Zostały dwa dni
do nowiu.
Arthemis przebiegła przez Pokój Wspólny,
szybko rozmawiając z Albusem, przy czym oboje zawzięcie gestykulowali. James obserwował
ją spod przymrużonych powiek.
- Ta twoja
koleżanka jest dziwna – powiedziała Anabelle.
Koleżanka? O kim
ona mówiła? Spojrzał na nią zdziwiony.
- Znaczy kto? –
zapytał.
- Arthemis
oczywiście – powiedziała. – Jenna i Lana mówiły, że widziały, jak strzela z
procy w jakiejś klasie. Niezbyt to normalne, nie sądzisz?
Do Arthemis zupełnie pasuje, pomyślał James.
- Zastanawiam
się po, co to robi… – mruknęła Anabelle.
- Nie mam
pojęcia – przyznał szczerze i poczuł nagle głęboki żal. Powinien wiedzieć takie
rzeczy. Nawet będąc z Anabelle tęsknił za Arthemis.
Nie zauważył, że Anabelle mu się przygląda.
- Co ci jest? –
zapytała w końcu.
- Nic –
odpowiedział krótko.
Ale Anabelle zauważyła, że znowu miał ten
wzrok. Ponury i zamknięty w sobie, pełen kłębiących się uczuć. Często mu się to
zdarzało. Najlepiej było go wtedy zostawić samego.
- Idę poszukać
dziewczyn – powiedziała i odeszła, bo najwyraźniej nie zamierzał jej
zatrzymywać.
Lucasowi nie bardzo podobało się to, że
musieli grać w tym samym tygodniu, w którym był nów księżyca. Bał się, że
połowa jego drużyny może zostać wcześniej ranna, łącznie z nim samym.
Rozkład wyglądał tak: miotlarze mieli się
zmieniać co dwie godziny, z walczącymi na ziemi. Sanitariusze, latający na
miotłach co cztery. Ogólne warty trwały cztery godziny, żeby nie przemęczać
walczących.
Lucas miał pierwszą zmianę na miotle, a potem miał
się zamienić z Caldwellem na otwartych błoniach, gdzie byli też James i
Arthemis. Albus był sanitariuszem, a Fred był dopiero na drugiej zmianie. Najwięcej
ludzi rzucono do obrony mostu, gdzie na razie było największe zagrożenie.
Ludzie Delco wszystko mieli pod kontrolę.
Zmniejszono siłę wybuchów i teraz potwory łatwo wylatywały w powietrze
następując na miny o małym zasięgu. Dodatkowym plusem było to, że słońce
zachodziło teraz znacznie później i wschodziło wcześniej, więc czas walki był
zmniejszony na korzyść dla nich. Minusem natomiast to, że ciężko było się
poruszać po rozmokłych od deszczu błoniach.
Arthemis miała na sobie swoje nowe trampki.
Stwierdziła, że musi się do nich przyzwyczajać. Poruszała się już w nich
swobodnie, więc nie sądziła, że będą jakieś problemu. Była po środku otwartych
błoni, mogła widzieć stąd szklarnie i główny dziedziniec, a wiedziała, że James
jest jeszcze dalej. A Anabelle na głównym murze przy frontowej bramie, razem z
Valentine. Sprawdziła to oczywiście przez przypadek…
Walka się rozpoczęła. Gdy pierwszy zastęp
potworów nie wyleciał tłumnie w powietrze te, kryjące się w lesie ruszyły z
radością na błonia. Część z nich wzbiła się od razu w powietrze, widać było, że
lecą w kierunku mostu.
Tam to się będzie działo, pomyślała Arthemis.
Jednak ona też nie mogła narzekać. Szczególnie, że nauczyła się nowej sztuczki.
Gdy chciała cofnąć się przed potworem, żeby łatwiej zadać mu cios, odbiła się
od ziemi i nagle znalazła się nad nim. Podpaliła go i znalazła się za
następnym. Była teraz szybka. Naprawdę szybka. Jeżeli chciała któregoś dogonić,
to nie było z tym problemu. Widziała jak Lucas ląduje na wieżyczce strażniczej,
co znaczyło, że minęło już dwie godziny. Po chwili zbiegł, żeby przyłączyć się
do walki. Co chwilę nad ich głowami przelatywał Albus i reszta sanitariuszy
wypatrując czerwonych iskier, które znaczyły, że ktoś potrzebuje pomocy.
Arthemis przesuwała się do przodu
systematycznie, nie tracąc energii i rozkładając siły. Tu przejechała nożem, to
uniknęła ciosu, tu podpaliła kogoś różdżką. Przeleciała nad jednym z nich. Wszystko
szło zgodnie z planem…
I wtedy zobaczyła tę dziewczynkę…
Nie mogła mieć więcej niż dwanaście lat.
Wyszła z jednej ze szklarni i rozejrzała się po wszystkim oszołomionym
spojrzeniem. Jakby nie miała pojęcia co się dzieje i dlaczego wszędzie płonie
ogień i latają szponiaste stwory.
Idź przy murze, idź przy murze, błagała ją w
myślach Arthemis i zaczęła biec, rozgarniając po drodze stwory. Nie wiedząc
nawet kiedy robiąc z nich kupki popiołu. Miała w głowie tylko jedną myśl:
dotrzeć do tej małej.
James odwrócił się, żeby załatwić demona
stojącego za nim i zmarszczył brwi, na widok biegnącej z jakąś desperacją
Arthemis. W życiu nie widział, żeby tak szybko biegła… Nie zwracała uwagi na to
co się wokół niej dzieje, po prostu przesuwała się na przód, usuwając tylko te
potwory, które stanęły jej na drodze. Gdzie chciała dotrzeć? Rozejrzał się i
zobaczył tę dziewczynkę.
Arthemis miała jeszcze tylko sto metrów do
przebiegnięcia, kiedy zobaczyła, że mała stanęła jak słup soli i spojrzała w
górę, skąd pikował na nią krwawy diabeł. Arthemis krzyknęła w tym samym
momencie, w którym szpony potwora przejechały od obojczyka aż do pasa po
miękkim ciele dziecka. Demon uniósł drugą łapę, ale Arthemis wpadła na
dziewczynkę i przewróciła się razem z nią. Ktoś podpalił potwora, a w tym
czasie, Arthemis szybko się podniosła i odciągnęła dziecko pod mury zamku.
Wtedy zobaczyła jak wygląda rana i zaczęły jej się trząść ręce.
Al, Al, Al… - powtarzała w myślach jak mantrę.
Boże, dziecko…
Arthemis?
Co się stało?!
Ona jest ranna!
Widzę
cię…
Arthemis próbowała zatamować krew rękami, ale
mała za bardzo się szarpała. Jednak rana nie mogła być zbyt głęboka, bo
dziewczynka zaczęła histerycznie się drzeć i płakać. Ból musiał być
niesamowity.
Dobiegł do niej James, zabił trzy potwory,
które chciały się do nich dobrać i wystrzelił w górę czerwone iskry. Przyklęknął
obok nich.
- Nie zdążyłam –
wyszeptała oszołomiona.
- Widziałem –
mruknął ze współczuciem.
Wylądował obok
nich Albus. Zeskoczył z miotły, równocześnie grzebiąc w torbie.
- Szybki jesteś
– powiedział zdziwiony James.
Jednak Albus tylko go odsunął i nachylił się
nad małą. Oderwał ręce Arthemis od rany dziewczynki, bo nie chciała puścić.
- Pozwól mi się
nią zająć – powiedział do niej szybko.
Arthemis trochę
się odsunęła, ale nie patrzyła zbyt przytomnie. James z niepokojem patrzył na
to, jak drżą jej ręce. W tym czasie, Albus zębami odkorkował małą buteleczkę i
zaczął polewać nią rany.
Dziewczynka zaczęła się rzucać i płakać
jeszcze mocniej.
- Uważaj! –
ostrzegła Arthemis Jamesa, widząc czającego się za nim demona.
James zerwał się
na nogi. Musiał zapewnić Albusowi
bezpieczną przestrzeń jeszcze przez chwilę.
- Boooliii….
Boli… Zostawcie mnie!
Arthemis zaciskało
się serce na widok dziecka.
- Mocno ściskaj
mnie za rękę – nakazała, łapiąc drobną dłoń.
Po chwili dziecko przestało konwulsyjnie drgać
i nawet łzy spływały wolniej po jej policzkach. James zerknął przez ramię i z
zafascynowaniem stwierdził, że lekarstwo Albusa zadziałało z zadziwiającą
szybkością. Chciał mu to powiedzieć, lecz kiedy się do niego odwrócił, zobaczył,
że pomimo tego, że ręce Albusa zajmowały się dzieckiem, ten patrzył na Arthemis
z mieszaniną niezadowolenia i podziwu.
Arthemis włamała się do mózgu tej małej, żeby
zabrać jej odbieranie bólu?
James odwrócił się i w ostatniej chwili udało
mu się zniszczyć lecącego na nich potwora. Musiał wrócić do walki. Zostawił
ich, wierząc, że sobie poradzą.
Po chwili Albus spojrzał na zegarek na ręce i
powiedział do Arthemis:
- Możesz ją
puścić. Dyptam zadziałał.
Arthemis z ulgą
puściła rękę dziewczynki. Miała ręce całe w krwi.
- Zabiorę ją do
skrzydła - powiedział Albus i wyczarował niewidzialne nosze, na których unosiła
się dziewczynka. – Chodź ze mną…
Pokręciła głową i przełknęła ślinę.
- Jeszcze pół
godziny do końca zmiany – powiedziała.
- Jesteś w szoku
– powiedział zniesmaczony.
- Dam radę –
zapewniła go.
- Uważaj na
siebie – powiedział w końcu Albus zaniepokojony jej nienaturalną bladością. Nie
chciał jej zostawiać, ale musiał zająć się dzieckiem. Odwrócił się i odszedł.
Po drodze minął
Lucasa, który właśnie rozwalił potwora. Spojrzał na ciało wiszące w powietrzu
obok Albusa.
- Chryste ile
ona ma lat?!
- Nie wiem.
Arthemis ją dorwała…
- Pomóc ci?
- Poradzę sobie
– odpowiedział mu w biegu Albus.
Lucas się rozejrzał. Arthemis siedziała nadal
w tym samym miejscu, w którym zostawił ją Albus. Opierała się o mur i nawet z
tej odległości widać było, że ręce którymi dotykała twarzy strasznie się
trzęsą. Na jej twarzy widniały smugi krwi, pozostawione przez jej palce. Poszukał
wzrokiem Jamesa. Wpatrywał się w Arthemis, stojąc w niedalekiej od niej
odległości.
Luke poczuł uczucie, które rzadko go
nawiedzało: złość.
Czemu do niej nie podejdziesz, skoro wiesz, że
ona potrzebuje tego równie mocno jak ty!, opieprzył przyjaciela w myślach i
szybkim krokiem ruszył w stronę Arthemis.
Ukucnął przy niej.
- Świetnie sobie
poradziłaś – powiedział.
Pokręciła głową.
- Nie zdążyłam –
szepnęła.
- Uratowałaś ją.
Inaczej już by była martwa – powiedział krótko.
- Boże, Luke,
tam było tyle krwi – wyszeptała, a głos jej się załamał.
Lukas
przyciągnął jej głowę, do swoje ramienia na chwilę, a gdy przestała się trząść,
złapał ją pod pachy, podciągnął do góry i powiedział:
- Jeszcze
piętnaście minut do końca zmiany. Wytrzymasz, czy wracasz do zamku?
Arthemis wytarła
o szatę, uwalane krwią ręce i schyliła się, żeby podnieść różdżkę. Pokiwała
głową, mówiąc:
- Jest ok.
- Więc pobawmy
się w dwa ognie – rzucił.
Lucas pilnował Arthemis aż do zamku. Bał się,
że będzie nieostrożna i coś jej się stanie. Jednak denerwowała go to, bo tak
naprawdę zastępował tylko właściwą osobę.
Na szczęście gdy rzuciła się w wir walki, chyba
przestała myśleć o tej dziewczynce. Dopiero gdy przechodzili przez salę
wejściową, powiedziała:
- Idę zobaczyć
co z tą małą…
- Nie przejmuj
się tym tak, Arthemis – nakazał spokojnie.
- Tak, chyba
masz rację. Ale to pierwsza taka sytuacja w moim życiu, więc lekki szok jest
wskazany – odparła, a na jej ustach pojawił się drżący uśmiech.
- No, idź już… -
mruknął.
- Dzięki –
odpowiedziała i ruszyła w stronę skrzydła szpitalnego.
Lucas przed
dłuższą chwilę odprowadzał ją wzrokiem.
- Tylko się w
niej nie zakochaj – usłyszał za sobą chłodny, podszyty złością głos. – Faceci
mają słabość do silnych kobiet, które czasem pozwalają sobie pomóc – dodał
James, zrównując się z nim.
Luke był w odpowiednim nastroju. Jego
odpowiedzią było wbicie mu pięści w brzuch. James się zgiął w pół i przez
chwilę próbował złapać oddech.
- Tak ci na niej
zależy? Szkoda, że nie zauważyłem wcześniej – wykrztusił James, podnosząc się i
dostał kolejny cios, dokładnie w to samo miejsce. – Chociaż z drugiej strony
nic dziwnego, że nie zauważyłem, skoro jesteśmy przyjaciółmi…
- Do diabła,
James!! – zaklął wściekły Lucas.
- Jeszcze jeden
i zacznę ci oddawać – powiedział ostrzegawczo, gdy Luke kolejny raz podniósł
pięść.
- To, że jestem
twoim przyjacielem nie znaczy, że ci nie przypierdolę – warknął Lucas. – Nie
jestem tu po to, żeby cię klepać po główce. – Pchnął go na ścianę. - To było twoje zadanie! To nie ja powinienem
do niej podejść. To nie moja rola, żeby nią wstrząsnąć, czy uspokoić! Dobrze o
tym wiesz!! Skoro jesteś w niej tak strasznie zakochany, to czemu dopuściłeś do
tego, że siedziała tam całkowicie sama?!
- Ona mnie nie
potrzebuje! – powiedział gwałtownie James. – Radzi sobie świetnie!
Lucas odsunął
się od niego i spojrzał zniesmaczonym, niedowierzającym wzrokiem.
- Co się z tobą
dzieję? Nie mogę uwierzyć, że z niej zrezygnowałeś…
- Każdy się
kiedyś męczy – odparł James.
- Więc ona też
się zmęczy. A ciebie wtedy nie będzie obok niej…
- Jezu, czemu
wszyscy uważacie, że to moja wina!! Przecież to przez jej fanaberie…
- Jej fanaberią
jest to, że się boi! – przerwał mu Lucas. – Twoją winą to, że nie zrobiłeś nic,
żeby bać się przestała.
Gdy James nie odpowiedział, kontynuował:
- Nie pamiętasz
jaka była? Nie dotykała nikogo. Odsuwała się od każdego. Rok zajęło Albusowi,
Rose i nawet Lily, której nikt nie potrafi odmawiać, dotarcie do niej. Już
zapomniałeś jak dostawała histerii na samą myśl o tym, że może nam się coś
stać? Uważasz, że długo na nią czekałeś? – zapytał po chwili milczenia. –
Uważasz, że za pomocą kilku gestów i słów rozwiałeś jej wątpliwości?
- Nie wiesz, jak
to jest – mruknął cicho James.
- Może nie wiem.
Ale powiem ci, co widzę. Albus nie jest tak otwarty jak ty, a Rose i Lily
rzadko bywają przy niej w takich sytuacjach jak dzisiejsza. Byłeś jedyną osobą,
na której się wspierała i przy której pozwalała sobie okazać słabość. To
znaczy, że pomimo tego, że się boi, potrzebuje tego. Potrzebuje ciebie, a ty ją
zostawiłeś. – Pozwolił by jego słowa, wniknęły w głąb świadomości Jamesa, a
potem dodał. - Jednak nie wiem jak długo to jeszcze potrwa… Lucas odwrócił się by odejść.
- Co masz na
myśli? – zapytał James ostrożnie, idąc za nim.
- Jak zauważyłeś
faceci mają słabość do silnych kobiet, które czasem pozwalają sobie pomóc –
powtórzył jego słowa Lucas. – Pewnego dnia znajdzie się ktoś, kto uzna, że
każda ilość czasu nie jest wygórowaną ceną, za to, żeby ją mieć.
Lucas zostawił Jamesa na schodach, bo naprawdę
nie miał teraz humoru, żeby go niańczyć. On wiedział, co znaczy czekać na tę
jedyną. I będzie czekał dwa razy dużej jeżeli będzie musiał…
Lucasowi bardzo szybko mijał gniew. Następnego
dnia poszli z Jamesem na śniadanie, jakby się nic nie stało. Z tym, że James
nie był w zbyt dobrym humorze. W ogóle nie odzywał się i pogrążył się w
myślach. Burza uczuć po prostu nim targała, a miała taką zmienność, że raz był
znowu wściekły, raz przerażony.
Albus usiadł naprzeciwko nich koło Lily.
- Co z tym
dzieciakiem? – zapytał go James.
Przez chwilę mu
nie odpowiedział, tylko wpatrywał się w przestrzeń. Lily zerknęła na niego
kątem oka i westchnęła:
- Znowu to robi…
- Co robi? –
zapytał James.
- Gada z
Arthemis – wyjaśniła Lily.
Spojrzał na nią
jak na kompletną kretynkę.
- Naprawdę! –
powiedziała z naciskiem Lily. – Gadają sobie tak czasami, gdy są daleko i jest
jakaś ważna sprawa. Jednak tylko z Alem jej się to udaje – dodała przybita i
wzięła na widelec jajecznicę.
Albus zamrugał i odruchowo skinął głową. Potem
spojrzał na Jamesa.
- Arthemis, mówi, że z dziewczynką wszystko dobrze. Ma na imię Sara i jest jedną z najbardziej nierozgarniętych drugoklasistek z Ravenclawu. Zasnęła wczoraj popołudniu w szklarni, gdzie podlewała rośliny i obudziła się gdy już trwało piekło. Podobno nadaje jak najęta…
- Arthemis, mówi, że z dziewczynką wszystko dobrze. Ma na imię Sara i jest jedną z najbardziej nierozgarniętych drugoklasistek z Ravenclawu. Zasnęła wczoraj popołudniu w szklarni, gdzie podlewała rośliny i obudziła się gdy już trwało piekło. Podobno nadaje jak najęta…
- Jak to robisz?
– zapytał James.
- Jak ona to
robi – poprawił go Albus. – Musi się ze mną połączyć. W drugą stronę to nie
działa…
- Jak łączność
satelitarna – zaśmiała się Lily. A gdy spojrzeli na nią nie rozumiejąc,
powiedziała: - Na mugoloznastwie miała o tym moja koleżanka. Mówi, że to taka
mugolska magia…
- Słuchajcie –
powiedział Lucas. – Mecz za dwa dni, więc proszę was nie poharatajcie się… -
spojrzał przy tym twardo szczególnie na Jamesa.
- Powiedz to
lepiej Arthemis – poradził mu Al. – Jeżeli ma zamiar ustawić te swoje czujki…
James spojrzał
na niego błyskawicznie.
- Co ona chce
zrobić? – zapytał z westchnieniem Lucas.
- Rzuciła taki
jeden czar, który ma jej wskazać miejsce ich pobytu…
- Czy potrzebna
jej do tego proca? – zapytał James, zasłaniając dłonią oczy.
- Skąd wiesz? –
zdziwił się Albus.
James tylko
pokręcił głową.
- Jak tylko
będzie strzelać z odległości, to nic jej się nie stanie – powiedział Lucas. – A
nawiasem mówiąc, wiedzieliście, jak ona szybko biega? – rzucił.
- To nie ona –
powiedziała szybko Lily. – To jej buty. Mają skrzydła…
- Ma skrzydlate
trampki!? – zawołał Lucas.
- Fajnie wygląda
jak lata pod sufitem – zaśmiała się Lily.
James wstał i
odszedł od nich bez słowa. Nie chciał tego słuchać. Nie mógł tego słuchać. Nie
chciał wiedzieć tego wszystkiego. Chciał być tego świadkiem. Do cholery z całą
tą sytuacją! Powinien wiedzieć co ona knuje, powinien wiedzieć, że ma
skrzydlate buty! To z nim powinna gadać w myślach i to on powinien ją uczyć
strzelać z procy!! Jak bardzo nienawidził teraz świata!
Zobaczył Anabelle idącą z koleżankami
korytarzem i celowo wybrał jedno z tajnych przejść byle tylko nie przeciąć jej
drogi.
Arthemis miała jednak pech, bo drugiego dnia
wyznaczyli jej wartę na miotle. Nie miała jak zabrać ze sobą ani procy, ani
guzików.
Przelatując nad frontową bramą zobaczyła
Jamesa. W grupie swoich wartowników miał Anabelle. Arthemis mogła się założyć,
że ta jest wniebowzięta…
Boże, czemu ostatnio stała się taka wredna?
Wychodziła z otępieńczego smutku i zaczynała czuć w sobie iskierki gniewu.
Rzeczy, które ją smuciły, teraz ją wkurzały. Dodatkowo nic nie wskazywało na
to, że jej ciężko wykreowany plan szpiegowski miał wypalić.
Po czterech godzinach wróciła do zamku i
sprawdziła jeszcze tablicę. Jutro miała dopiero trzecią wartę, więc dosyć, że
będzie ich mniej, to część z nich będzie już wybita. Ale może spróbować…
Gdy następnej nocy zmieniała Luke’a na moście
błagał ją, żeby uważała, bo jutro jest mecz, a oni nie mieli zastępczego
obrońcy. Obiecała mu.
Jednak była to jej ostatnia szansa, bo do końca
tygodnia nowiu nie miała już więcej wart. Okazało się, że jej pomysł jej niemal
niewykonalny. Nie umiała strzelać do ruchomego celu. Szczególnie po ciemku i z
ograniczonym polem manewru na moście. Poza tym jak jednocześnie miała strzelać
i walczyć?
Sfrustrowana
dopiero teraz wpadła na prostszy pomysł. Machnęła różdżką, a jeden z guzików
jak wystrzelony z pistoletu poleciał na potwora i przywarł mu pośrodku czoła.
Arthemis krzyknęła z radości, ale w tym samym momencie potwór spłonął.
Arthemis opadły ramiona. O tym nie pomyślała.
Żaden z nich nie dojdzie żywy z powrotem do lasu.
Nie myśląc za bardzo o tym, co robi chwyciła
swoja torbę i pobiegła wzdłuż mostu. Zbiegła po trawiastym, błotnistym stoku i
dotarła na skraj lasu. Ukryła się za jednym z wielkich głazów. Było tu jeszcze
kilka krwawych diabłów Jeżeli użyje teraz zaklęcia one to zauważą, a wtedy
sytuacja może być nieciekawa. Musiała wrócić do tej cholernej procy…
Pierwsze dziesięć strzałów było niecelne.
Zaczęła się wkurzać. Potem dwa trafiły, w dwa różne demony i znowu seria klęsk.
Po dwudziestej próbie skończyły jej się guziki, które z jednej strony
pomalowane były klejem. Miała cztery celne strzały, wiec na razie musiało jej
to wystarczyć. Idąc tyłem jak najszybciej wróciła na most.
- Gdzieś ty była?!
– warknął Delco, gdy się w końcu pojawiła.
- Zrobiło mi się
niedobrze – wymyśliła na bieżąco Arthemis.
Delco przyjrzał
jej się zdziwiony.
- Ale już
wszystko ok. – uspokoiła go szybko i zajęła się jeszcze tymi kilkoma potworami,
które zostały, żeby nie zaczął jej przepytywać.
Gdy godzinę później wpadła do sypialni i
sprawdziła mapę, westchnęła z ulgą. Dwa z jej czterech czujników działały.
Przeszły już większość Zakazanego Lasu, doszły już niemal pod górę, skręcając
trochę na północ, w kierunku jeziora.
Odrysowała szybko na piórem magiczne linie, na
wszelki wypadek i wtedy czujniki, będąc już niemal pod górą zniknęły. Arthemis
zakryła dłonią twarz.
Centaury załatwiły jej czujniki…
A była już tak blisko.
Arthemis w sobotę rano pojawiła się na
śniadaniu, gdzie Lucas już rozprawiał z całą drużyną o meczu. Przyzwyczaiła się
do małej ilości snu. Budzenie się w środku nocy, uważała już za całkiem
naturalne. Ale była trochę zmęczona…
- Jak ci poszło?
– zapytał ją Albus.
- Poszłoby
świetnie, gdyby centaury nie załatwiły mi czujników, które z takim trudem,
umieściłam na potworach, tuż przed tym gdy podeszły pod górę – odparła
zgryźliwie.
- I co teraz
zrobisz? – zapytał.
- Mam miesiąc.
Coś wymyślę – odpowiedziała Arthemis.
- Możecie się
teraz zainteresować meczem? – zapytał nerwowo Lucas.
- Tak, tak –
uspokoiła go Arthemis, wstając.
- Wiem, że mało
spałaś…
- Tyle co zwykle
– odparła.
Spojrzał na nią
ze zdziwieniem.
Wzruszyła
ramionami. Przebrali się w szaty do quidditcha i wyszli na murawę. Arthemis przechyliła
głowę na widok Flinta. Dawno go nie widziała. On chyba też tak pomyślał. Posłał
jej obrzydliwy uśmiech.
- Tęskniłaś za
mną?
- Nie mam dla
ciebie czasu – odpowiedziała chłodno. – Zapomniałam, że istniejesz…
James stał zaraz
przy Lucasie, ale i tak słyszał tę wymianę zdań.
- Może
powinienem ci przypomnieć?
- Może
rzeczywiście powinieneś… - rzuciła drwiąco.
Flint posłał
Jamesowi złowróżbne spojrzenie.
On nie wie,
pomyślała Arthemis. Ale to chyba lepiej…
Wsiedli na
miotły.
Pani Hooch dała
sygnał do startu.
Arthemis
podleciała do swoich bramek.
Nie zdążyła
dobrze ustawić się przy pętlach, gdy już przemknął jej przed nosem tłuczek.
Usłyszała z daleka drwiący śmiech Flinta. Jednak gdy on się zajmował zabawą,
Gryfoni wbili gola.
- Dzięki, Flint!
– krzyknęła.
- Co ty
wyprawiasz?! – ryknął na Flinta jeden ze ścigających.
Ślizgoni i
Gryfoni szli łeb w łeb. Zdobywali punkt za punktem. Mieli identyczne wyniki z
poprzednich meczy, więc i tak ten nie mógł niczego rozstrzygnąć. Lucas
oczywiście tak nie uważał. Wiedział, że Lily złapie znicza. Tylko raz jej się
to nie udało.
Chodziło o to,
żeby otrzymać remis, dopóki tego nie zrobi.
Arthemis musiała się nieźle nagimnastykować,
żeby obronić wszystkie trzy pętle. Jakoś nie czuła się dzisiaj dobrze na
miotle. Może rzeczywiście była zmęczona. A może to przez Flinta, któremu chyba
podobało się, jak robi uniki, bo co chwilę posyłał w jej stronę tłuczki.
W pewnym momencie ścigający Slytherinu ruszyli
na jej pętle, a Flint odbił tłuczka prosto w nią. Nie zauważyła tego i tylko
dzięki szczęśliwemu przypadkowi piłka przeleciała obok jej twarzy, bo odchyliła
się, żeby złapać kafla. Jednak ten i tak wpadł do lewej pętli.
Arthemis zmrużyła oczy.
- Na ziemi nie
będziesz taki mądry, co? – krzyknęła.
- Powiedz tylko
kiedy! – odpowiedział jej. Ślizgoni wbili następne dwie piłki, bo się
rozproszyła. Gryfoni przegrywali 30 punktami.
Wzięła się w
garść i złapała następnego kafla i od razu odrzuciła go do Clare. Ta pofrunęła
w przeciwną stronę.
Z jednej strony nadleciał do niej następny
tłuczek, odbity przez drugiego pałkarza Ślizgonów. A że było to niezgodne z
przepisami, a pni Hooch była akurat niedaleko, odgwizdano rzut wolny. Lucas
bezbłędnie poradził sobie z obrońcą Slytherinu i Gryffindor przegrywał już
tylko dziesięcioma punktami.
Wszyscy trzej ścigający przeciwników ruszyli w
jej stronę, ścigani przez Gryfonów. Flint ponownie odbił w jej stronę tłuczka.
Arthemis była gotowa go uniknąć kiedy nagle znikąd pojawił się James i odbił
tłuczka we Flinta. Trafił go w lewą rękę, a ten zaskoczony wypuścił pałkę.
James się nie obejrzał, tylko poleciał dalej.
Arthemis westchnęła sfrustrowana. A potem
zdała sobie sprawę, że Flint wpatruje się w Jamesa z satysfakcją. A więc o to
mu chodziło? Chciał go wyprowadzić z równowagi? A więc wybrał złą dziewczynę…
Nagle Scorpius i Lily równocześnie ruszyli w
jej stronę i niespodziewanie Lily odbiła w bok i zleciała niżej. Scorpius
zaklął, gdy wzniosła rękę ze zniczem.
- Gryffindor
wygrywa 200 do 60! – rozległ się głos komentatora.
Arthemis zleciała
na dół, razem z resztą drużyny, gdy Gryfoni wpadli na boisko, żeby świętować
zwycięstwo. Chwilę z nimi pobyła, ale raczej nie miała nastroju do świętowania.
Odwróciła się, żeby odejść w stronę szatni.
James
pogratulował Lily i Lucasowi i otrzymał radosny pocałunek od Anabelle, która
uwiesiła mu się na szyi. Rozejrzał się.
Arthemis była już w połowie drogi do szatni.
Natomiast wściekła drużyna Ślizgonów kłóciła się ostro o to kto nawalił. Tylko
kapitan-Flint, obserwował jak jastrząb obrońcę Gryfonów, a potem spojrzał
perfidnie na James i uśmiechnął się zimno.
„Wyobraź sobie, jak cudownie będzie denerwować
cię za każdym razem ją atakując…” rozległy się w jego głowie słowa Flinta.
Cholera!!
- James?
Słuchasz mnie? – Anabelle pociągnęła go za rękaw. Spojrzał na nią trochę
nieprzytomnie, bo po plecach przebiegły mu zimne ciarki.
- Muszę iść się
przebrać – powiedział tylko, odsuwając ją od siebie i szybko poszedł do szatni.
Ale gdy tam dotarł nikogo tam nie było. Zaklął. Chciał jej tylko powiedzieć,
żeby
uważała…
James zamiast świętować z pozostałymi
wieczorem w Pokoju Wspólnym, siedział w dormitorium obserwując z zaciekłością
psychopaty kropki na Mapie Huncwotów. Obserwował Flinta już od ponad godziny.
Kręcił się po pokoju wspólnym Slytherinu. Spoko, najlepiej niech tam siedzi aż
do śmierci…
Wiedział jednak, że to tylko pobożne życzenie.
Sprawdził, gdzie jest Arthemis. Przechadzała się w kółko po jakiejś klasie na
trzecim piętrze. Pewnie znowu coś knuła. James przerzucił się znowu na Flinta.
Wyszedł z lochów i poszedł na pierwsze piętro. W tym czasie Arthemis też wyszła
na korytarz.
Jeżeli Flint pójdzie do góry, to spotkają się
na schodach… Cholera!
James zerwał się na równe nogi i wybiegł z
dormitorium. Anabelle chciała go zatrzymać, ale nie miał teraz na to czasu.
Arthemis stwierdziła, że ma ochotę na coś
słodkiego. Myślenie o nowym planie dotarcia do źródła potworów było
wyczerpujące. Postanowiła zejść do kuchni i wyprosić u skrzatów jakiś drobiazg.
Zbiegła po schodach na drugie piętro, a potem
na pierwsze.
- Jejku… jak
można mieć takie szczęście? – rozległ się gdzieś z boku głos. Flint stał sobie
na korytarzu opierając się o okienny parapet i oglądając własne paznokcie. –
Przez chwilę naprawdę się zastanawiałem, czy to ty…
Arthemis rozejrzała się po głównym korytarzu. Nikogo
tu nie było. Wiedziała, że jest już po kolacji, ale żeby nawet jednej osoby?
A potem sobie przypomniała, że przecież jest
jeszcze nów i uczniom nie wolno nawet chodzić po korytarzach po zachodzie
słońca. Szlag by to! Miała nadzieję, że nie przyłapie ich Filch ani żaden
nauczyciel, bo będzie miała przerąbane…
- Kurcze, jesteś
jak gnom – powiedziała znudzonym tonem. – Walniesz go w łeb, a on i tak
wraca...
- Zastanawiam
się, czy najpierw się z tobą zabawić, czy stoczyć pojedynek… A może na odwrót.
- Nie oszukuj
się – mruknęła. – Nie dotkniesz mnie nawet…
- Ostatnio też
byłaś taka pewna siebie i jak to się skończyło?
- Wiesz, że za
dużo gadasz? – rzuciła, wyjmując z rękawa różdżkę.
- Gdybyś była
mniej wredna, moglibyśmy się dogadać… Lubię jak się dziewczyny opierają… A jak
już z tobą skończę, powiem Potterowi, jak było fajnie.
- Jesteś chory –
syknęła Arthemis. – Nie będę tego słuchać! – rzuciła zaklęcie, ale je odbił.
Jego tarcza sprawiła, że poleciała na ścianę. Zanim się podniosła Flint był już
przy niej, ale jej nie docenił, bo jej zaklęcie odrzuciło go od niej. Ich czary
odbijały się od ścian powodując huk. Arthemis trafiła Flint, sprawiając, że
poczuł gwałtowny cios w żołądek. Zgiął się w pół, ale już po chwili wycelował w
nią i wystrzelił zaklęcia. Miała je zblokować bez problemu, gdy usłyszała:
- Arthemis!!
Odwróciła głowę, a zaklęcie rzuciło ją na
jedną ze starych zbroi. Ta zaskrzypiała przeraźliwie i padła na ziemię z
łoskotem.
Kilka chwil później usłyszeli kroki.
- To Filch! –
powiedziała Arthemis.
- Do zobaczenia
– odpowiedział jej Flint, szybko znikając na schodach.
Arthemis ruszyła przed siebie, złapała Jamesa
za bluzę i pociągnęła w górę schodów. Gdy byli już dwa piętra wyżej, puściła go
i nie oglądając się za siebie poszła dalej.
- Nic ci nie
jest? – zapytał James, jakby wbrew sobie.
- Po, co się
wtrącałeś? – powiedziała gwałtownie Arthemis, patrząc na niego. – Poradziłabym
sobie z nim i dałby mi spokój!
James zmrużył oczy.
- To przeze mnie
on…
- Właśnie! Chodzi
mu o ciebie! – przyznała mu rację Arthemis. – Wiesz, co z tego wynika? Że Anabelle
jest bezpieczna, bo on nadal uważa, że jestem twoim słabym punktem.
James otworzył usta ze zdziwienia. Naprawdę
tak myślała? Myślała, że ją poświęci?
- A ja sobie z nim poradzę. – mruknęła. – Myśli, że atakując mnie, dobierze się do ciebie. Nie wie, że teraz jestem tylko osoba, na której kiedyś ci zależało… - dodała gorzko, odwróciła się i odeszła.
- A ja sobie z nim poradzę. – mruknęła. – Myśli, że atakując mnie, dobierze się do ciebie. Nie wie, że teraz jestem tylko osoba, na której kiedyś ci zależało… - dodała gorzko, odwróciła się i odeszła.
James wpatrywał się w jej plecy w
oszołomieniu. Cały zadrżał w środku.
- Myślałaś, że
będę na ciebie czekał?! – krzyknął z niedowierzaniem.
Nie
odpowiedziała.
- Chyba
żartujesz!
Wymieszały się w
nim gniew podszyty dużą dozą paniki. Zaczął iść w jej kierunku. Sądził, że go
zignoruje, kiedy nagle odwróciła się i krzyknęła:
- Pomyślałeś chociaż
raz o tym, jak ja się czuję?! Zraniłam cię, a pomyślałaś, dlaczego?!
Stali
naprzeciwko siebie, jakby mieli zaraz zacząć pojedynek. Arthemis oddychała
szybko. Nie wiedziała, czemu to powiedziała. Po prostu… nie pomyślała.
- James?
Równocześnie spojrzeli na schody, na których
stała Anabelle, spoglądając to na jedno, to na drugie.
- Czemu tak
szybko wybiegłeś? – zapytała schodząc do nich.
Arthemis, gdy
zaczęły jej się trząść dłonie, odwróciła się i tym razem nie starała się
udawać, że jest ok, gdy minęła na schodach Anabelle.
Anabelle podeszła do Jamesa, który wpatrywał
się w miejsce, w którym przed chwila stała Arthemis.
- Coś się stało?
Nie
odpowiedział.
- James?! –
powiedziała ostro, gdy uznała, że James zbyt długo ją ignoruje.
Spojrzał na nią,
ale jego myśli wyraźnie błądziły nadal gdzie indziej.
- Arthemis,
miała scysje z Flintem – wyjaśnił i zaczął wchodzić po schodach.
- Tym gościem,
którego nie lubisz?
- To mało
powiedziane…
- Pomogłeś jej?
- Sama sobie
poradziła – mruknął zdawkowo. Serce waliło mu jak młotem.
Anabelle go
dogoniła.
- Kiedyś to w
niej podziwiałam. Ale teraz myślę, że to nie jest rozsądne z jej strony… Jest
taka niezależna, że w końcu wszyscy stwierdzą, że nie trzeba jej pomagać –
wzruszyła ramionami, choć James jej nie słuchał, mówiła dalej. – A poza tym, my
mamy swoje sztuczki, a chłopacy mają swoje… - dodała z zalotnym uśmiechem.
- To znaczy? –
burknął.
- Chłopcy nie
będą nią zainteresowani, dopóki nie będą mogli jej pomoc. Faceci nie lubią, gdy
dziewczyna jest równie zdolna, jak oni, prawda?
W jej oczach pojawiło się pytanie. Wyraźnie
oczekiwała, że James potwierdzi jej słowa. A gdy zupełnie ją zignorował,
zmrużyła oczy. Pomyślała o tym, jak patrzyli sobie w oczy, jakby mieli się
zaraz na siebie rzucić. I już nie była taka pewna, czy by się wtedy bili…
James znowu miał swój ponury nastrój. W sumie
to jakby nie patrzeć miał go bez przerwy. Myślała, że taki po prostu ma
charakter, ale teraz… zmieniła zdanie.
Zawsze miał tę minę, gdy widział tamtą
dziewczynę…
Napięcie między Arthemis i Jamesem nigdy
jeszcze nie osiągnęło takiego poziomu. Gdy tylko byli bliżej siebie niż na
pięćdziesiąt metrów, wyczuwało się jakieś wyładowania elektryczne. Schodzili
sobie z drogi jakby mieli jakieś radary.
James zaczął unikać wszystkich, którzy nie
byli takiej samej płci co on. Nawet Lily się oberwało, jak do niego podeszła.
Arthemis natomiast powiedziała sobie, że nie
ma na to czasu. Nie pozwoli sobie na wyczerpanie psychiczne i zastanawianie
się, nad tym, czemu to powiedziała. Szczególnie, że czas mijał. Mieli na głowie
egzaminy, a ona musiała przeprowadzić bardzo delikatną operację.
Na szczęście w ostatni dzień kwietnia był
wypad do Hogsmead, co bardzo ułatwiło jej zadanie. Napisała trzy listy i je
wysłała. Jeden z nich do porucznika Delco wymagał od niej cierpliwości i
zwalczenia własnej natury. Była w nim uległa, pełna podziwu i prosząca. Po jego
wysłaniu musiała zniszczyć kilka przedmiotów, żeby odzyskać dumę...
W sobotę zabrała Albusa z samego rana i udała
się do wioski, po drodze tłumacząc mu co chce zrobić.
- Jeżeli oni się
na to zgodzą, to będę się śmiał przez następne pół roku.
- Zgodzą się, bo
to dobry plan – powiedziała uparcie Arthemis.
- Jesteś naiwna
– westchnął.
Weszli do
gospody pod Świńskim Łbem. Przy jednym z niezbyt czystych stolików siedzieli
już trzej mężczyźni. Tristan North, Harry Potter i Sylfid Delco. Ten pierwszy
mógł jej zepsuć cały plan, ale musiała zaryzykować.
- Arthemis, co
ty knujesz? –zapytał jej ojciec natychmiast, gdy tylko usiedli.
- Tato, tylko
się nie denerwuj – zaczęła grzecznie.
- Już jestem
zdenerwowany, nie widać? Co to ma znaczyć?
- Chyba wszyscy
chcemy się dowiedzieć, prawda? – zapytał pan Potter.
Arthemis wzięła
głęboki oddech.
- To nie może
dalej trwać, prawda? – zaczęła. – Nie możemy tak żyć, zastanawiając się ile ich
będzie następnego miesiąca… Trzeba zniszczyć je raz na zawsze.
Wszyscy z wahaniem skinęli głowami.
- Ale najpierw
musimy znaleźć miejsce, w którym przebywają…
- Jak? – zapytał
Delco. – Wysłannicy Ministerstwa przeszukali już las i góry i niczego nie
znaleźli.
- Szukali na
oślep – odparła Arthemis. – Ja znajdę ich siedzibę w dwie, może trzy godziny –
powiedziała, a Delco otworzył usta ze zdziwienia.
- Arthemis –
rzucił ostrzegawczo jej ojciec.
- Zginęło już
piętnaście osób z wioski i ponad połowa centaurów żyjących w Zakazanym Lesie.
Nie chcę, żeby w końcu trafiło na któregoś z moich kolegów – powiedziała
poważnie patrząc ojcu w oczy. – Za miesiąc będzie ich jeszcze więcej i coraz
bardziej inteligentne. Żeby to skończyć i znaleźć rozwiązanie musimy najpierw
dowiedzieć się gdzie się chowają…
- A jak niby
masz zamiar to zrobić, co? – zapytał Delco, podejrzliwie.
Arthemis
wyciągnęła pergamin z torby i rozłożyła przed nimi mapę.
- To jest
niedokładna mapa, jak dotrzeć do ich źródła – powiedziała. – Jest nieskończona,
bo ktoś zniszczył moje czujniki – wyjaśniła.
Delco opadła
szczęka. Harry z niedowierzaniem pokręcił głową i pochylił się nad mapą. Pan
North też zerknął kątem oka.
- Co prawda,
mogłabym to zrobić po raz kolejny, ale znowu by je ktoś zabił. No i nie dałoby
to nam rzeczywistego obrazu sytuacji… - wzięła głęboki oddech i wypaliła - więc
jedynym wyjściem jest śledzenie ich.
- Chyba sobie
żartujesz! – warknął pan North.
Jednak Delco
patrzył na nią z zamyśleniem.
- Mów dalej –
mruknął.
- Jeżeli pójdę
tam w siódmy dzień nowiu będę tam już tylko pojedyncze sztuki – kontynuowała
Arthemis, nie patrząc na ojca. – Poza tym jeżeli będę sama nikt nie zwróci na
mnie uwagi. Nie będę robić hałasu,
przebywanie w lesie mi nie przeszkadza… Chodzi tylko o to, żeby zrobić
rozpoznacie sytuacji. Nie będę walczyć jeżeli nie zajdzie taka potrzeba…
- Plan jest
dobry- westchnął Delco. – Ale jesteś niepełnoletnia i nie wiem czy jesteś
odpowiednią osobą, do jego wykonania. Narażanie tak młodej osoby za bardzo mi
się nie uśmiecha.
- Jestem jedyną
osobą, która może wykonać ten plan – przerwała mu Arthemis stanowczo.
- Wiem, że
chcesz… - zaczął.
- Bo tylko ja
mogę wam zapewnić stały kontakt z zamkiem i możliwość nadzorowania operacji na
bieżąco.
Delco otworzył usta ze zdumienia. Harry Potter
spojrzał na nią unosząc brwi, a jej ojciec zacisnął usta w wąską kreskę.
- Niby jak? –
wykrztusił w końcu porucznik.
- Mam pewną…
umiejętność – wyjaśniła Arthemis. – Mogę się porozumiewać z Albusem na bardzo
duże odległości za pomocą myśli…
Pan Potter spojrzał na Albusa, a ten wzruszył
ramionami. Pan North uniósł brwi ze zdziwienia.
- Nie wiadomo
dlaczego, ale tylko z nim – dodała Arthemis. – Sprawdzałam. Z nikim innym. Więc
nie mogę po prostu połączyć się z wybranym przez pana człowiekiem, poruczniku
Delco.
Delco, żeby zamknąć sprawę, zrobiłby wszystko
– przypomniała sobie Arthemis słowa Marcela.
- Cóż uważam, że
to dobry plan – westchnął. – Rzeczywiście nie możemy dłużej ich odpychać z
miesiąc na miesiąc. Pozostaje kwestia tego, że jesteście niepełnoletni…
- Nie –
powiedział od razu pan North. Arthemis przewróciła oczami. – Chyba nie sądzisz,
że się na to zgodzę!!
- Tato, przecież
sobie poradzę!
- Przepraszam na
chwilę – powiedziała nerwowo pan North, zrywając się z krzesła, złapał Arthemis
pod łokieć i wyprowadził ją z pubu, odprowadzany przez zdziwione spojrzenia
nielicznych, pozostałych klientów.
Arthemis położyła ręce na piersi, obrażonym
gestem.
- Czyś ty
zwariowała? – syknął pan North.
- Tobie się
tylko wydaje, że to jest niebezpieczne – powiedziała Arthemis. – Chcę tam tylko
wejść, zobaczyć i wyjść! Co może się stać?
- Wszystko się
może stać – odparł gniewnym tonem. – Możesz zostać zeżarta przez jakieś demony…
- Nie przesadzaj
– mruknęła. – 90 procent, tato… - dodała po chwili łagodniejszym tonem.
Pan North
wzniósł oczy do nieba i spojrzał na nią z niedowierzaniem.
- Nie możesz ode
mnie oczekiwać, że się na to zgodzę!
- Mogę! –
powiedziała gwałtownie. – Proszę…
- Na Boga
Arthemis, czemu chcesz tak ryzykować?!
- Bo chcę się
sprawdzić. Bo całe życie wydaje mi się, że przez to co potrafię jestem słabsza,
a teraz mogę to wykorzystać, żeby zrobić coś dobrego. Obojętnie co powiesz, nie
zmieni to tego jak się czuję, dopóki sama sobie tego nie udowodnię!
Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią,
oddychając gwałtownie.
- Musisz mi
przysiąc, że nie chodzi o Jamesa – powiedział.
Otworzyła usta
ze zdumienia.
- A czemu
miałoby o niego chodzić? – zapytała z prawdziwą ciekawością.
- Przysięgnij,
że nie masz depresji i nie chcesz sobie zrobić krzywdy – zażądał.
Arthemis przez
długą chwilę wpatrywała się w ojca, a potem niespodziewanie wybuchła śmiechem.
- Mogę mieć
depresję, ale to nie znaczy, że dam się zabić, tato – powiedziała gdy już się
uspokoiła. – Czuję się źle, ale to nie ma z tym nic wspólnego…
Ojciec przez bardzo długą chwilę wpatrywał się
w nią z uwagą. Potem wyciągnął mały palec.
- Przysięgasz?
Arthemis
zahaczyła swoim palcem o jego z lekkim uśmiechem.
- Przysięgam.
Jej ojciec nadal
miał niezadowoloną i niepewną minę.
- Chcę przy tym
być – powiedział, a Arthemis w duchu krzyknęła z radości. – I chcę wiedzieć co
jeszcze ukrywasz.
Wzruszyła
ramionami.
- Nie chcę,
żeby… Potter ze mną poszedł. Ale to wiesz tylko ty – powiedziała szybko. –
Jeżeli będę sama będę bardziej skupiona. Wiesz o tym. Nikt nie będzie mnie
rozpraszał.
Pan North wydął usta. Wiedział, że pozostałe
argumenty dodała tylko dla odwrócenia uwagi.
- Nastolatki! –
prychnął.
Wrócili do
gospody. Delco, pan Potter i Albus wpatrywali się w nich z zainteresowaniem.
Udało się,
powiedziała Albusowi w myślach.
Jesteś szatanem! Nie mogę uwierzyć, że się
na to zgodził!
Zna mnie.
Wiedział, że zrobię to tak czy inaczej…
- Wyrażę zgodę,
o ile Albus weźmie udział w operacji, a ja będę mógł być przy tym obecny.
- Oczywiście,
oczywiście – zapewnił go szybko porucznik Delco.
Pan Potter
kiwnął głową.
- Ja też nie
widzę powodu, żeby się nie zgodzić. Mam tylko nadzieję, że wszystko pójdzie
zgodnie z planem Arthemis i nic się nikomu nie stanie.
- Ja też –
mruknął do siebie pan North, nadal patrząc z niezadowoleniem na córkę.
- Uważam, że
oprócz nas nikt nie powinien wiedzieć – powiedziała mimochodem Arthemis. –
Jeżeli dowiedzą się nauczyciele, czy Rada Szkoły, nie daj Boże prasa, to
obawiam się, że odpowiedzialność spocznie na panu poruczniku… - dodała
współczującym tonem.
Arthemis miała wrażenie, że Albus stara się
powstrzymać śmiech. Wiedział, że powiedziała to celowo, żeby Delco połknął
haczyk.
- Tak z całą
pewnością masz rację – mruknął do siebie Delco. – Tak – dodał stanowczo. – Nikt
się nie może dowiedzieć. Ta operacja będzie ściśle tajna. Tak więc szczegóły
ustalimy za dwa tygodnie – powiedział wstając i ukłonił się im. – A teraz
wybaczcie, ale muszę wracać, pracujemy nad nową osłoną dla zamku…
Pożegnali się z nim, a po chwili aportował się
z hukiem. Pan Potter powoli spojrzał na Arthemis.
- Cwana jesteś.
Naprawdę cwana – na jego ustach zakwitł uśmiech, którego już nie mógł
powstrzymywać. – Gdybym był tak cwany w twoim wieku…
- Sądzę, że
poradził pan sobie świetnie i bez tego, pani Potter – odparła z uśmiechem w
kąciku ust. - Naprawdę uważam, że nikt nie powinien się dowiedzieć – dodała już
poważniej.
Pokiwał głową, ale przypatrywał jej się
uważnie.
- Skoro tak
chcesz. To w końcu twój akcja… Jestem ciekaw jak działa to wasze połączenie…
- Sam chciałbym
wiedzieć – odparł mu Albus. – Po prostu pewnego dnia Arthemis uznała, że
zwyczajne sposoby komunikacji jej nie odpowiadają…
- Tylko to nie
ja latałam zachwycona po całym pociągu… - mruknęła mimochodem Arthemis.
Pan North
spojrzał na zegarek.
- Nie
powinniście już wracać? – zapytał.
- Chyba się
jeszcze przejdziemy po Hogsmead – odpowiedział mu Albus, wstając.
- Naprawdę
dobrze zaplanujcie wszystko – poradził im pan Potter.
Pokiwali głową,
pomachali im i wyszli z gospody Pod Świńskim Łbem.
- Ta twoja
córka… - mruknął pan Potter.
- Wiem –
westchnął pan North. – Uważasz, że zrobiłem źle?
- Uważam, że i
tak by to zrobiła.
Pan North
pokiwał ze znużeniem głową.
Albus i Arthemis nie powiedzieli nawet Rose.
Nie zgodziłaby się. Co więcej wpadłaby w histerię… A nie mogli jej tego zrobić
zaraz przed Sumami, które miały się rozpocząć lada dzień. Już od dwóch tygodni
Rose wyraźnie nie dosypiając czytając swoje notatki.
Eliksir był gotowy. Albus wiedział, że
Arthemis na wszelki wypadek weźmie go ze sobą, gdy przyjdzie czas. Oczywiście
skrzętnie to ukrywała przed swoim i jego ojcem. Gromadzili również inne rzeczy,
które miała ze sobą zabrać. Albus czując się jak ostatni oszust, ukradł
Jamesowi jedna z klonujących kulek. Miał nadzieję, że brat tam szybko nie
zajrzy.
Rose twierdziła, że zaklęcie, które pasowało
do eliksiru też jest już dopracowane, więc Arthemis przepisała je, gdy nie
patrzyła i schowała do torby, którą miała ze sobą zabrać ostatniego dnia
majowego nowiu. Były tam też wybuchające kulki stworzone przez Ala i trochę
proszku Prometeusza na wszelki wypadek.
Czyli się trochę nieswojo ukrywając to przed
resztą, ale nie mieli wyboru. A przynajmniej tak sobie wmawiali. Szczególnie
Albus ciężko to znosił, przez co, Arthemis miała wyrzuty sumienia.
Jednak nie mieli czasu się za dużo martwić,
bo rozpoczęły się SUMY. Arthemis podchodziła oczywiście do sprawdzianów
teoretycznych jakby to był lunch, ale Albus nie miał tak dobrze. Na szczęście
twierdził, że nie miał żadnych problemów z tymi przedmiotami, które były mu
potrzebne do zawodu uzdrowiciela. Eliksiry były dla niego pestką, a to w końcu
było tam podstawą.
Arthemis po praktycznym sprawdzianie z
transmutacji uważała, że zdała na co najmniej Powyżej Oczekiwań, więc nie było
się co martwić. Rose jak na razie wszystko szło wzorowo. Arthemis test z zaklęć
i obrony przed czarną magią zaliczyła w ciągu pięciu minut, podobnie jak Rose.
A Albus wszedł zaledwie pięć minut po nich z zadowoloną z siebie miną.
Największym wyzwaniem dla Arthemis były
oczywiście eliksiry. Miała wielką ochotę zapytać Albusa o kilka rzeczy za
pomocą myśli, ale się opanowała. Przecież sam był zajęty… Poza tym Rose
patrzyła na nią ostrzegawczo, jakby chciała powiedzieć: nawet nie próbuj.
Więc Arthemis zacisnęła zęby i przystąpiła do
warzenia eliksiru czyszczącego. Robiła dokładnie to co było napisane w
przepisie. Idealnie tak samo. Trzy razy zamieszać w lewo, dwa w prawo. Boże, co
za idiotyzm. Pokroić strączki w idealne paseczki. Czemu muszą być idealne? Gdy
skończyła, podszedł do niej starszy jegomość, który był egzaminatorem.
Pooglądał, powąchał, sprawdził konsystencję i powiedział, że mogła się bardziej
postarać, ale zaliczyła egzamin. Arthemis z ulgą wyszła z sali.
Niezłą zabawą okazało się zielarstwo.
Po godzinie ze szklarni na zalane wiosennym
światłem błonia wyszła zaryczana grupa uczniów.
James właśnie przechodził przez dziedziniec,
bo chciał znaleźć Lucas, a podejrzewał, że ten jest na boisku do quidditcha.
Zaryczane na amen dziewczyny szły potykając się o własne nogi, a chłopacy mieli
oczy zaczerwienione, popuchnięte, a na policzkach ślady łez.
James w końcu zobaczył Albusa. Podszedł i
zapytał:
- Było aż tak
źle?
Albus ocierając
oczy rękawem pokręcił głową.
- Nie. Ale dali
nam do krojenia australijską rzepę bagienną, a wiesz, że ona wydziela ten
okropny zapach, powodujący, że łzawią ci oczy. Do tego ta była chyba wyjątkowo
udana, bo strasznie silnie dawała po oczach.
James usłyszał śmiech i zobaczył jak Leo i
Rory z goglami na oczach, prowadzą Rose i Arthemis, które z zamkniętymi oczami
śmiały się, chociaż po ich policzkach obficie spływały łzy.
- Jesteście
szalone – powiedział Leo.
- Wygrałaś, Rose
– powiedział Rory. – Pokroiłaś o jedną więcej…
- Te idiotki się
ścigały – wyjaśnił Albus Jamesowi.
- Al? – Arthemis
śmiejąc sie po omacku, szukała gdzie jest. – Jezu dajcie mi coś, bo mi oczy
wypali… Mam w torbie chusteczki, czy ktoś może je wyjąć?
James przez chwilę się w nią wpatrywał. Tak
dawno nie słyszał jej śmiechu… Ten rzadki dźwięk zawsze wprawiał go w całkowity
zachwyt. Sprawiał, że zalewało go ciepło i czułość. Dlatego na każdym
kroku starał się ją rozśmieszać.
A teraz? Nie
słyszał jej śmiechu od dawna… Nawet teraz pobrzmiewały w nim fałszywe nuty. Ile
łez okupiło jedną kłótnię? Zadrżało mu serce.
Nie myśląc o
tym, co robi wyjął jej z torby chusteczki, obserwowany zdziwionym spojrzeniem
Albusa. Podał jej je i przez przypadek ich palce się zetknęły. Niemal poczuł
dreszcz, który ją przebiegł, gdy natychmiast otworzyła załzawione oczy.
Przez długi czas patrzyli sobie w oczy, a Rose
i Albus zerkali to na jedno to na drugie z niepokojem, co się może zaraz stać.
Tak bardzo za tobą tęsknię, pomyślała
Arthemis, patrząc na niego.
- Dzięki –
powiedziała z lekkim zdziwieniem w głosie, jakby nie mogła uwierzyć, że pomógł
jej w tak prozaicznej sprawie.
Do czego to
doszło – pomyślał James, widząc jej zaskoczone spojrzenie.
- Nie ma za co –
odpowiedział w końcu.
Albus i Rose
byli przekonani, że zaraz któreś z nich wybuchnie.
- Chyba zaczynam
coś widzieć – powiedziała Rose, żeby odciągnąć ich uwagę.- A ty Arthemis?
- Już wszystko
ok. – odparła, odwracając się z zupełnie zgaszonym spojrzeniem, chociaż jej
głos brzmiał normalnie.
- Jesteście
głupie – stwierdził Albus.
Rose wzruszyła
ramionami.
– Ale mamy za to Wzorowy z zielarstwa.
- Ja też, a nie
wypaliło mi oczu…
- Nie marudź –
powiedziała Arthemis. – Świetna zabawa.
- Mhm – mruknął
sceptycznie.
- Już macie
koniec? – rzucił James, wkładając ręce do kieszeni.
- Zostały nam
runy – odpowiedziała mu Rose. – A Albusowi numerologia.
- I wolne –
westchnął Albus. – Kończą nam się egzaminy w pierwszy dzień nowiu.
- Widziałem –
odparł James. Więc wiedział, że pierwszą wartę miał z Arthemis na frontowym
murze. Mało miejsca, żeby mogli być dostatecznie daleko od siebie… Do tej pory
udawało im się unikać wspólnych wart. W pewien sposób było to więc wyzwanie.
- Idę umyć twarz
– powiedziała w końcu Rose. – Idziesz, Arthemis?
- Jasne –
odpowiedziała szybko i ruszyła za Rose do zamku.
Dopiero na
drugim piętrze pozbyła się gęsiej skórki.
Plan idealny, zobaczymy jak wyjdzie z jego realizacją. Znając ich na pewno cos sie nie powiedzie 😂
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńbrawo Lucas trochę potrząsnołes Jsmesem, ten plan może się udać...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, brawo Lucas trochę potrząsnąłeś Jamesem, no ten plan może się udać...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga