Przeszukiwanie biblioteki szło teraz znacznie
szybciej. O wiele, wiele szybciej. W końcu co siedem osób to nie jedna. No,
sześć, bo Albus nadal uparcie odmawiał spotkania twarzą w twarz z panną Tate. Jednak
ostatnia kwarta księżyca zbliżała się wielkimi krokami, a oni nie byli nawet o
cal bliżej odkrycia tożsamości potworów.
W końcu Arthemis świadoma tego, że nie zdołają
się dowiedzieć niczego więcej, wysłała do Severina list, żeby przybył na skraj
lasu w czwartkowy poranek, gdyż mieli wtedy lekcję opieki nad magicznymi
zwierzętami.
Jednak Albus uświadomił jej, że będzie im
potrzebna przykrywka, żeby nikt nie zauważył, że nie ma ich na następnej lekcji.
Arthemis przez dłuższą chwilę o tym myślała, a potem rozwiązanie pojawiło się
znikąd.
Pobiegła poszukać Jamesa. Dorwała go na
czwartym piętrze.
- Mam sprawę –
powiedziała, odciągając go od tłumu, zmierzającego na obiad do Wielkiej Sali.
- Jaką? – zapytał,
gdy cała hałasująca wrzawa przeszła.
- Chcę od ciebie
pożyczyć dwie klonujące bombki… - wyjaśniła.
- Acha… a mogę
wiedzieć po, co ci one? – zapytał podejrzliwie. – I po, co aż dwie?
- Jedna dla
mnie, jedna dla Albusa. Musimy się urwać z lekcji zaklęć, żeby porozmawiać z
centaurami.
James prychnął.
- I ty myślisz,
że ci to ułatwię? Wlezienie do Zakazanego Lasu? Już ci raz coś powiedziałem…
- Przecież to
nic niebezpiecznego – przerwała mu Arthemis swobodnie, jednak gdy widać było,
że James nie odpuści, spoważniała. – Nie wejdziemy daleko. Musimy przecież
wrócić szybko do zamku. Dobrze wiesz, że muszą zostać ostrzeżeni…
Przez dłuższą
chwilę patrzył na nią zamyślony.
- I weźmiesz ze
sobą Albusa? – upewnił się, jednak nadal z niezadowoleniem.
- Obiecuję –
zapewniła go, kiwając głową.
- Dobrze –
odparł, jednak podejrzanie łagodnym tonem. – Pozostaje jednak kwestia… co mi za
nie dasz…?
- Słucham? –
zdziwiła się Arthemis.
- Są moje. Ty
ich potrzebujesz. Więc pytam, na co chcesz je wymienić? – mruknął cicho,
patrząc na nią w dziwnie intensywny sposób i coraz bardziej sprawiał, że się
cofała. Aż w końcu oparła się o chłodny mur, zablokowana przez jego lekko
rozbawioną postać.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. W jej umyśle
zapanowała na chwilę pustka idealna. Czego on od niej chciał?
- No, North, co
mi dasz? – wyszeptał i nachylił się do niej. Arthemis odruchowo rozchyliła
usta.
- James! James!
Arthemis mogłaby
przysiąc, że James zgrzytnął zębami i zrezygnowany opuścił głowę, zanim
wściekle odwrócił się do dwójki chłopców, którzy biegli korytarzem.
- Nie, no to się
nie może dziać naprawdę – mruknął do siebie z niedowierzaniem. - Zjeżdżać! –
warknął.
- Pomóż. Błagam
cię, James!! – jęknął jeden złotowłosy chłopak.
- Matka nas
zabije! Już nas ściga! – dodał płaczliwie drugi.
Arthemis po
chwili rozpoznała w nich Lorcana i Lysandra Scamanderów. James patrzył na nich
nadal nieprzejednanym wzrokiem, jakby popsuli mu jakąś wyjątkowo dobrze uknutą
intrygę. Co się z nim działo?
Stanęła więc przed nim i zapytała:
- Co się stało?
- James, ukryj
nas! – krzyknęli jednocześnie bliźniacy.
- Przykleiliśmy
profesor Sinistrę do krzesła. I ona wie, że to my! – wykrztusił w końcu Lorcan,
a może był to Lysander?
- Mama już nas
dogania! – dodał zrozpaczony drugi z bliźniaków.
W tym momencie
na korytarzu rozległy się szybkie, nerwowe kroki.
Lorcan i
Lysander spojrzeli po sobie przerażeni.
Arthemis się
rozejrzała. W pobliżu nie było żadnego tajnego przejścia… ale… Spojrzała z
namysłem na Jamesa. Cóż teoretycznie to mogło się udać…
- Szybko –
powiedziała i zaklęciem otworzyła zamknięte drzwi klasy i weszła do niej
ciągnąc za sobą niezadowolonego Jamesa i zaskoczonych chłopców. – Pod biurko i
siedzieć cicho.
- Jesteś
beznadziejna – zajęczał jeden z bliźniaków.
- Przecież ona
nas tu od razu znajdzie! – dodał drugi.
- Zamknąć się –
powtórzyła groźnie.
- Naprawdę
Arthemis, nie umiesz przeprowadzić dobrej dywersji – zgodził się z chłopcami
James.
- Jeszcze
zobaczymy – odparła, a potem niespodziewanie stanęła na palcach, zarzuciła mu
ręce na szyję i przytuliła się do niego.
James oniemiał.
- Arthemis, co
ty…
- Cicho bądź i obejmij
mnie – poleciła mu szeptem.
Kroki było słychać coraz bliżej. A James nadal
czuł osłupienie.
- James! –
szepnęła zniecierpliwiona Arthemis. – Rusz się!
Na twarzy James pojawił się zadziorny uśmiech.
Zamknął wokół niej ramiona i mocniej ją do siebie przycisnął. Skoro sama wpadła
na ten pomysł nie miał zamiaru się ograniczać…
Z sercem
Arthemis działo się coś dziwnego. Waliło jakby miało zaraz wyskoczyć z piersi.
A potem James ogarnął jej włosy do tyłu, nachylił się i pocałował ją powoli w
szyję.
- C-co ty
wyprawiasz? – wyjąkała szeptem Arthemis.
- To był twój
pomysł – przypomniał jej szeptem, z ustami nadal dostatecznie blisko jej skóry,
by mogła poczuć jego ciepły oddech. – Skoro mamy udawać zakochanych,
przynajmniej zróbmy to dobrze…
Arthemis czuła, że cało jej ciało drży, ale
nie było to nieprzyjemne uczucie. Czym on pachniał? Czemu jego zapach sprawiał,
że jej skóra robiła się wilgotna?
Drzwi sali otworzyły się z hukiem, odbijając
od ściany.
- Mam was! – krzyknęła profesor Scamander, a
potem wytrzeszczyła oczy i się zaróżowiła. – Oj… przepraszam… ja… Widzieliście
może…
James podniósł głowę na swoją ciotkę i uniósł
brew.
- Eeee… to ja… -
Luna Scamder jak najszybciej mogła uciekła z klasy, zamykając za sobą drzwi.
Pomimo tego Arthemis i James nadal stali
złączeni w uścisku. Arthemis miała wrażenie, że czas się zatrzymał. Być tak
blisko niego, było czymś… zadziwiająco naturalnym. Podobał jej się jego dotyk.
Arthemis przesunęła dłonie z barków na pierś Jamesa. Ich spojrzenia się
spotkały. James ujął jej twarz w dłonie. Zacisnęła dłonie na jego koszuli,
czekając…
- To było
świetne!
Arthemis i James
jednocześnie od siebie odskoczyli.
- Jednak nie
jesteś taka beznadziejna – stwierdził Lysander, wychodząc spod biurka.
Arthemis nie
potrzebowała swoich nadnaturalnych zdolności, żeby widzieć czerwoną mgiełkę
wściekłości unoszącą się nad Jamesem. Sama musiała sobie poradzić z dziwnym,
przytłaczającym uczuciem niedosytu.
James podszedł energicznie do chłopców i
złapał każdego za ucho.
- Następnym
razem, jak dacie się wykryć, to wasza matka, będzie waszym najmniejszym
problemem – warknął, prowadząc ich do drzwi.
- Ale James…
- Przecież my
tylko…
- Myśleliśmy,
że…
- Zjeżdżać póki
jestem w dobrym humorze – powiedział i wyrzucił ich za drzwi. Za pomocą
głębokiego oddechu próbował się pozbyć frustracji.
- Nigdy bym o
tym nie pomyślała – zaśmiała się cicho Arthemis i zrozumiał, o czym mówi, gdy
zauważył, że dotyka swojego ucha.
Wzruszył ramionami.
- Skoro działa
na Freda, zadziała również na tę dwójkę.
- Działa na
Freda? – Arthemis zaśmiała się złowieszczo. – Dobrze wiedzieć…
- Arthemis, co
do naszej wymiany… - powiedział James wolno, wiedząc już, czego od niej chce.
- Właśnie mi się
przypomniało, że przefarbowałeś mi włosy i do tej pory nie spotkała cię
zasłużona kara… - powiedziała Arthemis mimochodem.
James otworzył
usta ze zdumienia, a potem westchnął ciężko.
- Dobrze. Dam ci
te cholerne kulki…
- Dziękuję –
odparła nad wyraz radośnie i błyskawicznie ruszyła do wyjścia.
Musiała
odetchnąć. I to szybko. Boże, czemu nadal czuła jego zapach?
Następnego dnia przy śniadaniu Albus, Rose i
Arthemis omawiali plan.
- Odmierzaj czas
dokładnie od dziewiątej czterdzieści – poinstruowała Arthemis. – Pięćdziesiąt
minut.
Albus włożył kuzynce do rąk kilka
dwukolorowych pastylek.
- To Krwotoczni
Truskawkowe. Daj to klonowi Arthemis i wyprowadź nas z sali.
- Spokojnie,
dogadasz się z nimi. To prawie tak samo jakbyśmy my tam byli – uspokoiła ją
Arthemis.
- Nie mogę
uwierzyć, że to robię – mruczała do siebie Rose, chowając pigułki do torby. –
Przecież jestem prefektem.
- Ja też –
powiedział urażony Albus.
- Nawet mi o tym
nie przypominaj – odparła i mamrocząc pod nosem wróciła do picia herbaty, a
Arthemis i Albus wstali by udać się na lekcję opieki nad magicznymi
stworzeniami.
Hagrid pokazywał im tym razem młode
jednorożce, więc lekcja upłynęła im w szybki i przyjemny sposób. Jednak, gdy
Arthemis pogłaskała jedno ze zwierząt po srebrzystej sierści miała wrażenie, że
czai się w nim jakiś głęboko skrywany lęk.
To tylko potwierdzało jej obawy.
Po lekcji udali, że idą w kierunku zamku razem
z resztą uczniów, ale będąc za chatką Hagrida, zatrzymali się, a Arthemis
wyjęła z torby dwie wypełnione dymem kulki. Podała mu jedną.
- W jaki sposób
je zdobyłaś?
- Po prosu. Dał
mi je…
- Dał ci je? –
zapytał z niedowierzaniem Albus.
- Czemu cię to
dziwi? – odparła, marszcząc brwi.
- Nie zdajesz
sobie sprawy, jak długo James potrafi kłócić się o kawałek czekolady…
- To jedzenie –
Arthemis machnęła lekceważąco ręką.
- Albo o jedną ze swoich zabawek. Jak byliśmy
dziećmi niczym nie chciał się dzielić… - powiedział Albus nieustępliwie. – Więc
czego chciał w zamian?
Arthemis się
zarumieniła. Czemu Albus się do tego przyczepił?
- Niczego…
- Nie wierzę ci.
Jeżeli to coś wrednego to ewentualnie mogę się z nim pokłócić…
- Nie, naprawdę
nic się nie stało – powiedziała szybko Arthemis.
- Zachowujesz
się podejrzanie – oznajmił Albus, przyglądając się jej zarumienionej twarzy.
- A ty przestań
drążyć. Po prostu przypomniałam mu, że przefarbował mi włosy i nadal nie
oderwałam mu żadnej kończyny, więc powinien mi się odwdzięczyć…
- Aha –
powiedział Albus, wzruszając ramionami. – Mogłaś tak od razu.
- Cicho już
bądź! Rose zaraz zacznie odliczać czas. – mruknęła i rzuciła kulkę pod swoje
nogi. Ogarnęła ją chmura dymu, przez którą zaczęła kaszleć.
Po chwili z dymu obok niej uformowała się
identyczna do jej postać. Obydwie zamrugały jednocześnie.
Arthemis 2 uśmiechnęła się drwiąco,
spoglądając na Albusa.
- Mógłbyś się
pośpieszyć – oświadczyła chłodno.
- Wyjęłaś mi to
z ust – powiedziała rzeczywista Arthemis.
- Was dwie to
już za dużo – stwierdził Albus z przerażoną miną. Rozbił swoją kulkę pod
nogami. Jego postać spowił dym, a po chwili obok niego pojawił się drugi Albus.
Spojrzał na zegarek.
- Zaklęcia
zaczynają się za pięć minut. Co my tu jeszcze robimy? – zapytał.
- On
przynajmniej nie traci czasu – oznajmiła Arthemis chwytając Albusa pod łokieć i
ciągnąc w kierunku zamku. – Wiecie, co robić – dodała, parząc na nich jak
dowódca na żołnierzy.
Prawdziwa Arthemis założyła ręce na piersi.
- Jest irytująca
– stwierdziła.
- Co ty nie
powiesz – mruknął Albus.
Zawrócili w przeciwną stronę i pobiegli
ścieżką w głąb Zakazanego Lasu.
- Minęło już
dziesięć minut – zauważył nerwowo Albus, gdy szli. – Może Severin nie
przyjdzie?
Lecz w tym momencie rozległ się stukot kopyt
na ziemi. Z oddali zobaczyli dwa centaury. Nie było wśród nich Severina, za to
Arthemis rozpoznała Diona i Firenzo.
- Zaskoczyła nas
twoja wiadomość, Współczująca – powiedział cicho Firenzo skłaniając głowę.
Zerknął na Albusa i zamrugał ze zdziwienia. – Powiedziałbym, że jesteś Harrym
Potterem, gdybyś nie wyglądał tak młodo…
- Jestem Albus.
Młodszy syn.
- Ach, tak. Albus…
twój ojciec to sentymentalny człowiek – mruknął cicho centaur, kładąc nacisk na
jego imię.
- Wybaczcie, ale
nie mamy dużo czasu – przerwała im Arthemis. – Nie wiemy, czy wam to coś
pomoże, ale chcemy, żebyście wiedzieli to, co my…
Albus skinął głową,
żeby potwierdzić jej słowa.
- Do następnych
ataków dojdzie w tę sobotę.
- To już wiemy –
westchnął centaur. – Zrozumieliśmy to po ostatnich porwaniach.
- A to, że ogień
je zabija, też wiecie? – zapytała Arthemis.
- Ogień?-
zapytał Dion, unosząc brwi. Wymienił spojrzenie z Firenzo.
- Tak. Jak każde
naturalne światło. Dlatego nie wychodzą ani jak świeci słońce, ani gdy na
niebie widnieje księżyc – wyjaśniła Arthemis.
- Ale co to
jest? – zapytał Firenzo.
Albus zrobił przygnębioną minę.
- Nadal nie
wiemy. Szukamy jakiś informacji, skąd tak nagle się wzięły i czemu akurat
teraz…
- To pomoże nam
się obronić – westchnął Dion. Skoro ogień je odstrasza, będziemy mieli jakieś
szanse…
Albus pogrzebał chwilę w torbie i wyciągnął
sporych rozmiarów słoik z jakimś żółtym proszkiem. Podał go centaurowi.
- To proszek
Prometeusza – wyjaśnił. – Możecie zatoczyć nim krąg i podpalić, a ogień będzie
się cały czas utrzymywał.
- Dopóki nie
zajdzie słońce, jesteście bezpieczni – dodała Arthemis.
- Nie wiem, co
powiedzieć – mruknął Firenzo. – Nie sądziłem, że naprawdę się tym zajmiecie… Że
wam na to pozwolą…
- Nie pozwolili
– zaśmiała się Arthemis. – Ale tak czy inaczej nie mogą nas powstrzymać…
Centaur skłonił
przed nimi głowę.
- Jesteście
zadziwiający. Twój ojciec i jego przyjaciele też mnie tak zadziwiali – mruknął
z lekkim uśmiechem.
- Musimy iść –
westchnął Albus, patrząc na zegarek. – Mamy dwadzieścia minut, a musimy się
dostać do zamku niezauważeni…
- Dziękujemy za
wszystko – powiedział Dion.
- Nie ma za co –
odparła Arthemis. – Uważajcie na siebie. I dajcie im popalić…
Centaur
zachichotał i pomachał im, gdy odchodzili szybko ścieżką.
Rose gryzdając nerwowo na lekcji Zaklęć z
wręcz obsesyjnym zaangażowaniem zerkała na zegarek. Obok niej Arthemis-klon
znudzonym wzrokiem wpatrywała się w uczniów próbujących użyć zaklęcia
zmniejszającego. Cóż – jej udało się to za pierwszym razem.
Z drugiej strony Albus-klon chyba przysypiał
na książce.
Na Boga, czy tylko ona się tym przyjmowała!?
Jeszcze trzy minuty…
- Arthemis, przygotuj
się – szepnęła do klona, siedzącego po jej prawej stronie.
Arthemis powoli
na nią spojrzała z uniesioną brwią.
- Na co?
Rose otworzyła
usta ze zdziwienia.
- No, musisz
wziąć tabletkę, żeby nas stąd wyprowadzić.
- Nigdy –
Arthemis spojrzała znowu w okno. – Wiesz, że nie cierpię leków.
Rose zbaraniała.
Tego się nie spodziewali. Rzeczywiście klon zachowywał się jak Arthemis, ale
chyba nie miał żadnego pojęcia o jej zadaniu i o ile się Rose nie myliła, nie
miał również jej zdolności. Co nie przeszkadzało mu odziedziczyć wszystkich jej
irytujących wad i spojrzeń.
Co tu robić?! Co robić?! – w umyśle Rose
nastał chaos i panika. W jaki sposób zmusić Arthemis do wyjścia z klasy?!
Odwróciła się do drugiego klona.
- Albus, ona nie
chce zjeść tabletki – poskarżyła się.
Al podniósł
głowę z książki i spojrzał na nią niechętnie.
- Co ty Arthemis
nie znasz? – odparł. – Przecież ona nienawidzi leków.
- Ale przecież
musimy wyjść z klasy! – powiedziała nerwowo.
- A… no tak…
- Arthemis, weź
cukierka, proszę cię – powiedział cicho do Arthemis.
- Nie. Nie lubię
krwawić. To osłabia – odparła nawet na niego nie spojrzawszy.
- Pójdę po
Jamesa… - zaryzykował Albus groźbę.
- Wątpię –
odparła znudzona. – Nie wyjdziesz z lekcji…
- Ale my musimy
wyjść z lekcji! – syknęła znerwicowana już Rose.
Co zmusiłoby Arthemis, do wyjścia z klasy?
Hmm…
Rose spojrzała
na małą dwukolorową pigułkę w swojej ręce i westchnęła.
- Albus weź ją –
poprosiła jeszcze z nadzieją.
- Nie –
odpowiedział. – Muszę pilnować Arthemis… Bo jeszcze znowu zrobi coś głupiego…
Samobójczyni jedna…
Rose pokręciła z niedowierzaniem głową. Może i
znali swoje schematyczne zachowania, ale na pewno to nie byli oni. Tylko ktoś
kto ich nie zna by się nie poznał.
A ona traciła czas. Za pięć minut oni zniknął
i wtedy wszystko się wyda.
- Arthemis,
wyprowadźcie mnie z sali, dobrze? – poprosiła i zanim Arthemis zdążyła ją
powstrzymać połknęła czerwoną część pigułki.
Krwotoczna Truskawkowa zadziałał natychmiast
powodując potężny krwotok z jej nosa, brudzący całą jej szatę.
Arthemis i Albus uporali się z tym szybciej
niż podejrzewała. Nawet jeżeli to były klony to i tak działanie mieli w krwi.
Albus od razy zwrócił uwagę profesor Alexander
tłumacząc jej szybko, co się stało, a w tym czasie Arthemis trzymając Rose pod
ramię była już w połowie drogi do drzwi. Po chwili dobiegł do nich Albus, w
biegu wyjmując z torby paczkę chusteczek. Podał je Arthemis, która szybko
zaczęła przykładać je Rose do nosa.
Gdy już byli dość daleko od sali zaklęć. Rose
wyrwała im się i wzięła drugą część tabletki, którą niczym talizman trzymała w
ręce.
- Po, co to
zrobiłaś idiotko?! – krzyknął Albus.
- To było
niebezpieczne Rose – mruknęła niezadowolona Arthemis, ocierając ją z krwi.
- Prosiłam
ciebie, ale nie chciałaś…
Na twarzy
Arthemis-klona odmalowało się poczucie winy.
Eeech,
rzeczywiście do pewnego stopnia, te klony były identyczne…
- Już się dobrze
czujesz? – zapytał ją Albus.
- Tak. Nic mi
nie jest – odparła szybko Rose.
Usłyszała
szybkie kroki na korytarzu.
- Rose?! –
krzyknęli jednocześnie Albus i Arthemis, biegnąc w jej stronę.
- Czemu jesteś
cała we krwi?! – zapytała przerażona Arthemis.
- Bo twój klon
strzelił focha – odpowiedziała Rose, ocierając się z krwi. – Powiedziała, że
krwotok osłabia i nie lubi leków.
Arthemis spojrzała chłodno w swoją własną
twarz.
- Myślałam, że
klony będą mądrzejsze – stwierdziła.
Jej klon
wyraźnie otworzył już usta, by jej coś odpowiedzieć, ale nagle zaczęła szybko
ruszać palcami u rąk a na jej twarzy odmalowało się prawdziwe przerażenie.
- Co się ze mną dzieje?
– zapytała z paniką.
- Znikaj marna
kopio – powiedziała Arthemis ze złośliwym uśmiechem. – W życiu nie
powiedziałabym nic takim tonem…
I rzeczywiście druga Arthemis blakła coraz
bardziej, aż znikła zupełnie.
Albus-klon patrzył na nią ze spokojem, a potem
westchnął.
- Chyba kolej na
mnie.
I rzeczywiście
jego kruczoczarne włosy przemieniły się w biel, a potem w srebro, a w końcu
przezroczyste jak cała reszta jego postaci. On też zniknął.
- No i po
wszystkim. Centaury ostrzeżone, klony wyparowały – odetchnął Albus. – Możemy
wracać na lekcję.
Rose rzuciła mu się w ramiona.
- Tak się
cieszę, że to już naprawdę wy! Oni byli straszni! – krzyknęła na granicy łez.
- Ale świetnie
sobie poradziłaś – powiedział Albus i nieporadnie poklepał ją po plecach.
- Hmm, mogliśmy
się domyśleć, że klony będą powtarzały tylko nasze schematyczne działania. To
naprawdę nie jest dobre narzędzie, raczej zwykła zabawka – myślała na głos
Arthemis, gdy ruszyli w powrotną stronę do Sali Zaklęć.
- Ale
przynajmniej nikt nie poznał różnicy – oznajmił Albus.
- Ja poznałam! –
krzyknęła oburzona Rose.
- Tak, tak –
powiedziała uspokajająco Arthemis. – Wiemy…
Wieczorem do Arthemis do dormitorium
przyleciała wielka szara sowa. Zdziwiona otworzyła jej okno, żeby mogła ogrzać
się po przebywaniu na lodowatym wietrze.
Odebrała od niej list i szybko przebiegła po
nim wzrokiem.
- Od kogo to? –
zapytała zdziwiona Lily, stając za nią.
- Od Marcela.
Mówi, że może odebrać Gina jutro – wyjaśniła.
- Co?! –
krzyknęła rozczarowana Rose, trzymając na kolanach wielkiego szmaragdowego
kota. – Ale…
- Nie chcesz go
oddać? – zapytała ze śmiechem Arthemis. – Kto by pomyślał, że do tego dojdzie…
- Wiesz, to
jedyne zwierzę, którego się nie boję – powiedziała Rose, przytulając twarz do
miękkiego futerka kota.
Arthemis przez
chwilę się jej przypatrywała.
- Wiesz, on
zawsze może się przemienić w coś innego, jak niedźwiadek, czy… nawet smok… to
już nie są takie przytulne zwierzątka.
- Pomimo tego
się zmieni – powiedziała wolno Rose. – To nadal będzie Gin. Nie zrobi mi
krzywdy…
Arthemis się
zamyśliła, a potem usiadła na łóżku z kawałkiem pergaminu i piórem.
- Tak sobie
myślę – odezwała się Lily, - czy nie powinniśmy też jakoś ostrzec wioski?
- Nie uwierzą
nam – powiedziała przygnębiona Rose. – Dorośli mają zadziwiającą umiejętność
ignorowania wszystkiego, co mają młodsi do powiedzenia, nawet jeżeli to prawda.
Arthemis pogrążyła się w myślach. Może jednak
dałoby się coś zrobić? Wzięła do ręki pióro i zaczęła szybko pisać. Napisanie
całego listu zajęło jej ponad piętnaście minut. Gdy skończyła, zalakowała go,
zabezpieczyła i przywiązała do nóżki sowy.
Po chwili ptaka już nie było, ale Arthemis
miała na twarzy niemal zadowolony uśmiech.
- Co zrobiłaś? –
zapytała Lily.
- Opisałam
wszystko Marcelowi. Wyjaśniłam mu sytuację i zaproponowałam, żeby przeszedł się
kilka razy po wiosce i jakoś tak bez konkretnego powodu rozsiał plotkę o tym,
że podobno one się boją ognia. Dla niego to idealne zadanie. A ludzie prędzej
uwierzą w plotkę niż w prawdę…
Następnego dnia, a pozostało wtedy już tylko
dwa dni do nowiu księżyca i uczty w Noc Duchów, dostała odpowiedź.
Arthemis,
Nie mogę uwierzyć, że nawet ten głupi kocur
mnie zdradził!
Ale nich już będzie, skoro twoja przyjaciółka
się do niego tak przywiązała
To niech go zatrzyma.
A co do zadania masz jak w banku, że zostanie
wykonane.
Uważaj na siebie.
Marcel
Arthemis
uśmiechnęła się pod nosem, patrząc na wymyślny podpis Marcela z wieloma zawijasami.
Ten człowiek miał skłonność do przesady. Ale uwielbiała go.
Fred szedł
korytarzem, obmyślając jakby tu zwabić dziewczynę znaną mu jako Valentine, w
jakieś ustronne miejsce, które mogłaby mu ułatwić oczarowanie jej, gdy nagle
jak spod ziemi wyrosła przed nim ogniście ruda, jego ukochana kuzynka – Molly
Weasley.
Dźgnęła go palcem w pierś.
- Co ty i ta
wasza buntownicza grupa kombinujecie? – zapytała patrząc na niego podejrzliwie.
- Nie mam
pojęcia o czym mówisz – odparł Fred, częstując ją jednym ze swoich łobuzerskich
uśmiechów.
- Nie ściemniaj
–odezwał się inny głęboki głos, a zza Molly Weasley, wyszła ciemnowłosa
dziewczyna.
Sama mi włazi w ręce! – Fred nie mógł,
uwierzyć w swoje szczęście.
Zrobił upartą
minę i założył ręce na piersi.
- Nie rozumiem,
czego ode mnie chcecie…
- Nie denerwuj
mnie – powiedziała ostrzegawczo Molly. – Chmura tajemniczości unosi się nad
wami, gdziekolwiek się znajdziecie!
- Masz bujną
wyobraźnię – odparł Fred, z pobłażliwym uśmiechem.
- Daj spokój –
powiedziała Molly. – Dobrze wiem, że James mi nie powie, bo… no bo to James, a
do Albusa nie mam się co zbliżać jeżeli Arthemis się na to nie zgodzi, ją z
kolei ledwie znam. Rose i Lily zawiązały milczący front, wiec zostałeś ty!
- Uznałyśmy cię
za najsłabsze ogniwo – dodała Valentine, posyłając mu złośliwe spojrzenie.
Fred prychnął i
spojrzał na nią chłodno. Chyba była zdziwiona, że potrafi wydawać się groźny,
bo zamrugała zaskoczona.
- No, to macie
pecha… - odparł i odwrócił się.
Molly wyprzedziła go i znowu zagrodziła mu
drogę.
- Czemu?! Co to
takiego, że nie chcesz nam powiedzieć?
- Nic takiego.
Ale jeżeli powiem tobie, polecisz od razu do Dominique, a jak ona się o tym
dowie, to pół Hogwartu będzie wiedziało…
- Czyli to coś
tak poważnego, że nikt nie może się dowiedzieć, tak? – rzuciła Valentine z
cwanym uśmiechem, zadowolona, że udało jej się go zaskoczyć.
- Tak –
odpowiedział poważnie Fred.
- Tym bardziej
powinieneś mi powiedzieć! – naciskała oburzona Molly.
- Nie – Fred
uparcie odwrócił się i chciał odejść, gdy Molly rzuciła:
- Napiszę do
twojej matki o wszystkich twoich wybrykach począwszy od pierwszej klasy…
Fred się
zatrzymał.
- Tylko wy dwie
i ani jedna osoba więcej, ok? – powiedział ostro.
- Oczywiście –
zapewniła go uśmiechnięta Molly.
- To chodźcie… -
powiedział znużony.
Poprowadził je
do odległego skrzydła czwartego piętra, gdzie urządzili sobie bazę w jednej z
zapomnianych przez boga klas, którą wysprzątały Rose i Lily. Zapukał do drzwi i
powiedział:
- To Fred.
Usłyszeli
kilkanaście kliknięć, kilka czarów i drzwi otworzył im Albus. Na ich widok
zmarszczył brwi. Dziewczyny wyjrzały ciekawie zza pleców Freda, by zobaczyć, że
oprócz niego w sali jest Arthemis siedząca na jednej z ławek i Rose, czytająca
jedną ze stosu książek. Obie ciekawie zerknęły w stronę drzwi.
Fred, Molly i Valentine weszli do środka.
Arthemis z uniesioną brwią spojrzała na Freda, czekając na wyjaśnienia.
- Zmusiły mnie –
powiedział jedynie wzruszając ramionami.
- Rany, jesteś
beznadziejny – westchnęła Arthemis i zeskoczyła z ławki. - Siadajcie dziewczyny
– powiedziała. – Miło cię widzieć Valentine. Jak się czuje Marianna? Ostatnio
nie czuła się najlepiej…
Fred otworzył usta ze zdumienia. Skąd Arthemis
je znała i skąd tyle o nich wiedziała?! Może naprawdę była szpiegiem…
- Z Marianną już
wszystko, ok. – odpowiedziała Valentine. – Trochę nam brakuje zajęć Klubu
Uczniowskiego. Mogliśmy sobie tam naprawdę poćwiczyć wiele rzeczy…
Ach, więc stąd
się znały!
- Cóż, oni chyba
zrobili sobie swój własny klub – powiedziała Molly niezadowolonym tonem.
- Bo nie mamy
pozwolenia od nauczycieli – odparła spokojnie Arthemis, patrząc jej w oczy. –
Zdegradują wszystko co robimy, byle tylko udowodnić nam, że nic się nie dzieje,
a wtedy może być kłopot – wyjaśniła.
- Ale co wy w
ogóle robicie? – zapytała Valentine.
- Ja wam
wyjaśnię – powiedziała Rose, po krótkim wymienieniu spojrzeń z Arthemis. – Bo
Arthemis nie lubi długich opowieści.
Rose zaczęła opowiadać dziewczynom, podczas
gdy Arthemis, przyglądała się jednemu z krzeseł jakby to był przeciwnik.
- Spróbujmy –
mruknęła do siebie. – Delens ignis! – powiedziała wskazując na krzesło różdżką.
Krzesło z hukiem stanęło w płomieniach w
mgnieniu ognia, a po trzech sekundach pozostał z niego ledwie proszek…
Dziewczyny krzyknęły ze strachu, patrząc co
narobiło takiego hałasu.
Arthemis zakaszlała i pomachała ręką, żeby
rozgonić dym wokół siebie.
- To będzie
dobre zaklęcie – powiedziała w końcu.
Albus stanął
obok niej, patrząc na nią z naganą.
- Nie mogłaś
zacząć od czegoś lżejszego? A nie jak zawsze od najtrudniejszego z zaklęć? –
zapytał poirytowany.
- Po, co mam
zaczynać od czegoś innego skoro to działa i to całkiem skutecznie – odparła
Arthemis, patrząc na niego jakby było to dla niej oczywiste.
- Nie każdy jest
tam zdolny do siania destrukcji jak ty – odparował.
- Ach, Al, -
westchnęła. – Niech ci będzie. Zaczniemy od innych…
Żadne z nich nie
zauważyło, że Molly i Valentine, przyglądają im się szeroko otwartymi oczami, a
Rose posyła im poirytowane spojrzenie. Jedynie Fred nie wydawał się zaskoczony.
- Oni tak zawsze?
– szepnęła Valentine do niego, nachylając się.
Przez chwilę
wydawał się zaskoczony, że jest tak blisko, po czym jego oczy rozbłysły i
również schylił głowę tak, że ich nosy się niemal stykały.
- Owszem –
odparł z rozbrajającym uśmiechem.
Valentine
zmrużyła oczy. Jednak zanim zdążyła posłać go do wszystkich diabłów, Molly
Weasley uderzyła go pięścią prosto w brzuch.
- Zostaw ją –
powiedziała.
- Jezu, -
mruknął Fred niezadowolony, masując brzuch, - co ty taka nerwowa, Molly?
Ostatnio w ogóle nie można z tobą wytrzymać…
- Właśnie Molly,
wyluzuj – oznajmiła niespodziewanie Valentine, posyłając mu zadziorny uśmiech.
– Sama sobie z nim poradzę.
- Czyżby? – ton
Freda wyraźnie mówił o tym, żeby nie była tego taka pewna.
- Nie mam
najmniejszych wątpliwości…
Arthemis obserwowała ich z fascynacją. Hmm… to
było naprawdę ciekawe. Była pewna, że Fred tą dziewczyną nie znudzi się zbyt
szybko.
- A wracając do sprawy – przerwała im Rose,
zwracając się do Molly - ogień jest jedyną nam dostępną rzeczą, którą na nie
działa… więc Arthemis, jak widzisz, testuje zaklęcia.
- Chcecie mi
powiedzieć, że to się naprawdę wszystko dzieje? – zapytała z niedowierzaniem. –
Że zamek jest zagrożony?
- Nie możemy
tego wykluczyć – odpowiedział jej po namyśle Albus.
- Chyba sobie
żartujecie?! – krzyknęła zrywając się z krzesła. – I wy to trzymacie w
tajemnicy?! Przecież uczniowie są zagrożeni…
- Molly… -
zaczęła ostrożnie Rose.
- Nie mogę
uwierzyć, że naprawdę nikomu nie powiedzieliście!? – przerwała im. – Nie macie
prawa takich rzeczy ukrywać, chociażby nie wiem jak elitarną grupą byliście!
Wszyscy powinni wiedzieć jak się bronić, nie tylko wy!
- Nie mamy
zamiaru dopuścić, żeby zaszła taka potrzeba – odpowiedział jej Albus
autorytatywnym tonem. – W ogóle nie wejdą do zamku…
- A skąd możesz
to wiedzieć? Jesteście tacy…
- A co twoim
zdaniem mieliśmy zrobić? – zapytała spokojnym, chłodnym tonem Arthemis, która
siedziała na parapecie i wpatrywała się w błonia. Powoli na nią spojrzała.
- Nie próbuj
tego na mnie, Arthemis?! Myślisz, że się ciebie przestraszę?
Arthemis wstała.
- Teraz ja ci
coś powiem – mruknęła cicho. – Jeżeli pójdziemy do nauczycieli. Nie uwierzą nam
tak jak nie uwierzyli centaurom. Dyrektor nie chcąc wzbudzać paniki, nie zrobi
nic.
- Moglibyście…
- A jeżeli –
przerwała jej Arthemis, coraz bardziej podnosząc głos - powiemy uczniom… nawet
jeżeli tylko wybranym… to nauczyciele w końcu coś zauważą i zaczną nas
obserwować do tego stopnia, że nie będziemy mogli zrobić nic. Rozumiesz? Nam
odpuścili, bo uważają, że jest nas za mało, żeby cokolwiek zrobić. Naszym
jedynym zadaniem na tę chwilę, jest zabezpieczenie zamku, dopóki nauczyciele i
dyrektor nie uznają zagrożenia za prawdziwe!
Molly opadła na krzesło i popatrzyła na
wszystkich. Stanęli za Arthemis jak jeden mąż. Nawet Fred.
- I macie to
zamiar zrobić w szóstkę? – w głosie Valentine zamiast niedowierzania, pojawił
się podziw.
- Jeżeli będzie
trzeba – odpowiedziała Rose.
- Możemy wam
jakoś pomóc – zapytała cicho Molly, poddając się.
- Nauczcie się
jak najwięcej zaklęć tworzących ogień – powiedział Albus. – Tak na wszelki
wypadek. Jeszcze nie wiemy jak rozwinie się sytuacja…
- To po to wam
te wszystkie książki? – zapytała Valentine, biorąc jedną z nich do rąk.
- Tak - odparła
Rose. - Bo na razie nie mamy czasu zastanawiać się z czym w ogóle walczymy. Tym
zajmiemy się, gdy księżyc znowu pojawi się na niebie…
Dwadzieścia cztery godziny minęły zbyt szybko.
Albus nie zdążył przygotować dostatecznie dużej ilości proszku Prometeusza, a
Lily jeszcze nie do końca radziła sobie z ogniowymi zaklęciami, co chyba Ala
trochę cieszyło, bo miał nadzieję, że w ogóle nie opuści zamku. Arthemis i
James oczywiście nie mieli żadnych problemów, podobnie jak Rose, po prostu
czytali formułę zaklęcia i po chwili już je umieli. Molly i Valentine radziły
sobie całkiem nieźle, ale Arthemis wiedziała, że gdyby miały jeszcze trochę
więcej czasu, poszłoby im znacznie lepiej.
We wtorek wszyscy z niecierpliwością
oczekiwali uczty z okazji Nocy Duchów. Po zamku unosiła się atmosfera radosnego
oczekiwania, podczas gdy szóstka uczniów ślęczała nadal zamknięta w klasie
czytając księgi z zaklęciami.
Arthemis przed wieczorem gdzieś zniknęła, więc
James pełen obaw, czy aby nie wpadła na samobójczy plan wyprawy do lasu, żeby
sprawdzić jak sobie radzą centaury, wziął Mapę Huncwotów i zaczął przeszukiwać
zamek. Chwilę zajęło mu odnalezienie jej, jednak w końcu mała czerwona kropka z
napisem Arthemis North, pojawiła się na szczycie Wieży Astronomicznej. Co ona
tam robiła?
Cóż, należało to zapewne sprawdzić…
James przewędrował przez cały zamek, aż w
końcu udało mu się dostać na schody do wieży. Normalnie nie wolno tu było
wchodzić bez nauczyciela, ale któż by
się tym przejmował?
Wszedł na szczyt wieży i przez chwilę stał bez
słowa, podziwiając jej porywane wiatrem włosy i ubranie. W czarnej pelerynie,
którą nosiła wyglądała jak stworzenie nocy, czekające na jej nadejście.
Ze zmarszczonym czołem i zaniepokojoną miną,
wpatrywała się w ostatnie cząstki słońca znikające za górami.
- Dyrektor chyba
wzmocnił straże – odezwała się niespodziewanie. – Nie jest taki do końca pewny,
co się stanie…
James uśmiechnął
się kącikiem ust i podszedł bliżej.
- Dlaczego
zawsze wiesz, że to ja? – zapytał.
- Nie wiem.
Potrafię cię rozpoznać nawet szybciej niż Albusa, czy Rose… - odpowiedziała,
zanim zdążyła się nad tym zastanowić.
- Nic w tym
dziwnego… - powiedział, jakby było to oczywiste, z rękoma włożonymi do
kieszeni, oparł się o mur, żeby móc patrzeć jej w oczy, - … uwielbiasz mnie.
- Jesteś
szurnięty – oznajmiła chłodno.
- Ach! Ten zimny
ton, sprawia, że moje serce drży… - powiedział teatralnie, kładąc rękę na
piersi.
- Idiota –
mruknęła Arthemis, przyglądając się Zakazanemu Lasowi, ale na jej ustach na
chwilę zalśnił lekki uśmiech.
- Powiedziałem
ci, że mogę cię albo rozśmieszać albo wkurzać. A ponieważ ciężko cię wkurzyć,
zostaje mi to drugie.
- Czemu? Czemu
musisz to robić? – zapytała, nadal na niego nie patrząc. Jej twarz wyglądała
niesamowicie w odcieniach zachodzącego słońca.
James przez chwilę nie zauważył faktu, że o
coś pytała.
- Nie lubię,
kiedy się martwisz – odpowiedział po prostu i odwrócił wzrok.
Arthemis
zerknęła na niego kątem oka. Uparcie patrzył w inną stronę. Podobał jej się
jego profil. Poczuła gwałtowny napływ ciepła w całym ciele.
- Mogę cię o coś
zapytać? – mruknął cicho po chwili.
- Jasne.
- Dlaczego taka
jesteś?
- Jezu, Potter,
zadajesz ciężkie pytania – zaśmiała się skonsternowana i przeczesała włosy
palcami. Podeszła do muru i oparła na nim ręce. – Chyba po prostu nie lubię być
bezradna. Za każdym razem, gdy cudze emocje mnie osłabiają, gdy blokada
słabnie, a ja tracę siły, czuję się bezużyteczna i bezwartościowa, bo normalni
ludzi nie mdleją z powody bólu głowy i nie krwawią od nadmiaru nieswoich
emocji. Dlatego za wszelką cenę, doprowadzam się do granic wytrzymałości, żeby
sobie udowodnić, że dam radę i tym razem. Muszę coś robić. Muszę komuś pomagać.
Muszę być na krawędzi niebezpieczeństwa, bo za każdym razem, gdy mi się uda,
udowadniam sobie, że jestem coś warta. Jak widzisz nie jestem altruistką. Nie
robię tego dla innych, tylko dla siebie… Czy taka odpowiedź ci wystarcza?
- Nie –
odpowiedział James krótko. – Jesteś nieobliczalną idiotką.
- Nie przeginaj,
Potter – mruknęła gniewnie. - Sam chciałeś znać odpowiedź, więc teraz się
odczep… - odwróciła się, żeby odejść.
- Jesteś
idiotką, bo inaczej nigdy byś nie pomyślała, że jesteś bezużyteczna –
powiedział.
Arthemis
stanęła.
- Co ty sobie
myślisz, że jesteś gorsza, dlatego, że krwawisz? – ciągnął z niedowierzaniem. -
Doprawdy Arthemis, jesteś beznadziejna. Narażasz życie i zdrowie tylko dlatego,
żeby udowodnić sobie, to co inni widzą w tobie gołym okiem. Nie widzisz jak
Lily cię podziwia i nie wyczuwasz jaki autorytet posiadasz… nie tylko przez to,
co potrafisz zrobić różdżką, jednym słowem, czy spojrzeniem, ale dlatego, że
wkładasz tyle wysiłku w to, żeby nie naruszać czyichś myśli, czy uczuć. Wybacz,
że to mówię, ale jesteś najbardziej niepoczytalnym, postrzelonym i
krótkowzrocznym matołem jakiego znam…
Przez chwilę zapanowały między nimi milczenie.
James już się zastanawiał, czy aby nie posunął się za daleko, kiedy nagle
rozległ się jej cichy śmiech. Arthemis odwróciła się do niego z szerokim
uśmiechem.
- Może i masz
rację, ale z przykrością muszę cię poinformować, że chyba już się nie zmienię…
- Czyli nadal masz
zamiar być nieobliczalną ryzykantką? – zapytał.
- Na to wygląda…
- Więc nie
pozostawiasz mi wyboru… będę musiał nad tobą popracować…
- Daj spokój,
kilka zadrapań jeszcze nikomu nie zaszkodziło – odparła ostrożnie niezbyt pewna
tego, czy żartuje, czy mówi serio.
- Na razie to
tylko kilka zadrapań, ale biorąc pod uwagę wzrost irracjonalności twoich
pomysłów do twojego wieku, jestem pewien, że za pięć lat wyląduję w Świętym
Mungu na zawał serca…
- Nie mam
pojęcia co ja będę robić za pięć lat, ale jeżeli wylądujesz w szpitalu na pewno
cię odwiedzę… - zapewniła go poważnym tonem.
Przez chwilę
wpatrywał się w nią w osłupieniu, a potem roześmiał się cicho.
- Doprawdy
Arthemis, jesteś nie do podrobienia.
Arthemis też się
uśmiechnęła, a potem westchnęła ciężko, wpatrując się w ciemniejące niebo.
James stanął przy niej.
- Zapada zmrok –
powiedziała.
- Już czas –
dodał James i pocieszająco położył jej rękę na ramieniu.
Gwar w Wielkiej
Sali przechodził ludzkie pojęcie. Albus co jakiś czas zerkał na Arthemis, czy
aby nie robi się bledsza, bo żywo w pamięci stał mu obraz zeszłorocznego
Halloween. Chyba podobnie było z Rose, bo robiła to samo. Pewnie jako jedyni
uczniowie, siedzieli milczący, dziobiąc w talerzach. Fred wymienił ponure
spojrzenie z Valentine, siedzącą przy stole Puchonów. Obok niej słodka Marianna
paplała coś jak najęta.
Każde z nich w jakiś sposób chroniło Arthemis,
żeby ludzie nie zaczęli zastanawiać się, dlaczego siedzi przy stole nic nie
jedząc, z zamkniętymi oczami i zmarszczonym czołem. Jednak ona myślami była
poza Wielką Salą, z strażami, które dyrektor wystawiał od czasu wizyty
centaurów na murach zamkowych. Jednak było ich zaledwie kilku. I tak naprawdę
nie mieli pojęcia co robić. Arthemis czekała na najmniejszy niepokój, wahanie,
czy strach. Wiedzieliby wtedy, że się
zaczęło…
- Zauważyliście,
że nie ma dyrektora? – zwrócił ich uwagę Lucas. – Nie ma go na uczcie.
- Słyszałam, że
w ogóle nie ma go w zamku – szepnęła Molly. – Podobno wyjechał do Londynu
dzisiejszego ranka.
- Skrajnie nieodpowiedzialny
idiota – mruknęła Lily.
- Lily! –
syknęła na nią karcąco Rose.
- No, co? To, że
udaje, że nic się nie dzieje, to nie znaczy, że tak myśli. Nie powinien
wyjeżdżać.
- Spokojnie.
Vector się wszystkim zajmie – uspokoił ją Albus. – Może nawet szybciej z nią
doszlibyśmy do porozumienia.
- Możliwe –
zgodziła się z nim Rose.
Siedząc tak przez dwie godziny, jak na
szpilkach, gawędzili o niczym, żeby zabić niepokój tlący się w nich. James z
niepokojem obserwował Arthemis, która nadal nie odezwała się ani słowem.
Położył jej rękę na czole. Gwałtownie otworzyła oczy.
- Odpuść sobie
na chwilę. Bo dostaniesz gorączki – poradził jej.
- Nie. Nic mi
nie jest – zapewniła go.
- Może dzisiaj
nic się nie stanie – powiedziała Molly z nadzieją.
- Możliwe –
oznajmił niespodziewanie Lucas. – Cały zamek jest rozświetlony. Możliwe, że
światło je odgoni na jakiś czas.
Wszyscy zgodnie pokiwali głowami.
- Zjedz coś –
nakazał Arthemis, Albus. – Wielce prawdopodobne, że dzisiaj do niczego tutaj
nie dojdzie. Od zachodu słońca minęły już ponad cztery godziny…
Arthemis westchnęła ciężko i wzięła do ręki
widelec.
Wszyscy trochę się rozluźnili i nawet
zapanowała wśród nich wesołość, szczególnie, że Lucas, zaczął rozprawiać o tym,
że w następna sobotę grają mecz, więc muszą być przygotowani.
Uczta chyliła się już ku końcowi i większa
część uczniów już wyszła z sali.
- Która godzina?
– zapytała Albusa, Arthemis.
Zerknął na
zegarek.
- W pół do
jedenastej.
- Idę się
przejść – powiedziała Arthemis.
- Poczekaj –
nakazał jej James i też wstał. – Powiedziałem ci, że będę cię pilnował.
- Jesteś
upierdliwy, Potter – westchnęła zła, że ją przejrzał.
- Mhm – zbył ją
i zaczęli iść w kierunku wyjścia.
Gdy byli już w
Sali wejściowej i zastanawiali się jak wyjść niezauważeni, gdy w biegu minął
ich jakiś człowiek, gnający ile sił do Wielkiej Sali.
Arthemis i James spojrzeli na siebie
jednocześnie.
Po schodach z pierwszego piętra zbiegał jakiś
chłopak. Rozpoznali w nim Dunstana Schacklebolta.
- Wiecie co się
dzieje? – zapytał, patrząc na nich z nadzieją. – Ludzie na wszystkich piętrach
przykleili nosy do szyb i gapią się na błonia.
Arthemis i James mu nie odpowiedzieli, tylko
pobiegli ile sił w nogach w stronę dziedzińca. Wbiegli przed wejście, ale w
zupełnej ciemności nic nie zauważyli. James podniósł różdżkę, a z jej końca
wystrzeliła gwiazda, oświetlająca przez chwilę większą część błoni.
- O boże –
szepnęła Arthemis. – Musimy szybko działać zanim zdążą się zbliżyć.
Były ich ze dwie setki. Nie były wysokie, ale
miały dziwne błoniaste skrzydła i długie do kolan ręce. Wyglądały jak zrobione
z ziemi. Jednak widać było, że nie są zbyt inteligentne. Biegały po błoniach
wystraszone gwiazdą Jamesa.
- Idziemy! –
zarządził James i biegiem ruszyli do Wielkiej Sali. Jednak mieli pewien problem
gdy już tam dotarli, bo stół nauczycielski był oblegany przez wszystkich
uczniów, a profesor Vector starała się uspokoić przekrzykujący ją tłum.
W końcu wystrzeliła z hukiem z różdżki i
krzyknęła:
- Spokojnie!!!
Nie wejdą do szkoły!! Natychmiast wracać na swoje miejsca!
- Myli się pani
– powiedział James, przedzierając się przez tłum uczniów w kierunku grona
pedagogicznego, z kroczącą za nim krok w krok Arthemis. Gdy się odezwał wszyscy
rozstąpili się na boki. – Są szybkie i silne. I nie zadziałają na nie zaklęcia
chroniące szkołę…
Wśród uczniów po jego słowach podniósł się
rumor.
- A skąd wy
możecie o tym wiedzieć?! – odparła chłodno profesor Vector. – Jesteście
zaledwie dziećmi.
- A mimo
wszystko wiemy więcej i zrobiliśmy więcej niż wy, chociaż to was poproszono o
pomoc – odparł jej gniewnie James.
- Oni tam teraz
giną – dodała cicho Arthemis. – A te potwory i tak nas nie oszczędzą…
Profesorowie
wpatrywali się w nich z lekkim przerażeniem. Zastanawiając się uparcie co
zrobić.
- Wokół Hogwartu
są strażnicy…
- Którzy nie
wiedzą jak z nimi walczyć – przerwał jej James.
- Nie przerywaj
mi, Potter.
- Więc niech
pani mnie posłucha…
Uczniowie
ciekawsko wyciągali szyję, żeby zobaczyć kto wygra ten słowny pojedynek.
- Wracajcie na
miejsca! – wrzasnęła w końcu wicedyrektorka. – Wszyscy! – dodała, patrząc na
Jamesa z wściekłością.
- Jeżeli wy nie
zareagujecie, my to zrobimy – odparł James, nie uginając się pod jej
spojrzeniem. Odwrócił się na pięcie i skierował w stronę drzwi wyjściowych,
podczas gdy uczniowie rozstąpili się przed nim jak przed bożyszczem.
- Potter!! – krzyknęła ostrzegawczo profesor Vector. – Wyrzucę całą tę waszą rebelię ze szkoły! Z tobą jako przywódcą na czele…
- Potter!! – krzyknęła ostrzegawczo profesor Vector. – Wyrzucę całą tę waszą rebelię ze szkoły! Z tobą jako przywódcą na czele…
James się zatrzymał. Rozgorzała w nim
gwałtowna walka. Gdyby chodziło tylko o niego… Nie mógł pozwolić, żeby te
stworzenia weszły do zamku. Ale przecież Rose mu nie wybaczy jeżeli wyleci z
szkoły.
Przed podjęciem decyzji uratował go cichy,
złowieszczy śmiech, który rozległ się nagle w zaistniałej ciszy.
Uczniowie na tyłach szeptali między sobą, kto
to…
Arthemis z chłodem czającym się w całej
postaci, przeszła między kilkoma osobami i stanęła na wolnej przestrzeni obok
Jamesa. Wyglądała na naprawdę rozbawioną. W bardzo niebezpieczny sposób.
- Spokojnie,
James – powiedziała rozciągając sylaby. Przeszła kilka kroków i usiadła
nonszalancko przy stole twarzą do zebranych. – Zaczekajmy… Będą chcieli nas
słuchać, gdy te demony wedrą się do zamku… - dodała drwiącym, nazbyt lekkim
tonem.
Kilka dziewczyn wpadło w panikę. Przekrzykując
się i szlochając cicho.
- Panno North!
Proszę natychmiast skończyć to przedstawienie! – warknęła Vector.
Arthemis spojrzała na nią powoli i już
otwierała usta, gdy przez tłum przedarł się Albus i Fred.
- Wy dwoje
uspokójcie się – rzucił do nich Albus gniewnie.
Fred stanął
przed nauczycielką.
- Pani profesor,
- Arthemis już raz to widziała. Złotousty Fred, który uspokajał tłumy… -
powinniśmy się wszyscy uspokoić. Nikt tu nie chce wszczynać rebelii. Chcemy,
żebyś po prostu nas wysłuchali, zanim będzie za późno…
- Nie będziemy
ryzykować życia uczniów, nie wiedząc nawet, z czym walczymy – powiedziała ostro
profesor Vector.
- Nikt was o to
nie prosi – uspokoił ją Fred. – Ale my przynajmniej wiemy jak je niszczyć. Nic
nikomu się nie stanie. Tylko pozwólcie nam zabezpieczyć zamek.
- Jesteście
uczniami! – upierała się profesor Vector.
- Nawet biorąc
to pod uwagę, damy sobie radę. Oprócz nas nikt nie wyjdzie z zamku a i my zaraz
wrócimy… - zapewnił ją Fred łagodnym tonem, patrząc na nią spokojnie.
Vector zaczynała
mu chyba ulegać.
- Nie mogę wam
na to pozwolić. Wasi rodzice powierzyli nam wasze bezpieczeństwo.
- Będziemy
wszyscy w jeszcze większym niebezpieczeństwie, bez ochrony zamku – zauważył
Fred.
Przez bardzo
długo chwilę profesor Vector wpatrywała się w niego w milczeniu.
- Powiedzcie
profesorom jak to zrobić – powiedziała w końcu cicho. – Niech idą z wami.
- Oczywiście.
Fred skłonił przed nią głowę i odwrócił się do
Arthemis i Jamesa.
- Naprawdę wy
dwoje nie macie za grosz politycznego wyczucia – powiedział zadziornie, patrząc
na nich z góry.
W tym czasie wicedyrektorka podniosła głos:
- Prefekci
proszę wyprowadzić wszystkich uczniów z sali i dopilnować, żeby pozostali w
swoich domach!
Gdy prefekci zaczęli próbować zapanować nad
niezadowolonymi ludźmi i już kilka osób wyszło z Sali, Arthemis o czymś się
przypomniała.
- Zagwiżdż –
powiedziała Jamesowi, który spojrzał na nią zdziwiony, a sama wskoczyła na
ławkę.
James włożył palce do ust i zagwizdał tak, że
niektórzy aż sobie pozatykali uszy.
- Przepraszam,
pani profesor – powiedziała szybko Arthemis do Vector, a potem odwróciła się do
tłumu. – Słuchajcie – krzyknęła, - jeżeli ktoś znajdzie się w
niebezpieczeństwie, niech użyje ognia! Nawet najsłabsze zaklęcie, które
wytworzy ogień, powstrzyma je. Nie wahajcie się. One są za szybkie!
Zeskoczyła z ławki.
- Na razie tylko
tyle mogę zrobić – powiedziała do Albusa, który przełożył jej swoją torbę przez
ramię.
- Tam jest
proszek. Ja musze iść. Jestem prefektem – powiedział wściekły.
- Zostań Al –
odezwała się niespodziewanie Rose i podciągnęła rękawy szaty. – Ja się nimi
zajmę…
- Jesteś pewna?
- Oczywiście.
Albus skinął
głową, usatysfakcjonowany.
- Lily,
zostajesz! – krzyknął jeszcze, biegnąc za Jamesem, Arthemis i nauczycielami.
W sali rozległ
się sfrustrowany krzyk:
- Nienawidzę
cię!
- Pomóż mi,
Lily! – krzyknęła na nią Rose.
Tymczasem
Arthemis dogoniła James i profesorów Longbottoma i Forsythe’a. Gdzieś za nią
biegli Lucas i Fred.
- Rozumiem, że
zabezpieczamy wejścia? – zapytała, biegnąc obok nich profesor Alexander.
- Wystarczy
ogień – wyjaśnił James. – Jak tylko zetknie się z nimi, zginął.
- Skąd wy to
wiecie? – zapytał profesor Longbottom.
- Dedukcja –
odparowała Arthemis. Skręciła w lewo na dziedzińcu, krzycząc – Zabezpieczę
most!
- Arthemis,
zaczekaj!! – wrzasnął wściekły James i pognał za nią.
- Co oni
wyprawiają? – zapytał sfrustrowany Forsythe.
- Poszli
zabezpieczyć most, więc zajmę się południowym wejściem – powiedział profesor
Longbottom, wzruszając ramionami, ale uśmiechając się z dumą na myśl o swoich Gryfonach.
- Ja pójdę z
profesorem – oznajmiła, podbiegając do nich Molly Weasley.
- Zajmę się
głównym wejściem – Morgana Alexander wyjęła różdżkę.
- Pójdę z panią,
jeżeli wolno – powiedziała Valentine, wyjmując różdżkę z zadziornym uśmiechem.
- Dobrze, panno
Jones.
Obie ruszyły
szybko w kierunku wejścia.
Fred nagle złapał za ramię Albusa i spojrzał
na niego z przerażeniem.
- Pomyślałem
teraz… o chatce Hagrida…
- O Boże –
szepnął Albus.
Lucas spojrzał
na nich ze zmarszczonym czołem, usilnie nad czymś myśląc.
- Al, masz
jeszcze proszek? – zapytał nagle.
- Dałem Arthemis.
Ale ma jeszcze dwa słoiczki w dormitorium.
- Zostawcie
Hagrida mnie! – krzyknął Lucas i biegiem ruszył w kierunku zamku.
- Co on
zamierza? – zapytał Albus.
- Nie mam
pojęcia, ale została zachodnia strona…
- To otwarta
przestrzeń… - zauważył Albus.
- A więc chodźmy
– powiedział Forsythe z tajemniczym uśmiechem podciągając ręce. – Jestem ciekaw
jak to coś wygląda.
Jednocześnie kiwnęli głowami i we trójkę
ruszyli w stronę otwartych błoni.
Lucas ile sił w
płucach gnał przez wszystkie sobie znane skróty, by w końcu wypaść z hukiem na
siódmym piętrze. Przebiegł przez dziurę w portrecie, zatłoczony Pokój Wspólny i
po schodach najpierw do dormitorium Albusa, a potem do swojego.
Gdy wyciągał z kufra miotłę, usłyszał:
- Co robisz?
Odwrócił się do
Lily.
- Muszę coś
zrobić – odpowiedział wymijająco, zmierzając do drzwi.
- Co? – zapytała
uparcie.
- Nie powiem ci…
- Luke…
- Nie Lily, to
niebezpieczne.
- Mówisz jak
Albus! – krzyknęła biegnąc za nim, z powrotem do Pokoju Wspólnego.
- Zostań! –
krzyknął i wyszedł z wieży.
Lily zacisnęła
pięści i stłumiła wściekłość.
Lucas wybił okno
na korytarzu i wzbił się w ciemność na miotle. Widział stąd chatkę Hagrid i
profesora Forsythe’a z chłopakami, pojedynczo wykańczającymi z daleka kilka
sztuk.
Gdy
zbliżał się do domu Hagrida, zaczął grzebać w torbie w poszukiwaniu słoika z
proszkiem Prometeusza, złapał go, ale w tym momencie zachwiał się na miotle, a
słoik wyślizgnął mu się z rąk.
Zaklął siarczyście i już chciał zlecieć, żeby
go poszukać, gdy mignęła mu jakaś postać.
- Tego szukasz?
– zapytała zadziornie Lily, trzymając słoik w rękach i unosząc się w powietrzu
kilka metrów nad nim na swojej Błyskawicy.
- Lily, wracaj!
– powiedział ostro.
- Nie – odpowiedziała
uparcie. – Nie zostawię cię samego.
Lucas na chwilę
zaniemówił. Lily widocznie się to nie podobało, bo powiedziała:
- Trochę tego
mało… - potrząsnęła puszką z proszkiem.
- Mam jeszcze
jeden – powiedział szybko i wyciągnął słoik. – Tylko uważaj – poprosił.
- Spokojnie.
Jestem teraz szybsza od nich – mruknęła i otworzyła słoiczek. – No, to do
roboty!
Razem z Lucasem
zatoczyli koło dookoła chatki Hagrida rozsypując proszek. Spotkali się w
powietrzu.
- Gotowa? –
zapytał Lucas.
- Jak nigdy –
odpowiedziała mu, trzymając resztę proszku w wolnej ręce.
Lucas wyciągnął
różdżkę i wycelował w lśniący na ziemi żółty proszek.
- Ignis! –
szepnął.
Strumień ognia z
jego różdżki dotknął rozsypanej substancji sprawiając, że zapłonęła wysoką na
dziesięć stóp ścianą ognia.
- Wracamy do
zamku! – krzyknął.
Lily wzleciała
wyżej śmiejąc się.
- Już? Tak
dobrze się bawię!
- Za dużo
przebywasz z Arthemis – odparł Lucas, kręcąc niezadowolony głową i szybko
ruszyli w stronę zamku. Z wysoka zobaczyli, jak Forsythe, Fred i Albus, rozpalają
ogromne ogniska, ale na otwartej przestrzeni opór był ciężki. W ich stronę
biegli już Arthemis i James.
- Jeszcze trochę
zostało! – krzyknęła Lily do Lucasa, pokazując mu proszek.
Z wahaniem
skinął głową i jednocześnie zanurkowali, rysując proszkiem linię pomiędzy
otwartymi błoniami, a przyjaciółmi. Lucas go podpalił i od razu utworzyła się
ściana ognia.
- Luuuukeee!!!!
– wrzasnęła Arthemis i rzuciła do góry torbę.
Zaskoczony Lucas
podleciał i złapał ją w ostatniej chwili.
- Zróbcie tego
więcej! – krzyknęła z ziemi.
- Pilnuj jej!! –
dodał James.
Lucas skinął
głową i poleciał wyżej do Lily.
- Chyba dostałaś
pozwolenie – oznajmił i rzucił jej jedno z opakowań proszku, przygotowanego
przez Ala. – Podgrzejmy trochę atmosferę.
Arthemis przez pół drogi słuchała jaką jest
idiotką. Nie przeszkadzało jej to. Most został zabezpieczony, nawet jeżeli
musiała przy tym znosić marudnego Jamesa.
Wrócili do profesorów i reszty, patrząc jak
jedna z iskierek z ogniska pada na głowę dziwacznego stwora. Ten stanął od razu
w płomieniach niczym chrust.
- Jak już się
wie jak ich pokonać, są naprawdę żałośni – oznajmił Fred, gdy do niego
podeszli.
- Dopóki się nie
poparzysz, albo cię nie otoczą – zgasiła go Arthemis.
- Jakaś ty
pesymistyczna – westchnął.
Lily i Lucas
zaprowadzali totalny chaos wśród wroga, co chwile zapalając proszek w innym
miejscu. Przeciągnęli długą linię odgradzając otwartą przestrzeń błoni od
Hogwartu i szklarni.
Po drugiej stronie ognistej ściany na razie
nie było, co robić.
Potworów było coraz mniej. Z dwustu zostało,
może dwudziestu.
- Jeżeli to
wszystko, co mieli, to nie ma się co chwalić – powiedział Albus, zakładając
ręce na piersi.
- Ale co to do
cholery jest? – zapytał Forsythe.
- Dużo rzeczy
byłoby jaśniejszych, gdybyśmy wiedzieli, panie profesorze – westchnęła
Arthemis.
- Wyglądają
dziwacznie. Mają skrzydła, szpony i kolce, ale oprócz szybkości jeszcze nie
widziałem, żeby miały jakąś zdolność.
- Ci dwoje muszą
się tam świetnie bawić w górze – mruknął James.
Nagle przez ścianę ognia zobaczyli jak jeden z
ostatnich już potworów wzbił się w powietrze z jazgotem.
- Lily! –
krzyknął przerażony Albus i byłby wpadł w ogień, gdyby go Forsythe nie
przytrzymał.
- Spokojnie –
oznajmił. – Zaraz się tym zajmiemy…
W tym momencie
Arthemis zgięła się w pół i złapała za pierś, szepczac:
- Luke…
- Co?! –
krzyknął przerażony James, podtrzymując ją.
Wysoko w górze
Lily poczuła nagle jak Lucas rzuca się do przodu, żeby ją zasłonić. Potwór
szponami przeciął mu przedramię i już rozwierał paszczę z czterema kompletami
ohydnych poczerniałych kłów, gdy Lily, wrzasnęła:
- IGNIS!!!!
Potwór płonąc
podpalił jej rękaw szaty i spadł z hukiem na ziemię.
- Luke! –
krzyknęła z przerażeniem.
- Spokojnie –
wykrztusił z trudem. – To tylko ręka. Nic mi nie będzie.
- Po, co mnie
zasłoniłeś?! – krzyknęła przez łzy. – Idioto! Poradziłabym sobie!
- Przecież nic
mi nie jest – odparł lecąc powoli w stronę przyjaciół.
- Ale mogło być!
– zapłakała Lily.
- Lily…
- Czego?!
- Rękaw ci się
pali – powiedział spokojnie i polał go wodą z różdżki.
Nie
odpowiedziała tylko zleciała razem z nim na ziemię po drugiej stronie kurtyny
ognia.
Od razu podbiegł
do niej Albus, ale mu się wyrwała, mówiąc:
- Nic mi nie
jest, do cholery!
- Ty, debilko,
co ty sobie wyobrażasz?!
- Cicho bądź Al.
– powiedziała Arthemis, podchodząc do Lily i przytulając ją. Mogła idealnie
wyczuć jej przerażenie, niepokój i poczucie winy z powodu Lucasa.
W tym czasie James i Fred podeszli do Luke’a razem z profesorem Forsythem.
W tym czasie James i Fred podeszli do Luke’a razem z profesorem Forsythem.
Jego przedramię
obficie krwawiło, a chłopak robił się coraz bardziej blady.
- Zaprowadźmy go
do skrzydła – zarządził. – Ręka jest przecięta aż do kości…
- My popilnujemy
– powiedziała podchodząc do nich Valentine z Molly. – Wszystkie bramy są już
zabezpieczone.
- Nie ma już
czego pilnować. Cała dwusetka spłonęła jak zapałki – oznajmił Albus.
- Jednak lepiej
nie ryzykować – przyznała dziewczynie racje profesor Alexander.
- Do wschodu
słońca musimy sprawdzać, czy nic się nie dzieję – skinął głową profesor
Longbottom.
- Możemy się
zamieniać – zaproponował Fred.
- Lily,
zaprowadź Lucasa do skrzydła szpitalnego i już tam zostań. Masz poparzoną rękę
– zauważył profesor Longbottom.
Lily wytarła nos i wzięła Lucasa pod zdrowe
ramie, gdy zaczęli iść w kierunku zamku, Arthemis usłyszała jeszcze jak jej
przyjaciółka szepcze cicho:
- Przepraszam.
- Ja z panną
Jones i panną Weasley obejmiemy pierwszą wartę – zdecydowała profesor
Alexander.
- Przyjdziemy
was zmienić o drugiej – profesor Longbottom skinął głową. – Ja, Albus i Fred.
- Idealna pora
na drzemkę – powiedział Fred, przeciągając się.
- A waszą dwójkę
to chyba będzie chciała widzieć profesor Vector – stwierdził Forsythe patrząc
na Jamesa i Arthemis.
Ci westchnęli ciężko jednocześnie, ale skinęli
głowami.
- Przyjdziemy
was zmienić o czwartej rano – dodał jeszcze Forsythe, kiwając głową
Neville’owi.
James i Arthemis
siedzieli przed biurkiem profesor Vector, już od jakiejś chwili. Potem drzwi
się nagle otworzyły z hukiem uderzając o ścianę.
- Zawiadomiłam
dyrektora, będzie tu lada chwila – wyjaśniła, stając za biurkiem. Oparła na nim
dłonie i westchnęła ciężko.
Przy drzwiach ustawili się już profesorowie
Forsythe i Scamander, a reszta stała w sali niczym sędziowie. Jednak pomimo
tego, że byli otoczeni, oboje mieli takie same zadziorne miny, nie wyrażające
ani odrobiny skruchy.
Może w sumie powinniśmy przeprosić, pomyślała
z wahaniem Arthemis. Jednak żadne z nich nie byłoby sobą gdyby tak się stało.
- Wy dwoje –
westchnęła profesor Vector ponownie – jesteście niemożliwi.
Arthemis i James
wymienili ostrożne spojrzenia.
- Uparci!
Bezczelni! Nie szanujący żadnych zasad! Czemu dwójka tak inteligentnych ludzi,
pakuje się, co chwilę w takie sprawy?! Możecie mi to wyjaśnić?
- Tak. Ja też
chętnie poznam odpowiedź – mruknął profesor Deveraux, wchodząc do gabinetu.
Profesor Vector się wyprostowała, a James i Arthemis zerwali z miejsc.
- Siadajcie –
polecił im dyrektor.
Arthemis i James
uparcie milczeli, zawiązując milczący front.
- Czyżbyście
teraz nie mieli nic do powiedzenia? – zdziwił się dyrektor.
- A czy tym
razem posłuchacie? – odezwała się w końcu Arthemis.
- Oczywiście –
zapewnił ja zdziwiony profesor Deveraux.
- To wcale nie
jest takie oczywiste – odparła Arthemis. – Centaurów pan nie posłuchał…
- Panno North! –
skarciła ją profesor Vector szybko, ale Deveraux westchnął tylko i usiadł w
fotelu.
- Masz rację. To
był mój błąd.
- My też nie
wiedzieliśmy, czy zaatakują szkołę – powiedziała Arthemis. – Ale ponieważ
ginęło coraz więcej centaurów i coraz więcej ludzi, chcieliśmy mieć jakieś
zabezpieczenie.
- Nie zrobiliśmy
nic niezgodnego z regulaminem szkoły – dodał cicho James. – Nie odwiedziliśmy
Zakazanego Lasu, nie włamaliśmy się do działu ksiąg zakazanych. Nawet nie
łaziliśmy nocą po zamku…
- Więc skąd to
wszystko wiecie – zapytała zdziwiona profesor Scamander.
- Domyśliliśmy
się – odpowiedziała Arthemis.
- Co?! –
profesorowie wydawali się być wielce zaskoczeni.
- Domyśliliśmy
się – powtórzyła Arthemis. – Wiemy przecież tylko jedną jedyną rzecz na ich
temat. To nic nadzwyczajnego. Nie wiemy nawet jak to coś się nazywa, chociaż i
tego próbowaliśmy się dowiedzieć.
- Każde
naturalne światło je zabija – wyjaśnił James. – Dlatego nie wychodzą w dzień
ani w nocy, oprócz siedmiu dni nowiu, kiedy jest bezksiężycowe niebo. Ogień
również tworzy naturalne światło, więc domyśliliśmy się, że tak można je zabić.
- To było jedyne
co zrobiliśmy. Uczyliśmy się zaklęć tworzących ogień. No i trochę myśleliśmy
nad tym jak zabezpieczyć szkołę, jeżeli nie pozwolicie nam dzisiaj nic zrobić…
- To naprawdę
wszystko – zapewnił ich James.
- Ta cała wasza
grupa… - westchnął profesor Deveraux, - spędza mi sen z powiek. Ale muszę
przyznać, że nie chciałbym być waszym wrogiem. Od dzisiaj – powiedział nagle
ostro – będziecie nas informować o wszystkim, czego się dowiecie, czy
domyślicie, zrozumiano?
- To wszystko,
Gabrielu? – zdziwiła się profesor Vector.
- Nie widzę
sensu im tego zabraniać, skoro i tak mnie zignorują – oznajmił niespodziewanie
dyrektor. – Ale jeszcze pomyślę nad stosowną dla was karą.
- Tak jest –
powiedzieli jednocześnie i wstali.
- Idźcie się
przespać, skoro macie objąć ostatnią wartę – nakazał im profesor Forsythe.
- Możemy jeszcze
odwiedzić Lucasa i Lily? – zapytała Arthemis.
- Możecie –
westchnął Deveraux.
Gdy byli już
przy drzwiach usłyszeli:
- Arthemis.
Arthemis odwróciła
się.
- Osobiście będę
obserwował twoje wyniki z eliksirów. Ministerstwo wiele by straciło gdybyś nie
została aurorem, razem z panem Potterem.
Arthemis
otworzyła usta ze zdumienia i miała wrażenie, że wrosła w ziemię.
- No idźcie już
– zaśmiał się Deveraux. – Muszę pogadać z moimi nauczycielami…
- Oczywiście –
powiedział James i pociągnął za sobą Arthemis.
Gdy zamknęły się
za nimi drzwi, Deveraux przetarł dłonią oczy i spojrzał na profesora
Longbottoma.
- Ci twoi
uczniowie są nie do zniesienia – mruknął.
Neville
uśmiechnął się w odpowiedzi.
- Gryfoni lubią
działanie… Gdyby nie oni trochę by nam zajęło, odkrycie o co chodzi.
- Ta dwójka jest
niebezpieczna pod wieloma względami. Między innymi dlatego, że tak sobie ufają
i są tacy zdolni. Dobrze, że są tak a nie inaczej wychowani. Boję się pomyśleć,
co by było gdyby byli po drugiej stronie…
Przez chwilę w gabinecie panowała cisza.
- To, co robimy
Gabrielu? – zapytała profesor Vector wodząc wzrokiem za krążącym po pokoju
Deverauxem.
- Teoretycznie
to one nie stanowią większego zagrożenia – zauważył profesor Fellar. – Po
zachodzie słońca trzeba po prostu wszystko pozamykać.
- Możemy otoczyć
zamek ochroną z ognia – dodała profesor Vector – Morgana to załatwi.
- I jakiś
nierozgarnięty kretyn w nią wpadnie – stwierdził sceptycznie profesor Deveraux.
– Poza tym trudno jest przez całą noc utrzymać takie zaklęcia. Któryś z
dzieciaków może wyjść z czystej głupoty albo ciekawości. Może się stać tysiąc
innych rzeczy! Nie narażę uczniów na niebezpieczeństwo! – powiedział stanowczo.
- One i tak się
tu dostaną. – Profesor Forsythe odchylił się na krześle. – W końcu. Znajdą
lukę, przekopią się, przelecą nad barierą, wybiją jakąś szybę. W każdym bądź
razie wejdą na teren zamku. – Wszyscy spojrzeli na niego poważnie. – Poza tym
nie możemy odciąć Hagrida ani centaurów. Do diabła, ktoś może wyjść i nie
zdążyć wrócić! Nie wolno nam odgrodzić zamku.
- Obawiam się,
że Gaelen ma rację – powiedziała cicho Luna Scamander.
- Będziemy
musieli wybić ich w bezpośredniej walce – mruknął z niepokojem profesor
Forsythe.
- I z całym
szacunkiem dyrektorze, ale nie da się zrobić tego bez uczniów – stwierdził
Neville. – Oni nie dadzą się odciąć. Zawsze, któryś będzie chciał się wtrącić…
- Znam, co
najmniej takich siedmioro – zaśmiał się Forsythe.
- Na czele z
Potterami i panną North – powiedział z niesmakiem dyrektor.
- Tu nie chodzi
tylko o brawurę, ale o pomoc… Niektórzy z nich będą niedługo pełnoletni, nie
pozwolą się traktować jak dzieci. A skoro jedni będą walczyć, drudzy też będą chcieli.
Nie lekceważmy ich – przekonywał z emocjami Neville.
- W takiej
sytuacji rzeczywiście bardziej niebezpieczne może okazać się trzymanie ich od
tego z daleka niż poproszenie ich o pomoc – poparła profesor Longbottoma Luna.
- Nie będę
narażał uczniów! – powtórzył po raz kolejny z naciskiem profesor Deveraux.
- W tym momencie
i tak są w niebezpieczeństwie – zauważył Forsythe. – A my zresztą nie musimy ich znowu tak
strasznie narażać – dodał. – Będą mogli uczestniczyć w obronie zamku dopiero po
dokładnym przeszkoleniu, a umiejętność dobrej obrony zawsze im się przyda.
Wypuścimy ich na zewnątrz dopiero gdy będziemy mieli pewność, że sobie poradzą.
- Mogą mieć
dyżury w dwójkach, nawet w trójkach! I oczywiście tylko ci co będą chcieli –
zapalił się Neville.
- Dajmy na to od
piątoklasistów… a młodszym da się inne zadania.
- Poprośmy ich o
pomoc dyrektorze – poprosiła Luna.
- Młodzi! –
prychnął z niesmakiem Deveraux, patrząc na profesorów Forsythe’a, Longbottoma i
Scamander.
- Ostatecznie to
tylko jeden tydzień w miesiącu – zauważyła nieśmiało profesor Vector. – A my
nie będziemy musieli zamykać szkoły.
- Hogwart już
nie raz przetrwał dzięki swoim uczniom – powiedziała Luna, wymieniając z
Nevillem porozumiewawcze spojrzenia.
- Jeżeli im
zabronimy, będziemy musieli walczyć nie tylko z potworami – dodał poważnie
profesor Forsythe.
- Ja se myślę,
dyrektorze – rzekł Hagrid, - że trzeba dać im szansę. W końcu ktu jak nie my,
wychowa nowe pokolenie?
Deveraux popatrzył po kolei na wszystkich z
niezadowoloną miną. Wreszcie westchnął z rezygnacja i skinął głową.
- Obyście mieli
rację. Gaelenie, Neville’u razem z Morganą, będziecie odpowiedzialni za
starszych uczniów.
Wszyscy
energicznie skinęli głowami.
- Hagridzie,
musimy mieć stały kontakt z centaurami – dyrektor zwrócił się do olbrzyma.
- Sie z
organizuje – odparł Hagrid wstając i z trudem mieszcząc się w niskim
pomieszczeniu.
- Jutro
porozmawiam z uczniami – westchnął dyrektor.
- Do końca tego
tygodnia może już nie być problemu. Może już w ogóle nie być problemu.
Wybiliśmy ponad dwie setki – zauważył Forsythe.
- Mam wrażenie,
że to pobożne życzenie – stwierdził Deveraux.
- Wszystko musi
się odbywać tak, żeby nie kolidowało z zajęciami – dodała Vector.
- Acha… -
mruknął Deveraux. – Niech w szkoleniu pomogą wam James Potter i Arthemis North.
Lepiej im dać zajęcie, zanim coś znowu zmalują…
Arthemis i James szli korytarzem w milczeniu w
stronę skrzydła szpitalnego.
- Czy odczuwasz
pewien… - zaczęła w końcu Arthemis.
- … niedosyt? –
dokończył za nią James. – Tak.
Westchnęła
ciężko.
- Jestem
rozczarowana…
- Wiesz to przez
Lily i Lucasa. Gdyby nie zrobili nalotu z góry to byśmy sobie, chociaż trochę
powalczyli.
- Te stwory są
głupie…
- Strasznie…
- Ale to nie
znaczy, że się nie uczą – powiedziała nagle zamyślona. – Biorąc pod uwagę to,
że jeden z nich nagle rozwiną skrzydła i poleciał, można by pomyśleć, że robią
to co jest im potrzebne.
James przystanął.
- A to znaczy,
że wcale nie będzie tak wesoło jak się wydaje – mruknął. – Widziałaś ich
szpony?
Arthemis
pokiwała głową.
- Jeżeli będą
chciały mogą się podkopać. Co może oznaczać, że w pewnym momencie odkryją, że
ogień można zgasić z oddali.
- Do cholery,
irytuję mnie to, że nie wiem do czego są zdolne! – James wydawał się być
naprawdę zaniepokojony.
- I czemu to robią?
Co właściwie jest ich celem? – Arthemis pogrążyła się w myślach.
- Nie
dopuściliśmy by komuś się coś stało, więc nie wiadomo. Może to ludożercy.
- Albo ogólnie
drapieżniki. Centaury też ginęły.
- Za dużo tych
niewiadomych – westchnął James.
- Ale przynajmniej
widzieliśmy je. Będzie nam łatwiej je rozpoznać – Arthemis potarła palcami
czoło.
- Gdybyśmy mieli
jeszcze pewność, że coś znajdziemy… - mruknął ponuro.
- Musimy…
- Wiem. A nie
wydaje ci się, że skoro ofiar jest coraz więcej, to ich też? – rzucił nagle.
Arthemis szerzej
otworzyła oczy.
- Ale skąd one
się biorą? – powiedzieli jednocześnie.
Było to pytanie,
na które szybko musieli odpowiedzieć, bo dopóki tego nie zrobią, chociażby nie
wiadomo jak się starali, nie zatrzymają napaści na zamek i Hogsmead. Musieli
dotrzeć do źródła.
Znużona Arthemis oparła się o ścianę.
- Nie cierpię
tak mało wiedzieć.
- No, biorąc pod
uwagę to, że zazwyczaj wystarczy chwilowy dotyk, żebyś się dowiedziała
wszystkiego, to ci się nie dziwię… - prychnął James.
- Nie wiem wszystkiego
– odparła Arthemis. – A już na pewno nie wiedziałam, że potraktują nas tak
łagodnie.
- Rzeczywiście
mnie też to zdziwiło – odparł. – Myślałem, że nie minie nas, co najmniej
miesięczny szlaban…
Arthemis miała
zmarszczone brwi.
- Dobrze, że
doczepili się do tylko naszej dwójki…
James prychnął.
Ale potem zachichotał.
- Chyba uznali
nas za jakiś… no nie wiem… liderów.
- Może
dostaniemy odznaki… - Arthemis wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Przewodniczący i
wiceprzewodniczący.
James zaczął się śmiać.
- Niemożliwe.
Pokłócilibyśmy się o to kto będzie dowodził.
- Ależ proszę
bardzo. Ja się nie nadaje do stania na czele. Nie mam takiej charyzmy jak ty.
James spojrzał
na nią z boku z tajemniczym uśmiechem.
- Uważasz, że
jestem charyzmatyczny?
- Jak sam diabeł
– pewnie pokiwała głową. – Jestem pewna, że właśnie dlatego tobie i Fredowi tak
łatwo ulegają dziewczyny...
James chrząknął.
- Też jesteś
dziewczyną.
- Nie widzę
związku – odparła spoglądając na bok, jakby było tam coś niezwykle
interesującego.
- A ja owszem.
Nie wyobrażam sobie ciebie ulegającej Fredowi.
- Bo to idiota –
mruknęła jakby to było oczywiste. – Z kolei ty… - urwała.
- Co ja? –
zapytał natychmiast.
- No… ty… eee…
przecież to oczywiste – wtedy zdała sobie sprawę, że się pogrąża.
- Co jest takie
oczywiste? – drążył.
- Przecież… ty…
oj, daj mi spokój.
- Nie –
powiedział nadzwyczaj jak na niego uparcie. – Jestem bardzo ciekaw, co ty tam
sobie w tej mądrej główce znowu ubzdurałaś…
Zmrużyła oczy.
- Nic.
- Powiedz.
- Nie.
- Jąkasz się
Arthemis.
- Wcale nie.
- Pierwszy raz
widzę, żebyś była taka zdenerwowana… - mruknął, a z jego ust nie znikał
tajemniczy uśmiech.
- To mnie nie
denerwuj – odparła niepewnie.
- Kiedy ja się
nawet nie staram. Po prostu zadałem ci proste pytanie.
- Irytujesz
mnie, Potter.
- Więc mi
odpowiedz, to przestanę.
- Przecież to
oczywiste, że nie próbujesz na mnie żadnych swoich sztuczek – wypaliła w końcu.
James przez dłuższą chwilę milczał, a potem
niespodziewanie zbliżył nos do nosa Arthemis i spojrzał jej w oczy. Zarumieniła
się gwałtownie.
- Oczywiście, że
tego nie robię – powiedział ciepłym cichym głosem. – Bo żadna z nich by na
ciebie nie zadziałała. W twoim przypadku musiałem obrać zupełnie inną taktykę –
dodał, powodując u niej totalny szok. Otworzyła ze zdziwienia usta.
Zaśmiał się cichym, głębokim głosem i dotknął
jej wargi palcem.
- Przestań, bo
powodujesz u mnie niegrzeczne myśli.
Kiedy nadal wpatrywała się w niego jak
skamieniała, odwrócił się i zaczął dalej iść korytarzem.
W Arthemis zapłonął gniew. Co on sobie do cholery
wyobrażał?! Adrenalina padła mu na mózg? Czy chciał jej udowodnić, że jednak na
nią też działają te ich wszystkie durne sztuczki?! Bo przecież nie mógł mówić
poważnie… prawda?
Tak, musiał żartować. Jak zawsze próbował ją
rozśmieszyć…
Pogrążona w takich myślach, nie zdawała sobie
sprawy, że James znacznie od niej odszedł, dopóki w połowie korytarza, nie
zawołał:
- Idziesz, czy
nie?
Otrząsnęła się i
podeszła do niego, mamrocząc:
- To nie było
śmieszne…
- Nie miało być
– odparł i zachichotał, gdy znowu otworzyła usta ze zdziwienia.
- Masz
natychmiast przestać!
- Jak sobie
życzysz – odparł z kurtuazją, powstrzymując wpływający na usta uśmiech.
Dotarli w końcu
do skrzydła szpitalnego. Jednak gdy tylko James nacisnął klamkę i otworzył
drzwi, dopadła do nich pani Pomfrey z niezadowoloną, trochę zaspaną miną.
- Czego chcecie
tym razem? Moi pacjenci muszą spać! Jeżeli chcecie się czegoś dowiedzieć to
idźcie do nauczycieli!
Arthemis i James
otworzyli zdziwieni oczy.
- Pani Pomfrey,
my mamy się tu przespać, przed objęciem ostatniej warty – wypaliła na
poczekaniu Arthemis.
- Och… - pani
Pomfrey opuściła wojowniczo uniesione ramiona. – Ach, więc tak… Dobrze. Tylko
nie obudźcie pozostałych.
- Będziemy cicho
– obiecał James.
- Jesteście
gdzieś ranni? –zapytała jeszcze zmartwiona spoglądając na ich pobrudzone
ciuchy. Było jasne, że brali udział w walce.
Jednak, co to była za walka, prychnęła w
myślach, z niesmakiem Arthemis.
- Nic nam nie
jest – zapewnił solennie James.
- Dobrze.
Możecie wejść.
Gdy przekroczyli
próg, zamknęła za nimi drzwi na klucz i mamrocząc coś gniewnie, poszła do
swojego gabinetu.
- Uuuu… nerwowa
– mruknęła Arthemis, patrząc za pielęgniarką.
- Nauczyciele
jeszcze nic nie powiedzieli, więc uczniowie pewnie chcieli dopaść Lily lub
Lucasa, żeby im wyjaśnili co się dzieję – odparł cicho James i podszedł do
łóżka, gdzie leżała jego siostra. Ta natychmiast się podniosła.
- Co się działo?
– zapytała z błyskiem w oczach.
- Nic ciekawego
– odpowiedziała Arthemis, podchodząc do łóżka Lucasa. – A jak on się czuje?
- Całkiem nieźle
– mruknął Lucas i oparł się o poduszki, siadając. – To tylko przedramię. – Pani
Pomfrey powiedziała, że do meczu będę zdrów. Lily też.
- To tylko
lekkie poparzenie – odpowiedziała niezadowolona Lily. – Jutro już będę na
nogach. A co u was?
James rzucił się na łóżko sąsiadujące z
Lucasa.
- Nic.
- No dajcie
spokój, nie mówicie, że wam tak po prostu odpuścili – powiedział podejrzliwie
Lucas.
- Kiedy właśnie
tak się stało. Pogadali trochę. Powiedzieli, że mamy ich o wszystkim informować
itd.
- A na koniec
jeszcze powiedzieli Arthemis, że ma zostać aurorem.
- Nie wierzę –
mruknęła opryskliwie Lily, zakładając ręce na piersi.
- Uwierz. Nad
głową profesora Longbottoma latały ptaszki zachwytu – oświadczyła ze śmiechem
Arthemis.
- A w Wielkiej
Sali byli bliscy wyrzucenia was ze szkoły… - powiedział z niedowierzaniem Luke.
- Nas też to
zdziwiło, ale co innego mieli zrobić, skoro ocaliliśmy szkołę – Arthemis
wzruszyła ramionami.
- Jak się masz
James? – zapytał z nagłym, udawanym niepokojem Lucas. – To musiał być dla
ciebie niezły szok… Jak to jest? Nie dostać szlabanu?
Trochę zły, że James nie zareagował spojrzał
na łóżko, na którym leżał. A potem zaskoczony otworzył szerzej oczy.
- Nie, no nie
mogę uwierzyć. On zasnął…
Arthemis i Lily
zachichotały cicho.
- Mamy rano
wartę – wyjaśniła Arthemis po chwili i wstała z łóżka Lily. – Wy też się
prześpijcie, a ja…
- Arthemis –
rozległ się przytłumiony, ostrzegawczy głos.
Arthemis
rozejrzała się zdziwiona i spojrzała po wszystkich, a potem otworzyła szerzej
oczy na widok ręki Jamesa, wskazującej palcem łóżko po jego lewej stronie. Co
było naprawdę dziwne, bo sam James nadal miał zamknięte oczy i oddychał głęboko
jakby spał.
Podejrzane… Powoli zrobiła jeden krok w tył
nie odwracając od niego oczu.
- Tam jest
łóżko. Masz się położyć i przespać aż do czwartej… - rzeczywiście to były słowa
Jamesa.
Arthemis
zaśmiała się.
- Wiesz, wolę
własne łóżko, w dormitorium… - rzuciła, jakby to było oczywiste.
- Myślisz, że
jestem taki naiwny? – powieki James powoli się uniosły. – Jeżeli cię stąd
wypuszczę, to jak na skrzydłach polecisz na dziedziniec, żeby sprawdzić, co się
dzieję, a potem będziesz krążyć między Alem i Fredem, tak żeby cię nie
zauważyli, żeby się upewnić, że nikt ich nie zaatakuje…
Arthemis zmrużyła
oczy. Dokładnie to miała zamiar zrobić. Skąd ten idiota to wiedział?
- Kładź się –
polecił jej James nieustępliwie, nadal wskazując jej szpitalne łóżko.
- I tak nie
zasnę… - odparła.
- Oczywiście,
jeżeli boisz się spać sama – mruknął James, ponownie zamykając oczy, - mogę ci
użyczyć połowę mojego łóżka…
Arthemis
obrażonym krokiem pomaszerowała do łóżka i położyła się na nim. Ten kretyn
znowu żartował. Tyle, że jakoś jej to nie bawiło.
Ciekawe co by zrobił, gdyby go zaskoczyła i
naprawdę się obok niego położyła. Ciekawe kto by się wtedy śmiał… Arthemis
gotowała się w środku. Zebrało mu się dzisiaj na żarty, kurcze… Chichoty Lily i
Lucasa wcale jej nie pomagały.
- Odpuść
Arthemis… Po prostu zaśnij… obudzę cię – mruknął cicho James.
Arthemis
westchnęła, a jej oczy zaczęły ciążyć. Po chwili już spała.
Pierwsze spotkanie z potworami. Nie poszlo po mysli Arthemis i Jamesa ale jestem pewna ze nastepne walki beda bardziej emocjonujące 😊
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńnie mają szlabanu? szok... o tak druga Arthemis jest irytująca, a końcówka cudowna...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hej,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, nie distali szlabanu? no normalnie szok... o tak, tak druga Arthemis jest bardzo irytująca, a końcówka bardzo cudowna...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga