środa, 24 stycznia 2018

Napięcie (Rok V, Rozdział 20)

Zostały dwa dni do nowiu.
 Arthemis przebiegła przez Pokój Wspólny, szybko rozmawiając z Albusem, przy czym oboje zawzięcie gestykulowali. James obserwował ją spod przymrużonych powiek.
- Ta twoja koleżanka jest dziwna – powiedziała Anabelle.
Koleżanka? O kim ona mówiła? Spojrzał na nią zdziwiony.
- Znaczy kto? – zapytał.
- Arthemis oczywiście – powiedziała. – Jenna i Lana mówiły, że widziały, jak strzela z procy w jakiejś klasie. Niezbyt to normalne, nie sądzisz?
 Do Arthemis zupełnie pasuje, pomyślał James.
- Zastanawiam się po, co to robi… – mruknęła Anabelle.
- Nie mam pojęcia – przyznał szczerze i poczuł nagle głęboki żal. Powinien wiedzieć takie rzeczy. Nawet będąc z Anabelle tęsknił za Arthemis.
 Nie zauważył, że Anabelle mu się przygląda.
- Co ci jest? – zapytała w końcu.
- Nic – odpowiedział krótko.
 Ale Anabelle zauważyła, że znowu miał ten wzrok. Ponury i zamknięty w sobie, pełen kłębiących się uczuć. Często mu się to zdarzało. Najlepiej było go wtedy zostawić samego.
- Idę poszukać dziewczyn – powiedziała i odeszła, bo najwyraźniej nie zamierzał jej zatrzymywać.


 Lucasowi nie bardzo podobało się to, że musieli grać w tym samym tygodniu, w którym był nów księżyca. Bał się, że połowa jego drużyny może zostać wcześniej ranna, łącznie z nim samym.
 Rozkład wyglądał tak: miotlarze mieli się zmieniać co dwie godziny, z walczącymi na ziemi. Sanitariusze, latający na miotłach co cztery. Ogólne warty trwały cztery godziny, żeby nie przemęczać walczących.
 Lucas miał pierwszą zmianę na miotle, a potem miał się zamienić z Caldwellem na otwartych błoniach, gdzie byli też James i Arthemis. Albus był sanitariuszem, a Fred był dopiero na drugiej zmianie. Najwięcej ludzi rzucono do obrony mostu, gdzie na razie było największe zagrożenie.
 Ludzie Delco wszystko mieli pod kontrolę. Zmniejszono siłę wybuchów i teraz potwory łatwo wylatywały w powietrze następując na miny o małym zasięgu. Dodatkowym plusem było to, że słońce zachodziło teraz znacznie później i wschodziło wcześniej, więc czas walki był zmniejszony na korzyść dla nich. Minusem natomiast to, że ciężko było się poruszać po rozmokłych od deszczu błoniach.
 Arthemis miała na sobie swoje nowe trampki. Stwierdziła, że musi się do nich przyzwyczajać. Poruszała się już w nich swobodnie, więc nie sądziła, że będą jakieś problemu. Była po środku otwartych błoni, mogła widzieć stąd szklarnie i główny dziedziniec, a wiedziała, że James jest jeszcze dalej. A Anabelle na głównym murze przy frontowej bramie, razem z Valentine. Sprawdziła to oczywiście przez przypadek…
 Walka się rozpoczęła. Gdy pierwszy zastęp potworów nie wyleciał tłumnie w powietrze te, kryjące się w lesie ruszyły z radością na błonia. Część z nich wzbiła się od razu w powietrze, widać było, że lecą w kierunku mostu.
 Tam to się będzie działo, pomyślała Arthemis. Jednak ona też nie mogła narzekać. Szczególnie, że nauczyła się nowej sztuczki. Gdy chciała cofnąć się przed potworem, żeby łatwiej zadać mu cios, odbiła się od ziemi i nagle znalazła się nad nim. Podpaliła go i znalazła się za następnym. Była teraz szybka. Naprawdę szybka. Jeżeli chciała któregoś dogonić, to nie było z tym problemu. Widziała jak Lucas ląduje na wieżyczce strażniczej, co znaczyło, że minęło już dwie godziny. Po chwili zbiegł, żeby przyłączyć się do walki. Co chwilę nad ich głowami przelatywał Albus i reszta sanitariuszy wypatrując czerwonych iskier, które znaczyły, że ktoś potrzebuje pomocy.
 Arthemis przesuwała się do przodu systematycznie, nie tracąc energii i rozkładając siły. Tu przejechała nożem, to uniknęła ciosu, tu podpaliła kogoś różdżką. Przeleciała nad jednym z nich. Wszystko szło zgodnie z planem…
 I wtedy zobaczyła tę dziewczynkę…
 Nie mogła mieć więcej niż dwanaście lat. Wyszła z jednej ze szklarni i rozejrzała się po wszystkim oszołomionym spojrzeniem. Jakby nie miała pojęcia co się dzieje i dlaczego wszędzie płonie ogień i latają szponiaste stwory.
 Idź przy murze, idź przy murze, błagała ją w myślach Arthemis i zaczęła biec, rozgarniając po drodze stwory. Nie wiedząc nawet kiedy robiąc z nich kupki popiołu. Miała w głowie tylko jedną myśl: dotrzeć do tej małej.
 James odwrócił się, żeby załatwić demona stojącego za nim i zmarszczył brwi, na widok biegnącej z jakąś desperacją Arthemis. W życiu nie widział, żeby tak szybko biegła… Nie zwracała uwagi na to co się wokół niej dzieje, po prostu przesuwała się na przód, usuwając tylko te potwory, które stanęły jej na drodze. Gdzie chciała dotrzeć? Rozejrzał się i zobaczył tę dziewczynkę.
 Arthemis miała jeszcze tylko sto metrów do przebiegnięcia, kiedy zobaczyła, że mała stanęła jak słup soli i spojrzała w górę, skąd pikował na nią krwawy diabeł. Arthemis krzyknęła w tym samym momencie, w którym szpony potwora przejechały od obojczyka aż do pasa po miękkim ciele dziecka. Demon uniósł drugą łapę, ale Arthemis wpadła na dziewczynkę i przewróciła się razem z nią. Ktoś podpalił potwora, a w tym czasie, Arthemis szybko się podniosła i odciągnęła dziecko pod mury zamku. Wtedy zobaczyła jak wygląda rana i zaczęły jej się trząść ręce.
 Al, Al, Al… - powtarzała w myślach jak mantrę. Boże, dziecko…
 Arthemis? Co się stało?!
 Ona jest ranna!
 Widzę cię…
 Arthemis próbowała zatamować krew rękami, ale mała za bardzo się szarpała. Jednak rana nie mogła być zbyt głęboka, bo dziewczynka zaczęła histerycznie się drzeć i płakać. Ból musiał być niesamowity.
 Dobiegł do niej James, zabił trzy potwory, które chciały się do nich dobrać i wystrzelił w górę czerwone iskry. Przyklęknął obok nich.
- Nie zdążyłam – wyszeptała oszołomiona.
- Widziałem – mruknął ze współczuciem.
Wylądował obok nich Albus. Zeskoczył z miotły, równocześnie grzebiąc w torbie.
- Szybki jesteś – powiedział zdziwiony James.
 Jednak Albus tylko go odsunął i nachylił się nad małą. Oderwał ręce Arthemis od rany dziewczynki, bo nie chciała puścić.
- Pozwól mi się nią zająć – powiedział do niej szybko.
Arthemis trochę się odsunęła, ale nie patrzyła zbyt przytomnie. James z niepokojem patrzył na to, jak drżą jej ręce. W tym czasie, Albus zębami odkorkował małą buteleczkę i zaczął polewać nią rany.
 Dziewczynka zaczęła się rzucać i płakać jeszcze mocniej.
- Uważaj! – ostrzegła Arthemis Jamesa, widząc czającego się za nim demona.
James zerwał się na nogi.  Musiał zapewnić Albusowi bezpieczną przestrzeń jeszcze przez chwilę.
- Boooliii…. Boli… Zostawcie mnie!
Arthemis zaciskało się serce na widok dziecka.
- Mocno ściskaj mnie za rękę – nakazała, łapiąc drobną dłoń.
 Po chwili dziecko przestało konwulsyjnie drgać i nawet łzy spływały wolniej po jej policzkach. James zerknął przez ramię i z zafascynowaniem stwierdził, że lekarstwo Albusa zadziałało z zadziwiającą szybkością. Chciał mu to powiedzieć, lecz kiedy się do niego odwrócił, zobaczył, że pomimo tego, że ręce Albusa zajmowały się dzieckiem, ten patrzył na Arthemis z mieszaniną niezadowolenia i podziwu.
 Arthemis włamała się do mózgu tej małej, żeby zabrać jej odbieranie bólu?
 James odwrócił się i w ostatniej chwili udało mu się zniszczyć lecącego na nich potwora. Musiał wrócić do walki. Zostawił ich, wierząc, że sobie poradzą.
 Po chwili Albus spojrzał na zegarek na ręce i powiedział do Arthemis:
- Możesz ją puścić. Dyptam zadziałał.
Arthemis z ulgą puściła rękę dziewczynki. Miała ręce całe w krwi.
- Zabiorę ją do skrzydła - powiedział Albus i wyczarował niewidzialne nosze, na których unosiła się dziewczynka. – Chodź ze mną…
 Pokręciła głową i przełknęła ślinę.
- Jeszcze pół godziny do końca zmiany – powiedziała.
- Jesteś w szoku – powiedział zniesmaczony.
- Dam radę – zapewniła go.
- Uważaj na siebie – powiedział w końcu Albus zaniepokojony jej nienaturalną bladością. Nie chciał jej zostawiać, ale musiał zająć się dzieckiem. Odwrócił się i odszedł.
Po drodze minął Lucasa, który właśnie rozwalił potwora. Spojrzał na ciało wiszące w powietrzu obok Albusa.
- Chryste ile ona ma lat?!
- Nie wiem. Arthemis ją dorwała…
- Pomóc ci?
- Poradzę sobie – odpowiedział mu w biegu Albus.
 Lucas się rozejrzał. Arthemis siedziała nadal w tym samym miejscu, w którym zostawił ją Albus. Opierała się o mur i nawet z tej odległości widać było, że ręce którymi dotykała twarzy strasznie się trzęsą. Na jej twarzy widniały smugi krwi, pozostawione przez jej palce. Poszukał wzrokiem Jamesa. Wpatrywał się w Arthemis, stojąc w niedalekiej od niej odległości.
 Luke poczuł uczucie, które rzadko go nawiedzało: złość.
 Czemu do niej nie podejdziesz, skoro wiesz, że ona potrzebuje tego równie mocno jak ty!, opieprzył przyjaciela w myślach i szybkim krokiem ruszył w stronę Arthemis.
Ukucnął przy niej.
- Świetnie sobie poradziłaś – powiedział.
Pokręciła głową.
- Nie zdążyłam – szepnęła.
- Uratowałaś ją. Inaczej już by była martwa – powiedział krótko.
- Boże, Luke, tam było tyle krwi – wyszeptała, a głos jej się załamał.
Lukas przyciągnął jej głowę, do swoje ramienia na chwilę, a gdy przestała się trząść, złapał ją pod pachy, podciągnął do góry i powiedział:
- Jeszcze piętnaście minut do końca zmiany. Wytrzymasz, czy wracasz do zamku?
Arthemis wytarła o szatę, uwalane krwią ręce i schyliła się, żeby podnieść różdżkę. Pokiwała głową, mówiąc:
- Jest ok.
- Więc pobawmy się w dwa ognie – rzucił.

 Lucas pilnował Arthemis aż do zamku. Bał się, że będzie nieostrożna i coś jej się stanie. Jednak denerwowała go to, bo tak naprawdę zastępował tylko właściwą osobę.
 Na szczęście gdy rzuciła się w wir walki, chyba przestała myśleć o tej dziewczynce. Dopiero gdy przechodzili przez salę wejściową, powiedziała:
- Idę zobaczyć co z tą małą…
- Nie przejmuj się tym tak, Arthemis – nakazał spokojnie.
- Tak, chyba masz rację. Ale to pierwsza taka sytuacja w moim życiu, więc lekki szok jest wskazany – odparła, a na jej ustach pojawił się drżący uśmiech.
- No, idź już… - mruknął.
- Dzięki – odpowiedziała i ruszyła w stronę skrzydła szpitalnego.
Lucas przed dłuższą chwilę odprowadzał ją wzrokiem.
- Tylko się w niej nie zakochaj – usłyszał za sobą chłodny, podszyty złością głos. – Faceci mają słabość do silnych kobiet, które czasem pozwalają sobie pomóc – dodał James, zrównując się z nim.
 Luke był w odpowiednim nastroju. Jego odpowiedzią było wbicie mu pięści w brzuch. James się zgiął w pół i przez chwilę próbował złapać oddech.
- Tak ci na niej zależy? Szkoda, że nie zauważyłem wcześniej – wykrztusił James, podnosząc się i dostał kolejny cios, dokładnie w to samo miejsce. – Chociaż z drugiej strony nic dziwnego, że nie zauważyłem, skoro jesteśmy przyjaciółmi…
- Do diabła, James!! – zaklął wściekły Lucas.
- Jeszcze jeden i zacznę ci oddawać – powiedział ostrzegawczo, gdy Luke kolejny raz podniósł pięść.
- To, że jestem twoim przyjacielem nie znaczy, że ci nie przypierdolę – warknął Lucas. – Nie jestem tu po to, żeby cię klepać po główce. – Pchnął go na ścianę. -  To było twoje zadanie! To nie ja powinienem do niej podejść. To nie moja rola, żeby nią wstrząsnąć, czy uspokoić! Dobrze o tym wiesz!! Skoro jesteś w niej tak strasznie zakochany, to czemu dopuściłeś do tego, że siedziała tam całkowicie sama?!
- Ona mnie nie potrzebuje! – powiedział gwałtownie James. – Radzi sobie świetnie!
Lucas odsunął się od niego i spojrzał zniesmaczonym, niedowierzającym wzrokiem.
- Co się z tobą dzieję? Nie mogę uwierzyć, że z niej zrezygnowałeś…
- Każdy się kiedyś męczy – odparł James.
- Więc ona też się zmęczy. A ciebie wtedy nie będzie obok niej…
- Jezu, czemu wszyscy uważacie, że to moja wina!! Przecież to przez jej fanaberie…
- Jej fanaberią jest to, że się boi! – przerwał mu Lucas. – Twoją winą to, że nie zrobiłeś nic, żeby bać się przestała.
 Gdy James nie odpowiedział, kontynuował:
- Nie pamiętasz jaka była? Nie dotykała nikogo. Odsuwała się od każdego. Rok zajęło Albusowi, Rose i nawet Lily, której nikt nie potrafi odmawiać, dotarcie do niej. Już zapomniałeś jak dostawała histerii na samą myśl o tym, że może nam się coś stać? Uważasz, że długo na nią czekałeś? – zapytał po chwili milczenia. – Uważasz, że za pomocą kilku gestów i słów rozwiałeś jej wątpliwości?
- Nie wiesz, jak to jest – mruknął cicho James.
- Może nie wiem. Ale powiem ci, co widzę. Albus nie jest tak otwarty jak ty, a Rose i Lily rzadko bywają przy niej w takich sytuacjach jak dzisiejsza. Byłeś jedyną osobą, na której się wspierała i przy której pozwalała sobie okazać słabość. To znaczy, że pomimo tego, że się boi, potrzebuje tego. Potrzebuje ciebie, a ty ją zostawiłeś. – Pozwolił by jego słowa, wniknęły w głąb świadomości Jamesa, a potem dodał. - Jednak nie wiem jak długo to jeszcze potrwa…  Lucas odwrócił się by odejść.
- Co masz na myśli? – zapytał James ostrożnie, idąc za nim.
- Jak zauważyłeś faceci mają słabość do silnych kobiet, które czasem pozwalają sobie pomóc – powtórzył jego słowa Lucas. – Pewnego dnia znajdzie się ktoś, kto uzna, że każda ilość czasu nie jest wygórowaną ceną, za to, żeby ją mieć.
 Lucas zostawił Jamesa na schodach, bo naprawdę nie miał teraz humoru, żeby go niańczyć. On wiedział, co znaczy czekać na tę jedyną. I będzie czekał dwa razy dużej jeżeli będzie musiał…


 Lucasowi bardzo szybko mijał gniew. Następnego dnia poszli z Jamesem na śniadanie, jakby się nic nie stało. Z tym, że James nie był w zbyt dobrym humorze. W ogóle nie odzywał się i pogrążył się w myślach. Burza uczuć po prostu nim targała, a miała taką zmienność, że raz był znowu wściekły, raz przerażony.
 Albus usiadł naprzeciwko nich koło Lily.
- Co z tym dzieciakiem? – zapytał go James.
Przez chwilę mu nie odpowiedział, tylko wpatrywał się w przestrzeń. Lily zerknęła na niego kątem oka i westchnęła:
- Znowu to robi…
- Co robi? – zapytał James.
- Gada z Arthemis – wyjaśniła Lily.
Spojrzał na nią jak na kompletną kretynkę.
- Naprawdę! – powiedziała z naciskiem Lily. – Gadają sobie tak czasami, gdy są daleko i jest jakaś ważna sprawa. Jednak tylko z Alem jej się to udaje – dodała przybita i wzięła na widelec jajecznicę.
 Albus zamrugał i odruchowo skinął głową. Potem spojrzał na Jamesa.
- Arthemis, mówi, że z dziewczynką wszystko dobrze. Ma na imię Sara i jest jedną z najbardziej nierozgarniętych drugoklasistek z Ravenclawu. Zasnęła wczoraj popołudniu w szklarni, gdzie podlewała rośliny i obudziła się gdy już trwało piekło. Podobno nadaje jak najęta…
- Jak to robisz? – zapytał James.
- Jak ona to robi – poprawił go Albus. – Musi się ze mną połączyć. W drugą stronę to nie działa…
- Jak łączność satelitarna – zaśmiała się Lily. A gdy spojrzeli na nią nie rozumiejąc, powiedziała: - Na mugoloznastwie miała o tym moja koleżanka. Mówi, że to taka mugolska magia…
- Słuchajcie – powiedział Lucas. – Mecz za dwa dni, więc proszę was nie poharatajcie się… - spojrzał przy tym twardo szczególnie na Jamesa.
- Powiedz to lepiej Arthemis – poradził mu Al. – Jeżeli ma zamiar ustawić te swoje czujki…
James spojrzał na niego błyskawicznie.
- Co ona chce zrobić? – zapytał z westchnieniem Lucas.
- Rzuciła taki jeden czar, który ma jej wskazać miejsce ich pobytu…
- Czy potrzebna jej do tego proca? – zapytał James, zasłaniając dłonią oczy.
- Skąd wiesz? – zdziwił się Albus.
James tylko pokręcił głową.
- Jak tylko będzie strzelać z odległości, to nic jej się nie stanie – powiedział Lucas. – A nawiasem mówiąc, wiedzieliście, jak ona szybko biega? – rzucił.
- To nie ona – powiedziała szybko Lily. – To jej buty. Mają skrzydła…
- Ma skrzydlate trampki!? – zawołał Lucas.
- Fajnie wygląda jak lata pod sufitem – zaśmiała się Lily.
James wstał i odszedł od nich bez słowa. Nie chciał tego słuchać. Nie mógł tego słuchać. Nie chciał wiedzieć tego wszystkiego. Chciał być tego świadkiem. Do cholery z całą tą sytuacją! Powinien wiedzieć co ona knuje, powinien wiedzieć, że ma skrzydlate buty! To z nim powinna gadać w myślach i to on powinien ją uczyć strzelać z procy!! Jak bardzo nienawidził teraz świata!
 Zobaczył Anabelle idącą z koleżankami korytarzem i celowo wybrał jedno z tajnych przejść byle tylko nie przeciąć jej drogi.


 Arthemis miała jednak pech, bo drugiego dnia wyznaczyli jej wartę na miotle. Nie miała jak zabrać ze sobą ani procy, ani guzików.
 Przelatując nad frontową bramą zobaczyła Jamesa. W grupie swoich wartowników miał Anabelle. Arthemis mogła się założyć, że ta jest wniebowzięta…
 Boże, czemu ostatnio stała się taka wredna? Wychodziła z otępieńczego smutku i zaczynała czuć w sobie iskierki gniewu. Rzeczy, które ją smuciły, teraz ją wkurzały. Dodatkowo nic nie wskazywało na to, że jej ciężko wykreowany plan szpiegowski miał wypalić.
 Po czterech godzinach wróciła do zamku i sprawdziła jeszcze tablicę. Jutro miała dopiero trzecią wartę, więc dosyć, że będzie ich mniej, to część z nich będzie już wybita. Ale może spróbować…
 Gdy następnej nocy zmieniała Luke’a na moście błagał ją, żeby uważała, bo jutro jest mecz, a oni nie mieli zastępczego obrońcy. Obiecała mu.
 Jednak była to jej ostatnia szansa, bo do końca tygodnia nowiu nie miała już więcej wart. Okazało się, że jej pomysł jej niemal niewykonalny. Nie umiała strzelać do ruchomego celu. Szczególnie po ciemku i z ograniczonym polem manewru na moście. Poza tym jak jednocześnie miała strzelać i walczyć?
Sfrustrowana dopiero teraz wpadła na prostszy pomysł. Machnęła różdżką, a jeden z guzików jak wystrzelony z pistoletu poleciał na potwora i przywarł mu pośrodku czoła. Arthemis krzyknęła z radości, ale w tym samym momencie potwór spłonął.
 Arthemis opadły ramiona. O tym nie pomyślała. Żaden z nich nie dojdzie żywy z powrotem do lasu.
 Nie myśląc za bardzo o tym, co robi chwyciła swoja torbę i pobiegła wzdłuż mostu. Zbiegła po trawiastym, błotnistym stoku i dotarła na skraj lasu. Ukryła się za jednym z wielkich głazów. Było tu jeszcze kilka krwawych diabłów Jeżeli użyje teraz zaklęcia one to zauważą, a wtedy sytuacja może być nieciekawa. Musiała wrócić do tej cholernej procy…
 Pierwsze dziesięć strzałów było niecelne. Zaczęła się wkurzać. Potem dwa trafiły, w dwa różne demony i znowu seria klęsk. Po dwudziestej próbie skończyły jej się guziki, które z jednej strony pomalowane były klejem. Miała cztery celne strzały, wiec na razie musiało jej to wystarczyć. Idąc tyłem jak najszybciej wróciła na most.
- Gdzieś ty była?! – warknął Delco, gdy się w końcu pojawiła.
- Zrobiło mi się niedobrze – wymyśliła na bieżąco Arthemis.
Delco przyjrzał jej się zdziwiony.
- Ale już wszystko ok. – uspokoiła go szybko i zajęła się jeszcze tymi kilkoma potworami, które zostały, żeby nie zaczął jej przepytywać.
 Gdy godzinę później wpadła do sypialni i sprawdziła mapę, westchnęła z ulgą. Dwa z jej czterech czujników działały. Przeszły już większość Zakazanego Lasu, doszły już niemal pod górę, skręcając trochę na północ, w kierunku jeziora.
 Odrysowała szybko na piórem magiczne linie, na wszelki wypadek i wtedy czujniki, będąc już niemal pod górą zniknęły. Arthemis zakryła dłonią twarz.
 Centaury załatwiły jej czujniki…
 A była już tak blisko.


 Arthemis w sobotę rano pojawiła się na śniadaniu, gdzie Lucas już rozprawiał z całą drużyną o meczu. Przyzwyczaiła się do małej ilości snu. Budzenie się w środku nocy, uważała już za całkiem naturalne. Ale była trochę zmęczona…
- Jak ci poszło? – zapytał ją Albus.
- Poszłoby świetnie, gdyby centaury nie załatwiły mi czujników, które z takim trudem, umieściłam na potworach, tuż przed tym gdy podeszły pod górę – odparła zgryźliwie.
- I co teraz zrobisz? – zapytał.
- Mam miesiąc. Coś wymyślę – odpowiedziała Arthemis.
- Możecie się teraz zainteresować meczem? – zapytał nerwowo Lucas.
- Tak, tak – uspokoiła go Arthemis, wstając.
- Wiem, że mało spałaś…
- Tyle co zwykle – odparła.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
Wzruszyła ramionami. Przebrali się w szaty do quidditcha i wyszli na murawę. Arthemis przechyliła głowę na widok Flinta. Dawno go nie widziała. On chyba też tak pomyślał. Posłał jej obrzydliwy uśmiech.
- Tęskniłaś za mną?
- Nie mam dla ciebie czasu – odpowiedziała chłodno. – Zapomniałam, że istniejesz…
James stał zaraz przy Lucasie, ale i tak słyszał tę wymianę zdań.
- Może powinienem ci przypomnieć?
- Może rzeczywiście powinieneś… - rzuciła drwiąco.
Flint posłał Jamesowi złowróżbne spojrzenie.
On nie wie, pomyślała Arthemis. Ale to chyba lepiej…
Wsiedli na miotły.
Pani Hooch dała sygnał do startu.
Arthemis podleciała do swoich bramek.
Nie zdążyła dobrze ustawić się przy pętlach, gdy już przemknął jej przed nosem tłuczek. Usłyszała z daleka drwiący śmiech Flinta. Jednak gdy on się zajmował zabawą, Gryfoni wbili gola.
- Dzięki, Flint! – krzyknęła.
- Co ty wyprawiasz?! – ryknął na Flinta jeden ze ścigających.
Ślizgoni i Gryfoni szli łeb w łeb. Zdobywali punkt za punktem. Mieli identyczne wyniki z poprzednich meczy, więc i tak ten nie mógł niczego rozstrzygnąć. Lucas oczywiście tak nie uważał. Wiedział, że Lily złapie znicza. Tylko raz jej się to nie udało.
Chodziło o to, żeby otrzymać remis, dopóki tego nie zrobi.
 Arthemis musiała się nieźle nagimnastykować, żeby obronić wszystkie trzy pętle. Jakoś nie czuła się dzisiaj dobrze na miotle. Może rzeczywiście była zmęczona. A może to przez Flinta, któremu chyba podobało się, jak robi uniki, bo co chwilę posyłał w jej stronę tłuczki.
 W pewnym momencie ścigający Slytherinu ruszyli na jej pętle, a Flint odbił tłuczka prosto w nią. Nie zauważyła tego i tylko dzięki szczęśliwemu przypadkowi piłka przeleciała obok jej twarzy, bo odchyliła się, żeby złapać kafla. Jednak ten i tak wpadł do lewej pętli.
 Arthemis zmrużyła oczy.
- Na ziemi nie będziesz taki mądry, co? – krzyknęła.
- Powiedz tylko kiedy! – odpowiedział jej. Ślizgoni wbili następne dwie piłki, bo się rozproszyła. Gryfoni przegrywali 30 punktami.
Wzięła się w garść i złapała następnego kafla i od razu odrzuciła go do Clare. Ta pofrunęła w przeciwną stronę.
 Z jednej strony nadleciał do niej następny tłuczek, odbity przez drugiego pałkarza Ślizgonów. A że było to niezgodne z przepisami, a pni Hooch była akurat niedaleko, odgwizdano rzut wolny. Lucas bezbłędnie poradził sobie z obrońcą Slytherinu i Gryffindor przegrywał już tylko dziesięcioma punktami.
 Wszyscy trzej ścigający przeciwników ruszyli w jej stronę, ścigani przez Gryfonów. Flint ponownie odbił w jej stronę tłuczka. Arthemis była gotowa go uniknąć kiedy nagle znikąd pojawił się James i odbił tłuczka we Flinta. Trafił go w lewą rękę, a ten zaskoczony wypuścił pałkę. James się nie obejrzał, tylko poleciał dalej.
 Arthemis westchnęła sfrustrowana. A potem zdała sobie sprawę, że Flint wpatruje się w Jamesa z satysfakcją. A więc o to mu chodziło? Chciał go wyprowadzić z równowagi? A więc wybrał złą dziewczynę…
 Nagle Scorpius i Lily równocześnie ruszyli w jej stronę i niespodziewanie Lily odbiła w bok i zleciała niżej. Scorpius zaklął, gdy wzniosła rękę ze zniczem.
- Gryffindor wygrywa 200 do 60! – rozległ się głos komentatora.
Arthemis zleciała na dół, razem z resztą drużyny, gdy Gryfoni wpadli na boisko, żeby świętować zwycięstwo. Chwilę z nimi pobyła, ale raczej nie miała nastroju do świętowania. Odwróciła się, żeby odejść w stronę szatni.
James pogratulował Lily i Lucasowi i otrzymał radosny pocałunek od Anabelle, która uwiesiła mu się na szyi. Rozejrzał się.
 Arthemis była już w połowie drogi do szatni. Natomiast wściekła drużyna Ślizgonów kłóciła się ostro o to kto nawalił. Tylko kapitan-Flint, obserwował jak jastrząb obrońcę Gryfonów, a potem spojrzał perfidnie na James i uśmiechnął się zimno.
 „Wyobraź sobie, jak cudownie będzie denerwować cię za każdym razem ją atakując…” rozległy się w jego głowie słowa Flinta.
 Cholera!!
- James? Słuchasz mnie? – Anabelle pociągnęła go za rękaw. Spojrzał na nią trochę nieprzytomnie, bo po plecach przebiegły mu zimne ciarki.
- Muszę iść się przebrać – powiedział tylko, odsuwając ją od siebie i szybko poszedł do szatni. Ale gdy tam dotarł nikogo tam nie było. Zaklął. Chciał jej tylko powiedzieć, żeby
 uważała…
 James zamiast świętować z pozostałymi wieczorem w Pokoju Wspólnym, siedział w dormitorium obserwując z zaciekłością psychopaty kropki na Mapie Huncwotów. Obserwował Flinta już od ponad godziny. Kręcił się po pokoju wspólnym Slytherinu. Spoko, najlepiej niech tam siedzi aż do śmierci…
 Wiedział jednak, że to tylko pobożne życzenie. Sprawdził, gdzie jest Arthemis. Przechadzała się w kółko po jakiejś klasie na trzecim piętrze. Pewnie znowu coś knuła. James przerzucił się znowu na Flinta. Wyszedł z lochów i poszedł na pierwsze piętro. W tym czasie Arthemis też wyszła na korytarz.
 Jeżeli Flint pójdzie do góry, to spotkają się na schodach… Cholera!
 James zerwał się na równe nogi i wybiegł z dormitorium. Anabelle chciała go zatrzymać, ale nie miał teraz na to czasu.


 Arthemis stwierdziła, że ma ochotę na coś słodkiego. Myślenie o nowym planie dotarcia do źródła potworów było wyczerpujące. Postanowiła zejść do kuchni i wyprosić u skrzatów jakiś drobiazg.
 Zbiegła po schodach na drugie piętro, a potem na pierwsze.
- Jejku… jak można mieć takie szczęście? – rozległ się gdzieś z boku głos. Flint stał sobie na korytarzu opierając się o okienny parapet i oglądając własne paznokcie. – Przez chwilę naprawdę się zastanawiałem, czy to ty…
 Arthemis rozejrzała się po głównym korytarzu. Nikogo tu nie było. Wiedziała, że jest już po kolacji, ale żeby nawet jednej osoby?
 A potem sobie przypomniała, że przecież jest jeszcze nów i uczniom nie wolno nawet chodzić po korytarzach po zachodzie słońca. Szlag by to! Miała nadzieję, że nie przyłapie ich Filch ani żaden nauczyciel, bo będzie miała przerąbane…
- Kurcze, jesteś jak gnom – powiedziała znudzonym tonem. – Walniesz go w łeb, a on i tak wraca...
- Zastanawiam się, czy najpierw się z tobą zabawić, czy stoczyć pojedynek… A może na odwrót.
- Nie oszukuj się – mruknęła. – Nie dotkniesz mnie nawet…
- Ostatnio też byłaś taka pewna siebie i jak to się skończyło?
- Wiesz, że za dużo gadasz? – rzuciła, wyjmując z rękawa różdżkę.
- Gdybyś była mniej wredna, moglibyśmy się dogadać… Lubię jak się dziewczyny opierają… A jak już z tobą skończę, powiem Potterowi, jak było fajnie.
- Jesteś chory – syknęła Arthemis. – Nie będę tego słuchać! – rzuciła zaklęcie, ale je odbił. Jego tarcza sprawiła, że poleciała na ścianę. Zanim się podniosła Flint był już przy niej, ale jej nie docenił, bo jej zaklęcie odrzuciło go od niej. Ich czary odbijały się od ścian powodując huk. Arthemis trafiła Flint, sprawiając, że poczuł gwałtowny cios w żołądek. Zgiął się w pół, ale już po chwili wycelował w nią i wystrzelił zaklęcia. Miała je zblokować bez problemu, gdy usłyszała:
- Arthemis!!
 Odwróciła głowę, a zaklęcie rzuciło ją na jedną ze starych zbroi. Ta zaskrzypiała przeraźliwie i padła na ziemię z łoskotem.
 Kilka chwil później usłyszeli kroki.
- To Filch! – powiedziała Arthemis.
- Do zobaczenia – odpowiedział jej Flint, szybko znikając na schodach.
 Arthemis ruszyła przed siebie, złapała Jamesa za bluzę i pociągnęła w górę schodów. Gdy byli już dwa piętra wyżej, puściła go i nie oglądając się za siebie poszła dalej.
- Nic ci nie jest? – zapytał James, jakby wbrew sobie.
- Po, co się wtrącałeś? – powiedziała gwałtownie Arthemis, patrząc na niego. – Poradziłabym sobie z nim i dałby mi spokój!
 James zmrużył oczy.
- To przeze mnie on…
- Właśnie! Chodzi mu o ciebie! – przyznała mu rację Arthemis. – Wiesz, co z tego wynika? Że Anabelle jest bezpieczna, bo on nadal uważa, że jestem twoim słabym punktem.
 James otworzył usta ze zdziwienia. Naprawdę tak myślała? Myślała, że ją poświęci?
 - A ja sobie z nim poradzę. – mruknęła. – Myśli, że atakując mnie, dobierze się do ciebie. Nie wie, że teraz jestem tylko osoba, na której kiedyś ci zależało… - dodała gorzko, odwróciła się i odeszła.
 James wpatrywał się w jej plecy w oszołomieniu. Cały zadrżał w środku.
- Myślałaś, że będę na ciebie czekał?! – krzyknął z niedowierzaniem.
Nie odpowiedziała.
- Chyba żartujesz!
Wymieszały się w nim gniew podszyty dużą dozą paniki. Zaczął iść w jej kierunku. Sądził, że go zignoruje, kiedy nagle odwróciła się i krzyknęła:
- Pomyślałeś chociaż raz o tym, jak ja się czuję?! Zraniłam cię, a pomyślałaś, dlaczego?!
Stali naprzeciwko siebie, jakby mieli zaraz zacząć pojedynek. Arthemis oddychała szybko. Nie wiedziała, czemu to powiedziała. Po prostu… nie pomyślała.
- James?
 Równocześnie spojrzeli na schody, na których stała Anabelle, spoglądając to na jedno, to na drugie.
- Czemu tak szybko wybiegłeś? – zapytała schodząc do nich.
Arthemis, gdy zaczęły jej się trząść dłonie, odwróciła się i tym razem nie starała się udawać, że jest ok, gdy minęła na schodach Anabelle.  
 Anabelle podeszła do Jamesa, który wpatrywał się w miejsce, w którym przed chwila stała Arthemis.
- Coś się stało?
Nie odpowiedział.
- James?! – powiedziała ostro, gdy uznała, że James zbyt długo ją ignoruje.
Spojrzał na nią, ale jego myśli wyraźnie błądziły nadal gdzie indziej.
- Arthemis, miała scysje z Flintem – wyjaśnił i zaczął wchodzić po schodach.
- Tym gościem, którego nie lubisz?
- To mało powiedziane…
- Pomogłeś jej?
- Sama sobie poradziła – mruknął zdawkowo. Serce waliło mu jak młotem.
Anabelle go dogoniła.
- Kiedyś to w niej podziwiałam. Ale teraz myślę, że to nie jest rozsądne z jej strony… Jest taka niezależna, że w końcu wszyscy stwierdzą, że nie trzeba jej pomagać – wzruszyła ramionami, choć James jej nie słuchał, mówiła dalej. – A poza tym, my mamy swoje sztuczki, a chłopacy mają swoje… - dodała z zalotnym uśmiechem.
- To znaczy? – burknął.
- Chłopcy nie będą nią zainteresowani, dopóki nie będą mogli jej pomoc. Faceci nie lubią, gdy dziewczyna jest równie zdolna, jak oni, prawda?
 W jej oczach pojawiło się pytanie. Wyraźnie oczekiwała, że James potwierdzi jej słowa. A gdy zupełnie ją zignorował, zmrużyła oczy. Pomyślała o tym, jak patrzyli sobie w oczy, jakby mieli się zaraz na siebie rzucić. I już nie była taka pewna, czy by się wtedy bili…
 James znowu miał swój ponury nastrój. W sumie to jakby nie patrzeć miał go bez przerwy. Myślała, że taki po prostu ma charakter, ale teraz… zmieniła zdanie.
 Zawsze miał tę minę, gdy widział tamtą dziewczynę…

 Napięcie między Arthemis i Jamesem nigdy jeszcze nie osiągnęło takiego poziomu. Gdy tylko byli bliżej siebie niż na pięćdziesiąt metrów, wyczuwało się jakieś wyładowania elektryczne. Schodzili sobie z drogi jakby mieli jakieś radary.
 James zaczął unikać wszystkich, którzy nie byli takiej samej płci co on. Nawet Lily się oberwało, jak do niego podeszła.
 Arthemis natomiast powiedziała sobie, że nie ma na to czasu. Nie pozwoli sobie na wyczerpanie psychiczne i zastanawianie się, nad tym, czemu to powiedziała. Szczególnie, że czas mijał. Mieli na głowie egzaminy, a ona musiała przeprowadzić bardzo delikatną operację.
 Na szczęście w ostatni dzień kwietnia był wypad do Hogsmead, co bardzo ułatwiło jej zadanie. Napisała trzy listy i je wysłała. Jeden z nich do porucznika Delco wymagał od niej cierpliwości i zwalczenia własnej natury. Była w nim uległa, pełna podziwu i prosząca. Po jego wysłaniu musiała zniszczyć kilka przedmiotów, żeby odzyskać dumę...
 W sobotę zabrała Albusa z samego rana i udała się do wioski, po drodze tłumacząc mu co chce zrobić.
- Jeżeli oni się na to zgodzą, to będę się śmiał przez następne pół roku.
- Zgodzą się, bo to dobry plan – powiedziała uparcie Arthemis.
- Jesteś naiwna – westchnął.
Weszli do gospody pod Świńskim Łbem. Przy jednym z niezbyt czystych stolików siedzieli już trzej mężczyźni. Tristan North, Harry Potter i Sylfid Delco. Ten pierwszy mógł jej zepsuć cały plan, ale musiała zaryzykować.
- Arthemis, co ty knujesz? –zapytał jej ojciec natychmiast, gdy tylko usiedli.
- Tato, tylko się nie denerwuj – zaczęła grzecznie.
- Już jestem zdenerwowany, nie widać? Co to ma znaczyć?
- Chyba wszyscy chcemy się dowiedzieć, prawda? – zapytał pan Potter.
Arthemis wzięła głęboki oddech.
- To nie może dalej trwać, prawda? – zaczęła. – Nie możemy tak żyć, zastanawiając się ile ich będzie następnego miesiąca… Trzeba zniszczyć je raz na zawsze.
 Wszyscy z wahaniem skinęli głowami.
- Ale najpierw musimy znaleźć miejsce, w którym przebywają…
- Jak? – zapytał Delco. – Wysłannicy Ministerstwa przeszukali już las i góry i niczego nie znaleźli.
- Szukali na oślep – odparła Arthemis. – Ja znajdę ich siedzibę w dwie, może trzy godziny – powiedziała, a Delco otworzył usta ze zdziwienia.
- Arthemis – rzucił ostrzegawczo jej ojciec.
- Zginęło już piętnaście osób z wioski i ponad połowa centaurów żyjących w Zakazanym Lesie. Nie chcę, żeby w końcu trafiło na któregoś z moich kolegów – powiedziała poważnie patrząc ojcu w oczy. – Za miesiąc będzie ich jeszcze więcej i coraz bardziej inteligentne. Żeby to skończyć i znaleźć rozwiązanie musimy najpierw dowiedzieć się gdzie się chowają…
- A jak niby masz zamiar to zrobić, co? – zapytał Delco, podejrzliwie.
Arthemis wyciągnęła pergamin z torby i rozłożyła przed nimi mapę.
- To jest niedokładna mapa, jak dotrzeć do ich źródła – powiedziała. – Jest nieskończona, bo ktoś zniszczył moje czujniki – wyjaśniła.
Delco opadła szczęka. Harry z niedowierzaniem pokręcił głową i pochylił się nad mapą. Pan North też zerknął kątem oka.
- Co prawda, mogłabym to zrobić po raz kolejny, ale znowu by je ktoś zabił. No i nie dałoby to nam rzeczywistego obrazu sytuacji… - wzięła głęboki oddech i wypaliła - więc jedynym wyjściem jest śledzenie ich.
- Chyba sobie żartujesz! – warknął pan North.
Jednak Delco patrzył na nią z zamyśleniem.
- Mów dalej – mruknął.
- Jeżeli pójdę tam w siódmy dzień nowiu będę tam już tylko pojedyncze sztuki – kontynuowała Arthemis, nie patrząc na ojca. – Poza tym jeżeli będę sama nikt nie zwróci na mnie uwagi. Nie będę robić hałasu,  przebywanie w lesie mi nie przeszkadza… Chodzi tylko o to, żeby zrobić rozpoznacie sytuacji. Nie będę walczyć jeżeli nie zajdzie taka potrzeba…
- Plan jest dobry- westchnął Delco. – Ale jesteś niepełnoletnia i nie wiem czy jesteś odpowiednią osobą, do jego wykonania. Narażanie tak młodej osoby za bardzo mi się nie uśmiecha.
- Jestem jedyną osobą, która może wykonać ten plan – przerwała mu Arthemis stanowczo.
- Wiem, że chcesz… - zaczął.
- Bo tylko ja mogę wam zapewnić stały kontakt z zamkiem i możliwość nadzorowania operacji na bieżąco.
 Delco otworzył usta ze zdumienia. Harry Potter spojrzał na nią unosząc brwi, a jej ojciec zacisnął usta w wąską kreskę.
- Niby jak? – wykrztusił w końcu porucznik.
- Mam pewną… umiejętność – wyjaśniła Arthemis. – Mogę się porozumiewać z Albusem na bardzo duże odległości za pomocą myśli…
 Pan Potter spojrzał na Albusa, a ten wzruszył ramionami. Pan North uniósł brwi ze zdziwienia.
- Nie wiadomo dlaczego, ale tylko z nim – dodała Arthemis. – Sprawdzałam. Z nikim innym. Więc nie mogę po prostu połączyć się z wybranym przez pana człowiekiem, poruczniku Delco.
 Delco, żeby zamknąć sprawę, zrobiłby wszystko – przypomniała sobie Arthemis słowa Marcela.
- Cóż uważam, że to dobry plan – westchnął. – Rzeczywiście nie możemy dłużej ich odpychać z miesiąc na miesiąc. Pozostaje kwestia tego, że jesteście niepełnoletni…
- Nie – powiedział od razu pan North. Arthemis przewróciła oczami. – Chyba nie sądzisz, że się na to zgodzę!!
- Tato, przecież sobie poradzę!
- Przepraszam na chwilę – powiedziała nerwowo pan North, zrywając się z krzesła, złapał Arthemis pod łokieć i wyprowadził ją z pubu, odprowadzany przez zdziwione spojrzenia nielicznych, pozostałych klientów.
 Arthemis położyła ręce na piersi, obrażonym gestem.
- Czyś ty zwariowała? – syknął pan North.
- Tobie się tylko wydaje, że to jest niebezpieczne – powiedziała Arthemis. – Chcę tam tylko wejść, zobaczyć i wyjść! Co może się stać?
- Wszystko się może stać – odparł gniewnym tonem. – Możesz zostać zeżarta przez jakieś demony…
- Nie przesadzaj – mruknęła. – 90 procent, tato… - dodała po chwili łagodniejszym tonem.
Pan North wzniósł oczy do nieba i spojrzał na nią z niedowierzaniem.
- Nie możesz ode mnie oczekiwać, że się na to zgodzę!
- Mogę! – powiedziała gwałtownie. – Proszę…
- Na Boga Arthemis, czemu chcesz tak ryzykować?!
- Bo chcę się sprawdzić. Bo całe życie wydaje mi się, że przez to co potrafię jestem słabsza, a teraz mogę to wykorzystać, żeby zrobić coś dobrego. Obojętnie co powiesz, nie zmieni to tego jak się czuję, dopóki sama sobie tego nie udowodnię!
 Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią, oddychając gwałtownie.
- Musisz mi przysiąc, że nie chodzi o Jamesa – powiedział.
Otworzyła usta ze zdumienia.
- A czemu miałoby o niego chodzić? – zapytała z prawdziwą ciekawością.
- Przysięgnij, że nie masz depresji i nie chcesz sobie zrobić krzywdy – zażądał.
Arthemis przez długą chwilę wpatrywała się w ojca, a potem niespodziewanie wybuchła śmiechem.
- Mogę mieć depresję, ale to nie znaczy, że dam się zabić, tato – powiedziała gdy już się uspokoiła. – Czuję się źle, ale to nie ma z tym nic wspólnego…
 Ojciec przez bardzo długą chwilę wpatrywał się w nią z uwagą. Potem wyciągnął mały palec.
- Przysięgasz?
Arthemis zahaczyła swoim palcem o jego z lekkim uśmiechem.
- Przysięgam.
Jej ojciec nadal miał niezadowoloną i niepewną minę.
- Chcę przy tym być – powiedział, a Arthemis w duchu krzyknęła z radości. – I chcę wiedzieć co jeszcze ukrywasz.
Wzruszyła ramionami.
- Nie chcę, żeby… Potter ze mną poszedł. Ale to wiesz tylko ty – powiedziała szybko. – Jeżeli będę sama będę bardziej skupiona. Wiesz o tym. Nikt nie będzie mnie rozpraszał.
 Pan North wydął usta. Wiedział, że pozostałe argumenty dodała tylko dla odwrócenia uwagi.
- Nastolatki! – prychnął.
Wrócili do gospody. Delco, pan Potter i Albus wpatrywali się w nich z zainteresowaniem.
Udało się, powiedziała Albusowi w myślach.
Jesteś szatanem! Nie mogę uwierzyć, że się na to zgodził!
Zna mnie. Wiedział, że zrobię to tak czy inaczej…
- Wyrażę zgodę, o ile Albus weźmie udział w operacji, a ja będę mógł być przy tym obecny.
- Oczywiście, oczywiście – zapewnił go szybko porucznik Delco.
Pan Potter kiwnął głową.
- Ja też nie widzę powodu, żeby się nie zgodzić. Mam tylko nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem Arthemis i nic się nikomu nie stanie.
- Ja też – mruknął do siebie pan North, nadal patrząc z niezadowoleniem na córkę.
- Uważam, że oprócz nas nikt nie powinien wiedzieć – powiedziała mimochodem Arthemis. – Jeżeli dowiedzą się nauczyciele, czy Rada Szkoły, nie daj Boże prasa, to obawiam się, że odpowiedzialność spocznie na panu poruczniku… - dodała współczującym tonem.
 Arthemis miała wrażenie, że Albus stara się powstrzymać śmiech. Wiedział, że powiedziała to celowo, żeby Delco połknął haczyk.
- Tak z całą pewnością masz rację – mruknął do siebie Delco. – Tak – dodał stanowczo. – Nikt się nie może dowiedzieć. Ta operacja będzie ściśle tajna. Tak więc szczegóły ustalimy za dwa tygodnie – powiedział wstając i ukłonił się im. – A teraz wybaczcie, ale muszę wracać, pracujemy nad nową osłoną dla zamku…
 Pożegnali się z nim, a po chwili aportował się z hukiem. Pan Potter powoli spojrzał na Arthemis.
- Cwana jesteś. Naprawdę cwana – na jego ustach zakwitł uśmiech, którego już nie mógł powstrzymywać. – Gdybym był tak cwany w twoim wieku…
- Sądzę, że poradził pan sobie świetnie i bez tego, pani Potter – odparła z uśmiechem w kąciku ust. - Naprawdę uważam, że nikt nie powinien się dowiedzieć – dodała już poważniej.
 Pokiwał głową, ale przypatrywał jej się uważnie.
- Skoro tak chcesz. To w końcu twój akcja… Jestem ciekaw jak działa to wasze połączenie…
- Sam chciałbym wiedzieć – odparł mu Albus. – Po prostu pewnego dnia Arthemis uznała, że zwyczajne sposoby komunikacji jej nie odpowiadają…
- Tylko to nie ja latałam zachwycona po całym pociągu… - mruknęła mimochodem Arthemis.
Pan North spojrzał na zegarek.
- Nie powinniście już wracać? – zapytał.
- Chyba się jeszcze przejdziemy po Hogsmead – odpowiedział mu Albus, wstając.
- Naprawdę dobrze zaplanujcie wszystko – poradził im pan Potter.
Pokiwali głową, pomachali im i wyszli z gospody Pod Świńskim Łbem.
- Ta twoja córka… - mruknął pan Potter.
- Wiem – westchnął pan North. – Uważasz, że zrobiłem źle?
- Uważam, że i tak by to zrobiła.
Pan North pokiwał ze znużeniem głową.


 Albus i Arthemis nie powiedzieli nawet Rose. Nie zgodziłaby się. Co więcej wpadłaby w histerię… A nie mogli jej tego zrobić zaraz przed Sumami, które miały się rozpocząć lada dzień. Już od dwóch tygodni Rose wyraźnie nie dosypiając czytając swoje notatki.
 Eliksir był gotowy. Albus wiedział, że Arthemis na wszelki wypadek weźmie go ze sobą, gdy przyjdzie czas. Oczywiście skrzętnie to ukrywała przed swoim i jego ojcem. Gromadzili również inne rzeczy, które miała ze sobą zabrać. Albus czując się jak ostatni oszust, ukradł Jamesowi jedna z klonujących kulek. Miał nadzieję, że brat tam szybko nie zajrzy.
 Rose twierdziła, że zaklęcie, które pasowało do eliksiru też jest już dopracowane, więc Arthemis przepisała je, gdy nie patrzyła i schowała do torby, którą miała ze sobą zabrać ostatniego dnia majowego nowiu. Były tam też wybuchające kulki stworzone przez Ala i trochę proszku Prometeusza na wszelki wypadek.
 Czyli się trochę nieswojo ukrywając to przed resztą, ale nie mieli wyboru. A przynajmniej tak sobie wmawiali. Szczególnie Albus ciężko to znosił, przez co, Arthemis miała wyrzuty sumienia.
  Jednak nie mieli czasu się za dużo martwić, bo rozpoczęły się SUMY. Arthemis podchodziła oczywiście do sprawdzianów teoretycznych jakby to był lunch, ale Albus nie miał tak dobrze. Na szczęście twierdził, że nie miał żadnych problemów z tymi przedmiotami, które były mu potrzebne do zawodu uzdrowiciela. Eliksiry były dla niego pestką, a to w końcu było tam podstawą.
 Arthemis po praktycznym sprawdzianie z transmutacji uważała, że zdała na co najmniej Powyżej Oczekiwań, więc nie było się co martwić. Rose jak na razie wszystko szło wzorowo. Arthemis test z zaklęć i obrony przed czarną magią zaliczyła w ciągu pięciu minut, podobnie jak Rose. A Albus wszedł zaledwie pięć minut po nich z zadowoloną z siebie miną.
 Największym wyzwaniem dla Arthemis były oczywiście eliksiry. Miała wielką ochotę zapytać Albusa o kilka rzeczy za pomocą myśli, ale się opanowała. Przecież sam był zajęty… Poza tym Rose patrzyła na nią ostrzegawczo, jakby chciała powiedzieć: nawet nie próbuj.
 Więc Arthemis zacisnęła zęby i przystąpiła do warzenia eliksiru czyszczącego. Robiła dokładnie to co było napisane w przepisie. Idealnie tak samo. Trzy razy zamieszać w lewo, dwa w prawo. Boże, co za idiotyzm. Pokroić strączki w idealne paseczki. Czemu muszą być idealne? Gdy skończyła, podszedł do niej starszy jegomość, który był egzaminatorem. Pooglądał, powąchał, sprawdził konsystencję i powiedział, że mogła się bardziej postarać, ale zaliczyła egzamin. Arthemis z ulgą wyszła z sali.
 Niezłą zabawą okazało się zielarstwo.
 Po godzinie ze szklarni na zalane wiosennym światłem błonia wyszła zaryczana grupa uczniów.
 James właśnie przechodził przez dziedziniec, bo chciał znaleźć Lucas, a podejrzewał, że ten jest na boisku do quidditcha. Zaryczane na amen dziewczyny szły potykając się o własne nogi, a chłopacy mieli oczy zaczerwienione, popuchnięte, a na policzkach ślady łez.
 James w końcu zobaczył Albusa. Podszedł i zapytał:
- Było aż tak źle?
Albus ocierając oczy rękawem pokręcił głową.
- Nie. Ale dali nam do krojenia australijską rzepę bagienną, a wiesz, że ona wydziela ten okropny zapach, powodujący, że łzawią ci oczy. Do tego ta była chyba wyjątkowo udana, bo strasznie silnie dawała po oczach.
 James usłyszał śmiech i zobaczył jak Leo i Rory z goglami na oczach, prowadzą Rose i Arthemis, które z zamkniętymi oczami śmiały się, chociaż po ich policzkach obficie spływały łzy.
- Jesteście szalone – powiedział Leo.
- Wygrałaś, Rose – powiedział Rory. – Pokroiłaś o jedną więcej…
- Te idiotki się ścigały – wyjaśnił Albus Jamesowi.
- Al? – Arthemis śmiejąc sie po omacku, szukała gdzie jest. – Jezu dajcie mi coś, bo mi oczy wypali… Mam w torbie chusteczki, czy ktoś może je wyjąć?
 James przez chwilę się w nią wpatrywał. Tak dawno nie słyszał jej śmiechu… Ten rzadki dźwięk zawsze wprawiał go w całkowity zachwyt. Sprawiał, że zalewało go ciepło i czułość. Dlatego na każdym kroku  starał się ją rozśmieszać.
A teraz? Nie słyszał jej śmiechu od dawna… Nawet teraz pobrzmiewały w nim fałszywe nuty. Ile łez okupiło jedną kłótnię? Zadrżało mu serce.
Nie myśląc o tym, co robi wyjął jej z torby chusteczki, obserwowany zdziwionym spojrzeniem Albusa. Podał jej je i przez przypadek ich palce się zetknęły. Niemal poczuł dreszcz, który ją przebiegł, gdy natychmiast otworzyła załzawione oczy.
 Przez długi czas patrzyli sobie w oczy, a Rose i Albus zerkali to na jedno to na drugie z niepokojem, co się może zaraz stać.
 Tak bardzo za tobą tęsknię, pomyślała Arthemis, patrząc na niego.
- Dzięki – powiedziała z lekkim zdziwieniem w głosie, jakby nie mogła uwierzyć, że pomógł jej w tak prozaicznej sprawie.
Do czego to doszło – pomyślał James, widząc jej zaskoczone spojrzenie.
- Nie ma za co – odpowiedział w końcu.
Albus i Rose byli przekonani, że zaraz któreś z nich wybuchnie.
- Chyba zaczynam coś widzieć – powiedziała Rose, żeby odciągnąć ich uwagę.- A ty Arthemis?
- Już wszystko ok. – odparła, odwracając się z zupełnie zgaszonym spojrzeniem, chociaż jej głos brzmiał normalnie.
- Jesteście głupie – stwierdził Albus.
Rose wzruszyła ramionami.
 – Ale mamy za to Wzorowy z zielarstwa.
- Ja też, a nie wypaliło mi oczu…
- Nie marudź – powiedziała Arthemis. – Świetna zabawa.
- Mhm – mruknął sceptycznie.
- Już macie koniec? – rzucił James, wkładając ręce do kieszeni.
- Zostały nam runy – odpowiedziała mu Rose. – A Albusowi numerologia.
- I wolne – westchnął Albus. – Kończą nam się egzaminy w pierwszy dzień nowiu.
- Widziałem – odparł James. Więc wiedział, że pierwszą wartę miał z Arthemis na frontowym murze. Mało miejsca, żeby mogli być dostatecznie daleko od siebie… Do tej pory udawało im się unikać wspólnych wart. W pewien sposób było to więc wyzwanie.
- Idę umyć twarz – powiedziała w końcu Rose. – Idziesz, Arthemis?
- Jasne – odpowiedziała szybko i ruszyła za Rose do zamku.

Dopiero na drugim piętrze pozbyła się gęsiej skórki. 

3 komentarze:

  1. Plan idealny, zobaczymy jak wyjdzie z jego realizacją. Znając ich na pewno cos sie nie powiedzie 😂

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    brawo Lucas trochę potrząsnołes Jsmesem, ten plan może się udać...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, brawo Lucas trochę potrząsnąłeś Jamesem, no ten plan może się udać...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń