środa, 24 stycznia 2018

Ferie zimowe (Rok V, Rozdział 18)

Dwa dni później Valentine krążyła po swojej sypialni w domu Hufflepuffu, jak tygrys w klatce. Krążyła tak od dwóch dni z małymi przerwami.
- Powiesz mi w końcu co ci jest? – zapytała Marianna, piłując sobie paznokcie pilniczkiem.
Gdyby wiedziała to wszystko byłoby w porządku. Nie miała pojęcia, czemu jej serce stanęło, gdy jeden z wartowników, którego znała tylko z widzenia napomknął, że mają rannego. A potem zobaczyła nieprzytomnego Freda na noszach.
 Niepokój to zrozumiałe. Ale czemu dostała nagłego ataku paniki, przez który nie mogła przez chwilę oddychać, a jedynce o czym myśleć, to pobiec za Fredem.
 I właśnie dlatego, że tak myślała, poszła w drugą stronę.
 To zaszło o wiele za daleko. Bardzo, bardzo daleko. Znacznie poza wyznaczoną linię. Zresztą on też. Mogła się domyślić po ostatniej kłótni.
 Jak mogła tego wcześniej nie zauważyć?!
 Potrafili się razem dobrze bawić. W całowaniu był mistrzem. Rozśmieszał ją… Cholera, rozśmieszał ją. Ile znała osób, które potrafiły ją szczerze rozbawić?
 Lubiła te chwilę sam na sam. Oczywiście, że je lubiła, gdyby ich nie lubiła nie migdaliłaby się z nim. Ale właśnie zdała sobie sprawę, że już nie tylko je lubi, ale też ich potrzebuje.
 A to już było niebezpieczne…
 Musiała coś szybko z tym zrobić. Najlepiej od razu.
 Dwadzieścia minut później była już w skrzydle szpitalnym. Byłaby szybciej, ale musiała się zastanowić, co powiedzieć. Stwierdziła, że będzie krótka i rzeczowa.
 Stanęła przy jego łóżku i przyłożyła sobie dłonie do brzucha, żeby zatrzymać nagły napływ ciepła. Spał. Wyglądał jak mały, spokojny chłopiec. Jego rzęsy zostawiały cień na policzkach. Oddychał zupełnie spokojnie. Opadła na krzesło przy łóżku.
 Fred rozchylił powieki i próbował się uwolnić od ostatnich resztek snu. To był naprawdę ładny sen. Przy jego łóżku ktoś siedział. Zamrugał kilka razy, żeby pozbyć się mgiełki z oczu.
 Zmarszczył brwi. Dlaczego Valentine siedziała zgarbiona na krześle i ciągnęła się za włosy? Uśmiechnął się zawadiacko. Pewnie się o niego martwiła…
- Czekałem na ciebie – powiedział ochrypłym głosem.
Poderwała głowę i spojrzała na niego wzrokiem z burzą tysięcy emocji.
- To koniec – powiedziała szybko.
Nie zrozumiał.
- To koniec – powtórzyła.
Fred starał się podnieść na poduszkach.
- Valentine…
- To zaszło za daleko. Nie potrzebuje całego tego szajsu – powiedziała z hukiem zrywając się z krzesła.
- Co ci się stało? – zapytał Fred, próbując złapać ją za rękę.
Odsunęła się.
- Było miło, ale przestało mnie to bawić – powiedziała.
- Przestało cię to… - Fredowi nie mieściło się w głowie ani jedno jej słowo. Przyjrzał się jej. – Jeżeli tak, to czemu jesteś taka zdenerwowana?
- Nie chcę, żebyś krzyczał…
- Przecież nie krzyczę – odpowiedział, czując w całym ciele dziwny chłód.
- Dobrze – powiedziała, wycierając spocone dłonie o spodnie. – Do zobaczenia przy okazji.
Fred wpatrywał się w drzwi, za którymi zniknęła. Umawiali się, że nie będzie żadnego żalu. Ale do cholery, czuł żal…
 Idąc szybko korytarzem Valentine, poczuła się lepiej. Dobrze zrobiła. Bardzo dobrze.
 Wytarła oczy.
 Doskonale zrobiła…


James bardzo szybko odkrył kim była tajemnicza „ona”, o której mówił Fred. Nawet nie musiał się za bardzo w tym celu wysilać. Po prostu posiedział sobie trochę nad mapą Huncwotów. Freda odwiedzali różni ludzie. Jego koledzy z roku. Kuzyni i kuzynki, których miał pełno w Hogwarcie. Dziewczyny, z którymi kiedyś kręcił… Tylko jedna osoba nie pasowała do schematu. Przyszła sama i tylko raz w ciągu trzech dni, podczas, których Fred był w szpitalu. Kto by pomyślał, że to będzie akurat ona… Tak bardzo się nie lubili, a tu proszę… przeciwieństwa się przyciągają… Pewnie dlatego nie wyszło mu z Arthemis. Byli zbyt podobni.
 James  uważał, że znalazł swoje remedium. Pozwalało mu mniej lub bardziej nie myśleć. Siedziało obok niego na kanapie i trzymało go za rękę.
- Wracasz do domu na święta? –zapytała go Anabelle.
- Nie wiem jeszcze – odpowiedział mimochodem, nadal myśląc o Valentine Jones.
Anabelle znajdywała go w różnych miejscach i nie pozwalała mu się nad sobą użalać w bardzo czarujący sposób. Arthemis tkwiła w nim jak kołek w sercu wampira, a miał nadzieje, że dzięki Anabelle uda mu się ją stamtąd wyciągnąć. Wtedy wszystko wróci do normy. On będzie mógł normalnie rozmawiać z Arthemis, a ona będzie miała swojego przyjaciela, na którym jej tak bardzo zależało. I wszyscy przestaną się na niego patrzeć jakby żywcem ją pogrzebał.
- Może pójdziemy się przejść? – zapytała zalotnie Anabelle.
- Chciałem odwiedzić Freda – powiedział, bo jakoś myśli o Arthemis nie chciały uciec z jego głowy. – Później, dobrze?
 Przyglądała mu się przez chwilę badawczo, ale skinęła głową. Po czym rozpromieniła się i pocałowała go w policzek.
- Trzymam cię za słowo…
Uśmiechnął się w odpowiedzi i szybko wyszedł. Przechadzka mu pomogła. Szczególnie, że miał zaraz zamiar pośmiać się z Freda. Będzie to idealny moment, gdyż niedawno wyszła od niego Valentine. Nie będzie mógł zaprzeczyć…
 Wszedł do skrzydła przy nieprzychylnych spojrzeniach pani Pomfrey. Rzucił się na krzesło przy łóżku Freda mówiąc:
- No, stary, jak mogłeś tak długo ukrywać. Nie sądziłem, że jesteś do tego zdolny… Złapać taką laskę i nie pisnąć ani słówka…
- Spieprzaj – burknął Fred, wpatrując się w sufit.
- Kto by pomyślał, że upatrzysz sobie akurat Valentine… Myślałem, że Marianna jest bardziej w twoim typie.
 Fred nie odpowiedział. W ogóle nie zwracał na niego uwagi. Wyglądał naprawdę poważnie. Hmm… może to nie był odpowiedni moment?
- Nie masz humoru widzę… Dobra, nie będę się w to wtrącał – mruknął i wstał, gdy mijał łóżko kuzyna, usłyszał:
- Już nie ma się w co wtrącać.
Zerknął przez ramię, ale Fred nadal miał tę samą upartą minę i spojrzenie wbite w sufit. 


 Tydzień nowiu minął. Fred wyszedł ze szpitala i naprawdę, gdyby nie to, że miała swój szósty zmysł, Arthemis nie miałaby pojęcia, że coś się stało. Nikt nic po nim nie poznał. Tak samo po Valentine. Nie wiedziała na czym to polega… Ani ona, ani James nie umieli tak doskonale udawać. Chociaż, jakby zastanowić się nad tym, to wcale udawać się nie starali…
 Siedziała z Albusem w bibliotece. Bawiła się małym drewnianym guzikiem, który miała zamiar zaczarować, podczas gdy Albus wertował szybko jakąś książkę, w poszukiwaniu czegoś, czego nie mógł sobie przypomnieć.
 Nagle syknął. Z jego palca skapnęła kropla krwi.
- Jak można się przeciąć kartką? – zapytał oburzony, patrząc ze złością na książkę.
Arthemis uśmiechnęła się.
- Przypomniał mi się taki jeden rytuał…
- Rytuał? Nie lubię tego słowa – mruknął Albus, szukając czegoś w co mógłby na chwilę zawinąć palec.
- Moja mama opowiadała mi o tym. W dzieciństwie miała przyjaciółkę. Obydwie pochodziły z mugolskich rodzin. Dzieciaki czasami składają sobie przysięgi na krew. Wiesz, małe dzieciaki… Przyjaźń na wieczność…
 Albus zmarszczył brwi i przyglądał się swojemu skaleczeniu.
- Przysięga, że zawsze będziemy przyjaciółmi? Ale ty nie krwawisz… - mruknął.
Zamrugała zaskoczona.
- Serio, chcesz to zrobić?
- Przecież to tylko taki zwyczaj, tak? Jakiś symbol. Więc czemu nie?
Arthemis od jakiegoś czasu otaczały ciemne chmury. Albus na chwilę je rozgonił. Wyjęła z torby pióro i jego ostrą stalówką przecięła sobie opuszek palca.
- Teraz ja też krwawię – powiedziała.
- I co teraz?
Swoim skaleczeniem dotknęła jego krwawiącego palca.
- Zawsze będziemy przyjaciółmi – powiedziała, nie psując powagi chwili.
- Nie muszę ci składać do tego przysięgi – odparł Albus, a w jego oczach zabłysły wesołe ogniki, gdy na nią spojrzał.
 Parsknęła śmiechem, a potem wyjęła z torby chusteczkę i podała mu, żeby owinął palec.
- Wiesz, - powiedziała po chwili, - nad czymś się zastanawiałam…
- Tak? Nad czym?
- One są bardzo silne. I jest ich dużo. A jest tak mało ofiar…
- To chyba dobrze… - odparł, nie rozumiejąc o co jej chodzi.
- Tak to dobrze. Ale chcąc nas zranić, ale nie zabić – mruknęła. – Obezwładnić, ale nie rozszarpać. A przynajmniej nie od razu. Ten jeden chciał porwać Dunstana…
- To znaczy, że co? – zapytał Albus.
- Nie wiem. Ale to podejrzane… - mruknęła Arthemis.
Albus wzruszył ramionami.
- Wymyśliłaś, już coś z tym? – zapytał, wskazując podbródkiem na guzik leżący przed nią.
- Tak. Ale muszę jeszcze przetestować…
- Jak chcesz to przetestować? – zapytał podejrzliwie Albus.
- Wracam do domu na Wielkanoc – wyjaśniła. – Pobawię się z Archerem…
- Biedny pies – westchnął Albus.
- Nie przesadzaj. On uwielbia się ze mną bawić…
- Eksperymenty to nie zabawa – stwierdził poważnie.
- Wiesz, że ten pies był jedynym żywym stworzeniem, które rodzice do mnie dopuszczali, jak byłam dzieckiem? Dostałam go na ósme urodziny, żeby nie czuć się samotna… Nie zrobię mu krzywdy.
- Nie twierdzę, że zrobisz – powiedział spokojnie Albus. – Tylko, że masz uważać.
Uśmiechnęła się lekko.
- Będę uważać.


 Bała się. Ale czego się bała? Czy tego o czym wspominała jej matka? Czy gdyby nie przeczytała tamtego pamiętnika, wszystko byłoby dobrze? Czy miała racje, nie wierząc w niego? Myśląc, że nie da rady jej zaufać?
 Szła korytarzem do sali muzycznej, którą on jej pokazał. Było to miejsce, które należało tylko do nich. Nic nie mogło tego zmienić.
 Gdyby się tamtego dnia nie odsunęła… pocałowałby ją?
 Weszła do sali i przez chwilę wpatrywała się w stary fortepian. Szukał tego miejsca specjalnie dla niej.
- Nie sądziłem, że tu przychodzisz…
Odwróciła się gwałtownie.
James stał naprzeciwko niej, z rękami w kieszeniach i przygaszonym wzrokiem.
Westchnęła.
- Chciałam zagrać – wyjaśniła.
- Zastanawiam się, czemu jestem taki wściekły… Powiedz mi… czemu jestem wściekły?
Zadrżały jej usta.
- Bo… nie możesz się z tym pogodzić?
Na jego usta wypłynął gorzki uśmiech.
- Czemu? Odpowiedz sobie na pytanie, czemu nie mogę się z tym pogodzić?
Pokręciła głową.
- Wiesz to! – powiedział niespodziewanie podnosząc głos. – Wiesz to, Arthemis!
- Bo…
- Powiedz!
Arthemis cała zlana potem zerwała się z łóżka. Oddychała gwałtownie, próbując złapać powietrze. Zakryła dłonią oczy i zapłakała. Gin wskoczył jej na łóżko i pomachał kocim ogonem. Zamiauczał próbując wsunąć pyszczek pod jej dłoń. Pogłaskała go i pociągnęła nosem.
- Znowu to samo, co kocie? – Ostatnio miała sny. Okropne sny. Zupełnie inne niż ten. Widziała w nich Jamesa, wściekłego, oskarżającego ją o to, że go kontroluje i szpieguje. Przypominała sobie co się stało gdy dowiedział się co potrafi. Był okrutny. Nie chciał jej słuchać i podejrzewał ją o najgorsze. Westchnęła i zerknęła na budzik stojący na szafce. - Czy kiedyś jeszcze będę spała dłużej niż cztery godziny? – szepnęła.
Jednak dopiero dzisiejszy sen zrobił w jej sercu dziurę wielkości pięści.
„Wiesz to!”
 Tak. Wiedziała czemu był taki wściekły. Wiedziała czemu nie mógł się z tym pogodzić. Wiedziała czemu ona teraz nie mogła znieść myśli, że mu pozwoliła myśleć, że jej na nim nie zależy w taki sposób.
 Byli w sobie zakochani.


 Arthemis spakowała najpotrzebniejsze rzeczy. Chciała mieć już chociaż to z głowy przed jutrzejszym wyjazdem na święta wielkanocne.
 Zeszła dopiero na obiad, bo od wczorajszej nocy jej żołądek po prostu nie chciał się uspokoić. Musiała sobie wszystko poukładać.
 Rozmawiała z Albusem, bo Lily i Rose skończyły jeść wcześniej. Przechodząc przez salę wejściową zerknęła na tablice ogłoszeń. Podeszła bliżej, bo wisiały na niej listy wartowników. Ponieważ zaraz po feriach rozpoczynał się następny nów, Delco wcześniej dał znać kto ma gdzie być. Bardzo rozsądniej.
 Chcieli znowu zrobić ten sam numer? Listy były bardzo ograniczone, więc zapewne tak. Arthemis miała nadzieję, że Delco tym razem zrezygnuje z cholernych kołków. Ale to znowu jej popsuje plany, wytropienia siedliska krwawych demonów.
 Rozmawiała o tym cicho z Albusem wchodząc po schodach. Na trzecim piętrze Albus powiedział, że musi coś jeszcze zabrać z biblioteki i przyjdzie za chwilę.
 Arthemis skinęła i wzięła głęboki oddech. Wiedziała, że James jest w Pokoju Wspólnym. Stwierdziła, że lepiej mieć już to za sobą. Miała wrażenie, że jej serce ma skrzydła, którymi zawzięcie uderza o klatkę piersiową.
 Weszła do salonu Gryfonów. James stał odwrócony do niej tyłem i rozmawiał z Leo Dawlishem.
 Przełknęła ślinę i podeszła do niego.
- James... – jak długo nie wymawiała jego imienia?
Odwrócił się zaskoczony. Jego oczy pociemniały, gdy na nią spojrzał.
- Co chcesz?
- Chciałam…
Albus wszedł do Pokoju Wspólnego i poszukał wzrokiem Arthemis, bo miała tu na niego czekać. Zauważył, że Fred i Lucas, patrzą na coś z niepokojem.
- James!! – radośnie, ze śmiechem w głosie Anabelle, objęła Jamesa w pasie i przechyliła głowę, spoglądając na niego rozjaśnionymi oczami, wyrażającymi otwarte zaproszenie, powiedziała: – Chodźmy się przejść!
 Arthemis zamarło serce. Był aż tak bardzo zakochany, że wytrzymał, aż miesiąc?
- Dobrze – powiedział James spokojnie, splatając z nią palce, ale patrzył przy tym na Arthemis.
 Spokojnie, powiedziała sobie. Po prostu na chwilę straciłaś rozum…
 Dobrze wiesz, że nigdy nie będziesz taka jak tamta dziewczyna.
- Chciałam ci powiedzieć, że masz wartę – powiedziała spokojnie, jakby właśnie dokładnie z tym do niego podeszła. – Pierwszą, zaraz po świętach. Na błoniach.
 James przyglądał jej się przez chwilę uważnie.
- Dzięki – rzucił w końcu.
Anabelle przez chwilę patrzyła na oboje. A potem wyciągnęła do niej rękę. James spojrzał na to lekko przestraszonym wzrokiem.
- Jesteś Arthemis, prawda? Kurcze, jesteś fantastyczna…
Arthemis uśmiechnęła się szeroko i uścisnęła jej rękę. Była z siebie dumna, że nie rzuciła Jamesowi spojrzenia pełnego wyższości. Co on myślał? Że ją pobije?
- Mnie też miło cię poznać – powiedziała.
- Słyszałam, że… - zaczęła Anabelle.
- Arthemis! Mówiłem ci, że mam tę książkę w dormitorium… - powiedział niespodziewanie Albus podchodząc do nich. – Chodź, dam ci ją.
 Arthemis uśmiechnęła się do Anabelle przepraszająco.
- Na razie – powiedziała i poszła za Albusem.
Tak będzie najlepiej. Tak będzie wręcz idealnie, powiedziała sobie. James przestanie chcieć od niej czegoś, czego nie może mu dać. I będą przyjaciółmi. A przecież o to jej chodzi. Prawda?
 Albus zamknął za nią drzwi dormitorium.
- Jesteś doskonałą aktorką – powiedział, ale w jego głosie nie było podziwu tylko nagana.
- O co ci chodzi?
- Nie wmówisz mi, że serce właśnie nie pękło ci na pół…
Podeszła do otwartego okna i łapczywie wdychała świeże powietrze. Oparła dłonie o parapet i zawiesiła głowę w geście rezygnacji.
- Czemu sobie to robisz? – rozległ się w pustym korytarzu głos Albusa. – Mogłabyś po prostu zdzielić go w ten głupi łeb.
- Za, co? – zapytała spokojnie Arthemis, patrząc na niebo.
- Jest moim bratem, ale to ślepy kretyn – powiedział.
- Al, ja osobiście mu powiedziała, że nic między nami nie będzie. Może robić co mu się podoba…
- Wcale nie twierdzę, że ty nie jesteś kretynką.
- Mam swoje powody – powiedziała cicho Arthemis.
- Aach, taak… - mruknęła Albus, jakby dopiero teraz zrozumiał. – Te twoje powody…- zacmokał. – Tchórz z ciebie i tyle.
- Gdybyś miał do stracenia tyle co ja, też byłbyś tchórzem – odparła ze złością Arthemis.
- A co takiego masz do stracenia? Nie chciałaś zniszczyć waszej przyjaźni i co ci z tego przyszło? Nie rozmawiacie ze sobą i śmiem twierdzić nie możecie się znieść…
- Przejdzie nam i wtedy wszystko…
- Co? – przerwał jej Albus. – Wróci do normy? Zastanów się nad tym dobrze…
- To i tak już nie ważne – powiedziała cicho Arthemis.
- Cierpiętnica z ciebie – rzucił Al, mając nadzieję, że Arthemis podejmie wyzwanie i obudzi się z tego letargicznego smutku, w którym się ostatnio nurzyła.
- Daj mi spokój – powiedziała zmęczona Arthemis i przeszła obok niego szybko.
 Wróciła do Pokoju Wspólnego. Od razu się skrzywiła, gdy dotarły do niej wymieszane emocje. Przymknęła oczy i szybko przeszła przez tłum, potrącając i będąc potrącana. Przedarła się na schody do dormitorium dziewcząt i westchnęła z ulgą. Już dawno nic nie zaszkodziło jej blokadzie. Przez ostatni miesiąc stała się taka słaba…

 James śmiał się z Anabell, która była uroczym towarzystwem, ale jego myśli jak na złość krążyły wokół Arthemis. Zastanawiał się, czy nie obeszło jej to, czy po prostu tak idealnie zagrała… Chciał sprawdzić co się dzieję. Ale nie poszedł. To już nie była jego broszka.
Od razu zauważył kiedy wróciła. Jakby miał jakiś cholerny radar nastawiony tylko na nią. Była trochę bledsza. Trochę bardziej zła i bolała ją głową, bo mrużyła oczy od światła. Nienawidził siebie za to, że tyle o niej wie.
 Zobaczył jak Lily wstaje i idzie za nią. Arthemis miała dużo przyjaciół, nie potrzebny był jej widać jeszcze jeden. Przełykając gorzki smak w ustach, sfrustrowany pocałował Anabelle.    

 Arthemis leżała na łóżku, wpatrując się w baldachim. Usłyszała jak otwierają się drzwi. Chciała mieć tylko pięć, cholernych minut spokoju!
 Lily usiadła po turecku na jej łóżku.
- Mogę cię o coś zapytać? – zapytała po chwili.
- Jeżeli musisz – westchnęła Arthemis.
- Czemu nie chcesz być z moim bratem? – zapytała Lily. – Znaczy wiem, że to kretyn. Jest strasznie gwałtowny i szybko się wścieka. Potrafi się obrażać o byle co, ale… wydawało mi się, że ci to nie przeszkadza… - Lily spojrzała na nią nieśmiało.
- Wiesz, czemu nie chciałam ćwiczyć z tobą boginów? – odparła Arthemis.
- Nie – odpowiedziała zdziwiona Lily.
- Bo w moim przypadku zamieniłby się w twojego brata – wyjaśniła.
- CO?! Boisz się, Jamesa?!
- Nie jego. Tego, że mnie znienawidzi…
- Uważasz, że to dostateczny powód?
- Według mnie tak. Na razie, pomimo wszystko, jeszcze mi ufa…
- Nie rozumiem – westchnęła Lily. – Ale może po prostu jestem jeszcze za młoda. A może nie rozumiem, bo chodzi o ciebie…
 Arthemis pociągnęła ją za rude włosy i powiedziała:
- Nauczę cię zaklęcia tarczy, co?
Lily się uśmiechnęła.
- Wolę ciebie niż ją – wyznała.
- Ten wybór, nie należy do ciebie… - odpowiedziała jej łagodnie Arthemis.


 Arthemis siedziała w przedziale razem z Lily, czekając na Rose i Albusa, którzy musieli spotkać się z resztą prefektów na chwilę.
 Arthemis czytała właśnie odręczne notatki Albusa. Eliksir Niezniszczalności połączony z zaklęciem tworzącym niebieski ogień?
 Czy to nie będzie za słabe, Al? – pomyślała.
 Arthemis? – usłyszała w głowie.
 Arthemis zamrugała gwałtownie rozglądając się po przedziale. Popatrzyła na drzwi, ale nikogo tam nie było. Wyjrzała na korytarz. Nikt tamtędy nie przechodził. Spojrzała zamyślona na Lily.
 Robi sobie ze mnie jaja? – pomyślała Arthemis.
 Kto sobie robi z ciebie jaja? – znowu głos w głowie.
 Z wrażenia aż klapnęła na siedzenie. Lily jej się przyjrzała.
- Coś się stało? – zapytała.
Arthemis pokręciła głową.
Albus? – zapytała w myślach.
Taak. Czemu gadasz w mojej głowie?
Szczerze mówiąc nie mam pojęcia…
No, to świetnie… Zaraz będę to pogadamy. Już idziemy
Dziesięć minut później Albus wszedł do przedziału i spojrzał na Arthemis zmrużonymi oczami. Nie spuszczając z niej wzroku, usiadł naprzeciwko. Po kilku minutach zapytał:
- Co to za nowa sztuczka?
- Mnie nie pytaj – mruknęła Arthemis.
- A kogo mam pytać skoro to twoja głowa gada do mojej?
Rose zmarszczyła brwi. Wymieniła z Lily zaniepokojone spojrzenia.
- Al, wdychałeś ostatnio coś? – zapytała ostrożnie.
- Ją zapytaj – odparł Albus. – Może czytać w moich myślach...
- Przecież wiemy – mruknęła Lily.
- Nie rozumiesz. Porozumiewamy się na odległość – wyjaśniła Arthemis.
- Jak? – zapytała Rose.
- Nie wiem – odpowiedział Albus i spojrzał na Arthemis wyczekująco.
- Ja też nie wiem. To się stało przez przypadek…
Albus przez bardzo długą chwilę się w nią wpatrywał.
- Słyszałaś coś? – zapytał.
- Nie. A co?
- Próbowałem coś do ciebie powiedzieć… Teraz ty spróbuj…
Arthemis zmarszczyła czoło i wzruszyła ramionami.
 Działa?
 Cholera, działa!! – usłyszała w głowie głos Albusa.
- Spróbuj z Rose – powiedział, ciesząc się jak dziecko.
Arthemis spojrzała na Rose. Po kilku minutach pokręciła głową. Rose patrzyła na nią z niepokojem.
- Co się dzieję? – zapytała.
- Nie słyszysz jej? – zapytał Albus zdziwiony. – Jakbyś miała ją w głowie?
- Oszalałeś? – mruknęła Rose.
- Ja też chcę! – powiedziała Lily.
Arthemis zapytała w myślach: Wychodzi ci już tarcza?
Ale Lily wpatrywała się w nią nadal wyczekującym wzrokiem.
- Też nie działa – mruknęła zawiedziona Lily po chwili.
- A czemu z tobą działa? – zapytała Albusa Arthemis.
- Czy to istotne? – zaśmiał się. – Ważne, że możesz mi podpowiadać na historii magii…
- Al!! – krzyknęła oburzona Rose.
- No, co? Przecież to oczywiste, że nikt się tego nie uczy… A Arthemis to wie, więc czemu z tego nie skorzystać?
- Mnie bardziej zastanawia jak ona to robi – odparła Rose.
- Tak jak was znajduje – odpowiedziała Arthemis. – Taki jakby… radar… Tak samo wiem, kiedy któremuś z was się coś stanie. Ale czemu to działa tylko na Ala?
- To niesprawiedliwe – mruknęła Lily.
- Ale frajda! – zaśmiał się Albus.
 Do końca podróży Albus latał po pociągu i mówił coś w myślach, a potem przybiegł i pytał o coś Arthemis, a ta musiała mu odpowiedzieć tak, żeby wszystko się zgadzało. Był tym naprawdę zachwycony.
 Gdy wysiadła na peronie, powiedział:
- Sprawdźmy jak to daleko sięga.
- Co?
- Nie rozłączaj się ze mną tak długo jak będziesz mogła – wyjaśnił.
Arthemis wzruszyła ramionami.
- Dobra.
Arthemis przywitała się z ojcem i uśmiechnęła się do rodziców Albusa i Rose.
- Co tam pani kapitan? Radzicie sobie z Delco? – zapytał ze śmiechem Harry Potter.
- Zmądrzał – odpowiedziała Arthemis.
- Mieliśmy taką nadzieję – stwierdziła Hermiona. – Sylfid to specyficzna osoba…
- Bardzo – przyznała jej rację Arthemis.
- A gdzie reszta? – zapytała zdziwiona Ginny Weasley.
- Byli w innym przedziale – wyjaśnił szybko Albus.
- Niedługo egzaminy co? – rzucił ze śmiechem Ron Weasley. – Zmora wszystkich studentów… O jest Hugo...
 Arthemis skinęła mu głową.
 Z przedziału wyszedł Lucas, który szybko się przywitał ze wszystkimi i odszedł do swojego ojca. Potem Arthemis zobaczyła Freda, który wysiadł z pociągu i wpadł na Valentine. Spojrzała na niego spłoszonym wzrokiem i odeszła bez słowa. Arthemis zmarszczyła brwi. Ale zaraz potem odwróciła się, żeby nie widzieć jak James całuje Anabelle. Wcale nie poprawiło to jej sytuacji, bo musiała spoglądać na rozdziawione w niezłym szoku oczy i usta pana Pottera, pani i pana Weasley oraz swojego własnego ojca. Tylko pani Potter wpatrywała się w Jamesa z niezadowoleniem.
 A potem było jeszcze gorzej, bo wszyscy oni równocześnie spojrzeli na nią. Zachowała idealny spokój.
 Pani Weasley patrzyła na nią ze współczuciem. Szlag by to!
 Poprawił jej się jednak humor, gdy pani Potter puściła do niej oko. Skąd wiedziała? Po chwili rozległ się jej oburzony krzyk:
- James!! Za grosz przyzwoitości! Doprawdy! Twoja babka spaliłaby się ze wstydu!! Co ty sobie myślisz, chłopcze…?!
Arthemis nie musiała widzieć reakcji Jamesa, żeby poczuć się lepiej. Podeszła do ojca.
- Chodźmy już – powiedziała cicho.
- Arthemis – zatrzymał ją na chwilę Albus, patrząc na nią sugestywnie. – Do zobaczenia – powiedział tylko.
 Spokojnie, pamiętam… - odpowiedziała mu w myślach. Uśmiechnął się zadowolony.
 Okazało się, że ojciec ma dla niej niespodziankę. Stwierdził, że potrzeba jej nowych ciuchów (chociaż stare uważała za całkiem dobre), więc wyruszyli do Londynu.
 Jej kontakt z Albusem urwał się dopiero godzinę później, gdy on już był w swoim domu, a ona udała się poza miasto, w drogę do domu.


 Arthemis zamknęła za sobą drzwi do domu i została od razu powalona, przez zwaliste cielsko labradora.
- Ja też tęskniłam – powiedziała cicho, głaszcząc go, gdy ułożył się na jej kolanach i najwyraźniej nie miał zamiaru ruszyć…
 Ojciec przykucnął obok niej.
- Chcesz o tym pogadać?
- Chyba już wyczerpałam temat – odpowiedziała cicho.
- Czy dlatego mnie wtedy pytałaś, czy byłem w stanie skrzywdzić mamę?
Gdy nie odpowiedziała, westchnął głęboko i poirytowanym głosem zapytał:
- Wiesz jak trudno facetowi wychować nastoletnią dziewczynę?
Uśmiechnęła się na chwilę szeroko.
Jej ojciec złapał ją za brodę i powiedział:
- Gdy ktoś cię pokocha, tak naprawdę, nic innego nie będzie miało znaczenia. Będzie cię kochał, chociażbyś podarowała mu ostatni pocałunek, spychając go w przepaść…
- Wiem.
- Ale nie wierzysz w to, że może ciebie to dotyczyć?
- Nie bardzo – szepnęła.
- Chodzi o Jamesa, czy o ciebie?
Arthemis się zarumieniła i spuściła oczy. Tristan się zaśmiał.
- W porządku jeżeli nie chcesz o tym ze mną rozmawiać…
- Serio?
- Tak. – Pan North wstał. – Zdejmij buty. Cieszę się, że nie ma już śniegu, ale to błoto jest koszmarne...
 Arthemis zaśmiała się.
- Dobrze, mamusiu – rzuciła złośliwie. Ojciec posłał jej przez ramię ostrzegawcze spojrzenie.

 Słowa ojca dały jej do myślenia, więc Arthemis znalazła sobie zajęcie. Już raz się przejechała na zastanawianiu… Nie chciała powtórki sprzed wyjazdu. Z resztą, teraz to i tak nie miało sensu. James i Anabelle idealnie do siebie pasowali. Otwarci, towarzyscy i bezpośredni. Nie będzie się więc wtrącała.
 Najpierw wzięła mapę wyspy Arron, gdzie mieszkała, a potem wyjęła z torby mały guzik, na który było rzucone zaklęcie i przykleiła go na super mocny magiczny klej ojca Freda do obroży Archera. Przypomniała sobie o nim, gdy zobaczyła raz Flinta w Wielkiej Sali. James przykleił go raz do ściany na ten klej… Jak sama nazwa wskazywała był SUPERMOCNY.
 Potem poprosiła ojca, żeby powiązał guzik z mapą w zaklęciem tropiciela. Zrobił to z pewnymi oporami…
 Potem wybrała się z Archerem na spacer, uważnie obserwując mapę. Każdy metr, który przebiegł pies, był idealnie rejestrowany na mapie. Jakby jakiś magiczny ołówek wyznaczał szlak. Niesamowite.
 Tylko trzeba było mieć właściwą mapę… Hmm, tak to mógł być problem…
 Napisała do Albusa i Rose, żeby też zaczęli szukać mapy okolic Hogwartu, szczególnie gór.
 Odpowiedź przyszła szybko.
 Albus napisał:

Arthemis,
Hagrid ma taką mapę. Zna góry i las jak nikt inny.
Pewnie ci ją pożyczy, jak z nim pogadasz…
Według moich obliczeń nasz kontakt zerwał się dopiero po 50 kilometrach.
Ekstra, nie!?
                               Albus


 Tydzień w domu zleciał jej zbyt szybko. Nie zdążyła się tym nacieszyć, a już trzeba było wracać. Nie chciała powrotu do tej depresyjnej atmosfery, której sama była źródłem, a która pewnie męczyła bardziej jej przyjaciół niż ją.
 Ojciec kroił warzywa do sałatki gdy weszła. Usiadł naprzeciw niego przy stole.
- Tato… - zaczęła. – Chciałabym, żebyś na urodziny podarował mi życzenie…
- Co? – jej ojciec uniósł brew, spoglądając na nią ostrożnie. – Ale ja już mam dla ciebie prezent.
- Serio?! – zdziwiła się. – No to zaciągnę kredyt na gwiazdkę…
- Jakoś strasznie ci zależy na tym życzeniu – mruknął podejrzliwie. – Czego chcesz?
- Chcę, żebyś dał mi, to o co cię poproszę, bez względu na to, co to będzie – wyjaśniła lekkim tonem, wstając i biorąc jabłko.
- Jak na przykład korona obecnej brytyjskiej królowej? Teoretycznie mógłbym ją ukraść, ale nie gwarantuje, że Minister Magii byłby zadowolony…
- Obiecuję, że to nie będzie nic tak trudnego – powiedziała ze śmiechem.
- Coś podejrzanie ci na tym zależy – mruknął Tristan wodząc za nią wzrokiem.
Wzruszyła ramionami.
- Co ci szkodzi?
- Ty coś knujesz – powiedział z pewnością.
- Ja? – uśmiechnęła się anielsko.
- Czemu mi nie powiesz o co ci chodzi? – zapytał.
- Bo jeszcze nie wiem czego chcę. Tylko się asekuruję…
- Więc jak już się dowiesz, to ci powiem, czy to możliwe – odpowiedział, machnął różdżką, a do rondla w którym gotował się sos, wpadły zioła.
- Dobra – mruknęła ponuro i ruszyła do drzwi.
- Nie waż się dąsać – zawołał za nią.
- Wiem, wiem. Idę pograć – odkrzyknęła.
 Zmrużył oczy. Cóż gdyby lubiła tęcze i jednorożce to by jej obiecał co by tylko chciała. Ale jego dziecko wolało noże, potwory i samobójczy wyczyny na miotle, więc wolał nie ryzykować…
 Następnego dnia zawiózł ją do Londynu na pociąg. Gdy stali przed czerwoną lokomotywą, wręczył jej pudełko.
- Co to?
- Nie zobaczymy się, wiec daje ci prezent urodzinowy już teraz.
- To buty? – zapytała podejrzliwie, oceniając rozmiary pudełka.
- Sama zobacz.
Arthemis otworzyła wieczko pudełka. Były w nim buty. Czerwone tenisówki aż do kostek. Ale nie byle jakie tenisówki. Każdy z butów miał skrzydełka, które się delikatnie poruszały.
- Czy to…
- Tak latają – powiedział ze śmiechem, na widok jej oszołomionej miny pan North. – Tylko proszę, nie rozbij sobie nosa, gdy będziesz je zakładać za pierwszym razem…
- Znam zaklęcie, naprawiające nos – uspokoiła go. Potem zarzuciła mu ręce na szyję, mówiąc: - Dziękuję. Są obłędne.
- Tak myślałem, że ci się spodobają – odpowiedział. – W Grecji mają tego pełno… Tylko się nie rozpędzaj, podobno są strasznie szybkie... – poprosił.
- Dam radę – zapewniła go.
- Nigdy nie sądziłem inaczej – mruknął do siebie.
Odwróciła się, chcąc już wejść do pociągu.
- Arthemis?
Zerknęła przez ramię. Pan North wyglądał jakby walczył z samym sobą.
- Obiecuję na 90% się zgodzę.
Uniosła brwi i wyciągnęła do niego mały palce prawej ręki.
- 90 procent? Obiecujesz?
Zahaczył swoim małym palcem o jej palec.
- Obiecuję.
- Asekurujesz się z tą 90…
- To życzenie to też podobno asekuracja – odpowiedział patrząc na nią wyzywająco.
Uśmiechnęła się zadziornie.
- Jesteś najlepszy – zaśmiała się w końcu i wskoczyła do wagonu.
 Machała mu dopóki nie zniknął jej z oczu.

3 komentarze:

  1. Swietny wpis, szkoda ze Valentine zerwała z Fredem, byliby swietna parą. James będąc z Anabell nie tylko Arthemis łamie serce ale rowniez samej Anabelle nie będąc zaangażowanym w 100%

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    wspaniały rozdział, buu Valentine zerwała z Freddem bo się przestraszyła, że straci "wolność", James bardzo szybko nam tutaj po cieszył, i te zszokowane miny pięknie... czyżby ta możliwość porozumienia się w myślach między Arthemis a Albusem miała coś wspólnego z przysięgą krwi...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, buu czemu? Valentine zerwała z Freddem bo co? przestraszyła się, że straci "wolność", czyżby ta możliwość porozumienia się w myślach między Arthemis a Albusem miała coś wspólnego z przysięgą krwi...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń