Najgorszy był
pierwszy dzień.
Jeżeli Arthemis miała nadzieję, że wszystko to
był tylko zły sen, myliła się. To był prawdziwy koszmar i trwał nadal po
obudzeniu.
Gdy weszła do Wielkiej Sali, James ostentacyjnie
wstał i wyszedł nawet na nią nie spojrzawszy.
Arthemis wzięła głęboki oddech i unikając
zdziwionych i współczujących spojrzeń przyjaciół, odwróciła się i wyszła z
sali.
To była jej decyzja i będzie żyła z jej
konsekwencjami, jeżeli będzie trzeba.
Tylko czemu to musiało być takie bolesne?
Jednak jeżeli myślała, że kiedyś wszystko
wróci do normy, szybko rozwiała swoje złudzenia. W sobotę tuż przed pełnią
aurorzy znowu przybyli do zamku, żeby poćwiczyć ze strażnikami. Arthemis miała
już oficjalne pozwolenie od ojca i nakaz pilnowania swojego tyłka.
Aurorzy nie uczyli ich zaklęć ogniowych. Nie.
Uczyli ich jak zachować się podczas walki jak mieć oczy dookoła głowy, jak nie
stracić czujności i opanowania.
Los chciał, że aurorzy szybko stwierdzili, że jakoś
wystaje ponad innych i przydzielili jej osobę, która radziła sobie równie
dobrze. Jamesa.
Byli na siebie wściekli. Tak totalnie nie
rozumieli swoich uczuć, że była przerażona, gdy wypadło na nią gdy ćwiczyli
pojedynki. Bała się, że zrobią sobie krzywdę. Nawet nie podniosła na niego
wzroku. Ale gdy strzelili do siebie tym samym zaklęciem, w tym samym momencie,
jednomyślnie jak zawsze, lecz tym razem po dwóch różnych stronach i
zaczęli walczyć, dotarło do niej, że tym
razem ma powód, żeby się bać.
James po prostu nie miał zahamowań i naprawdę
musiała się postarać, żeby jednocześnie się obronić i go nie zranić. Zepchnął
ją totalnie do defensywy, pewnie mogłaby go pokonać, ale naprawdę chyba nie
miała do tego siły. Poddała się jeszcze zanim zaczęli walczyć.
W końcu doszło do tego co było nie uniknione.
Jedno z zaklęć Jamesa przebiło się przez jej obronę, rzuciło ją na ścianę. Poczuła,
że z jej skroni, po policzku i szyi spłynęła stróżka krwi. Powstała rana, która
boleśnie pulsowała. Ale Arthemis nawet nie podniosła na niego oburzonego
wzroku. Nawet nie spojrzała.
Podniosła się i skierowała do drzwi, rzucając
martwy głosem:
-
Usatysfakcjonowany?
Patrzył na nią i krew na jej twarzy i był
przerażony. Co się z nim działo?! Czy do reszty zwariował?! Cała ta wściekłość,
która w nim pulsowała, po prostu zaćmiła mu mózg.
James zaklął siarczyście i wyszedł za nią. Nie
zobaczył jej już na korytarzu więc domyślił się, że weszła do pobliskiej
łazienki. Szybko się rozejrzał, czy nikt go nie widzi i otworzył drzwi do
damskiej toalety.
Oparła dłonie na umywalce i przyglądała się
ranie w lustrze. Miała rozcięcie ciągnące się od skroni aż po kość policzkową i
posiniałą połowę twarzy.
„Bardziej interesuje mnie leczenie twoich ran,
niż zadawanie ci nowych…” jego własne słowa odbiły się echem w jego głowie, gdy
patrzył na jej zakrwawioną twarz.
Napotkała jego wzrok w odbiciu. Patrzyła jak
się zbliża, a jej oczy robiły się coraz większe.
- Druga runda? –
rzuciła gorzko.
Jednak on odwrócił
ją gwałtownie do siebie bez słowa. Pozwoliła mu na to. Odgarnął jej włosy i
przyjrzał się ranie. Przez chwilę stali tak blisko siebie, a jednocześnie
oddaleni, jak nigdy dotąd.
- Przepraszam –
chrząknął.
- To była moja
wina. Byłam nieuważna – rzekła, wpatrując się w napis na jego bluzie.
- Nie
–zaprzeczył. – Chciałem trafić – przyznał gorzko.
Pokiwała głową na znak, że rozumie i było to
jak cios w żołądek. Odkręcił kran i przemył wodą ranę.
- Nie musisz
tego robić – powiedziała Arthemis cicho.
W odpowiedzi James westchnął ciężko. W pojęciu
Arthemis znaczyło to tyle co: wcale nie chcę tego robić, ale to zrobię, bo tak
trzeba.
- Przestań! –
powiedziała, odpychając jego dłoń. – Nie zmuszaj się do tego. Nie dotykaj mnie
jeżeli nie możesz tego znieść. W ogóle nie musisz ze mną przebywać – warknęła.
Nie odpowiedział. Odwróciła się od niego
gwałtownie i ruszyła do drzwi, wycierając się przy okazji rękawem z krwi.
- Chciałam ci
wyjaśnić, ale nie chciałeś słuchać – powiedziała jeszcze. – A teraz myślę, że i
tak byś nie zrozumiał…
Zatrzasnęła za sobą drzwi, zostawiając Jamesa
ponownie samego, zdezorientowanego i na powrót wściekłego.
Arthemis nie wiedziała co się z nią dzieje.
Wiedziała tylko, że siedzi pod ścianą skulona obejmując kolana i z całych sił
stara się powstrzymać płacz. Z tym, ze nie miała żadnego powodu, żeby płakać.
Wplotła palce we włosy i z całej siły ciągnęła, zaciskając powieki i zęby.
Te wszystkie uczucia, które się w niej kłębiły
były obezwładniające. Nie miała przed nimi żadnej bariery. Należały w końcu do
niej.
Wiedziała, że James czuje się skrzywdzony.
Maskował to kpiną i złośliwością, ale mimo tego jego słowa, jego odpychające
zachowanie, raniły ją.
Konsekwencją tego było to, że zaczęła go unikać
jak ognia. Poza biblioteką i korytarzami w ogóle nie przebywała w miejscach
ogólnodostępnych, a większość czasu spędzała w dormitorium. Na treningach
odsuwała się od drużyny, gdy on przychodził. Wychodziła z pomieszczenia gdy on
do niego wchodził. Było to nie do pomyślenia. Przecież ona nigdy nie uciekała…
Na szczęście nikt nie starał się dociekać co
się właściwie stało i rozsądnie nie próbowali ich pogodzić na siłę. W sumie
cała sytuacja była tak zagmatwana, że praktycznie i tak nikt nie wiedział, co
można by było zrobić.
Nadszedł kolejny nów.
Arthemis wraz z Ferensym, który o nią poprosił
i profesor Alexander, miała być przy frontowym wejściu na dziedziniec.
Natomiast James z Delco i Forsythem znajdował się na błoniach.
Wprowadzono kilka zmian. Na miotłach były dwa
rodzaje latających. Lucas i Sean zajmowali się wykańczaniem stworów, które
zagrażały im z powietrza. Natomiast Albus z kilkoma innymi osobami, wybranymi
przez profesor Vector, był wyposażony w torby z podstawowymi eliksirami i
bandażami. Mieli oni łatać co mniejsze rany, a innych wysyłać do skrzydła.
Poza tym, pracowali w sześciogodzinnych
wartach. Tak, żeby każdy zdołał się wyspać i był gotowy do straży następnego
dnia. Oczywiście najgorsze było pierwszych sześć godzin…
Arthemis stanęła przy dziesięciu uczniach,
którzy byli z nią na frontowym murze. Był to pierwszy raz, kiedy w ogóle nie
wiedziała co się dzieje z Jamesem. Czuła przez to dziwną dziurę w sercu. A
jeżeli mu się coś stanie?
- Arthemis skup
się – powiedziała jej Valentine.
Pokiwała głową. Jednak na myśl o tym, że
ostatnie słowa powiedzieli sobie w takim strasznym gniewie, bolał ją żołądek. Myślała,
że właśnie dlatego Rose przeprowadziła z nią dzisiaj taką rozmowę:
- Może lepiej
nie idź.
- Uważasz, że
nie dam sobie rady?
- Myślę, że
będziesz nieostrożna, bo wszystko ci jedno…
Czy było jej wszystko
jedno? Trochę…
Czy potrafiła
walczyć? Oczywiście.
Czy było jej
ciężko? Oczywiście.
Czy zastanawiała
się jaki jest w tym wszystkim sens? Bez przerwy.
Czy chciała,
żeby James był przy niej? Tak.
Czy kiedykolwiek
mu to powie? Nie.
Tak w skrócie wyglądała jej obecna sytuacja.
Walka przy frontowej bramie nie była tak
groźna, ani podniecająca jak na otwartym polu i na pewno było tu mniej do
roboty. Przez kilka godzin Arthemis się nawet nie zmęczyła. Pomijając oczywiście
to, że męczyło ją uczucie ciężkości wewnątrz. Zamknęła na chwilę oczy. Nie
czuła się winna, że to robi. Musiała wiedzieć, czy nic mu nie jest. Chociaż
równocześnie zdawała sobie sprawę, że od razu wiedziałaby, gdyby coś mu się
stało. I wtedy żaden demon, anioł, stwór, Bóg, czy człowiek nie zdołałby jej
zatrzymać w tym miejscu.
Taktyka tej nocy była identyczna jak ostatnio.
Z tym, że minister przysłał dodatkowych ludzi, na pierwszy dzień nowiu. Ponieważ
potworów przebywało musieli rozkładać siły na pozostałe dni.
Razem z Rose i Albusem, starali się wymyślić,
coś co zadziałało by w następnym miesiącu na szerszą skalę.
Po północy przyszła następna zmiana. Na jej
miejsce przyszedł Kirk z kolejnymi uczniami. Pomachał jej wesoło i powiedział:
- Drużyna marzeń
dzisiaj osobno? Widziałem, jak James wchodził do zamku…
Skinęła mu w
odpowiedzi głową i poszła w kierunku zamku.
James szedł po schodach razem z Fredem w
milczeniu. To było ciężkie kilka godzin. Miał dziwne poczucie, jakby nie miał
jednej z rąk i nie mógł złapać równowagi. I jeszcze ten dziwny strach, który go
nie opuszczał…
Jak mógł jednocześnie nienawidzić jej i bać
się o nią? Jak to było możliwe?!
- Rozwiązały mi
się sznurówki – powiedział nagle Fred. – Nie czekaj na mnie.
James wzruszył
ramionami i poszedł dalej.
Fred zawiązał buty, kiedy nagle w polu jego
widzenie pokazały się ciemne półbuty.
- Zrobiłaś to
specjalnie, co? – rzucił.
- Jakoś musiałam
cię zatrzymać – odparła zadziornie Valentine.
- Stęskniłaś się
co?
- Chciałbyś –
prychnęła i objęła go za szyję, gdy ukryli się w jednym z bocznych korytarzy.
Fred pocałował
ją, ale myślami był gdzie indziej.
- Co się dzieje?
– zapytała cicho.
Wzruszył
ramionami.
- Do końca to
nie wiem… Po prostu jest dziwnie, gdy oni się kłócą… - prychnął. – Kłócą! W
ogóle się nie zauważają…
- Różne rzeczy
się dzieją – powiedziała Valentine.
- Potrafiłabyś
udawać, że nie było ostatnich kilku miesięcy? – zapytał zdziwiony.
Odsunęła się od
niego.
- Z nami to co
innego – powiedziała ostrożnie. – My nie jesteśmy zakochani…
- A co to ma do
rzeczy? Pytam, czy byłabyś w stanie mnie ignorować tak jak oni siebie ignorują…
- Myślę, że
byłoby mi to obojętne – powiedziała spokojnie.
- Ach, tak? –
prychnął z niedowierzaniem w głosie.
- Fred, nie
przeginaj.
- Jestem tylko
ciekawy – powiedział, chociaż jego głos podszyty był złością.
- Widzę, że nie
jesteś w nastroju – powiedziała Valentine, zamierzając odejść, bo naprawdę ta
kłótnia zmierzała w kiepskim kierunku.
Złapał ją za łokieć zanim zdążyła się
odwrócić.
- Tylko tego ode
mnie chcesz?! Żebym był w nastroju!? – zapytał ze złością. – Proszę bardzo…
Przycisnął ją do siebie i bez żadnej finezji,
czy delikatności zaczął ją całować. Zastanawiając się, czemu przeszkadza mu to…
nie, czemu zabolało go to, że chce od niego tylko tego.
Valentine go odepchnęła i wierzchem dłoni
otarła usta.
- Kretyn! –
rzuciła i odeszła szybkim krokiem.
Fred zacisnął
dłonie w pięść. Nie wiedział w sumie co się stało z Jamesem i Arthemis, ale
biorąc pod uwagę własne doświadczenia, to była na pewno wina Arthemis…
Przeżyli kolejny tydzień nowiu, chociaż jedna
osoba trafiła do szpitala. Był to chłopak, który spadł z miotły i ledwo udało
się go wyciągnąć, zanim dorwały go demony.
Sytuacja się nie polepszała. Milcząca wojna
Arthemis i Jamesa trwała, jednak poza głównymi agresorami nie było żadnych
ofiar. Głównie dlatego, że jednomyślnie postanowili unikać się jak ognia. Było
to o tyle banalne, że każde tak bardzo tęskniło do drugiego, że albo na
wszystkich warczeli, albo w ogóle się nie odzywali.
Lily uważała to za dobry objaw. Twierdziła, że
wytrzymają jeszcze jakiś tydzień i wszystko dobrze się skończy. Jednak nawet
jej wiara z czasem zaczęła się chwiać…
Pewnego popołudnia tuż po zakończeniu tygodnia
nowiu James wszedł do Pokoju Wspólnego.
Gdy tylko Arthemis go zobaczyła natychmiast
wstała i poszła w przeciwnym kierunku. Nikt się nie zdziwił. Często byli
świadkami takich sytuacji.
James rzucił się na kanapę obok Freda.
- Czy Jej
Wszechwiedząca Wysokość znowu poszła samotnie szukać odpowiedzi? – prychnął
drwiąco.
Napotkał zimny wzrok Albusa, naganę w oczach
Rose, a Lily nawet wstała, mówiąc:
- Dosyć, James.
James spojrzał
na Freda i Lucasa, szukając ich poparcia.
- Przesadzasz –
przyznał Luke.
- Ja?!
- Obrażasz ją na
wszystkich frontach, drwisz z niej i atakujesz na każdym kroku! Wcale się jej
nie dziwię, że unika cię jak ognia! – krzyknęła Lily.
James wściekły wstał i odszedł do swojego
dormitorium. Tego typu sytuacje też były ostatnio częste. Wszyscy byli
przeciwko niemu i po stronie świętej Arthemis… Gdyby miał uczciwie powiedzieć,
czyja to wina, to nie potrafiłby wskazać. Ona miała swoje uczucia, on swoje. Po
prostu nie mógł przeżyć tego, że tak się od siebie różnią.
Musiał przestać o niej myśleć. Musiał przestać
wałkować w kółko ten sam temat. Na nowo odtwarzając w myślach w kółko ten sam
scenariusz w różnych wariantach. Gdyby nie powiedział tego, co powiedział…
Gdyby potrafił wtedy powstrzymać to zniecierpliwienie… Ale gdybanie nic mu nie
dawało, tylko przynosiło nowe fale frustracji i gniewu.
Musiał przestać o niej myśleć…
Albus znalazł Arthemis siedzącą z książką w
bibliotece. Usiadł obok niej.
- Wiesz,
zrobiłaś z mojego brata totalnego idiotę…
- Słucham?
- Gdyby nie był
w tobie tak beznadziejnie zakochany, to by się tak nie zachowywał.
Arthemis poczuła ukłucie w sercu. Jednak
powiedziała:
- Nie obchodzi
mnie dlaczego to robi, Al. Wszystko co robi, robi przeciwko mnie i dlatego mam
zamiar go unikać. Więc nie bierz do siebie, że czasami będę bez uprzedzenia
wychodzić.
- Nie rozumiem
cię – westchnął.
- Zrozumiałbyś
gdybyś musiał żyć z tym, co ja – odparła i wróciła do czytania.
A Albus westchnął i wstał. Jednak Arthemis nie
dane było poużalać się nad sobą w samotności, bo zupełnie nagle przysiadł się
do niej Scorpius. Przez chwilę wpatrywał się w nią w milczeniu, jakby zastanawiał
się, czy się odezwać.
Podniosła na niego naglący wzrok.
- Ostatnio
często cię widuję samą – powiedział powoli.
Arthemis wzruszyła ramionami.
- Pokłóciłaś się
z przyjaciółmi?
- Nie –
powiedziała szybko. Za szybko. – Nie… to znaczy… Taak. Z jednym z nich –
mruknęła w końcu. – Są rodziną nie chcę… nie chcę, żeby musieli wybierać, po
której są stronie – wyszeptała smutno.
- Nie możecie
się pogodzić? – zapytał prosto.
- To raczej
niewykonalne – odburknęła, bawiąc się stronami w książce.
- A z kim się
pokłóciłaś? – zapytał.
Arthemis uznała, że pomimo tego, iż zarzekał
się od wielu miesięcy, że jest irytująca i upierdliwa, Scorpius chyba chciał
okazać się przyjacielski. Z tym, że nie wiedział do końca jak to zrobić.
- Nie
odpowiadaj. Od jakiś dwóch tygodni chodzisz jakby wisiał nad tobą wyrok
śmierci. Myślę, że to starszy z Potterów…
Arthemis przez dłuższą chwilę mierzyła go
wzrokiem, a w końcu przełknęła ślinę i powiedziała, bardzo chwiejnym,
nabrzmiałym od łez głosem:
- Mam ci się
wypłakać w rękaw?
Scorpius zrobił
ogromne, spanikowane oczy.
- Broń cię panie
Boże…
- Więc nie drąż
tematu – poradziła mu Arthemis.
- Jestem bardzo
ciekaw, o co się pokłóciliście aż tak bardzo... – mruknął.
Od udzielenia kolejnej wymijającej odpowiedzi,
niespodziewanie uratowała ją Rose.
- W końcu cię
znalazłam, Arthemis – powiedziała, podchodząc do nich. – Słuchaj, chciałam
poćwiczyć to co robiliśmy wczoraj na obronie, mogłabyś nam pomóc? Świetnie ci
to wychodziło.
- Jasne –
odparła, wzruszając ramionami.
Scorpius próbował się skulić w sobie, jakby za
wszelką cenę starał się zniknąć. Ta sztuka mu się nie udała.
- Cześć,
Scorpius – powiedziała po prostu Rose, jakby od lat byli dobrymi kolegami.
Arthemis wyczuwała gmatwaninę jego uczuć i dezorientację. – Chciałam cię o coś zapytać…
- Śpieszę się –
powiedział szybko Scorpius, wstał i odszedł.
Rose zrobiła zawiedzioną minę.
- Nie wiem
dlaczego on mnie nie lubi – mruknęła zawiedziona. – Z tobą się dogaduje…
- Rose… -
mruknęła Arthemis, kręcąc z niedowierzaniem głową. Nie mogła uwierzyć, że jej
bystra przyjaciółka nie rozumie, co się dzieję. – Scorpius, zostawił książkę.
Oddam mu ją – powiedziała chwytając leżący na stoliku tom, który oczywiście nie
należał do Malfoya. – Gdzie będziesz?
- W sali obrony
– odpowiedziała nadal trochę przygnębiona Rose.
- Zaraz przyjdę
– rzuciła Arthemis i pobiegła za Scorpiusem.
Dogoniła go na schodach niedaleko biblioteki.
- Odezwij się do
niej czasami – mruknęła, chowając do torby książkę, którą trzymała. – Ona nie
rozumie, dlaczego jej tak nie lubisz.
- Co mnie to
obchodzi? – zapytał drwiąco, chowając książkę do torby.
Spojrzała na niego protekcjonalnie unosząc
brew.
- Nie zgrywaj
się – mruknęła. – Sam sobie robisz pod górkę. Nie zbawi cię, jeżeli
przestaniesz zachowywać się jak jej najgorszy wróg – dodała i pobiegła, nie
czekając na jego reakcję.
Zacisnął zęby. Jego życie było banalnie proste
dopóki ta nieznośna Gryfonka nie zaczęła się w nie wtrącać. Chociaż pewnie
zajmując się problemami innych, nie myślała o swoich… Ale czemu musiała zajmować
się akurat nim!
Dni mijały. Nauczyciele mówili, że powinni
skupić się na egzaminach, ale nawet Rose miała z tym problem. W trójkę Rose,
Albus i Arthemis siedzieli nad książkami. Było to w sumie jedyne zajęcie, które
pozwalało się oderwać Arthemis od czarnych myśli.
- Niszczy je
ogień, tak? – mruknął w końcu Albus.
- Dość dokładnie
– odparła znużonym tonem Arthemis.
- Ale rodzą się
i przypuszczalnie regeneruje je woda?
- Tak –
potwierdziła Rose.
- Tworzy je
eliksir… - pomyślał Albus. – Połączony z zaklęciem. Pokażcie mi te składniki –
powiedział nagle.
Dziewczyny podały mu księgę z klątwą demonów.
- Wszystko jest
idealnie wyważone – mruknął do siebie. – Żaden składnik nie znalazł się tu
przez przypadek… Coś mi to mówi… - wskazał na fragment słów w przepisie. – Już
gdzieś widziałem takie przygotowanie tych składników. I to… - zakreślił palcem
kółko na tekście. – Kurde… - szepnął i rozejrzał się ostrożnie. – Myślicie, że
mogę to wynieść?
- Sądzę, że
panna Tate nawet nie zauważy, że coś stąd zabrałeś o ile tylko się do niej
uśmiechniesz – uspokoiła go szybko Arthemis.
- Ok. Wrócę jak
najszybciej się da – powiedział i przeszedł między regałami, tak, żeby
zakochane oczęta bibliotekarki go nie zauważyły.
- Każdy może coś takiego zrobić – prychnęła zdegustowana Rose. – Wyobraź sobie pierwszaki, które dobrały się do czarnomagicznych ksiąg…
- Każdy może coś takiego zrobić – prychnęła zdegustowana Rose. – Wyobraź sobie pierwszaki, które dobrały się do czarnomagicznych ksiąg…
- Byłoby więcej
czarnoksiężników do pokonania – powiedziała Arthemis, wzruszając ramionami.
- Jak możesz tak
mówić? – Od Rose powiało świętym oburzeniem.
- Albus coś kombinuje
– mruknęła Arthemis, jakby jej nie usłyszała. – Może w końcu na coś wpadliśmy…
Rose przez chwilę na nią patrzyła. Wiedziała,
że Arthemis często się w nocy budzi i wstaje nad ranem. Była też o wiele
bledsza i jakby chudsza, bo bardzo mało jadła. Od pewnego czasu w ogóle się nie
śmiała i nawet uśmiechała się rzadko. Często patrzyła w przestrzeń i wtedy jej
wzrok stawał się dziwnie pusty i bezbrzeżnie smutny.
- Lepiej się
czujesz? – zapytała ją cicho.
Arthemis nie
spojrzała na nią.
- To bardzo
dziwna sytuacja, Rose – odparła po dłuższej chwili. – Tak naprawdę… czuje się
jednocześnie winna i pokrzywdzona. Wiem, że to moja wina. Ale do cholery… to,
że los mnie na to skazał jest niesprawiedliwie… Nigdy by do tego doszło, gdybym
była normalna.
- Arthemis, powinnaś
przestać tak myśleć i…
- Wiedziałem! –
powiedział gorączkowym szeptem Albus, siadając obok nich. Otworzył książkę, w
której było pełno postrzępionych, zabazgrolonych kartek. - Cały ten eliksir
jest postrzępiony na sekwencje – wyjaśnił. – To elementy kilku
najpotężniejszych eliksirów połączonych ze sobą w jedno. Jeden z nich to
Eliksir Ożywienia. Cholernie niebezpieczna i czarna magia…
- A skąd ty o
tym wiesz? – zapytała podejrzliwym tonem Rose.
- Z książki od
Arthemis.
- Co? – zdziwiła
się.
- Przywiozłaś mi
ją od tego świrniętego gościa z Mołdawii…
- Aaaa –
przypomniała sobie.
- Właśnie do
niego używa się krwi – powiedział. – Żeby ożywić to co jest martwe…
- Ok. No to mamy
ożywienie posągu – mruknęła Rose. – Ale ich inteligencja? Zdolność do nauki?
Ich siła? To, że się rozmnażają?!
- Instynkt drapieżników... – dodała Arthemis. – Rose ma
racje. Nie wystarczy czegoś ożywić. Trzeba jeszcze nadać im odpowiednie cechy.
- Dacie mi
dokończyć? – zapytał zniesmaczony Albus. – Są tu też inne sekwencje. Eliksir
Apokalipsy…
- Brzmi upiornie
- wymknęło się Rose.
- I taki jest –
odparł Albus. – Dla człowieka jest niemal śmiertelny. Chodzi o to, że każdy
pojedynczy osobnik tworzy identyczne kopie. Może to zrobić dowolną ilość razy.
Potrzebuje na to raptem siedmiu dni. I jego klon też ma taką możliwość.
Wyobrażasz sobie? Jeden człowiek. Zrobi sobie dwie takie kopie. Siedmiu dniach
jest ich trzech. Po czternastu sześciu. Po dwudziestu dwunastu, po miesiącu
jest ich dwudziestu czterech. A załóżmy, że pierwsza jednostka zrobi sobie
dziesięć takich kopii. Przecież może… Po tygodniu mamy setkę…W takim tempie
świat zostanie zaludniony przez identyczne klony w ciągu kilku lat… Prawdziwa
apokalipsa. Każdy kto chce stworzyć sobie armię może to zrobić. Wystarczy
znaleźć idealnego żołnierza i zacząć go klonować.
- No to
rozmnażanie mamy z głowy – mruknęła Rose.
- Jest jeszcze
Eliksir Iluminacji – powiedział Albus. – To dlatego szybko się uczą. Nabywają
umiejętności, które są im potrzebne…
- Połączone
segmenty eliksirów, składniki…- mruknęła do siebie Arthemis. – Rose, -
powiedziała nagle i podsunęła jej pod nos klątwę demonów – przyjrzyj się
uważnie, temu
zaklęciu. Może
tu też są powiązania…
Ale Rose jak litanię czytała inwokacje
zaklęcia, tak, że już niemal umiała je na pamięć i nic nie znalazła. Całą
trójka była rozczarowana. Jednak Arthemis miała jeszcze jeden pomysł.
Przepisała stronę z książki i schowała ją do kieszeni.
- Zaczekajcie tu
– powiedziała i wybiegła z sali. W jakiś cudowny sposób jej zdolności wskazały
jej drogę. W tej chwili było to bardzo przydatne. Wbiegła na szóste piętro i
zaczekała. Jednak dopiero po pół godzinie, drzwi jednej z klas otworzyły się i
usłyszała głos profesora Fellara:
- Radzę się
następnym razem bardziej przyłożyć…
Arthemis
zaczekała aż zamknął się drzwi i wtedy dorwała Scorpiusa.
- Mam sprawę –
powiedziała cicho.
- Znowu ty –
jęknął Malfoy.
Mijali ich
zdziwieni ludzie, widząc idących ramię w ramię Ślizgona i Gryfonkę.
- Chcę tylko,
żebyś na coś zerknął – uspokoiła go szybko.
- Czemu ja?
- Bo znasz się na zaklęciach…
- Twoja
przyjaciółka też się zna – powiedział nie spoglądając na nią.
- Już próbowała
i nic nie znalazła…
Malfoy zatrzymał
się i spojrzał na nią z kpiącym wzrokiem.
- Mam rozwiązać
coś, z czym nie poradziła sobie Wszechwiedząca Weasley?
- Tylko spójrz –
poprosiła Arthemis, podając mu zwinięty papier.
Scorpius wydął
usta, a potem przewrócił oczami i wyrwał jej kartkę. Podszedł do okna, żeby
mieć lepsze światło, a jego oczy szybko biegały po kartce. Podniósł na nią
ostry wzrok.
- Skąd to
wzięłaś?
Lucas w końcu znalazł Jamesa. Przyjaciel co
chwilę gdzieś znikał. Wyglądało na to, że coś robi, ale nie chciał powiedzieć
co. Szczerze mówiąc to Luke wolał nie wnikać.
Szli właśnie w stronę gabinetu profesora
Forsythe, bo ten wezwał do siebie Jamesa w sprawie jego ostatniej pracy z
obrony przed czarną magią. Po drodze mijali szóste piętro.
Luke nagle się zatrzymał i powiedział ze
zdziwieniem:
- Co Arthemis
robi z Malfoyem?
James
błyskawicznie się odwrócił. Arthemis i Scorpius nachylali się nad czymś i
gestykulując szybko, rozmawiali przyciszonymi głosami.
Nagle Arthemis podniosła wzrok prosto na
niego. Cóż… znając jej zdolności dokładnie wiedziała gdzie jest. Zapewne było
to bardzo przydatne w unikaniu go. Dziewczyna złapała Malfoya za szatę na
ramieniu i pociągnęła na schody.
- Co mnie to
obchodzi – odpowiedział James, Lucasowi wzruszając ramionami i ruszył w dalszą
drogę.
- Ja wcale nie
chcę tam iść! – powiedział ostro Scorpius. – Już ci powiedziałem, że nie chce
mieć z tym nic wspólnego!
- Wyjaśnisz to
raz tak, żebyśmy zrozumieli i będziesz miał spokój.
- Nie!
- To pomoże nam
pokonać te potwory…
- A co mnie to
obchodzi? – prychnął.
Arthemis
przystanęła i powiedziała jakby wbrew sobie:
- Odczepie się
od ciebie – obiecała.
Rozszerzył oczy.
- Serio?
- Do końca roku
szkolnego… - dodała szybko.
- A nie na
zawsze? – Scorpius zrobił zawiedzioną minę.
- Nie
denerwuj mnie – mruknęła. – Nie
prosiłabym cię o to, gdybym miała pewność, że sama wszystko zrozumiem. Ale to
jest ważne, a Rose lepiej zna się na zaklęciach – powiedziała poważnie.
Scorpius odwrócił wzrok na bok i przez chwilę
milczał, a potem wykonał nieokreślony ruch ręką i powiedział:
- Dobrze. Zrobię
to. Ale wisisz mi przysługę…
Arthemis wyszczerzyła zęby, chociaż nie trudno
było zauważy, że uśmiech nie obejmuje oczu.
- Chcesz się
umówić z Rose?
Scorpius zmrużył oczy.
- Nienawidzę
cię…
- Wiem –
odparła, jakby miało to niewielkie znaczenie.
Weszli do
biblioteki i podeszli do odległego kącika Albusa i Rose. Rose podniosła zdziwiony
wzrok, ale to było nic, bo Albus był naprawdę oszołomiony. Jednak zanim zdążył
otworzyć usta, Arthemis wskazała na niego palcem, mówiąc rozkazująco:
- Cicho!
Przysunęła Scorpiusowi krzesło i usiadła
pomiędzy nim a Rose, żeby nie miał już tej cierpiętniczej miny.
- Nie wiem w co
chcecie się wmieszać, ale to nie jest dobry pomysł – zaczął.
- Chcemy
wiedzieć, jak odwrócić, nie jak to robić – naprostował Albus.
- A więc dowiedz
się, Potter, że odwrócenie tego jest niemożliwe – odpowiedział mu chłodno Scorpius.
– Tu nie tylko przeprowadzona nadsynteze zaklęć…
- Nadco? –
przerwała mu Arthemis.
Scorpius
przewrócił zniecierpliwiony oczami.
- Nadsyntezę
zaklęć – wyjaśniła szybko Rose. – Zwykła synteza dotyczy wzmocnienia tego
samego zaklęcia przez różnych czarodziejów, a nadsynteza dotyczy połączenia
różnych zaklęć w jedno.
- Właśnie –
potwierdził Malfoy, nawet na nią nie spoglądając. – Przeprowadzono ją tu na co
najmniej trzech czarnomagicznych zaklęciach, które poznaje i dodano na pewno
jeszcze jedno, które pieczętuje je w taki sposób, żeby nie dało się ich złamać.
Dodatkową atrakcją jest to, czego Weasley nie mogła zobaczyć, ale co powinien
wiedzieć Potter – powiedział złośliwie, - integracja zaklęciowa.
- Wiedzieliśmy o
integracji – powiedział szybko Albus. – W książce jest przepis na eliksir.
- Mogłaś mi
dostarczyć więcej danych – mruknął Scorpius do Arthemis.
- Czemu nie
zauważyłam nadsynetezy? – zapytała Rose. – Ani pieczęci?
- Nie mogłaś.
Nie poznajesz czarnomagicznych zaklęć. – powiedział Scorpius. – Cała ta
inwokacja przechodzi od jednego słowa do drugiego. To jak kod. Trzy zaklęcia
wymawiane są jednocześnie z różnymi skutkami… Jedno z nich rzucane na człowieka
wyposaża go w zwierzęce cechy. Doskonały węch, słuch, wzrok. Reszty nie
potrafię określić…
- Skoro nie da
się zrobić do tego przeciwzaklęcia, ani antidotum, to jak mamy sobie z tym
poradzić? – zapytała na głos Arthemis.
Scorpius wzruszył ramionami i wstał.
- Na waszym
miejscu stworzył bym coś lepszego niż to – powiedział i odszedł nie czekając na
ich reakcję.
- Zarozumiały
dupek – mruknął Albus, jednak bez prawdziwej złości w głosie.
- Ma racje –
powiedziała zamyślona Rose, patrząc na odchodzącego Scorpiusa. – Musimy
stworzyć równie silne zaklęcie. Nie takie, które to odwróci, lecz zniszczy
całkowicie…
- Zwariowałaś? –
syknął Albus. – Niby jak chcesz to zrobić?
- Ja myślę, że
sobie dacie radę – powiedziała Arthemis spokojnie.
- My? – rzucił
Albus gniewnie na nią patrząc.
- Jak chcecie to
powiem wam co musicie zrobić – mruknęła. – Rozłożysz to na czynniki pierwsze i
zrobisz inny eliksir, który będzie tworzył ogień. Ogień, który nawet wodę
strawi… Jeżeli ona się klonują przy pomocy tej wody o której piszą w książkach,
to nie będą mogli tego robić, jeżeli ona zniknie. A Rose ci pomoże dodając tyle
zaklęć ile się da. Przeprowadzicie te nadsyntezy i integracje, aż wam wyjdzie.
- Żądasz od nas
niemożliwego – warknął Albus. – Nawet jeżeli nam się uda coś zrobić, to jak
niby mamy mieć pewność, czy to zadziała?
- Dostałaś tamtą
książkę nie przez przypadek – powiedziała mu cicho Arthemis. – Jeżeli nie
wyjdzie, spróbujemy jeszcze raz, albo niech Rose nauczy się zamykać promień
słońca w krysztale jak sam Merlin…
- To bujda! –
powiedziała ostro Rose. – A co ty w tym czasie masz zamiar robić, co?
- Oczywiście pomogę
wam na tyle na ile zdołam. Ale przede wszystkim muszę znaleźć miejsce, w którym
one się ukrywają…
- Arthemis chyba
nie chcesz…
- Na razie nie
wejdę do lasu – obiecała mu. – Zrobię to co da się zrobić z daleka…
Albus z ulgą
odetchnął.
- No, dobra. Ale
wątpię, żeby nauczycielom się to podobało…
- Dlatego musimy
być cicho – powiedziała Arthemis.
- Musimy
powiedzieć reszcie – mruknęła jeszcze Rose, nie patrząc na Arthemis. Znaczyło
to tyle, co: James też musi wiedzieć.
Arthemis skinęła głową, wzięła swoją torbę i
wstała. Nigdy nie sądziła, że nie będzie mogła normalnie, swobodnie porozmawiać
z Jamesem.
Minęły dopiero dwa tygodnie, a ona ledwo to
znosiło. Łapała się na tym, że pierwszą myślą było: muszę powiedzieć Jamesowi.
Albo: ciekawe, co powie na to James.
Nie chciała już o tym myśleć. Nie mogła za
dużo o tym myśleć, bo groziło jej załamanie… albo szaleństwo.
James wysłuchał spokojnie co ma mu do
powiedzenia Albus.
Ok.
Szukanie rozwiązania.
Stworzenie nowego zaklęcia.
Uwarzenie eliksiru z dna piekieł.
To, że Arthemis ma zamiar szukać miejsca,
gdzie się ukrywają…
Przyjął to naprawdę spokojnie. Zgodził się
grzecznie, że należy coś zrobić. I powiedział sobie, że absolutnie go nie
obchodzi, co zamierza Arthemis. Zupełnie. Totalnie nie interesowało go to
bardziej niż zeszłoroczny śnieg. Absolutnie.
Był spokojny aż przez piętnaście minut.
Naprawdę nie chciał z nią rozmawiać,
przebywać, stykać się, dopóki nie przejdzie mu chęć potrząsania nią, żeby
przejrzała na oczy. I dopóki na jej widok będzie czuł się, jak trzyletnie
dziecko, któremu odebrano najlepszego przyjaciela – pokrzywdzony, samotny i
zrozpaczony. Gdy Arthemis obładowana
księgami weszła do Pokoju Wspólnego i już miała wejść na schody do dormitorium,
przeciął jej drogę. Zdziwiona wypuściła wszystko z rąk.
Jezu, czy ona się go bała?
- Co ty chcesz
zrobić? – zapytał ostro.
- Rozważam kila
opcji – odparła chłodno i przykucnęła, żeby pozbierać książki. Tak było lepiej,
gdyż nie musiała patrzeć mu w oczy. Na chwilę przymknęła powieki. Ile minęło
czasu od kiedy był tak blisko niej? – Jednak po przejrzeniu tego wszystkiego,
chyba najlepsze będzie zaklęcie namierzające. Tylko potrzebuje jakiegoś małego,
łatwo klejącego się przedmiotu, na który je rzucę – wyjaśniła krótko. – Nie
sądzę, żeby szczegóły cię interesowały…
- Nie, raczej
nie – przyznał jej rację i odwrócił się, żeby odejść, a ona wstała z książkami
i wbiegła po schodach do dormitorium. Zamknęła za sobą drzwi sypialni i
oddychała głęboko.
Raz… to nic…
dwa… to kiedyś minie… trzy… przyzwyczaj się do tego… cztery – liczyła w
myślach. – Pięć, przetrwaj to.
Częściowo opanowana podeszła do szafki i
położyła tam wszystkie książki. Usiadła na łóżku, a Gin w swojej ulubionej
kociej postaci wskoczył jej na kolana. Dała sobie jeszcze pięć minut.
Pięć minut żalu do wszechświata.
James nie sądził, że pierwsza wymiana ich zdań
po tematem feralnej kłótni będzie taka bezpostaciowa. Ale może to lepiej? Może
znaczy, że przestaje o niej myśleć…
Stał sobie spokojnie przy oknie na korytarzy
obok portretu Grubej Damy. Nie chciał być teraz w zatłoczonym pokoju wspólnym,
gdzie wydawało mu się, że wszyscy widzą, że coś jest nie tak. Ale szczerze
mówiąc nie obchodziło go to, czy inni to zauważą. Nikt nie wiedział, nie
rozumiał jak się czuł, więc czemu miałoby go to obchodzić?
Wiedział, że nie przestał myśleć o Arthemis.
Tylko próbował sobie to wmówić… Nic nie pomagało. Westchnął. A ona pogodziła
się z tym tak łatwo, że nie mógł w to uwierzyć…
- Coś cię gnębi?
– usłyszał za sobą zmartwiony głos.
Podniósł zaskoczony
wzrok. Obok niego stała dziewczyna. Znał ją. Tylko jak miała na imię? Ach tak,
Anabelle – przypomniał sobie.
- Martwisz się
czymś? – zapytała ponownie. – O ile można się nie martwić w takiej sytuacji…
- Czemu tak
myślisz? – mruknął w końcu.
- Zawsze
pokazywałeś jakieś sztuczki albo żartowałeś w Pokoju Wspólnym. A teraz tego nie
robisz…
James przyjrzał jej się uważnie. W jej oczach
widział otwarte zainteresowanie i zaproszenie. Uśmiechała się do niego łagodnie
i cholera, była naprawdę ładna. Radosna, otwarta… Zupełnie niepodobna do
Arthemis.
Wyciągnął różdżkę i wyczarował talię kart.
Przez chwilę ją tasował.
- Powiedz mi,
Anabelle… - zaczął powoli – jaką kartę wybierasz?
W trzecim tygodniu lutego stało się coś, co
bardzo zdziwiło Arthemis, ale uznała to za pozytywny objaw. Otóż Sylfid Delco
ukazał się nie być takim do końca kretynem. Gdy zrozumiał rozmiar zagrożenia i
uwierzył w to, że „dzieciaki” mogą sobie dać rade, a on może to wykorzystać,
wziął się ostro do pracy. Zwołał wszystkich i oznajmił, że robią pułapkę.
Chodziło o to, żeby zrobić iluzję błoni, pod którą będą przygotowane łatwopalne
i wybuchowe zaklęcia. Gdy uruchomi się jedno z nich, zacznie się reakcja
łańcuchowa i wszystko wybuchnie, łącznie z potworami stojącymi na zaminowanych
błoniach. Plan był dobry. Nawet bardzo dobry. Duża ilość potworów zginie za
jednym zamachem, a pozostałe zostaną wykończone przez ludzi na miotłach. Przez
to znacznie ograniczono ilość strażników obecnych na każdym stanowisku, bo
wybuch mógł spowodować poważne szkody. Wybrano tylko najlepszych i to na dwie
zmiany.
Arthemis wróciła do dormitorium, myśląc
gorączkowo. Jeżeli plan Delco się powiedzie, a nic nie wskazywało na to, że
mógłby się nie powieść, większość potworów zginie w wybuchu. A ona potrzebowała
choć jednego, który żywy dotrze, do swojej kryjówki. Chociaż znając szybkość z
jaką uczyły się demony, ich ilość mogła w końcu rozłożyć się na kilka dni.
Problem w tym, że Arthemis nadal nie
dopracowała swojego planu wyśledzenia krwawych diabłów i już nie miała na to
czasu, bo zostało dosłownie kilka dni.
Z zamyślenia wyrwała ją dopiero Rose, która
wpadła do ich sypialni na skraju płaczu, z przerażoną miną.
- Co się stało?!
– zapytała Arthemis, zrywając się na nogi.
- Widziałaś
tablicę? – zapytała zrozpaczonym, przerażonym głosem.
- Tablicę wart?
Jeszcze nie…
Rose załamana
usiadła na łóżku. Trzęsły jej się ręce.
- Rose, co się
stało? – zapytała nerwowo Arthemis.
- Mam wartę.
Pierwszą. W pierwszy dzień. Na frontowym murze. Ty jesteś na drugiej warcie, na
błoniach. Zmniejszyli liczbę ludzi. Jestem zastępcą kapitana…
- I? – zapytała
Arthemis, nie rozumiejąc o co chodzi.
Rose zerwała się
na nogi.
- Ja nie chcę!
Nie nadaje się do dowodzenia! Nie jestem na to gotowa! Nie mogę być z przodu!
Nie mogę, Arthemis! Nie chcę!
- Uspokój się,
Rose. Dasz radę.
- Nie! Jeszcze
nigdy mnie nie rzucili w takie miejsce. Zawsze byłam gdzieś z tyłu, gdzie nic
się nie działo. Nie umiem walczyć, Arthemis! Boję się… Tak, strasznie się boję…
Arthemis chwyciła ją za ramiona.
- Rose, teraz ci
się tak wydaje, ale nie będziesz o tym myśleć, gdy już tam będziesz.
- To TY tak
masz, Arthemis. Ja taka nie jestem… Sparaliżuje mnie strach i nie będę mogła
zrobić nic… Jeżeli ja zawiodę to komuś może się coś stać i…
- Rose…
- Arthemis –
Rose wydawała się być o krok od łez.
- Więc idź im
powiedz, żeby cię przenieśli…
- Nie mogę –
powiedziała płaczliwie, rzucając się na łóżko. – Jak to będzie wyglądać? Tylko
ja jedna z was wszystkich nie umiem walczyć… Tylko ja jedna jestem słaba…
- Nie jesteś
słaba, Rose – zaprzeczyła Arthemis. – Po prostu za bardzo myślisz o
konsekwencjach… Nic się nie stanie,
jeżeli się z kimś zamienisz.
- Nie. Arthemis,
wszyscy będą wiedzieli, że się boję. Jestem w Gryffindorze… nie mogę być taka
beznadziejna. No i jestem prefektem… to zobowiązuje. Co powiedzą moi rodzice,
gdy się dowiedzą?
- Więc co chcesz
zrobić? – zapytała Arthemis, siadając przy niej na łóżku.
- Idź za mnie –
poprosiła cicho Rose.
- Oczywiście.
Powiedziałam ci, że…
- Idź za mnie –
powtórzyła Rose, - ale jako ja.
Arthemis wstała.
- Co ty chcesz
zrobić, Rose? – zapytała ostrożnie.
- Pójdziesz za
mnie na wartę, a potem na swoją gdzie indziej. Dasz radę, prawda?
- Pewnie
dałabym, gdybym wiedziała o co chodzi.
- Załatwię ci
eliksir wielosokowy – wyjaśniła Rose. – Będziesz go popijać podczas warty.
- Za bardzo to
komplikujesz, Rose – powiedziała z naganą Arthemis.
- Wiesz, jak to
jest mieć znanych ze swoich wyczynów rodziców? – zapytała ją cicho Rose,
zgaszonym tonem. – Wiesz, jak to jest być ciągle porównywanym do matki i nie
móc jej dorównać?
- Rose… przecież
wiesz, że… - zaczęła Arthemis, ale Rose jej przerwała.
- Nic nie
poradzę na to, że się tak czuję. Nie mogę zmienić tego, że chce im dorównać,
ale… nie daję rady – mruknęła, a w jej głosie zadrżały łzy.
Arthemis opadły
ramiona.
- Dobrze. Zrobię
to.
- Profesor
Carmanthen zawsze ma zapas, trudniejszych eliksirów, żeby pokazywać ich
działanie starszym klasom – powiedziała po chwili Rose. – Załatwię odpowiedni.
- Dobrze. Ale
wiesz, że nikt nie może się dowiedzieć?
Rose pokiwała
głową.
-
Nawet Albus.
Kolejne
skinienie.
- Myślę, że jest
inny problem – wyszeptała Rose po chwili.
- Jaki? –
zapytała znużonym tonem Arthemis, przecierając czoło dłonią.
- Miałam być
zastępcą kapitana – powiedziała ostrożnie Rose, ocierając kąciki oczu.
- Kogo? –
zapytała Arthemis, mając złe przeczucia.
Rose podniosła
na nią wzrok.
Arthemis uważała, że to będzie katastrofa. A
Rose, że wszystko przebiegnie zgodnie z planem i nikt się nie pozna.
Może i się nikt nie pozna, ale dużo będzie z
tym zachodu. Jak miała udawać, że jest Rose? Jak miała ograniczać się walcząc?
I jak miała potem przebiec na swoją wartę, przy okazji zabierając swój sprzęt i
zmieniając ubranie? Jak!?
A co ważniejsze, jak miała zrobić to wszystko
pod okiem Jamesa?!
Ale nie mogła się wycofać, bo cały czas miała
przed oczami załamaną, przestraszoną twarz Rose.
Gdy wypiła pierwszy łuk eliksiru wielosokowego
z dodatkiem włosa Rose, już nie było odwrotu. Ukryły się w tajnym przejściu, w
którym miała siedzieć Rose, aż do zakończenia swojej warty. Nie mogła jej
zobaczyć nawet Lily.
Czując okropny ból w całym ciele Arthemis w
ciągu kilku minut stała się Rose. Jej własne ciuchy trochę na niej wisiały, bo
Rose była drobniejsza i ciut niższa. Rose szybko dała jej swoje własne ciuchy,
mówiąc:
-
To dziwne. Patrzeć na siebie…
-
Wiem. Miałam to z klonami – odparła Arthemis, głosem Rose. Tak. To było
naprawdę dziwne.
Rose zaplotła jej włosy, żeby było jej
wygodniej i nadal wyglądała zupełnie jak ona. Gdy to robiła szepnęła:
-
Dziękuję…
-
Nie ma sprawy – powiedziała Arthemis. – Jeżeli nie będę za bardzo się
popisywać, będzie dobrze.
-
Udawaj przerażoną…
-
Nie wymagaj ode mnie niemożliwego, Rose – mruknęła Arthemis.
-
Uda ci się, jeżeli pomyślisz, że James się dowie…
Arthemis
wydęła usta i skinęła głową. Tak. Ta strategia mogła poskutkować.
-
Idę – powiedziała i odwróciła się, żeby odejść, a Rose z zagmatwanym poczuciem
winy i strachem opadła na schody, w tajnym przejściu oświetlanym jedynie jej
różdżką. Wyczarowała sobie na podłodze magiczne, niebieskie ognisko i włożyła
na siebie bluzę Arthemis, żeby się ogrzać.
Przyrzekła sobie, że następnym razem da radę…
Gdy Arthemis wdrapała się na frontowy mur,
skąd mieli obserwować zarówno dziedziniec jak i niebo, James już tam był. Miał
dowodzić małą grupą, która była tu tylko na wszelki wypadek. Plan miał się
sprawdzić, dlatego wszystkich ludzi z sekcji Delco wrzucili na błonia i miotły,
a w zamku zostali tylko uczniowie na wypadek, gdyby jakieś krwawy diabeł się
przedarł, lub przeleciał nad murami.
Gdy weszła, uśmiechnął się do niej,
nieznacznie. Boże, tak dawno nie widziała jego uśmiechu… Jednak wiedziała, że
nie jest przeznaczony dla niej. Był dla Rose.
- Nie bądź taka
przerażona. Dasz radę – rzucił.
Nie czuła się
przerażona. Tylko skrzywdzona. Ale jeżeli dało się to przypisać strachowi,
mogło być i tak.
Stanęła trochę z boku i oparła się o mur nie
wysuwając się za bardzo na przód. Na dziedzińcu widziała pozostałych.
- Uknuliście coś
nowego? – rzucił James.
Przez długą
chwilę milczała, zastanawiając się, co odpowiedziałaby Rose.
- Albus
kolekcjonuje składniki, sprawdzając które będą najlepsze. Ale w sumie nadal nie
mamy nic…
- Jezu, Rose…
nie denerwuj się tak – powiedział ze śmiechem, biorąc jej ponurą minę i cichą
postawę, za oznakę strachu. Uśmiechnął się chochlikowato. – Jakby co to cię
obronię…
Arthemis ścisnęło się serce. Jezu, jak mogła
być zazdrosna o Rose?
Skinęła głową i odwróciła się od niego.
- O której mają
zacząć? – zapytała, gdy już była pewna, że głos jej nie zawiedzie. Wiedziała
to, ale miała wrażenie, że Rose powinna o takie rzeczy pytać.
- Jak większość
z nich się zbierze już na błoniach. Oczekują co najmniej półtora tysiąca.
- Mogą wszystkie
dzisiaj nie wyjść – powiedziała zanim zdążyła pomyśleć, że to niej jest tekst w
stylu Rose, ale James na szczęście nie zwrócił na nią uwagi.
- Tak. Ale na
pewno wyjdzie większość. Są żądne krwi jak dementorzy uczuć…
Arthemis
zastanowiła się nad tym stwierdzeniem. Coś zaświtało jej na krańcach umysłu.
- Jeżeli
wszystko pójdzie według planu Delco, wszystko się skończy, zanim się naprawdę
zacznie…
- Gdzie w końcu
rozpoczynają?
- Z tyłu. Żeby
te, które są najbliżej lasu nie mogły zwiać – oznajmił James i spojrzał na
zegarek. – Szykuj się. Zaraz zaczynają… Pierwszy wybuch - 18.05… - podniósł
jeden palce do góry i wtedy błoniami wstrząsnął wybuch.
W niebo na wysokość najwyższej wieży Hogwartu
wzbił się pierwszy słup ognia. W powietrzu poza szalejącą pożogą i trawionymi w
niej demonami, latały też jakieś przedmioty. Ostre jak brzytwy, kamienne kołki
zaostrzone na końcach.
- Co za kretyn!
– warknęła Arthemis. – Ogień by wystarczył, po co mu reszta? Komuś może się coś
stać!
James spojrzał na nią zdziwionym wzrokiem i
wtedy zdała sobie sprawę, że przecież nie jest sobą. Na całe szczęście jego
uwagę odwróciły spanikowane potwory, które wzbiły się w powietrze. Dopadli je
tam przygotowani na miotłach ludzie z sekcji Delco. Na początku nie czuli się z
tym dobrze, ale chyba szybko się uczyli.
- 18.15- drugi wybuch – ostrzegł w ostatniej
chwili James. A Arthemis myśląc, że właśnie tak zrobiłaby Rose, przykucnęła
przy murze i zatkała rękami uszy. Ziemia zadrżała pod jej stopami. James
podbiegł do niej i postawił ją na nogi. – Trzymaj się mnie – powiedział szybko.
- Lecą w naszą stronę…
Arthemis rzuciła szybkie spojrzenie na błonie.
Rzeczywiście część z nich uciekała jak najdalej od lasu.
- Dam radę –
powiedziała szybko. Zanim się obejrzał wychyliła się przez mur po stronie
dziedzińca, a nad osobami ze straży rozbłysły czerwone iskry.
James uśmiechnął się zadowolony i krzyknął.
- Dajcie tu
jeszcze trzy osoby! Zaraz zrobi się gorąco!
Kirk, Malcolm i Dunstan wbiegli na mury.
- Cześć, Rose! –
rzucił Dunstan. Dopiero po chwili zrozumiała, że mówił do niej, więc skinęła mu
głową.
- James, gdzie
masz Arthemis? – zdziwił się Kirk, uśmiechając się do niego porozumiewawczo.
Arthemis pojrzała na Jamesa, zastanawiając się jak zareaguje.
Nie spoglądając na Kirka, odpowiedział krótko.
- Ma drugą
zmianę.
- Dałeś się z
nią rozdzielić? – zaśmiał się drwiąco Malcolm. – To dopiero niespodzianka.
- Skupcie się,
tak?! – warknął na nich James.
- Ok. Jezu,
wyluzuj. Nie takie rzeczy przetrwaliśmy – uspokoił go Kirk i wymienił z
Malcolmem zdziwione spojrzenia.
Arthemis odeszła trochę na bok. A więc naprawdę
byli do tego stopnia rozpoznawalni, że ludzie zaczęli zauważać zmiany.
„Wszyscy tego
oczekują!” W głowie usłyszała wypowiedziane w gniewie słowa Jamesa. Nie
uważała, żeby czyjekolwiek oczekiwania były wystarczającym powodem, żeby być z
kimś. Czemu to powiedział? Z resztą to nieważne…
Ale zastanawiała się, czy gdyby powiedział coś
innego, dzisiaj byliby w innej sytuacji…
- 18.30 – trzeci
wybuch! – krzyknął James. – Rose, trzymaj się blisko!
Jednak Arthemis
nie ruszyła się z miejsca, tylko mocniej zacisnęła palce na różdżce.
Trzeci wybuch
spowodował jeszcze większą panikę. Część potworów, nawet tych nie zagrożonych,
które znalazły się bliżej zamku, zaczęło uciekać w powietrze. Jednak tu czekały
ich niespodzianki.
Arthemis i reszta jednocześnie podnieśli
różdżki i zaczęli strzelać w te potwory, które chciały przelecieć na
dziedziniec. Arthemis jednego ściągnęła z nieba za pomocą ognistej liny.
Kilka potworów wdarło się na mur, więc szybko
doszło do bezpośredniej walki. Arthemis w takim momencie, kiedy byli atakowani
z dwóch stron nie miała czasu, żeby zastanawiać się co zrobiłaby, Rose. Po
prostu rzucała zaklęcia. Szybkie uniki, uważanie na pozostałych. Tutaj
zabezpieczyła tyły Kirka, tam spaliła demona, który leciał z powietrza na
Jamesa.
- 18.45! – krzyknął
tylko James, nie przerywając walki.
Czwarty wybuch był już znacznie bliżej.
Poczuli jak zatrzęsły się zamkowe mury. Arthemis przedarła się przez dwa
następne demony i stwierdziła, że skoro jest już ta godzina, musi połknąć
następną dawkę eliksiru. Ukryła się na schodach i wyjęła z wewnętrznej kieszeni
kurtki pierwszą fiolkę. Miała takich sześć. Na sześć godzin. Połknęła okropny
eliksir. Na szczęście nie poczuła tego okropnego, wywracającego wnętrzności
bólu.
Wpadła na mury i
od razu musiała uniknąć szybkiego ciosu. Odwróciła się szybko i spaliła
następnego.
Dopadł do niej James. Przez chwilę musiała się
zastanowić, co mu tak nagle odbiło. Przecież się do niej nie odzywał…
- Nic ci nie
jest? Na chwilę znikłaś mi z oczu… - powiedział, przyglądając jej się uważnie.
– Kurcze, nie masz nawet zadrapania. Mówiłem, że sobie poradzisz…
Skinęła głową i
pomyślała, że chyba musi przestać tak bardzo uważać.
James szybko
zerknął na zegarek.
- Trzy minuty do
następnego wybuchu. Reszta spłonie. Załatwimy te, które się przedrą i koniec na
dzisiaj.
James odbiegł, żeby załatwić kilka następnych
demonów, a Arthemis wstała i sprawdziła sytuację na dziedzińcu. Było tam dwa
albo trzy demony, którym udało się tam dostać. Ale sądzą po wartownikach nie
miały one większych szans.
Nagle jeden z demonów zrobił coś, co do tej
pory jeszcze nigdy nie stało. Nadleciał unikając pocisków, chwycił Dunstana pod
pachy i porwał go do góry. Chłopak wierzgał nogami, próbując się oswobodzić,
ale potwór nie dawał za wygraną.
James i Arthemis jednocześnie ruszyli w
stronę, w którą leciał potwór, żeby tylko dotrzeć do Dunstana na czas.
- Puść się!! –
krzyknęła Arthemis.
Chłopak miał co
do tego pewne wątpliwości. W końcu trudno przeżyć upadek z wysokości czwartego
piętra. Jednak chyba wolał to niż zostać zeżartym przez demona, bo z jego
różdżki wystrzelił pióropusz ognia. Demon spłoną, zajęły się ubrania Dunstana,
a on sam zaczął z błyskawiczną szybkością spadać w dół.
Z różdżki Arthemis wystrzeliła masa białego
powietrza, która go pochwyciła i upuściła bezpiecznie na ziemię, gdzie jakiś
uprzejmy wartownik zlał go wodą z różdżki. Arthemis zbyt zajęta tym co się
stało, nie zauważyła, że James patrzy na nią z zaskoczeniem. Jednak wtedy
ostatni wybuch tuż pod murami zamku, zachwiał ich równowagą. Umieszczone w
pułapce odłamki, kołki i inne nieprzydatne w walce z demonami rzeczy
rozprzestrzeniły się wylatując w powietrze. Kirk i Malcolm upadli na ziemię. A
James w ostatniej chwili ściągnął Arthemis na dół, gdy nad ich głowami
przetoczył się ogień, pochłaniając potwory.
- Mówiłem im, że
to za blisko! – warknął z trudem James.
Arthemis poczuła
ostry ból w ramieniu i gorąco w brzuchu i zdała sobie sprawy, że to nie jej
ból. Szybko podniosła wzrok na prawe ramię Jamesa.
Sterczał z niego szeroki odłamek, wyglądający
jak szpikulec. Z rany zaczęła wypływać krew. Chwyciła go za nadgarstek z mocno
bijącym ze strachu sercem i mdlącym uczuciem w żołądku. Ściągnęła go na schody,
jednocześnie krzycząc do chłopaków:
- Wracajcie na
dziedziniec!!
Pobiegli w drugą
stronę, żeby dotrzeć do innych schodów.
- Jesteś ranny –
powiedziała nerwowo, sadzając go we w miarę bezpiecznym miejscu.
- To nic –
wydusił. – Musze iść na dziedziniec… - chcąc wstać.
- Siedź! –
nakazała ostro. Obejrzała jego ramię. – Cholera…
- Rose, nie ma
na to czasu – powiedziała zły i znowu chciał wstać.
- Muszę to wyjąć
– powiedziała, chwytając za odłamek i szybko usunęła go w całości z rany. James
syknął. Krew wypłynęła strumieniem.
- Czy teraz już
mogę… - zaczął i uparcie zamierzał się podnieść.
- DO CHOLERY
WIEM, ŻE JESTEŚ NA MNIE WŚCIEKŁY, ALE DAJ SOBIE POMÓC KRETYNIE!!– wrzasnęła na
niego, bo nie mogła znieść widoku jego krwi, a jego upór jeszcze bardziej ją
wkurzał.
James zdziwiony klapnął na ziemię, a ona
szybko wykorzystała jego oszołomienie, rozerwała mu podarty rękaw i owinęła go
szybko wokół rany, tamując krew. Nie chciała myśleć o tym, że właśnie się
wkopała. Totalnie i na całej linii się wkopała.
James patrzył na nią ze zmarszczonym czołem.
- Czemu miałbym
być na ciebie wściekły? – zapytał ostrożnie, cierpliwie znosząc jej zabiegi.
Arthemis poczuła w sobie przypływ nadziei.
Może był oszołomiony i nie zauważył?
- Nie radzę
sobie dobrze w walce – odpowiedziała, wymyślając na bieżąco.
- Aha – mruknął
James i nadal dziwnie się jej przyglądał.
- Co teraz
zrobimy? – zapytała, nie patrząc na niego. Arthemis wiedziałaby co zrobić, ale
teraz miała być Rose.
- Trzeba
zobaczyć ile ich jeszcze przedarło się na dziedziniec. Mogły się tam dostać od
zachodniej strony – wyjaśnił James, podnosząc się.
- Dasz radę? –
zapytała zmartwionym głosem, patrząc na swoje buty.
- Nic mi nie
jest – odpowiedział spokojnie i zaczął schodzić po schodkach.
Arthemis patrzą uważnie na jego ramię, poszła
za nim. Miała nadzieję, że mówi prawdę. Bo jej ramię dokładnie w tym samym
miejscu, w którym miał ranę, boleśnie pulsowało.
Na dziedzińcu rzeczywiście było co robić.
Jakieś dziesięć osób ze straży starało się pokonać pół setki potworów i
następne, które chciały się tu wedrzeć otwartą przestrzenią między ciągnącymi
się tam szklarniami.
Arthemis i James dołączyli do walczących.
Przesuwali się metodycznie do przodu, wykańczając ich jeden po drugim. Po
kilkunastu minutach dołączyli do nich ludzie Delco, lądując na dziedzińcu na
miotłach. Jednak nie byli to wszyscy, którzy wyruszyli.
Arthemis odwróciła się i zabiła następne kilka
demonów.
Nie zauważyła, że James co jakiś czas zerka na
nią z namysłem. Prowizoryczny opatrunek na jego ramieniu, nasiąkł krwią.
W końcu wszyscy zaczęli rozglądać się dookoła,
w poszukiwaniu następnych przeciwników. Gdy już nikogo nie zauważyli. Delco dał
sygnał do powrotu do zamku, mówiąc:
- Przyślijcie
drugą zmianę. Nie będą mieli dużo do robienia…
- Czy ktoś
zginął? – zapytała go cicho jedna ze starszych Krukonek.
Pokręcił głową.
- Ale jest kilku
poważnie rannych. No, już zmykajcie – rzucił i odszedł porozmawiać ze swoimi
ludźmi.
Arthemis podeszła do Jamesa.
- Powinieneś iść
do skrzydła – powiedziała.
Z zadziwiającą
jak na niego zgodnością, skinął głową. Ruszyli do Sali wejściowej. Jako jedni z
ostatnich weszli do zamku.
- Chodźmy na
skróty – zaproponował James i poprowadził ja do jednego z tajnych przejść.
Cholera, miała nadzieje, że sam pójdzie do
skrzydła szpitalnego. W takim razie musiała jakoś wziąć następną dawkę
eliksiru.
- Pamiętasz,
Rose, jak w maju, podczas imprezy urodzinowej twojej mamy, rzuciłem ci tortem w
twarz? – rzucił mimochodem.
- To było bardzo
nie miłe z twojej strony – odpowiedziała Arthemis, obrażonym tonem, jakiego
zazwyczaj używała Rose, gdy widziała jakieś głupie wybryki.
Nagle została brutalnie przyparta do ściany.
- Ciotka
Hermiona ma urodziny we wrześniu!! – warknął James.
Arthemis
otworzyła usta ze zdziwienia. Jak mogła tak łatwo dać się podejść? Przymknęła
powieki.
- Znowu chciałaś
zrobić ze mnie idiotę, co?! – warknął. – Świetnie ci to wychodzi…
Arthemis
spojrzała ponad jego ramieniem.
- Myślałaś, że
cię nie poznam? Twojego stylu walki? Szybkości ruchów? Sposobu mówienia?
Przyznaję zajęło mi to trochę czasu… - dodał gorzkim, żartobliwym tonem.
- James, jesteś
wykończony i… - zaczęła podejmując ostatnią rozpaczliwą próbę.
Zaciśniętą
pięścią uderzył w ścianę obok jej głowy, więc zamilkła.
- Jestem
wykończony, bo taka mała wredna mucha, nie chce mi dać spokoju – mruknął
groźnie, jakby do siebie.
- Spadaj, nic ci
nie zrobiłam…- odgryzła się.
-
A może jednak? – rzucił ironicznie. - Nie śpię po nocach, wiecznie boli mnie
głowa od ciągłego wałkowania tego samego tematu, chodzę wściekły i warczę na
wszystkich…
-
Kurcze, może masz menopauze - powiedziała równie wściekła jak on. Przecież to
nie była tylko jej wina! Ale gdy zobaczyła niebezpieczny błysk w jego oczach,
przestało jej być do śmiechu.
-
Myślisz, że jesteś zabawna?- zapytał cicho śmiertelnie niebezpiecznym tonem, a
Arthemis nagle uświadomiła sobie, że jest uwięziona miedzy nim a murem.
Szczególnie, że James oparł dłonie po obu stronach jej głowy i patrzył na nią
groźnie.
-
Jak będziesz wyglądał, jeżeli ktoś zobaczy, że tak nagabujesz kuzynkę? –
rzuciła zadziornie.
-
Twoje oczy już się zmieniły – szepnął jej na ucho James. – Czego użyłaś? Hmm?
Tak bardzo nie możesz znieść myśli, że mogę sobie poradzić sam, że
wykorzystałaś do tego, Rose?
Odepchnęła go, mówiąc gniewnie:
-
Nikogo nie wykorzystałam!!
Odwróciła się od niego i szybko zaczęła iść
korytarzykiem. Przez chwile stał sam, myśląc o tym, jak bardzo jej nienawidzi.
A potem stwierdził, że ma dość. Nie potrafił okłamywać siebie aż tak bardzo…
Ale jeżeli myślała, że tak łatwo jej odpuści to była w błędzie. Pobiegł za nią,
zobaczył jak wychodzi na korytarz na drugim piętrze i wchodził do tajnego
przejścia prowadzącego do wschodnich lochów. Po, co tam szła?
Szedł kilka metrów za nią, więc musiała o tym
wiedzieć. Jednak nie wydawała się tym przejmować. Zbiegła po krótki schodkach i
poszła korytarzykiem w lewo, oświetlając sobie różdżką drogę. W czasie gdy
szła, jej włosy się zmieniły.
Szybkim korkiem podeszła do rozpalonego na
kamieniach błękitnego ogniska. James spojrzał ze zdziwieniem na śpiącą tam w
najlepsze Rose.
Gdy Arthemis podeszła do niej już w normalnej
postaci, ta się ocknęła:
-
Arthemis? Już po wszystkim? – mruknęła zaspanym głosem.
-
Tak. Już po wszystkim. Daj mi moje rzeczy…
-
Idziesz na wartę? – zapytała Rose. Arthemis skinęła głową.
-
Kazałaś jej tu siedzieć?! – zapytała z niedowierzaniem James.
-
James?! – Rose zerwała się na równe nogi.
James
nie zareagował, tylko podczas, gdy Arthemis, zapinała swoje uprzęże na noże na
ramionach, mówił:
-
Jak możesz być taka bezwzględna?
Arthemis stwierdziła, że jakoś wytrzyma bez
swoich ciuchów te kilka godzin. Byleby jak najszybciej stąd uciec.
-
Masz zamiar mnie ignorować? – zapytał wściekle. Gdy Arthemis odwróciła się bez
słowa i zaczęła iść korytarzem, krzyknął: - Dlaczego to zrobiłaś?!
-
Bo się bałam!! – wrzasnęła Rose, nie mogąc już dłużej tego słuchać. Stanęła
naprzeciw wściekłego Jamesa. – Zrobiła
to dla mnie. Zrobiła to bo ją o to poprosiłam. – Jej oczy zaszkliły się łzami.
Arthemis zniknęła za załomem korytarza. – Więc jeżeli już musisz, to bądź
wściekły na mnie…
-
Rose… - szepnął zaskoczony James.
-
To nie miało nic wspólnego z tobą – dodała płaczliwie. – Chodziło tylko o mnie.
Więc nie gniewaj się na nią…
James przymknął na moment oczy.
-
Czemu mi nie powiedziałaś? – zapytał cicho.
-
Nikt nie miał wiedzieć. Nie chcę, żeby ktoś wiedział, jakim jestem tchórzem.
Arthemis to rozumie – dodała, a po jej policzkach spłynęły łzy.
-
Nie jesteś tchórzem, Rose – mruknął uspokajająco. – Po prostu jeszcze nie
miałaś okazji się sprawdzić…
-
Ona mówi tak samo. Ale ja tego nie wiem. Nie jestem na to gotowa…
-
Kiedyś będziesz – zapewnił ją James. – A teraz już powinnaś iść do dormitorium,
a ja muszę zajrzeć do skrzydła szpitalnego.
-
Jezu, jesteś ranny? – krzyknęła Rose, patrząc ze zgrozą na jego ramię.
-
Spokojnie. To nic takiego – powiedział szybko James.
-
Założyłeś opatrunek – mruknęła z ulgą.
-
Nie. Nie ja – odpowiedział jej z gorzkim uśmiechem.
Arthemis drżała z wściekłości, podszytej dużą
dozą żalu. A najgorsze jest to, że nie miała jak przestać o tym myśleć, bo nie
było nic do robienia. Ani na dziedzińcu, ani przy frontowej bramie, ani na
błoniach nie czaił się już żaden demon. Jednak nie mogli zbytnio ryzykować,
więc przechadzała się tam i z powrotem starając się wybić sobie z głowy
wszystkie obelgi, jakimi miała ochotę obrzucić Jamesa.
Wykorzystała? Bezwzględna? Zmusić?! Za kogo on
ją miał. Zachowywał się jakby jej w ogóle nie znał!
Dlaczego był teraz takim dupkiem?!
Oparła się o mur. Cholera, chociaż byłoby to
nie wiadomo jak przykre, nie mogła go winić. Tak musiało to wyglądać. A poza tym
pewnie było mu łatwiej, gdy wmawiał sobie, że jest bezduszna, zimna i okrutna.
Może właśnie taka była?
Kiedyś mu przejdzie – pocieszyła się w
myślach. – Kiedy przestanie się czuć zraniony, to wszystko wróci do normy.
Tylko czy jej dzięki temu ulży?
Zauważyła, że Forsythe dał jej ręką znak, więc
weszła na małą wieżyczkę strażniczą, na której siedział.
-
Delco pozwolił nauczycielom przejąć wartę. Cóż za zaszczyt prawda? – rzucił
Forsythe cicho.
-
Jak wielu jego ludzi jest rannych?
-
Sześciu w ciężkim stanie i trzech lekko rannych.
-
Niepotrzebnie użył tych kolców, szpikulców i kołków – mruknęła.
-
Następnym razem będzie wiedział, że to bezcelowe – skwitował. – Jak ci idą
zaklęcia?
-
Już prawie umiem expeliarmus - odparła i
zaparzyła się w przestrzeń.
-
Nie martw się tak – powiedział profesor. – Wyjdzie z tego…
-
Tak, wiem – odpowiedziała szybko.
-
Co prawda rana brzucha jest dość poważna, ale…
Arthemis
odwróciła się do niego błyskawicznie ze strachem w oczach.
-
Jaka rana brzucha? O kim pan mówi?
-
O panu Weasleyu oczywiście. Został ranny podczas walki na błoniach.
-
Fred? – Arthemis zbladła gwałtownie. Czemu nic nie poczuła? Sprawdziła szybko.
Tak, potrafiła powiedzieć, że leży w szpitalu i jego stan jest stabilny. Ale
czemu nie wiedziała, że został ranny? Chyba, że… został ranny w tym samym
momencie, co James. To by wiele wyjaśniało, bo nic innego jej wtedy nie
interesowało…
-
Pani Pomfrey mówi, że za trzy, cztery dni powinien być znowu na nogach –
uspokoił ją Forsythe, więc pokiwała głową. – Ostatnio nie wydajesz się być sobą
– dodał z namysłem. – Coś cię gnębi?
Pokręciła głową.
-
Złamane serce bardzo boli, prawda? – rzucił mimochodem, wpatrzony w przestrzeń.
Arthemis
nie odpowiedziała.
Była na warcie do szóstej rano, bo jedna z
osób, które miały zastąpić drugą zmianę się rozchorowała. Więc w zamian za
dzień bez lekcji, Arthemis zgodziła się spędzi kolejne nudne godziny na mroźnym
powietrzu. Gdy pierwszy blask wschodzącego słońca zwolnił ją z obowiązku,
poszła do zamku. Postanowiła jeszcze najpierw zajrzeć do Freda. Chciała tylko
się upewnić. Wiedziała, że mała dodatkowa sala jest przeznaczona dla lżej
rannych, więc Fred pewnie był w właściwym skrzydle szpitalnym.
Wyszła tam cicho, żeby nie zbudzić śpiących
pacjentów. Pani Pomfrey już się krzątała. Spojrzała na nią z naganą, ale po
chwili uległa proszącemu spojrzeniu Arthemis i pokiwała głową, jednocześnie
kładąc palec na ustach.
Arthemis w końcu znalazła łóżko Freda z tym,
że nie był sam. Westchnęła ciężko. Musiała go spotykać na każdym kroku? Podniósł
na nią wzrok, ale na niego nie spojrzała.
Skoro
już tu była to przecież tylko sprawdzi co z Fredem i szybko wyjdzie.
Fred nie spał. Był strasznie blady, co
kontrastowało z jego rudą czupryną. Pobielałe miał nawet usta. Śmiał się,
chociaż sprawiało mu to wyraźny ból. Arthemis zastanawiała się, czy James
celowo go rozśmiesza. Gdy stanęła w nogach jego łóżka, przeniósł na nią wzrok.
Spojrzał na jej szatę, której nie zmieniła,
rozczochrane włosy i zmęczone oczy i rzucił z wysiłkiem:
-
Pracoholik.
-
Tak wyszło – odpowiedziała cicho. – Jak się czujesz?
-
Jakby stratowało mnie stado tesrali.
-
Jak mogłeś dać się tak poharatać? Jesteś beznadziejny – westchnęła, kręcąc
głową z uśmiechem.
Parsknął śmiechem i od razu skrzywił się
boleśnie. A potem pokazał palcem, żeby się zbliżyła. Podeszła trochę bliżej.
-
Mam prośbę… - powiedział cicho.
-
Do mnie? – zdziwiła się.
Pokiwał
głową.
-
Sprawdź co z nią – poprosił. – Byłem przy szklarniach, a ona po drugiej
stronie. Nie widziałem jej.
-
O kim ty mówisz? – zdziwił się James. Nikt mu nie odpowiedział.
Arthemis
zamknęła oczy i wyrzuciła wszystkie myśli z głowy. Potem w jej myślach pojawił
się bladopomarańczowy kłębek, który się rozwinął i pomknął przez zamek.
Otworzyła oczy.
-
Nic jej nie jest.
Fred
z westchnieniem przymknął powieki.
-
Wścieknie się, jeżeli dowie się, że tak się o nią martwisz.
-
Wiem – odparł. – Ale nic na to nie poradzę…
Arthemis
pokręciła głową.
-
Szybciej zdrowiej to sam będziesz mógł sprawdzić, co z nią…
Fred
uśmiechnął się zadowolony z tej myśli, nadal mając zamknięte powieki.
-
O kim wy mówicie? – dopytywał się James.
-
Kiedyś ci powiem – mruknął Fred senny głosem.
-
Do zobaczenia – powiedziała Arthemis, bo wyraźnie zapadał w sen. Odwróciła się,
żeby wyjść. Była już w połowie korytarz, gdy dogonił ją James. – Nie mam dla
ciebie czasu – powiedziała zanim zdołał się odezwać.
-
Ok. Chciałem tylko…
-
Nie przepraszaj – powiedziała szybko.
-
Nie powiesz mi o kim on mówił?
-
Nie. Obiecałam. Tak jak wczoraj obiecałam Rose, że nikt się nie dowie – mówiła krótko,
nie zwalniając kroku.
-
Fred… Rose… Czemu rozumiesz uczucia wszystkich tylko nie moje?!
Przystanęła. Stał za nią, czekając na
odpowiedź. Odpowiedzieć mu? Powiedzieć prawdę? Czy jest w tym sens, skoro nie
może tego zmienić?
-
Bo twoje uczucia mnie przerażają – powiedziała w końcu cicho.
Czuła
niemal przez skórę jak James zalewa najpierw zdziwienia, ból, a potem furia,
która zmyła wszystko. Minął ją, mówiąc wściekle:
-
Idź do diabła!
Arthemis
zamknęła oczy.
-
Już tam jestem – wyszeptała, gdy zniknął.
Sa coraz blizej sposobu jak raz na zawsze pokonac te diably, fajnie ze pomogl im Scorpius. Serce sie kraja jak czyta sie o tej sytuacji z Arthemis i Jamesem, oby wszystko sie dobrze skonczylo
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńo tak James łatwo się domyślił ale wyciągnął błędne wnioski, wszyscy zauważają że coś jest nie tak, te oskarżenia bardzo zabolały... no chociaż Delco chociaż trochę zmądżał..
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, James łatwo się domyślił, ale tylko wyciągnął błędne wnioski, wszyscy zauważają że coś jest nie tak... te oskarżenia bardzo zabolały... chociaż Delco zmądżał..
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga