Następnego dnia
koło południa Arthemis zwlokła się z łóżka i przez dłuższą chwilę musiała
czekać, aż minie jej ochota, by ponownie zakopać się pod kołdrę. Musiały trwać
jeszcze lekcję. Eeech, to dobrze, że nauczyciele strażnikom odpuszczali
następny dzień po warcie. Wstała i poczuła gwałtowny ból w klatce piersiowej. Zaskoczona
zdjęła koszulkę od piżamy i zobaczyła fioletowe siniaki na żebrach i piersi.
Dopiero wtedy przypomniała sobie, że wczoraj dorwał ją jeden z krwawych
diabłów. Z tym, że jeszcze kilka godzin temu nic jej nie bolało…
Przeszła kilka kroków i zobaczyła nie
zaciągnięte zasłony wokół łóżka Rose, która spała jak niemowlę z twarzą wtuloną
w poduszkę. Arthemis zamrugała. Kładąc się spać, w ogóle o nich nie pomyślała.
Nie myślała o tym, czy nic im nie jest. To było do niej niepodobne. Zastanowiła
się nad tym głęboko. Pomyślała o Albusie i w przedziwny sposób miała pewność,
że nic mu nie jest, tak samo jak w zeszłym miesiącu była pewna, że Lucas został
ranny.
Zamknęła oczy i pomyślała o nich wszystkich.
Albus, Lucas i Fred byli w swoich dormitoriach. Lily była na trzecim piętrze,
chyba w klasie transmutacji, a James właśnie schodził do wschodnich lochów,
gdzie znajdowała się kuchnia. Wszyscy byli cali i zdrowi. Nie wiedziała skąd,
ale była o tym święcie przekonana. Po raz pierwszy cieszyła się z takich umiejętności.
Gdy któryś z jej przyjaciół zostawał ranny od razu o tym wiedziała. To była
wielka ulga.
Uważając na bolące żebra, powoli się ubrała,
zabrała kilka rzeczy z kufra i cicho zamknęła za sobą drzwi, żeby nie zbudzić
Rose.
Wieża Gryffindoru podczas lekcji była cudownie
cicha. Arthemis rozłożyła książki z transmutacji, pergamin, atrament i pióro,
żeby nadrobić opóźnione zadania domowe. Skoro nie wolno było jej nawet
wychodzić z zamku, uznała to za efektywne spędzenie czasu. Tylko dlaczego
transmutacja musiała sprawiać jej tyle trudności?
W sumie nie potrzebowała książek, bo znała je
na pamięć, ale musiała pilnować by w wypracowaniu nie cytować dosłownie ich
słów, co jej się często zdarzało. Nic nie mogła na to poradzić…
Nagle na jej stolik padł cień. Podniosła
wzrok. James pokazał jej trzymany w ręka koszyk.
- Miałem
nadzieję, że już wstałaś. Zjemy późne śniadanie?
- Chyba obiad –
zaśmiała się Arthemis, wiedząc, która godzina.
- Może być obiad
– James wzruszył ramionami i postawił koszyk na stole. Było w nim pełno
kanapek, owoców, sernik w pudełeczku i butelka z sokiem. – Częstuj się.
- Padłam jak
mucha. Nawet nie wiedziałam kiedy Rose wróciła… - mruknęła Arthemis, biorąc do
ręki kanapkę.
- To było
wyczerpujące kilka godzin – przyznał James. – Lucas wrócił nad ranem. Miał
ostatnią wartę. Po naszym odejściu większość odesłali zostało tylko kilka osób
na straży i tak jak ostatnio się zmieniali. Al podobno wrócił koło trzeciej…
- Nic im nie
jest – mruknęła Arthemis. – Nie rozmawiałam z żadnym z nich, a mimo tego mam
pewność, że nic im nie jest. Rozumiesz? – zapytała, kładąc rękę na mostku i
wpatrując się w niego z oczekiwaniem.
- Arthemis… -
pokręcił z pobłażaniem głową, - w twoim przypadku już nic mnie nie zaskoczy.
Uśmiechnęła się
szeroko.
- Ilu ludzi leży
w skrzydle? – zapytała po chwili.
- Nie wiem.
Możemy się przejść i zobaczyć – odpowiedział. – Ale chyba nie było ciężko
rannych. Sądzę, że pani Pomfrey większość już wypuściła.
Arthemis
pokiwała głową.
- Nadal
odczuwasz tę rażącą niesprawiedliwość? – rzucił, wyciągając z kosza kolejną
kanapkę.
- Cóż… trochę.
Ale nie za bardzo, bo w tym tygodniu i tak już nic nie będzie do robienia. Poza
tym nadrobię te wszystkie zaległości, które mi się ostatnio nazbierały.
James rzucił okiem na książki leżące na stoliku.
- Transmutacja?
- Między innymi.
- Masz z czymś
problem?
- Wiesz, teoria
jest teoria. Ale praktyka… to zupełnie inna bajka. Dzięki Bogu nie jestem aż
taka beznadziejna, jak w eliksirach.
- No, to musisz
się podszkolić – odparł zwyczajnie James. – Bez eliksirów nie zaliczysz Sumów.
A musisz jeżeli chcesz zostać aurorem…
- Wiem, wiem –
mruknęła Arthemis. - Łatwo ci mówić, bo ty sobie radzisz…
- Radzę sobie w
sam raz, żeby to zaliczyć. I nie dostać O. Nic więcej. Eliksiry to działka
Albusa.
- Mądrala –
Arthemis pokazała mu język. – A transmutacja jakoś mi idzie. Nie tak świetnie
jak na początku, kiedy byłam do przodu, ale też nie jakoś koszmarnie. Po prostu
średnio…
- Przecież to
banalnie proste – mruknął James, odchylając się na krześle.
Arthemis zmrużyła
oczy.
- Dla mnie
banalnie proste jest machanie nożem – odparła z kwaśną miną.
- To w tobie
uwielbiam. Nigdy nie wiem, czym mnie zaskoczysz – powiedział impulsywnie James,
kładąc rękę na jej dłoni.
Zawstydzili się oboje, James odsunął dłoń.
Policzki Arthemis poróżowiały, gdy zamrugała gwałtownie. James odchrząknął.
- Gdzie się tego
nauczyłaś? – zapytał, żeby odwrócić uwagę od nie komfortowej sytuacji.
- Wiesz, do
trzynastego roku życia siedziałam w domu i strasznie się nudziłam, więc
znajdywałam sobie ciekawe zajęcia, jak rzucanie nożami, akrobacje na miotle
itd. Ojciec nie mógł mi tego zabronić biorąc pod uwagę, że trzymał mnie w
zamknięciu niczym księżniczkę w wieży. A ja zawsze potrzebowałam ryzyka do
szczęścia. Więc zamiast grzecznie czytać książki… Jedynym zajęciem, które nie
przyprawiało mojego ojca o zawał serca było grania na pianinie, ale po śmierci
mojej mamy… - Arthemis przerwała i spuściła wzrok. Przez chwilę wpatrywała się
w swoje dłonie. – Zbyt bardzo mi to ją przypominało… Zbyt wiele wspomnień mnie
otaczało. Bardzo długo nie mogłam grać… - zaśmiała się smutno. – Nie wiem,
czemu ci to mówię – powiedziała zażenowana.
- Byłem naprawdę
zaskoczony, gdy zobaczyłem cię przy pianinie – zmienił temat. – Kto by
pomyślał, że te rzucające nożem palce, mogą tak idealnie pływać po klawiaturze…
- Moja mama była
lepsza. Zanim dowiedziała się, że jest czarodziejką miała zostać światowej
sławy pianistką. Moja babka, nauczycielka muzyki, miała zaplanowaną dla niej
całą przyszłość. Lekcje od czwartego roku życia, całodniowe ćwiczenia. Mama
była niesamowicie zdolną pianistką. Pewnie nauczyłaby mnie więcej, gdyby
zdążyła…
Koszyk został już opróżniony, a butelka soku
była pusta. James wstał.
- To, co?
Idziemy się przejść?
- Ok. Jestem
ciekawa, co jest napisane na tablicach, w związku z następnymi zmianami…
- Uważam, że to,
że nie wolno nam nawet wyjść na zewnątrz to już lekka przesada – wyraził opinię
James.
- Teraz już nic
na to nie poradzisz…
- A założysz
się? – mruknął.
- Tak ci się
śpieszy do spotkania z rodzicami? – odparła, dobrze przewidując, że
zmarkotnieje.
- Pewnie już
dostali listy…
- Ja jestem
przygotowana na kolejnego wyjca… - odpowiedziała Arthemis ponuro. – Ojciec
zmyje mi głowę.
- Cóż nie
pierwszy nie ostatni raz. Jakoś przetrwamy! – powiedział z fałszywym
entuzjazmem. Chociaż jego mina temu przeczyła. Z jakiegoś powodu to strasznie
rozbawiło Arthemis.
Parsknęła śmiechem, ale od razu skrzywiła się
i złapała za bok. Wzięła głęboki oddech.
James nie zauważył tego idąc dalej. Ale
dostrzegł, jak trzyma się za brzuch i wtedy mu się coś przypomniało. Zatrzymał
się gwałtownie, Arthemis na niego wpadła, odbijając się.
- Ałaa – wyrwało
jej się.
James poczuł nagły gniew. Powiedziała, że
nikomu nic nie jest, ale o sobie nie wspomniała. Jej upór nie miał granic!
Wziął głęboki oddech na uspokojenie. Nie
będzie na nią krzyczał… Nie będzie… Krzyki na nią nie działają, przekonywał sam
siebie.
Jak gdyby nigdy nic, ruszyli w dalszą drogę.
Już byli niedaleko skrzydła szpitalnego, gdy nagle James otworzył pobliskie
drzwi, mówiąc:
- Chodź tutaj na
chwilę.
Zamyślona Arthemis, nie zastanawiając się,
zrobiła, co powiedział. Zamrugała zdziwiona.
- O to ta
dodatkowa sala, którą kazała zorganizować profesor Vector, na wypadek, gdyby
było więcej rannych? – zapytała, rozglądając się dookoła. Sala wyglądała
identycznie jak w skrzydle szpitalnym, z tym, że była o wiele mniejsza i było w
niej dużo łóżek. – Widać, nie była potrzebna. Niezbyt dużo osób zostało
poszkodowanych…
Nagle usłyszała zamknięcie drzwi i
przekręcenie klucza w zamku. Obejrzała się. James właśnie się do niej odwracał,
po upewnieniu się, że drzwi są zamknięte.
- Co się stało?
– zapytała Arthemis.
James spojrzał
na nią spokojnie, ale w jego wzroku zabłysła stal.
- Ściągaj bluzkę
– rzucił głosem nie znoszącym sprzeciwu.
Arthemis
oniemiała i wytrzeszczyła na niego oczy.
- Słucham? –
zapytała oburzona.
- Ściągnij ją –
powtórzył spokojnie, bez śladu emocji na twarzy.
- Chyba śnisz.
Zupełnie ci odbiło?
- Nie wiem, o
czym ty myślisz – odpowiedział James z chwilowym drapieżnym uśmiechem. – Ale ja
mam na myśli twoje stłuczone żebra…
- Daj spokój,
nic mi nie jest – odpowiedziała szybko Arthemis, ale poczuła gdzieś w środku
dziwną ulgę pomieszaną z rozczarowaniem.
- Masz trzy
wyjścia – oznajmij krótko. - Siłą zatargam cię do pielęgniarki, która zatrzyma
cię tam przez kilka dni. Zabiorę cię do Rose i Lily, które z płaczem i zgrozą,
zaczną się rozwodzić nad tym, co ci się stało. Albo pozwolisz mi to zrobić w
piętnaście minut i nikt się o niczym nie dowie…
Arthemis przetrawiła jego słowa. Z jakiegoś
powodu zdenerwowało ją to, że się nie uśmiechnął szelmowsko. Wtedy miałaby
pewność, że cała ta sytuacja go bawi…
Arthemis westchnęła ciężko i podciągnęła
bluzkę do góry, a po chwili zdjęła ja zupełnie, mówiąc:
- Chyba jesteś w
takim razie mniejszym złem…
James zaczerpnął
szybko powietrza i powoli je wypuścił. Dał sobie chwilę czasu na ochłonięcie. Cóż
niecodziennie w końcu widuje się dziewczyny w stanikach. Szczególnie takie
dziewczyny.
Musisz przestać się na nią gapić… - pouczył
się w myślach. Wtedy skupił się na jej żebrach.
- Cholera,
wyglądasz jak mapa Europy…
- Dzięki –
syknęła kwaśno.
Zanim zdążył się zastanowić podszedł do niej,
przykucnął i położył jej ręce na bokach. Arthemis na chwile pozbawiła się tchu,
ale nie wiedziała, czy to przez jego dłonie, czy nagły ból, który wywołały. Delikatnie
dotykał palcami jej posiniaczonej skóry.
- Boli cię?
–zapytał cicho.
- Trochę –
wyjąkała zawstydzona.
– Chyba nie są załamane, tylko obite. Nie
widać opuchlizny…
- Jezu, znasz się
na tym…
- Byłem
niegrzecznym dzieckiem. Cztery razy miałem połamane żebra… - odparł nieobecnym
głosem, nadal zajęty badaniem. Sińce ciągnęły się aż po sam biust i o ile się
nie mylił również na plecy. Pokręcił głową niezadowolony. Miała zamiar to tak zostawić?
- Serio? –
zapytała po chwili, żeby zająć się rozmową i nie myśleć o jego dłoniach.
- Mhm –
rozejrzał się, po sali. W pomieszczeniu było pełno medycznych produktów,
potrzebnych pani Pomfrey w razie czego, które nawet największy fanatyk
lecznictwa, uznałby za wystarczające. – Powinni tu mieć to, czego nam potrzeba.
Podszedł do szafek, a Arthemis mogła wypuściła
cicho powietrze. Odkręcił kilka słoiczków i powąchał ich zawartość. Nagle
pokiwał głową.
- To, to. Tego
zapachu się nie zapomina…
Maść, którą
przyniósł pachniała żywicą i mentolem.
- Powinno pomóc.
O ile pamiętam trochę ochłodzi ci to skórę, ale stłuczenia szybciej przestaną
boleć… - rozsmarował maść na dłoniach i zaczął powoli wcierać ją w jej skórę.
Nagle zawstydzona Arthemis miała wrażenie, że cała twarz jej po prostu płonie.
Starała się niemal nie oddychać, co powodowało jeszcze dolegliwszy ból w
stłuczonych miejscach.
- Sama mogę to
zrobić – wyjąkała w końcu.
- Jasne – odparł
sceptycznie. – Pomachasz ręką i uznasz, że gotowe. Już ja cię znam.
- Zachowujesz
się jakbyś był przyzwyczajony do dotykania pół nagich dziewczyn – powiedziała
zanim zdążyła pomyśleć.
Palce James na jej żebrach znieruchomiały. A
po chwili powoli spojrzał jej w oczy. Czekała aż rzuci jakąś zabawną ciętą
ripostę, ale się nie doczekała. Zagryzła wargi, gdy nie odpowiedział. Posunęła
się za daleko?
James patrzył na nią z dziwną intensywnością.
Arthemis przełknęła ślinę.
- Jesteś ślepa –
oznajmił po chwili cicho i wrócił do wcierania maści.
Arthemis dokładnie wyczuła, że było to wielkie
niedopowiedzenia. James miał na końcu języka to, co tak naprawdę chciał
powiedzieć. Poczuła się… niepewnie. Już chciała zapytać o co mu chodzi, gdy
powiedział:
- Odwróć się.
Zrobiła, co kazał.
James czuł się odrobinę pewniejszy, gdy nie
widział jej twarzy. Idiotka… Ale chyba wprawił ją nie tylko w zakłopotanie, ale
też w konsternacje. Atmosfera zgęstniała jak eliksir wielosokowy. Westchnął
ciężko.
- Na razie widzę
tylko twoje siniaki – powiedział, żeby rozładować napięcie. – Gdy już znikną
poproszę cię, żebyś się rozebrała jeszcze raz.
Arthemis parsknęła śmiechem. Jednak to dziwne
uczucie i milion pytań w głowie, jakoś nie miało zamiaru zniknąć.
- Zawinę ci to,
żebyś się bardziej nie posiniaczyła, ale zdejmij opatrunek wieczorem – pouczył
ją po cicho i poszedł po bandaż.
Arthemis obserwowała go jak jastrząb. Myślała,
że go dobrze zna. Że potrafi mu niemal czytać w myślach i nie chodziło tu o jej
zdolności. Ale kryło się w nim coś takiego, czego nie potrafiła pojąć i co
wywoływało w niej zadziwiające uczucia. Stawała się przy nim… delikatna. I
miała wrażenie, że on tą delikatność dostrzega i dlatego nie zawsze robi to, co
chce. Jakby chciał ją w jakiś sposób osłonić przed samym sobą. To było dla niej
zbyt zagmatwane.
Uczucia innych rozgryzała w kilka minut.
Swoich własnych nawet nie znała.
Arthemis tak intensywnie myślała, że było to
niemal widoczne, co strasznie bawiło Jamesa. Pokręcił głową z rozbawieniem. Była
w tych sprawach nierozgarnięta niczym dziecko. Chociaż z drugiej strony
sprawiało mu jakąś pokręconą satysfakcję, że nikt nigdy nie położył na niej
ręki. O tak, to był bardzo miły bonus.
Wizyta w skrzydle szpitalnym była bardzo
krótka. Gdy tylko pani Pomfrey ich zobaczyła wylecieli stamtąd z hukiem zanim
dobrze zdążyli policzyć ile łóżek jest zajętych. Ale wyciągnęli z niej, że
nikomu nic się poważnego nie stało i jutro wszyscy powinni już być gotowi na
lekcje.
Następny przystanek zrobili przy wielkiej
tablicy ogłoszeń w sali wejściowej. Czteroosobowe patrole zmieniające się co
pięć godzin. Trochę ich zdołowało, że w żadnej z kratek nie ma wpisanych ich
nazwisk. Natomiast widzieli tam kilka razy Albusa, Lucasa, Freda i Rose. To
było niesprawiedliwe!
Z westchnieniem ruszyli z powrotem do wieży
Gryffindoru, mając nadzieję, że reszta też już wstała z łóżek. Po drodze wpadli
na Lily, która z koleżankami wracała z lekcji. Pomachała im i niczym
wygłodniały dziennikarz zasypała ich pytaniami.
Po woli, po kawałeczku, opowiedzieli jej co
dokładnie działo się w nocy. Lily słuchała wpatrując się w nich z napięciem i
zafascynowaniem. Szczególnie, gdy przeszli do momentu, w gabinecie dyrektora.
- Słyszałam o
tym! – przerwała im. – Chyba już cała szkoła wie. I powiem wam, że nikt nie
jest zadowolony…
- Czemu? –
zapytała Arthemis marszcząc brwi.
- Że wam nie
wolno walczyć. Ludzie są oburzeni. Nauczyciele mają przerąbane, bo wszyscy są
na nich obrażeni, że na to pozwolili.
Arthemis i James
wymienili zaskoczone spojrzenia.
- Jakby to
wyjaśnić… - zaczął James.
- … nie mieli
nic do powiedzenia w tej sprawie – dokończyła za niego Arthemis.
- No, nie… ale
nikomu się nie podoba, że ukarano bohaterów.
- Mam już dosyć
tego heroicznego gówna, a którym wszyscy plotą – mruknęła znużona Arthemis,
niezadowolonym głosem, a James pokiwał głową.
- Zrobiliśmy to,
co było trzeba. Ukarał nas, za to, że złamaliśmy reguły. To wszystko – wyjaśnił
James krótko.
- No, ale nikt
inny nie odważyłby się tego zrobić… - powiedziała im Lily z błyszczącymi
oczami.
- Cóż… to po
prostu dlatego, że mamy skłonności samobójcze – wyjaśniła Arthemis i podała
Grubej Damie hasło.
- Raczej ty
masz, a ja cię tylko pilnuję – poprawił ją James, wchodząc za nią do Pokoju
Wspólnego.
Lily zachichotała.
- No, wiesz…
plan był twój – wytknęła mu Arthemis.
- Ale to ty
latałaś nad zgrają potworów…
- Bo mnie
wylewitowałeś…
- Sama chciałaś…
Nie wspominając już o tym, że wywijasz nożem.
- Ha ha ha…
Twoje zaklęcie mało mnie nie podpaliło…
- Rose, mogła
nam powiedzieć, że to powoduje tornado – burknął obrażony James.
Przekomarzając
się nie zauważyli, że w Pokoju Wspólnym zaległa cisza jak makiem zasiał.
Dopiero po chwili James i Arthemis się rozejrzeli, zdziwieni, że wszyscy im się
przyglądają. I nagle ogłuszyły ich brawa i gwizdy. Opadły im ramiona.
- Hej… hej… hej!
– krzyknęła Arthemis, ale nie odniosło to żadnego skutku. Spojrzała na Jamesa
nagląco. Przewrócił oczami i włożył palce do ust. Zagwizdał, tak, że Lily aż
zakryła sobie uszy. Arthemis uśmiechnęła się szeroko. – Uwielbiam, kiedy to
robisz… - zaśmiała się.
James zachichotał. Ze wszystkich rzeczy…
- Słuchajcie –
powiedział James. – Koniec tych bzdur. To idiotyczne, gdy większość z was też
tam była, my po prostu posunęliśmy się o krok za daleko.
- Ale byliście
niesamowici…
- Wydaje wam się
– zbyła ich Arthemis. - Po prostu jesteśmy nie rozsądni i nie myślimy o
konsekwencjach. Więc odpuśćcie sobie, ok?
Większość ludzi zaczęła mieć ponure miny.
- Wiedziałem, że
to jak zwykle wy robicie zamieszanie – odezwał się zaspany głosem Fred,
schodzący po schodach. – Po, co oklaskujecie tą dwójkę idiotów? Przez nich
zupełnie osiwiałem wczoraj…
Arthemis wyszczerzyła zęby do niego.
- Co się działo,
gdy zgarnął nas dyrektor? – zapytała.
- Nic –
odpowiedział Fred. – Jakiś jeden zabłąkany, totalnie zdezorientowany demon
został usmażony przez Alexander. Forsythe wybrał 15 osób, głownie ze wschodniej
i mostowej warty i podzielił ich na zmiany, a resztę wysalał do łóżek.
- Nudy –
stwierdził James.
- Byłoby
ciekawiej, gdybyście nie załatwili wszystkich na raz – odparł mu obrażony Fred.
Arthemis
wzruszyła ramionami.
- Jestem głodny
– westchnął Fred. – Był już obiad?
- Będzie za pół
godziny – oznajmił James.
- Jestem głodny
– powtórzył markotny Fred.
- Boże, ledwo
wstałeś i już narzekasz? – powiedziała Rose, przedzierając się przez Gryfonów.
Na jej ramieniu siedział niewielki szmaragdowy koliber.
- Odezwała się
panna Poszłam- Spać – O- Trzeciej – mruknął obrażony Fred. – Ja tam siedziałem
do rana…
- Ale też miałeś
dużo do robienia – prychnęła ironicznie Rose. Ptak z jej ramienia, przefrunął
na palce Arthemis.
- Witaj, Gin –
uśmiechnęła się do niego. – Czyżbyś się o nas martwił?
Wydał dziwny
pisk.
- Chyba raczej
jest głodny – poprawił ją James.
- To wielce
prawdopodobne – odpowiedziała mu, marszcząc brwi.
- Hej! – odezwał
się Albus, zza pleców Freda. – I co wam zrobił dyrektor?
- Nie wolno
wychodzić nam na zewnątrz do końca tego tygodnia – oznajmiła Arthemis, a z
tłumu dało się słyszeć oburzony głos.
- I oczywiście
napisał do rodziców – dodał ponuro James.
- Uuuuu…. –
Albus przyglądał im się współczująco. – Wyczuwam wyjca na horyzoncie…
James i Arthemis
westchnęli ciężko.
- Idę go
nakarmić – powiedziała Rose, biorąc od Arthemis Gina.
- Pójdę z tobą,
i tak nie mam nic innego do robienia na razie – powiedziała nadal ponura
Arthemis.
Albus i Fred już nie mogąc się doczekać
jedzenia, powoli ruszyli do wyjścia z wieży Gryffindoru. James właśnie
pomyślał, że dobrzy było obudzić Lucasa i ruszył w stronę dormitorium, gdy ktoś
go lekko pociągnął za ramię. Zdziwiony obejrzał się. Patrzyły na niego cudownie
bursztynowe oczy, z lekko zawstydzonym wyrazem, należące do filigranowej
blondynki.
- Nie
podziękowałam ci – powiedziała nieśmiało.
- Hę? – James
zmarszczył brwi.
- Uratowałeś
mnie wczoraj – oznajmiła, a on przypomniał sobie dziewczynę, lecącą na ścianę
ognia.
- Ach, nie ma za
co, … – odpowiedział zwyczajnie, szybko uświadamiając sobie, że nie zna jej
imienia. Uśmiechnął się jednak odruchowo.
- Anabelle –
powiedziała szybko. – Dla mnie to jednak ważne. Dziękuję – dodała i zanim się
obejrzał, stanęła na palcach i pocałowała go w policzek.
No, to było miłe, pomyślał James. Szczególnie,
że Anabelle zarumieniła się lekko, patrząc na niego nieśmiało.
- Zawsze do
usług – powiedział, a ona uśmiechnęła się szeroko i wróciła do koleżanek. James
zamrugał, a z ust nie schodził mu zadowolony wyraz. Dopóki nie napotkał
rozeźlonego wzroku siostry. Prychnęła i odeszła w stronę dormitorium. O, co jej
chodziło?
A potem w jego myślach nastąpił chaos. Lily
równa się, gadanie. Gadanie równa się plotka. Plotka równa się… że Arthemis
otrzyma przeinaczą i podkolorowaną wersję tego co się naprawdę stało. Cholera!!
James rzucił okiem w stronę dormitorium
dziewczyn i aż go zatkało. Ona jeszcze tam nie poszła. Zatrzymały się z Rose,
żeby pogadać z Molly. Jednak Arthemis patrzyła w jego stronę, zapewne dlatego,
że jego małemu spotkaniu z Anabelle przyglądała się całe stado Gryfonów.
Kurcze, kurcze, kurcze! A już mu tak pięknie
szło!
Jednak jedyną reakcją Arthemis było
zmarszczenie brwi i powolne odejście w stronę dormitorium. No teraz to już
zupełnie nie wiedział co się dzieję… Nie ruszyło jej to? Ale w ogóle?!!!
Westchnął. Jej zachowanie nie trzymało się
żadnych zasad…
Idąc z Lucasem na obiad, James miał już gotowy
i ustalony plan. Tłumaczył sobie, że Arthemis na pewno poczuła się zazdrosna
chociaż odrobinkę. W końcu nie był jej obojętny, prawda? Inaczej by się nim w
ogóle nie przejmowała, jak Fredem. A więc musiał z niej odrobinę tej zazdrości
wydobyć. Tak, żeby się upewnić…
Boże, zaczynał się zachowywać jak idiota…
Jak gdyby nigdy nic, usiadł obok niej przy
stole Gryfonów i zaczął nakładać sobie jedzenie. Arthemis siedziała zamyślona,
patrząc w okno i powoli wkładała do ust to co jej się udało wbić akurat na
widelec.
- Miło być
docenianym – westchnął mimochodem. – Jednak rola bohatera nie jest taka do
końca zła…
- Mówiłeś coś? –
Arthemis spojrzała na niego trochę nieprzytomnie.
James zacisnął
zęby. Nie oczekiwanie i w sumie nie mając świadomości tego, pomogła mu Lily,
mówiąc jadowicie:
- Masz zamiar
teraz pozwalać się całować każdej dziewczynie, ty zboczeńcu?!
- Lily, miałaś
nie wszczynać awantur z byle powodu – przypomniała jej spokojnie Arthemis.
James mocniej
zacisnął dłoń na widelcu. „Byle powód”?
- Uważasz, to za
byle powód?! Przykleiła się do niego, jakaś…
- A czemu nie? –
przerwała jej Arthemis.
- No… bo… - Lily
zaniemówiła.
James zaczął się poważnie zastanawiać, czy nie
pomylił się w swoich rozważaniach. Może jej to naprawdę nie obchodziło…
- Bo, co? –
drążyła Arthemis. – Skoro James jej się podoba, to czemu nie miałaby tego
zrobić? Gdybym potrafiła być tak otwarta też bym tak zrobiła…
Widelec Jamesa z
brzękiem spadł na talerz.
- Zazdroszczę
dziewczynom, że umieją się tak zachowywać. Że mogą być tak otwarte, jak ty
Lily… Ja nigdy taka nie będę, bo to dla mnie niebezpieczne…
Lily zamknęła usta i spojrzała na nią
przepraszająco.
James na chwilę zaniemówił. A więc o to
chodziło? Nie, dlatego, że nie chciała, ale że się bała tego? Co to za nowy,
chory pomysł?
- Demonizujesz –
rzucił do Lily. – Anabelle po prostu mi podziękowała, bo jej pomogłem wczoraj
na błoniach…
Lily rzuciła mu spojrzenie, mówiące: to nie
dostateczny powód!
Natomiast
Arthemis zerknęła na niego i mruknęła do siebie.
- Taki wyraz
wdzięczności? Hmm… może więc też powinnam podziękować Kirkowi? Osłonił mnie
wczoraj…
- Co?! – James
ponownie upuścił widelec. – Wybij to sobie z głowy!!
- Ale przecież
sam powiedziałeś, że to nic takiego – wytknęła mu, marszcząc brwi.
- Ale… ale… to,
co innego!
- Czemu?
Anabelle jest dziewczyną i ja też… Czemu to ma być co innego?
- Bo… bo
przecież nie lubisz robić takich rzeczy…
- Ale może
powinnam… - Arthemis zastanowiła się. – Odkąd jestem w Hogwarcie staram się
zachowywać jak normalna dziewczyna, a normalne dziewczyny tak robią…
- Nie! Wcale
nie! Rzadko kiedy, któraś tak robi!
- Ale to miłe… A
ja zamiast Kirkowi podziękować, nakrzyczałam na niego i wysłałam go do
szpitala. A więc muszę go przeprosić i się odwdzięczyć! – powiedziała radośnie
i wstała.
James złapał ją za rękę.
- Nie waż się –
powiedział twardo.
Arthemis
spojrzała na niego zdziwiona.
- Nie rozumiem.
Ty uratowałeś Anabelle, a on mnie. Więc to logiczne, że powinnam zrobić to
samo, co ona…
- Ona nie jest
taka jak ty – powiedział James, zadziwiająco gwałtownie.
- Ale ja chcę
być taka jak ona…
James zamrugał
zaskoczony i puścił jej dłoń.
- Nie idź –
powiedział cicho, ale z prośbą w głosie.
Wyraz twarz
Arthemis stał się nie do rozszyfrowania. Ale w jej oczach kryła się burza
emocji.
- Czy to miłe
gdy ktoś, chcę w tobie wzbudzić tak niskie uczucie? – zapytała, patrząc na niego
trochę gniewnie, a on zrozumiał, że go rozgryzła. Od początku wiedziała, co
chciał zrobić. Więc to wszystko to był blef?
Pod pewnym względem mu ulżyło…
Dopóki nie nachyliła się do niego i prosto do
ucha, żeby tylko on usłyszał, wyszeptała gwałtownie:
- Nie staraj się
wzbudzić mojej zazdrości. Najpierw mnie rozbierasz, a teraz to. Nie wiem o co
ci chodzi, ale już się w tym gubię i denerwuje mnie to. Mogę być zazdrosna, ale
ty nie musisz o tym wiedzieć…
I zanim się obejrzał, była już w połowie drogi
do wyjścia, idąc jakby rozsadzało ją tysiące emocji, przed którymi chciała
uciec.
Hmm… chyba przegiął.
A więc
to będzie jeszcze bardziej skomplikowane niż myślał. Powiedziała kilka rzeczy,
nad którymi będzie się musiał poważnie zastanowić… Ale… skoro się tak wściekła,
to musiało ją jednak to ruszyć. Chociaż nie tak jak powinno…
Czemu tak bardzo chciał ją pokonać w tej
kwestii? Czemu mu na tym zależało aż tak bardzo?! Czemu ona powiedziała mu to
wszystko, zostawiając go z mętlikiem w głowie. Wszystko poszło nie tak. To ona
powinna być zazdrosna, a nie on.
Ale na samą myśl o tym całym Kirku, którego
widział raptem trzy razy, jego palce zaciskały się w pięść.
Spokojnie, nakazała sobie w myślach Arthemis.
Spokojnie, przecież nic takiego się nie stało.
Była już w jedną
nogą na dziedzińcu, gdy jej się przypomniało, że nie wolno jej wychodzić. Szlag
by to!!
Odwróciła się i
poszła w drugą stronę.
O co temu
durniowi chodziło?!
Czy on myśli, że
ona tego nie widziała?! Nie widziała tych jego maślanych oczy, gdy na nią
patrzył?! Idiota!
Jezu, czemu była
taka wściekła?! To było niedopuszczalne! Utrata kontroli nad sobą mogła być
fatalna w skutkach! Ten kretyn nie wie, co chciał zrobić…
Czemu miałaby
być o niego zazdrosna? No, czemu?
A co ważniejsze,
czemu czuła jakieś dziwne ściskanie w żołądku na myśl o Anabelle? Czy on nie
rozumiał, że nigdy nie będzie taka jak ona? Nie będzie mogła nigdy być taka
ufna, taka szczera, ani otwarta? Czy musiał jej to uświadamiać?
Arthemis oddychała głęboko i musiała przyznać,
chociaż przed samą sobą, że była odrobinę zazdrosna. No, cóż… kto by nie był…
najpierw ją dotyka (cóż z tego, że tylko ją opatrywał), a potem daje się
całować jakiemuś słodkiemu, filigranowemu aniołkowi.
Co się działo? Co, do cholery, się działo? Co
się działo z nią?! Przecież nie miała na to czasu…
Więc czemu potrafiła się teraz skupić tylko na
tym?
Po dwóch dniach James, stwierdził nagle, że mu
się nudzi i czuje się dziwnie. Rozmyślał nad tym, siedząc późną nocą w pokoju
wspólnym i wpatrując się w okno. Cóż jego dormitorium było niemal puste, bo
trzech chłopaków miało dzisiaj wartę, w tym Luke. A Leo już spał. Nic więc
dziwnego, że mu się nudziło…
Głowa mu dziwnie ciążyła i cały dzień miał
niepokojącą chrypę.
Po zastanowieniu doszedł do wniosku, że to nie
przez chłopaków mu się nudzi. To przez to, że Arthemis go unikała i nie
odzywała się do niego. Jezu, przecież nic takiego nie zrobił…
No, może trochę ją zezłościł.
Nie miał z kim ćwiczyć zaklęć… No i nie mógł tak po prostu spytać jej, czy poszła
do Kirka. Oczywiście, że nie poszła, zganił sam siebie, przecież to był blef. Z
resztą Arthemis, którą znał, nigdy nie robiła takich rzeczy! Gdy sobie tak
powiedział, zrobiło mu się trochę lepiej.
Kichnął i otrząsnął się. Próbował zająć się tą
głupią astronomią, bo Sinistra chciała im zrobić test w poniedziałek, ale
litery w książce jakoś dziwnie się zamazywały. Znowu kichnął.
- Jeszcze tu
jesteś?
Arthemis zeszła
ze schodów do dormitorium i usiadła na przeciwko niego.
- Jest późno. Uczysz
się?
- Trochę –
odpowiedział zachrypniętym głosem. Arthemis przyjrzała mu się uważnie. – Jesteś
jeszcze zła? – zapytał.
- Już nie –
odparła zwyczajnie. – Zresztą nie byłam aż tak bardzo. Po prostu próbuję dojść
z sobą do ładu. Czemu chciałeś to zrobić?
- Chciałem zobaczyć,
czy mogę…
- Idiota –
mruknęła do siebie.
James kichnął. I
jeszcze raz. I jeszcze raz. A potem dopadł go napad kaszlu.
- Czemu mnie
unikałaś?
- Chciałam
zobaczyć, czy mogę – odparła złośliwie.
Zaśmiał się, ale
spowodowało to tylko kolejną falę kaszlu.
- James? –
Arthemis wstała zaniepokojona. – Nie wyglądasz zbyt dobrze…
- Dzięki –
odparł ochryple. Zakaszlał.
Położyła mu dłoń
na czole.
- Jezu, masz
gorączkę – oznajmiła, blednąc trochę. Odgarnęła mu włosy z czoła. – Byłeś u
pani Pomfrey?
- To tylko kaszel
– powiedział.
- Gówno prawda –
stwierdziła bezceremonialnie, wpatrując się w niego z napięciem. – Ledwo
mówisz… I trzęsiesz się.
- Nie martw się,
mała – próbował się uśmiechnąć, ale dopadł go atak kaszlu.
- Jesteś
rozpalony – stwierdziła i pomogła mu wstać.
- To nic. Zawsze
tak mam przez ciebie…
Roześmiała się
cicho, ale policzki jej poróżowiały.
- James, chyba
nie wiesz, co mówisz. Musisz się położyć.
- Gdzie tam…
- lekceważąco machnął ręką. – Ja nigdy
nie choruję.
- Zawsze musi
być ten pierwszy raz – zbyła go. – Idziemy do szpitala.
- Nie ma mowy –
odpowiedział.
- Daj spokój,
nie rób scen…
- Pani Pomfrey
miała ostatnio za dużo roboty. Z reszta wystarczy, że się położę…
Westchnęła
i poprowadziła go, jak dziecko do jego
dormitorium. Bardzo niepokoiła ją tak wysoka gorączko.
- Tak się kończy
wystawanie mroźną nocą na deszczu – mruknęła do siebie.
- Tam był ogień
– przypomniał jej James.
- To nic.
Przeziębiłeś się na amen!
Otworzyła drzwi
do jego dormitorium i ze zdziwieniem zauważyła, że większość łóżek jest pusta.
Tylko jedno z nich było zajęte, ale gdyby nie ogłuszające chrapanie, to by
pomyślała, że koleś nie żyje…
- Nie przejmuj się nim, nie obudzi go nawet
trąbienie słonia – zaśmiał się słabo James.
- To świetnie. –
Posadziła go na łóżku. Wyciągnęła z jego kufra jakąś bluzę i kazała mu ją
włożyć, po czym zapakowała go do łóżka i okryła dokładnie. – Zaraz przyjdę –
powiedziała i wyszła po cichu na korytarz.
Co robić? myślała gorączkowo. Pstryknęła
palcami gdy rozwiązanie wpadło jej do głowy. Eliksir pieprzowy na
przeziębienie, który Lily dostała od Albusa. Arthemis pamiętała, jak rzuciła go
na szafkę ze słowami: „Nadopiekuńczy kretyn”. Pobiegła do dormitorium i wzięła
wielką butelkę, która starczyłaby dla połowy szkoły. Czy ten Al oszalał?
Arthemis wpadła do sypialni Jamesa. Zapaliła
lampę przy jego łóżku, żeby lepiej widzieć, a James chociaż już niemal spał,
skrzywił się, oślepiony, nagłą jasnością. Oddychał z trudem. Wydawało jej się,
że miał naprawdę wysoką gorączkę. Rozważyła możliwość zaciągnięcia go do
skrzydła szpitalnego, ale z jego uporem mogło to być niewykonalne.
Wyczarowała puchar i nalała do niego eliksiru.
Usiadła na krawędzi łóżka. Rozczulona na jego
widok, pokręciła z westchnieniem głową. Na tym to polega, prawda? – pomyślała,
przypominając sobie, jak bandażował jej żebra. – Opiekujemy się sobą nawzajem.
- James –
szepnęła i pogłaskała go delikatnie po policzku. Rozchylił ociężałe powieki.
Uśmiechnął się.
- Wiedziałem, że
wrócisz. Zawsze wracają.
Był po prostu
niepoprawny.
- Musisz to
wypić – powiedziała, pokazując mu parujący puchar.
- Chcesz mnie
otruć? – zapytał, ale podniósł się na poduszce, biorąc do ręki kubek.
- Tak – odparła
z uśmiechem. – Mam nadzieję w przyszłości zająć twoje łóżko…
- Mogę ci się
posunąć jak tak bardzo ci się podoba, kochanie – oznajmił, połykając pierwszy
łyk płynu. Zakrztusił się i wziął głęboki oddech. – O kurcze! Ma lepszy power
niż whiskey ojca.
Zmarszczyła brwi.
- Nawet nie
pytam skąd wiesz, jak smakuje whiskey twojego ojca.
Spojrzał na nią
spod oka.
- I słusznie.
Przewróciła
oczami. Czekała spokojnie, aż wypił cały ciepły napar. Później odstawiła go na
szafkę. Skupiła się i różdżką zamieniła puchar w głęboko miskę, którą napełniła
wodą, szepcząc zaklęcie. Wyjęła z jego kufra jakąś koszulkę i podarła ją na
strzępy.
- Eeeej… -
zaprotestował słabo James. – Lubiłem ją…
- Kupię ci nową
– powiedziała i zamoczyła materiał w lodowatej wodzie.
Położyła okład
na jego rozgrzanym czole.
- Zimne –
zadrżał.
- Jesteś gorszy
niż dziecko – westchnęła.
- Bo nie lubię
chorować…
- Nikt nie lubi
– odparła cicho.
- Myślisz, że to
coś co mi zamraża mózg, pomoże?
- Ty się znasz
na połamanych żebrach, a ja na gorączce – wyjaśniła.
- Czemu? –
zaintrygowało go to.
- Jak byłam
małym dzieckiem, zanim nauczyłam się tworzyć blokadę, a zbyt wiele rzeczy się
wokół mnie działo, lub zbyt mocno mnie coś podniecało, dostawałam bardzo
wysokich gorączek. Rodzice kąpali mnie w wannie z lodem, bo czasami sama magia
nie wystarczała. Moja mama siedziała przy mnie całymi nocami, czytając mi
książki, chociaż i tak nie rozumiałam co czyta. Ale jej głos mnie uspokajał…
- Czasami, gdy
pomyślę o tobie, jak o dziecku serce mi się ściska… - wyznał cicho, z
zamkniętymi oczami. Arthemis miała świadomość, że gdyby był całkowicie
przytomny, nigdy by tego nie powiedział.
- Niepotrzebnie
– powiedziała uspokajająco. – Rodzice mnie kochali. Czego więcej może chcieć
dziecko?
Zmieniła mu okład na czole, a on znowu się
wzdrygnął. Gdy chciała zabrać rękę, złapał jej nadgarstek. Otworzył oczy i
spojrzał na nią.
- Arthemis… to z
Anabelle… to naprawdę… nic nie znaczyło…
- Wiem.
Uratowałeś ją… - odparła po chwili milczenia.
- Tak. Ale nie
chcę… żebyś ty… Nie pozwolę, żebyś…
- Śpij –
powiedziała cicho, przykrywając go mocniej kołdrą.
- Obiecaj –
wyszeptał już na w pół śpiąc.
- Spokojnie –
ułożyła jego rękę na pościeli. Pewnie już jej nie słyszał, bo spał głęboko.
Pokręciła głową. Czemu się tak dziwnie czuła, patrząc na jego uspokojoną
postać?
Bo przez sen nie mógł już powiedzieć ani
zrobić nic, co wprawi ją w ten dziwny lekki stan i spowoduje gorąco w żołądku,
odpowiedziała sobie.
Uśmiechnęła się delikatnie i zanim zdążyła
stchórzyć, nachyliła się i powoli pocałowała go w policzek, szepcząc.
– Uratowałeś wtedy również mnie…
Lucas wszedł do sypialni, powłóczając nogami.
Chciało mu się spać. Został na warcie dwie godziny dłużej niż powinien!
Zdziwiony zauważył światło przy łóżku Jamesa.
Podszedł tam z zamiarem zgaszenia go i wybałuszył oczy.
Klęcząc na ziemi, opierając głowę o łóżko
Jamesa, spała Arthemis. W takiej sytuacji jej dłonie musiały być naprawdę
wygodne, bo nawet nie zauważyła, że nie ma poduszki…
Tylko, co ona tu robiła?
Ukucnął przy niej i delikatnie nią potrząsnął.
- Arthemis –
wyszeptał. – Arthemis, obudź się.
- Zostaw ją –
usłyszał słaby szept Jamesa. – Zasnęła niedawno…
- Ale czemu tu?
– zdziwił się Lucas.
- Namawiałem ją,
żeby poszła do siebie, ale nie chciała słuchać – dopadł go nagły atak kaszlu,
co spowodowało, że Arthemis zerwała się na równe nogi. Zamrugała.
- Luke?
- Arthemis? –
odparł, naśladując jej zdziwiony ton.
Wzruszyła
ramionami i odwróciła się od niego. Położyła Jamesowi rękę na czole.
- Spadła –
powiedziała z ulgą. – Przysięgam, że jutro zatargam twój tyłek do pielęgniarki
– dodała gniewnie.
James zachichotał ochryple.
- Jesteś słodka…
- Zamknij się,
imbecylu… - warknęła i zmieniła mu okład na czole. – Do rana będziesz się czuł
lepiej, a wtedy skopię cię na amen – oznajmiła.
Lucas patrzył na to ze zdumieniem. Arthemis
wpatrywała się w Jamesa zaniepokojonym wzrokiem, a on wodził za nią oczami,
jakby nic go bardziej nie bawiło.
- Nie mam na to
siły – mruknął, podszedł do swojego łóżka i padł na nie jak długi.
Arthemis
popatrzyła na niego z konsternacją.
- Idź spać –
powiedział James rozkazująco.
Zacisnęła usta.
- Nic już mi nie
będzie – uspokoił ją.
- Skąd możesz to
wiedzieć? Gorączka może wrócić w każdej chwili…
- Przegoniłaś ją
na dobre – zażartował.
- Skoro tyle
gadasz, to musisz czuć się lepiej – mruknęła do siebie Arthemis. Wzruszyła
ramionami. – Dobrze. To pewnie ten eliksir zadziałał, albo sen. Więc śpij
dalej… Zajrzę do ciebie rano.
Skinął głową, ale gdy mijała jego łóżko,
usłyszała ciche:
- Może eliksir,
może sen… ale ja słyszałem, że pocałunki mają leczniczą moc…
Arthemis przystanęła gwałtownie i zalała się
rumieńcem. Po czym, czym prędzej ruszyła do drzwi.
James uśmiechnął się do siebie. Obojętnie jak
długo będzie musiał walczyć, w końcu z nią wygra. Nie, dlatego, że był tak
uparty, ale dlatego, że ona w głębi duszy, była po jego stronie.
I rzeczywiście następnego ranka, James czuł
się już lepiej. Na tyle, że mógł normalnie pójść na śniadanie. Ha! Żadna
choroba nie powstrzyma go przed zdobyciem należnego mu posiłku! Z upartą miną
ubrał się i ruszył w stronę wyjścia. Lucas chyba zrezygnował ze śniadania, żeby
dłużej pospać, bo nie dało się go obudzić.
Otworzył drzwi na korytarz i stanął oko w oko
z Arthemis. Na jego widok zalała się rumieńcem.
Uśmiechnął się szeroko i już otwierał usta,
żeby coś powiedzieć, gdy groźnie mruknęła:
- Ani słowa.
Zachichotał.
- Jak się
czujesz? – zapytała.
- Na tyle dobrze, żeby być głodnym…
- Na tyle dobrze, żeby być głodnym…
- Gorączka?
Schylił głowę,
żeby sama mogła sprawdzić. Nieśmiało wyciągnęła rękę i położyła mu ją na czole.
Ależ jesteśmy dzisiaj niepewni siebie… -
zaśmiał się w myślach James, widząc jej zawstydzenie.
- Już nie jest
taka wysoka, ale chyba do końca jeszcze nie spadła – powiedziała Arthemis,
opuszczając rękę, którą szybko zwinęła w pięść. – Powiem Albusowi, może coś
wymyśli…
- Jezu, nie rób
z tego takiej wielkiej afery. To tylko przeziębienie…
- Ale gdybyś
poszedł do skrzydła szpitalnego…
- Nie – przerwał
jej szybko.
- … to pani
Pomfrey na pewno zwolniłaby cię z lekcji na ten dzień – mruknęła Arthemis z
cwanym uśmiechem.
James spojrzał na nią spode łba. Zastanowił
się głęboko… Jakie miał dzisiaj lekcje? Opiekę nad magicznymi stworzeniami… a
na dworze było zimno, eliksiry, które były strasznie nudne i transmutacje, na
którą w sumie nie musiał chodzić. W zamian za to mógł cały dzień leżeć w łóżku…
eeech… trudny wybór… Z drugiej strony jeżeli nie pójdzie do szpitala, to będzie
dłużej chory, a wtedy Arthemis, za punkt honoru weźmie sobie opiekowanie się
nim… no to by było coś…
- No, ja muszę
być dzisiaj na lekcjach, więc musisz sobie radzić sam – powiedziała Arthemis i
odwróciła się na pięcie.
No i nici z mojego idealnego planu, pomyślał
zawiedziony James.
- No dobra,
przekonałaś mnie. Kilka godzin z jęczącą mi nad głową panią Pomfrey jest warte
opuszczenia lekcji… - powiedział, doganiając ją. – A poczytasz mi wieczorem?
Twoja mama ci czytała, gdy byłaś chora…
- Jak miałam
pięć lat – odparła protekcjonalnie, jakby nie mogła uwierzyć, że naprawdę ją o
to poprosił.
Spojrzał na nią z miną zbitego szczeniaka.
- Nie –
powiedziała twardo.
- Oj, nie bądź
taka…
- Nie.
- Jestem pewien,
że od razu lepiej się poczuję.
- Skoro mnie
wkurzasz, to znaczy, że już się lepiej czujesz - rzuciła w jego stronę.
- No, nie wiem.
Sama powiedziałaś, że gorączka w każdej chwili może wrócić…
- Twój zakuty
łeb na to nie pozwoli – zapewniła go.
- Jesteś
złośliwa…
Przekomarzając
się całą drogę, weszli w końcu do Wielkiej Sali, akurat, gdy sowy roznosiły
poranną pocztę. Usiedli koło naprzeciwko Albusa, wpatrując się w zaczarowany
sufit, pod którym krążyły sowy. Chyba spadały już maleńkie płatki śniegu…
- Nic nie
dostaliście? – zdziwił się Al. – Do tej pory już powinna być jakaś odpowiedź od
rodziców.
- Też mnie to
dziwi – oznajmił James.
- Może po prostu
jeszcze nie skończyli go pisać – zaśmiał się złośliwie Albus. – Będzie miał co
najmniej dziesięć stron…
- Zamknij się –
burknął James. – Ty też nic nie dostałaś? – zwrócił się do Arthemis.
- Nie –
pokręciła głową. A potem zatrzymała jego rękę, gdy chciał do owsianki, wsypać
kolejną łyżkę cukry. – Nie aż tyle, bo cię zemdli…
- Ale ja jestem
głodny – zajęczał.
- Jesteś nadal
osłabiony. Więc wyluzuj, zjedz coś lekkostrawnego…
- Odbierasz mi
całą radość życia…
Albus przyglądał
im się ciekawie.
- James jesteś
trochę blady – zauważył w końcu.
- Ciesz się, że
nie widziałeś go wczoraj – wytknęła mu Arthemis. – Wyglądał jak umarlak.
- Dzięki –
mruknął niezadowolony James.
- A co ci jest?
– zapytał go Albus.
- Pewnie ma
zapalenie płuc – wyjaśniła Arthemis.
- Ach, słyszałem
o tym – powiedział Albus. – Dużo ludzi teraz choruje, po tej ulewie, podczas
której walczyliśmy.
- Mówiłam ci! –
wytknęła Arthemis Jamesowi.
- No, tak, ale
gdybym już wczoraj poszedł do pielęgniarki, nie dostałbym od ciebie…
Arthemis
błyskawicznie zatkała mu ręką usta.
- Ani słowa! –
przypomniała mu.
Zaśmiał się.
Albus patrzył na
nich z konsternacją. Chociaż znając ich już powinien do tego przywyknąć…
Odprężający rozdział pełny humoru ;)
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńspokojnie, ta opiekunczość Arthemis, dziwi mnie że jeszcze nie dostali żadnego listu...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hejka, hejka,
OdpowiedzUsuńfantastycznie, och ta opiekunczość Arthemis ;) ale dziwne, że nie dostali jeszcze żadnego listu...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga