cię z lekcji na ten dzień – mruknęła Arthemis z cwanym uśmiechem.
 James spojrzał na nią spode łba. Zastanowił się głęboko… Jakie miał dzisiaj lekcje? Opiekę nad magicznymi stworzeniami… a na dworze było zimno, eliksiry, które były strasznie nudne i transmutacje, na którą w sumie nie musiał chodzić. W zamian za to mógł cały dzień leżeć w łóżku… eeech… trudny wybór… Z drugiej strony jeżeli nie pójdzie do szpitala, to będzie dłużej chory, a wtedy Arthemis, za punkt honoru weźmie sobie opiekowanie się nim… no to by było coś…
- No, ja muszę być dzisiaj na lekcjach, więc musisz sobie radzić sam – powiedziała Arthemis i odwróciła się na pięcie.
 No i nici z mojego idealnego planu, pomyślał zawiedziony James.
- No dobra, przekonałaś mnie. Kilka godzin z jęczącą mi nad głową panią Pomfrey jest warte opuszczenia lekcji… - powiedział, doganiając ją. – A poczytasz mi wieczorem? Twoja mama ci czytała, gdy byłaś chora…
- Jak miałam pięć lat – odparła protekcjonalnie, jakby nie mogła uwierzyć, że naprawdę ją o to poprosił.
 Spojrzał na nią z miną zbitego szczeniaka.
- Nie – powiedziała twardo.
- Oj, nie bądź taka…
- Nie.
- Jestem pewien, że od razu lepiej się poczuję.
- Skoro mnie wkurzasz, to znaczy, że już się lepiej czujesz -  rzuciła w jego stronę.
- No, nie wiem. Sama powiedziałaś, że gorączka w każdej chwili może wrócić…
- Twój zakuty łeb na to nie pozwoli – zapewniła go.
- Jesteś złośliwa…
Przekomarzając się całą drogę, weszli w końcu do Wielkiej Sali, akurat, gdy sowy roznosiły poranną pocztę. Usiedli koło naprzeciwko Albusa, wpatrując się w zaczarowany sufit, pod którym krążyły sowy. Chyba spadały już maleńkie płatki śniegu…
- Nic nie dostaliście? – zdziwił się Al. – Do tej pory już powinna być jakaś odpowiedź od rodziców.
- Też mnie to dziwi – oznajmił James.
- Może po prostu jeszcze nie skończyli go pisać – zaśmiał się złośliwie Albus. – Będzie miał co najmniej dziesięć stron…
- Zamknij się – burknął James. – Ty też nic nie dostałaś? – zwrócił się do Arthemis.
- Nie – pokręciła głową. A potem zatrzymała jego rękę, gdy chciał do owsianki, wsypać kolejną łyżkę cukry. – Nie aż tyle, bo cię zemdli…
- Ale ja jestem głodny – zajęczał.
- Jesteś nadal osłabiony. Więc wyluzuj, zjedz coś lekkostrawnego…
- Odbierasz mi całą radość życia…
Albus przyglądał im się ciekawie.
- James jesteś trochę blady – zauważył w końcu.
- Ciesz się, że nie widziałeś go wczoraj – wytknęła mu Arthemis. – Wyglądał jak umarlak.
- Dzięki – mruknął niezadowolony James.
- A co ci jest? – zapytał go Albus.
- Pewnie ma zapalenie płuc – wyjaśniła Arthemis.
- Ach, słyszałem o tym – powiedział Albus. – Dużo ludzi teraz choruje, po tej ulewie, podczas której walczyliśmy.
- Mówiłam ci! – wytknęła Arthemis Jamesowi.
- No, tak, ale gdybym już wczoraj poszedł do pielęgniarki, nie dostałbym od ciebie…
Arthemis błyskawicznie zatkała mu ręką usta.
- Ani słowa! – przypomniała mu.
Zaśmiał się.

Albus patrzył na nich z konsternacją. Chociaż znając ich już powinien do tego przywyknąć…

3 komentarze:

  1. Odprężający rozdział pełny humoru ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    spokojnie, ta opiekunczość Arthemis, dziwi mnie że jeszcze nie dostali żadnego listu...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejka, hejka,
    fantastycznie, och ta opiekunczość Arthemis ;) ale dziwne, że nie dostali jeszcze żadnego listu...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń