środa, 24 stycznia 2018

Nów księżyca (Rok V, Rozdział 7)

 Przeszukiwanie biblioteki szło teraz znacznie szybciej. O wiele, wiele szybciej. W końcu co siedem osób to nie jedna. No, sześć, bo Albus nadal uparcie odmawiał spotkania twarzą w twarz z panną Tate. Jednak ostatnia kwarta księżyca zbliżała się wielkimi krokami, a oni nie byli nawet o cal bliżej odkrycia tożsamości potworów.
 W końcu Arthemis świadoma tego, że nie zdołają się dowiedzieć niczego więcej, wysłała do Severina list, żeby przybył na skraj lasu w czwartkowy poranek, gdyż mieli wtedy lekcję opieki nad magicznymi zwierzętami.
 Jednak Albus uświadomił jej, że będzie im potrzebna przykrywka, żeby nikt nie zauważył, że nie ma ich na następnej lekcji. Arthemis przez dłuższą chwilę o tym myślała, a potem rozwiązanie pojawiło się znikąd.
 Pobiegła poszukać Jamesa. Dorwała go na czwartym piętrze.
- Mam sprawę – powiedziała, odciągając go od tłumu, zmierzającego na obiad do Wielkiej Sali.
- Jaką? – zapytał, gdy cała hałasująca wrzawa przeszła.
- Chcę od ciebie pożyczyć dwie klonujące bombki… - wyjaśniła.
- Acha… a mogę wiedzieć po, co ci one? – zapytał podejrzliwie. – I po, co aż dwie?
- Jedna dla mnie, jedna dla Albusa. Musimy się urwać z lekcji zaklęć, żeby porozmawiać z centaurami.
 James prychnął.
- I ty myślisz, że ci to ułatwię? Wlezienie do Zakazanego Lasu? Już ci raz coś powiedziałem…
- Przecież to nic niebezpiecznego – przerwała mu Arthemis swobodnie, jednak gdy widać było, że James nie odpuści, spoważniała. – Nie wejdziemy daleko. Musimy przecież wrócić szybko do zamku. Dobrze wiesz, że muszą zostać ostrzeżeni…
Przez dłuższą chwilę patrzył na nią zamyślony.
- I weźmiesz ze sobą Albusa? – upewnił się, jednak nadal z niezadowoleniem.
- Obiecuję – zapewniła go, kiwając głową.
- Dobrze – odparł, jednak podejrzanie łagodnym tonem. – Pozostaje jednak kwestia… co mi za nie dasz…?
- Słucham? – zdziwiła się Arthemis.
- Są moje. Ty ich potrzebujesz. Więc pytam, na co chcesz je wymienić? – mruknął cicho, patrząc na nią w dziwnie intensywny sposób i coraz bardziej sprawiał, że się cofała. Aż w końcu oparła się o chłodny mur, zablokowana przez jego lekko rozbawioną postać.
 Nie wiedziała, co odpowiedzieć. W jej umyśle zapanowała na chwilę pustka idealna. Czego on od niej chciał?
- No, North, co mi dasz? – wyszeptał i nachylił się do niej. Arthemis odruchowo rozchyliła usta.
- James! James!
Arthemis mogłaby przysiąc, że James zgrzytnął zębami i zrezygnowany opuścił głowę, zanim wściekle odwrócił się do dwójki chłopców, którzy biegli korytarzem.
- Nie, no to się nie może dziać naprawdę – mruknął do siebie z niedowierzaniem. - Zjeżdżać! – warknął.
- Pomóż. Błagam cię, James!! – jęknął jeden złotowłosy chłopak.
- Matka nas zabije! Już nas ściga! – dodał płaczliwie drugi.
Arthemis po chwili rozpoznała w nich Lorcana i Lysandra Scamanderów. James patrzył na nich nadal nieprzejednanym wzrokiem, jakby popsuli mu jakąś wyjątkowo dobrze uknutą intrygę. Co się z nim działo?
 Stanęła więc przed nim i zapytała:
- Co się stało?
- James, ukryj nas! – krzyknęli jednocześnie bliźniacy.
- Przykleiliśmy profesor Sinistrę do krzesła. I ona wie, że to my! – wykrztusił w końcu Lorcan, a może był to Lysander?
- Mama już nas dogania! – dodał zrozpaczony drugi z bliźniaków.
W tym momencie na korytarzu rozległy się szybkie, nerwowe kroki.
Lorcan i Lysander spojrzeli po sobie przerażeni.
Arthemis się rozejrzała. W pobliżu nie było żadnego tajnego przejścia… ale… Spojrzała z namysłem na Jamesa. Cóż teoretycznie to mogło się udać…
- Szybko – powiedziała i zaklęciem otworzyła zamknięte drzwi klasy i weszła do niej ciągnąc za sobą niezadowolonego Jamesa i zaskoczonych chłopców. – Pod biurko i siedzieć cicho.
- Jesteś beznadziejna – zajęczał jeden z bliźniaków.
- Przecież ona nas tu od razu znajdzie! – dodał drugi.
- Zamknąć się – powtórzyła groźnie.
- Naprawdę Arthemis, nie umiesz przeprowadzić dobrej dywersji – zgodził się z chłopcami James.
- Jeszcze zobaczymy – odparła, a potem niespodziewanie stanęła na palcach, zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się do niego.
 James oniemiał.
- Arthemis, co ty…
- Cicho bądź i obejmij mnie – poleciła mu szeptem.
 Kroki było słychać coraz bliżej. A James nadal czuł osłupienie.
- James! – szepnęła zniecierpliwiona Arthemis. – Rusz się!
 Na twarzy James pojawił się zadziorny uśmiech. Zamknął wokół niej ramiona i mocniej ją do siebie przycisnął. Skoro sama wpadła na ten pomysł nie miał zamiaru się ograniczać…
Z sercem Arthemis działo się coś dziwnego. Waliło jakby miało zaraz wyskoczyć z piersi. A potem James ogarnął jej włosy do tyłu, nachylił się i pocałował ją powoli w szyję.
- C-co ty wyprawiasz? – wyjąkała szeptem Arthemis.
- To był twój pomysł – przypomniał jej szeptem, z ustami nadal dostatecznie blisko jej skóry, by mogła poczuć jego ciepły oddech. – Skoro mamy udawać zakochanych, przynajmniej zróbmy to dobrze…
 Arthemis czuła, że cało jej ciało drży, ale nie było to nieprzyjemne uczucie. Czym on pachniał? Czemu jego zapach sprawiał, że jej skóra robiła się wilgotna?
 Drzwi sali otworzyły się z hukiem, odbijając od ściany.
 - Mam was! – krzyknęła profesor Scamander, a potem wytrzeszczyła oczy i się zaróżowiła. – Oj… przepraszam… ja… Widzieliście może…
 James podniósł głowę na swoją ciotkę i uniósł brew.
- Eeee… to ja… - Luna Scamder jak najszybciej mogła uciekła z klasy, zamykając za sobą drzwi.
 Pomimo tego Arthemis i James nadal stali złączeni w uścisku. Arthemis miała wrażenie, że czas się zatrzymał. Być tak blisko niego, było czymś… zadziwiająco naturalnym. Podobał jej się jego dotyk. Arthemis przesunęła dłonie z barków na pierś Jamesa. Ich spojrzenia się spotkały. James ujął jej twarz w dłonie. Zacisnęła dłonie na jego koszuli, czekając…
- To było świetne!
Arthemis i James jednocześnie od siebie odskoczyli.
- Jednak nie jesteś taka beznadziejna – stwierdził Lysander, wychodząc spod biurka.
Arthemis nie potrzebowała swoich nadnaturalnych zdolności, żeby widzieć czerwoną mgiełkę wściekłości unoszącą się nad Jamesem. Sama musiała sobie poradzić z dziwnym, przytłaczającym uczuciem niedosytu.
 James podszedł energicznie do chłopców i złapał każdego za ucho.
- Następnym razem, jak dacie się wykryć, to wasza matka, będzie waszym najmniejszym problemem – warknął, prowadząc ich do drzwi.
- Ale James…
- Przecież my tylko…
- Myśleliśmy, że…
- Zjeżdżać póki jestem w dobrym humorze – powiedział i wyrzucił ich za drzwi. Za pomocą głębokiego oddechu próbował się pozbyć frustracji.
- Nigdy bym o tym nie pomyślała – zaśmiała się cicho Arthemis i zrozumiał, o czym mówi, gdy zauważył, że dotyka swojego ucha.
 Wzruszył ramionami.
- Skoro działa na Freda, zadziała również na tę dwójkę.
- Działa na Freda? – Arthemis zaśmiała się złowieszczo. – Dobrze wiedzieć…
- Arthemis, co do naszej wymiany… - powiedział James wolno, wiedząc już, czego od niej chce.
- Właśnie mi się przypomniało, że przefarbowałeś mi włosy i do tej pory nie spotkała cię zasłużona kara… - powiedziała Arthemis mimochodem.
James otworzył usta ze zdumienia, a potem westchnął ciężko.
- Dobrze. Dam ci te cholerne kulki…
- Dziękuję – odparła nad wyraz radośnie i błyskawicznie ruszyła do wyjścia.
Musiała odetchnąć. I to szybko. Boże, czemu nadal czuła jego zapach?


 Następnego dnia przy śniadaniu Albus, Rose i Arthemis omawiali plan.
- Odmierzaj czas dokładnie od dziewiątej czterdzieści – poinstruowała Arthemis. – Pięćdziesiąt minut.
 Albus włożył kuzynce do rąk kilka dwukolorowych pastylek.
- To Krwotoczni Truskawkowe. Daj to klonowi Arthemis i wyprowadź nas z sali.
- Spokojnie, dogadasz się z nimi. To prawie tak samo jakbyśmy my tam byli – uspokoiła ją Arthemis.
- Nie mogę uwierzyć, że to robię – mruczała do siebie Rose, chowając pigułki do torby. – Przecież jestem prefektem.
- Ja też – powiedział urażony Albus.
- Nawet mi o tym nie przypominaj – odparła i mamrocząc pod nosem wróciła do picia herbaty, a Arthemis i Albus wstali by udać się na lekcję opieki nad magicznymi stworzeniami.
 Hagrid pokazywał im tym razem młode jednorożce, więc lekcja upłynęła im w szybki i przyjemny sposób. Jednak, gdy Arthemis pogłaskała jedno ze zwierząt po srebrzystej sierści miała wrażenie, że czai się w nim jakiś głęboko skrywany lęk.
 To tylko potwierdzało jej obawy.
 Po lekcji udali, że idą w kierunku zamku razem z resztą uczniów, ale będąc za chatką Hagrida, zatrzymali się, a Arthemis wyjęła z torby dwie wypełnione dymem kulki. Podała mu jedną.
- W jaki sposób je zdobyłaś?
- Po prosu. Dał mi je…
- Dał ci je? – zapytał z niedowierzaniem Albus.
- Czemu cię to dziwi? – odparła, marszcząc brwi.
- Nie zdajesz sobie sprawy, jak długo James potrafi kłócić się o kawałek czekolady…
- To jedzenie – Arthemis machnęła lekceważąco ręką.
- Albo  o jedną ze swoich zabawek. Jak byliśmy dziećmi niczym nie chciał się dzielić… - powiedział Albus nieustępliwie. – Więc czego chciał w zamian?
Arthemis się zarumieniła. Czemu Albus się do tego przyczepił?
- Niczego…
- Nie wierzę ci. Jeżeli to coś wrednego to ewentualnie mogę się z nim pokłócić…
- Nie, naprawdę nic się nie stało – powiedziała szybko Arthemis.
- Zachowujesz się podejrzanie – oznajmił Albus, przyglądając się jej zarumienionej twarzy.
- A ty przestań drążyć. Po prostu przypomniałam mu, że przefarbował mi włosy i nadal nie oderwałam mu żadnej kończyny, więc powinien mi się odwdzięczyć…
- Aha – powiedział Albus, wzruszając ramionami. – Mogłaś tak od razu.
- Cicho już bądź! Rose zaraz zacznie odliczać czas. – mruknęła i rzuciła kulkę pod swoje nogi. Ogarnęła ją chmura dymu, przez którą zaczęła kaszleć.
 Po chwili z dymu obok niej uformowała się identyczna do jej postać. Obydwie zamrugały jednocześnie.
 Arthemis 2 uśmiechnęła się drwiąco, spoglądając na Albusa.
- Mógłbyś się pośpieszyć – oświadczyła chłodno.
- Wyjęłaś mi to z ust – powiedziała rzeczywista Arthemis.
- Was dwie to już za dużo – stwierdził Albus z przerażoną miną. Rozbił swoją kulkę pod nogami. Jego postać spowił dym, a po chwili obok niego pojawił się drugi Albus.
 Spojrzał na zegarek.
- Zaklęcia zaczynają się za pięć minut. Co my tu jeszcze robimy? – zapytał.
- On przynajmniej nie traci czasu – oznajmiła Arthemis chwytając Albusa pod łokieć i ciągnąc w kierunku zamku. – Wiecie, co robić – dodała, parząc na nich jak dowódca na żołnierzy.
 Prawdziwa Arthemis założyła ręce na piersi.
- Jest irytująca – stwierdziła.
- Co ty nie powiesz – mruknął Albus. 
 Zawrócili w przeciwną stronę i pobiegli ścieżką w głąb Zakazanego Lasu.
- Minęło już dziesięć minut – zauważył nerwowo Albus, gdy szli. – Może Severin nie przyjdzie?
 Lecz w tym momencie rozległ się stukot kopyt na ziemi. Z oddali zobaczyli dwa centaury. Nie było wśród nich Severina, za to Arthemis rozpoznała Diona i Firenzo.
- Zaskoczyła nas twoja wiadomość, Współczująca – powiedział cicho Firenzo skłaniając głowę. Zerknął na Albusa i zamrugał ze zdziwienia. – Powiedziałbym, że jesteś Harrym Potterem, gdybyś nie wyglądał tak młodo…
- Jestem Albus. Młodszy syn.
- Ach, tak. Albus… twój ojciec to sentymentalny człowiek – mruknął cicho centaur, kładąc nacisk na jego imię.
- Wybaczcie, ale nie mamy dużo czasu – przerwała im Arthemis. – Nie wiemy, czy wam to coś pomoże, ale chcemy, żebyście wiedzieli to, co my…
Albus skinął głową, żeby potwierdzić jej słowa.
- Do następnych ataków dojdzie w tę sobotę.
- To już wiemy – westchnął centaur. – Zrozumieliśmy to po ostatnich porwaniach.
- A to, że ogień je zabija, też wiecie? – zapytała Arthemis.
- Ogień?- zapytał Dion, unosząc brwi. Wymienił spojrzenie z Firenzo.
- Tak. Jak każde naturalne światło. Dlatego nie wychodzą ani jak świeci słońce, ani gdy na niebie widnieje księżyc – wyjaśniła Arthemis.
- Ale co to jest? – zapytał Firenzo.
 Albus zrobił przygnębioną minę.
- Nadal nie wiemy. Szukamy jakiś informacji, skąd tak nagle się wzięły i czemu akurat teraz…
- To pomoże nam się obronić – westchnął Dion. Skoro ogień je odstrasza, będziemy mieli jakieś szanse…
 Albus pogrzebał chwilę w torbie i wyciągnął sporych rozmiarów słoik z jakimś żółtym proszkiem. Podał go centaurowi.
- To proszek Prometeusza – wyjaśnił. – Możecie zatoczyć nim krąg i podpalić, a ogień będzie się cały czas utrzymywał.
- Dopóki nie zajdzie słońce, jesteście bezpieczni – dodała Arthemis.
- Nie wiem, co powiedzieć – mruknął Firenzo. – Nie sądziłem, że naprawdę się tym zajmiecie… Że wam na to pozwolą…
- Nie pozwolili – zaśmiała się Arthemis. – Ale tak czy inaczej nie mogą nas powstrzymać…
Centaur skłonił przed nimi głowę.
- Jesteście zadziwiający. Twój ojciec i jego przyjaciele też mnie tak zadziwiali – mruknął z lekkim uśmiechem.
- Musimy iść – westchnął Albus, patrząc na zegarek. – Mamy dwadzieścia minut, a musimy się dostać do zamku niezauważeni…
- Dziękujemy za wszystko – powiedział Dion.
- Nie ma za co – odparła Arthemis. – Uważajcie na siebie. I dajcie im popalić…
Centaur zachichotał i pomachał im, gdy odchodzili szybko ścieżką.


  Rose gryzdając nerwowo na lekcji Zaklęć z wręcz obsesyjnym zaangażowaniem zerkała na zegarek. Obok niej Arthemis-klon znudzonym wzrokiem wpatrywała się w uczniów próbujących użyć zaklęcia zmniejszającego. Cóż – jej udało się to za pierwszym razem.   
 Z drugiej strony Albus-klon chyba przysypiał na książce.
 Na Boga, czy tylko ona się tym przyjmowała!?
 Jeszcze trzy minuty…
- Arthemis, przygotuj się – szepnęła do klona, siedzącego po jej prawej stronie.
Arthemis powoli na nią spojrzała z uniesioną brwią.
- Na co?
Rose otworzyła usta ze zdziwienia.
- No, musisz wziąć tabletkę, żeby nas stąd wyprowadzić.
- Nigdy – Arthemis spojrzała znowu w okno. – Wiesz, że nie cierpię leków.
Rose zbaraniała. Tego się nie spodziewali. Rzeczywiście klon zachowywał się jak Arthemis, ale chyba nie miał żadnego pojęcia o jej zadaniu i o ile się Rose nie myliła, nie miał również jej zdolności. Co nie przeszkadzało mu odziedziczyć wszystkich jej irytujących wad i spojrzeń.
 Co tu robić?! Co robić?! – w umyśle Rose nastał chaos i panika. W jaki sposób zmusić Arthemis do wyjścia z klasy?!
 Odwróciła się do drugiego klona.
- Albus, ona nie chce zjeść tabletki – poskarżyła się.
Al podniósł głowę z książki i spojrzał na nią niechętnie.
- Co ty Arthemis nie znasz? – odparł. – Przecież ona nienawidzi leków.
- Ale przecież musimy wyjść z klasy! – powiedziała nerwowo.
- A… no tak…
- Arthemis, weź cukierka, proszę cię – powiedział cicho do Arthemis.
- Nie. Nie lubię krwawić. To osłabia – odparła nawet na niego nie spojrzawszy.
- Pójdę po Jamesa… - zaryzykował Albus groźbę.
- Wątpię – odparła znudzona. – Nie wyjdziesz z lekcji…
- Ale my musimy wyjść z lekcji! – syknęła znerwicowana już Rose.
 Co zmusiłoby Arthemis, do wyjścia z klasy? Hmm…
Rose spojrzała na małą dwukolorową pigułkę w swojej ręce i westchnęła.
- Albus weź ją – poprosiła jeszcze z nadzieją.
- Nie – odpowiedział. – Muszę pilnować Arthemis… Bo jeszcze znowu zrobi coś głupiego… Samobójczyni jedna…
 Rose pokręciła z niedowierzaniem głową. Może i znali swoje schematyczne zachowania, ale na pewno to nie byli oni. Tylko ktoś kto ich nie zna by się nie poznał.
 A ona traciła czas. Za pięć minut oni zniknął i wtedy wszystko się wyda.
- Arthemis, wyprowadźcie mnie z sali, dobrze? – poprosiła i zanim Arthemis zdążyła ją powstrzymać połknęła czerwoną część pigułki.
 Krwotoczna Truskawkowa zadziałał natychmiast powodując potężny krwotok z jej nosa, brudzący całą jej szatę.
 Arthemis i Albus uporali się z tym szybciej niż podejrzewała. Nawet jeżeli to były klony to i tak działanie mieli w krwi.
 Albus od razy zwrócił uwagę profesor Alexander tłumacząc jej szybko, co się stało, a w tym czasie Arthemis trzymając Rose pod ramię była już w połowie drogi do drzwi. Po chwili dobiegł do nich Albus, w biegu wyjmując z torby paczkę chusteczek. Podał je Arthemis, która szybko zaczęła przykładać je Rose do nosa.
 Gdy już byli dość daleko od sali zaklęć. Rose wyrwała im się i wzięła drugą część tabletki, którą niczym talizman trzymała w ręce.
- Po, co to zrobiłaś idiotko?! – krzyknął Albus.
- To było niebezpieczne Rose – mruknęła niezadowolona Arthemis, ocierając ją z krwi.
- Prosiłam ciebie, ale nie chciałaś…
Na twarzy Arthemis-klona odmalowało się poczucie winy.
Eeech, rzeczywiście do pewnego stopnia, te klony były identyczne…
- Już się dobrze czujesz? – zapytał ją Albus.
- Tak. Nic mi nie jest – odparła szybko Rose.
Usłyszała szybkie kroki na korytarzu.
- Rose?! – krzyknęli jednocześnie Albus i Arthemis, biegnąc w jej stronę.
- Czemu jesteś cała we krwi?! – zapytała przerażona Arthemis.
- Bo twój klon strzelił focha – odpowiedziała Rose, ocierając się z krwi. – Powiedziała, że krwotok osłabia i nie lubi leków.
 Arthemis spojrzała chłodno w swoją własną twarz.
- Myślałam, że klony będą mądrzejsze – stwierdziła.
Jej klon wyraźnie otworzył już usta, by jej coś odpowiedzieć, ale nagle zaczęła szybko ruszać palcami u rąk a na jej twarzy odmalowało się prawdziwe przerażenie.
- Co się ze mną dzieje? – zapytała z paniką.
- Znikaj marna kopio – powiedziała Arthemis ze złośliwym uśmiechem. – W życiu nie powiedziałabym nic takim tonem…
 I rzeczywiście druga Arthemis blakła coraz bardziej, aż znikła zupełnie.
 Albus-klon patrzył na nią ze spokojem, a potem westchnął.
- Chyba kolej na mnie.
I rzeczywiście jego kruczoczarne włosy przemieniły się w biel, a potem w srebro, a w końcu przezroczyste jak cała reszta jego postaci. On też zniknął.
- No i po wszystkim. Centaury ostrzeżone, klony wyparowały – odetchnął Albus. – Możemy wracać na lekcję.
 Rose rzuciła mu się w ramiona.
- Tak się cieszę, że to już naprawdę wy! Oni byli straszni! – krzyknęła na granicy łez.
- Ale świetnie sobie poradziłaś – powiedział Albus i nieporadnie poklepał ją po plecach.
- Hmm, mogliśmy się domyśleć, że klony będą powtarzały tylko nasze schematyczne działania. To naprawdę nie jest dobre narzędzie, raczej zwykła zabawka – myślała na głos Arthemis, gdy ruszyli w powrotną stronę do Sali Zaklęć.
- Ale przynajmniej nikt nie poznał różnicy – oznajmił Albus.
- Ja poznałam! – krzyknęła oburzona Rose.
- Tak, tak – powiedziała uspokajająco Arthemis. – Wiemy…



   Wieczorem do Arthemis do dormitorium przyleciała wielka szara sowa. Zdziwiona otworzyła jej okno, żeby mogła ogrzać się po przebywaniu na lodowatym wietrze.
 Odebrała od niej list i szybko przebiegła po nim wzrokiem.
- Od kogo to? – zapytała zdziwiona Lily, stając za nią.
- Od Marcela. Mówi, że może odebrać Gina jutro – wyjaśniła.
- Co?! – krzyknęła rozczarowana Rose, trzymając na kolanach wielkiego szmaragdowego kota. – Ale…
- Nie chcesz go oddać? – zapytała ze śmiechem Arthemis. – Kto by pomyślał, że do tego dojdzie…
- Wiesz, to jedyne zwierzę, którego się nie boję – powiedziała Rose, przytulając twarz do miękkiego futerka kota.
Arthemis przez chwilę się jej przypatrywała.
- Wiesz, on zawsze może się przemienić w coś innego, jak niedźwiadek, czy… nawet smok… to już nie są takie przytulne zwierzątka.
- Pomimo tego się zmieni – powiedziała wolno Rose. – To nadal będzie Gin. Nie zrobi mi krzywdy…
Arthemis się zamyśliła, a potem usiadła na łóżku z kawałkiem pergaminu i piórem.
- Tak sobie myślę – odezwała się Lily, - czy nie powinniśmy też jakoś ostrzec wioski?
- Nie uwierzą nam – powiedziała przygnębiona Rose. – Dorośli mają zadziwiającą umiejętność ignorowania wszystkiego, co mają młodsi do powiedzenia, nawet jeżeli to prawda.
 Arthemis pogrążyła się w myślach. Może jednak dałoby się coś zrobić? Wzięła do ręki pióro i zaczęła szybko pisać. Napisanie całego listu zajęło jej ponad piętnaście minut. Gdy skończyła, zalakowała go, zabezpieczyła i przywiązała do nóżki sowy.
 Po chwili ptaka już nie było, ale Arthemis miała na twarzy niemal zadowolony uśmiech.
- Co zrobiłaś? – zapytała Lily.
- Opisałam wszystko Marcelowi. Wyjaśniłam mu sytuację i zaproponowałam, żeby przeszedł się kilka razy po wiosce i jakoś tak bez konkretnego powodu rozsiał plotkę o tym, że podobno one się boją ognia. Dla niego to idealne zadanie. A ludzie prędzej uwierzą w plotkę niż w prawdę…


  Następnego dnia, a pozostało wtedy już tylko dwa dni do nowiu księżyca i uczty w Noc Duchów, dostała odpowiedź.

 Arthemis,
 Nie mogę uwierzyć, że nawet ten głupi kocur mnie zdradził!
 Ale nich już będzie, skoro twoja przyjaciółka się do niego tak przywiązała
 To niech go zatrzyma.
 A co do zadania masz jak w banku, że zostanie wykonane.
 Uważaj na siebie.
                                                                           Marcel


Arthemis uśmiechnęła się pod nosem, patrząc na wymyślny podpis Marcela z wieloma zawijasami. Ten człowiek miał skłonność do przesady. Ale uwielbiała go.


Fred szedł korytarzem, obmyślając jakby tu zwabić dziewczynę znaną mu jako Valentine, w jakieś ustronne miejsce, które mogłaby mu ułatwić oczarowanie jej, gdy nagle jak spod ziemi wyrosła przed nim ogniście ruda, jego ukochana kuzynka – Molly Weasley.
 Dźgnęła go palcem w pierś.
- Co ty i ta wasza buntownicza grupa kombinujecie? – zapytała patrząc na niego podejrzliwie.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz – odparł Fred, częstując ją jednym ze swoich łobuzerskich uśmiechów.
- Nie ściemniaj –odezwał się inny głęboki głos, a zza Molly Weasley, wyszła ciemnowłosa dziewczyna.
 Sama mi włazi w ręce! – Fred nie mógł, uwierzyć w swoje szczęście.
Zrobił upartą minę i założył ręce na piersi.
- Nie rozumiem, czego ode mnie chcecie…
- Nie denerwuj mnie – powiedziała ostrzegawczo Molly. – Chmura tajemniczości unosi się nad wami, gdziekolwiek się znajdziecie!
- Masz bujną wyobraźnię – odparł Fred, z pobłażliwym uśmiechem.
- Daj spokój – powiedziała Molly. – Dobrze wiem, że James mi nie powie, bo… no bo to James, a do Albusa nie mam się co zbliżać jeżeli Arthemis się na to nie zgodzi, ją z kolei ledwie znam. Rose i Lily zawiązały milczący front, wiec zostałeś ty!
- Uznałyśmy cię za najsłabsze ogniwo – dodała Valentine, posyłając mu złośliwe spojrzenie.
Fred prychnął i spojrzał na nią chłodno. Chyba była zdziwiona, że potrafi wydawać się groźny, bo zamrugała zaskoczona.
- No, to macie pecha… - odparł i odwrócił się.
 Molly wyprzedziła go i znowu zagrodziła mu drogę.
- Czemu?! Co to takiego, że nie chcesz nam powiedzieć?
- Nic takiego. Ale jeżeli powiem tobie, polecisz od razu do Dominique, a jak ona się o tym dowie, to pół Hogwartu będzie wiedziało…
- Czyli to coś tak poważnego, że nikt nie może się dowiedzieć, tak? – rzuciła Valentine z cwanym uśmiechem, zadowolona, że udało jej się go zaskoczyć.
- Tak – odpowiedział poważnie Fred.
- Tym bardziej powinieneś mi powiedzieć! – naciskała oburzona Molly.
- Nie – Fred uparcie odwrócił się i chciał odejść, gdy Molly rzuciła:
- Napiszę do twojej matki o wszystkich twoich wybrykach począwszy od pierwszej klasy…
Fred się zatrzymał.
- Tylko wy dwie i ani jedna osoba więcej, ok? – powiedział ostro.
- Oczywiście – zapewniła go uśmiechnięta Molly.
- To chodźcie… - powiedział znużony.
Poprowadził je do odległego skrzydła czwartego piętra, gdzie urządzili sobie bazę w jednej z zapomnianych przez boga klas, którą wysprzątały Rose i Lily. Zapukał do drzwi i powiedział:
- To Fred.
Usłyszeli kilkanaście kliknięć, kilka czarów i drzwi otworzył im Albus. Na ich widok zmarszczył brwi. Dziewczyny wyjrzały ciekawie zza pleców Freda, by zobaczyć, że oprócz niego w sali jest Arthemis siedząca na jednej z ławek i Rose, czytająca jedną ze stosu książek. Obie ciekawie zerknęły w stronę drzwi.
 Fred, Molly i Valentine weszli do środka. Arthemis z uniesioną brwią spojrzała na Freda, czekając na wyjaśnienia.
- Zmusiły mnie – powiedział jedynie wzruszając ramionami.
- Rany, jesteś beznadziejny – westchnęła Arthemis i zeskoczyła z ławki. - Siadajcie dziewczyny – powiedziała. – Miło cię widzieć Valentine. Jak się czuje Marianna? Ostatnio nie czuła się najlepiej…
 Fred otworzył usta ze zdumienia. Skąd Arthemis je znała i skąd tyle o nich wiedziała?! Może naprawdę była szpiegiem…
- Z Marianną już wszystko, ok. – odpowiedziała Valentine. – Trochę nam brakuje zajęć Klubu Uczniowskiego. Mogliśmy sobie tam naprawdę poćwiczyć wiele rzeczy…
Ach, więc stąd się znały!
- Cóż, oni chyba zrobili sobie swój własny klub – powiedziała Molly niezadowolonym tonem.
- Bo nie mamy pozwolenia od nauczycieli – odparła spokojnie Arthemis, patrząc jej w oczy. – Zdegradują wszystko co robimy, byle tylko udowodnić nam, że nic się nie dzieje, a wtedy może być kłopot – wyjaśniła.
- Ale co wy w ogóle robicie? – zapytała Valentine.
- Ja wam wyjaśnię – powiedziała Rose, po krótkim wymienieniu spojrzeń z Arthemis. – Bo Arthemis nie lubi długich opowieści.
 Rose zaczęła opowiadać dziewczynom, podczas gdy Arthemis, przyglądała się jednemu z krzeseł jakby to był przeciwnik.
- Spróbujmy – mruknęła do siebie. – Delens ignis! – powiedziała wskazując na krzesło różdżką.
 Krzesło z hukiem stanęło w płomieniach w mgnieniu ognia, a po trzech sekundach pozostał z niego ledwie proszek…
 Dziewczyny krzyknęły ze strachu, patrząc co narobiło takiego hałasu.
 Arthemis zakaszlała i pomachała ręką, żeby rozgonić dym wokół siebie.
- To będzie dobre zaklęcie – powiedziała w końcu.
Albus stanął obok niej, patrząc na nią z naganą.
- Nie mogłaś zacząć od czegoś lżejszego? A nie jak zawsze od najtrudniejszego z zaklęć? – zapytał poirytowany.
- Po, co mam zaczynać od czegoś innego skoro to działa i to całkiem skutecznie – odparła Arthemis, patrząc na niego jakby było to dla niej oczywiste.
- Nie każdy jest tam zdolny do siania destrukcji jak ty – odparował.
- Ach, Al, - westchnęła. – Niech ci będzie. Zaczniemy od innych…
Żadne z nich nie zauważyło, że Molly i Valentine, przyglądają im się szeroko otwartymi oczami, a Rose posyła im poirytowane spojrzenie. Jedynie Fred nie wydawał się zaskoczony.
- Oni tak zawsze? – szepnęła Valentine do niego, nachylając się.
Przez chwilę wydawał się zaskoczony, że jest tak blisko, po czym jego oczy rozbłysły i również schylił głowę tak, że ich nosy się niemal stykały.
- Owszem – odparł z rozbrajającym uśmiechem.
Valentine zmrużyła oczy. Jednak zanim zdążyła posłać go do wszystkich diabłów, Molly Weasley uderzyła go pięścią prosto w brzuch.
- Zostaw ją – powiedziała.
- Jezu, - mruknął Fred niezadowolony, masując brzuch, - co ty taka nerwowa, Molly? Ostatnio w ogóle nie można z tobą wytrzymać…
- Właśnie Molly, wyluzuj – oznajmiła niespodziewanie Valentine, posyłając mu zadziorny uśmiech. – Sama sobie z nim poradzę.
- Czyżby? – ton Freda wyraźnie mówił o tym, żeby nie była tego taka pewna.
- Nie mam najmniejszych wątpliwości…
 Arthemis obserwowała ich z fascynacją. Hmm… to było naprawdę ciekawe. Była pewna, że Fred tą dziewczyną nie znudzi się zbyt szybko.
 - A wracając do sprawy – przerwała im Rose, zwracając się do Molly - ogień jest jedyną nam dostępną rzeczą, którą na nie działa… więc Arthemis, jak widzisz, testuje zaklęcia.
- Chcecie mi powiedzieć, że to się naprawdę wszystko dzieje? – zapytała z niedowierzaniem. – Że zamek jest zagrożony?
- Nie możemy tego wykluczyć – odpowiedział jej po namyśle Albus.
- Chyba sobie żartujecie?! – krzyknęła zrywając się z krzesła. – I wy to trzymacie w tajemnicy?! Przecież uczniowie są zagrożeni…
- Molly… - zaczęła ostrożnie Rose.
- Nie mogę uwierzyć, że naprawdę nikomu nie powiedzieliście!? – przerwała im. – Nie macie prawa takich rzeczy ukrywać, chociażby nie wiem jak elitarną grupą byliście! Wszyscy powinni wiedzieć jak się bronić, nie tylko wy!
- Nie mamy zamiaru dopuścić, żeby zaszła taka potrzeba – odpowiedział jej Albus autorytatywnym tonem. – W ogóle nie wejdą do zamku…
- A skąd możesz to wiedzieć? Jesteście tacy…
- A co twoim zdaniem mieliśmy zrobić? – zapytała spokojnym, chłodnym tonem Arthemis, która siedziała na parapecie i wpatrywała się w błonia. Powoli na nią spojrzała.
- Nie próbuj tego na mnie, Arthemis?! Myślisz, że się ciebie przestraszę?
Arthemis wstała.
- Teraz ja ci coś powiem – mruknęła cicho. – Jeżeli pójdziemy do nauczycieli. Nie uwierzą nam tak jak nie uwierzyli centaurom. Dyrektor nie chcąc wzbudzać paniki, nie zrobi nic.
- Moglibyście…
- A jeżeli – przerwała jej Arthemis, coraz bardziej podnosząc głos - powiemy uczniom… nawet jeżeli tylko wybranym… to nauczyciele w końcu coś zauważą i zaczną nas obserwować do tego stopnia, że nie będziemy mogli zrobić nic. Rozumiesz? Nam odpuścili, bo uważają, że jest nas za mało, żeby cokolwiek zrobić. Naszym jedynym zadaniem na tę chwilę, jest zabezpieczenie zamku, dopóki nauczyciele i dyrektor nie uznają zagrożenia za prawdziwe!
 Molly opadła na krzesło i popatrzyła na wszystkich. Stanęli za Arthemis jak jeden mąż. Nawet Fred.
- I macie to zamiar zrobić w szóstkę? – w głosie Valentine zamiast niedowierzania, pojawił się podziw.
- Jeżeli będzie trzeba – odpowiedziała Rose.
- Możemy wam jakoś pomóc – zapytała cicho Molly, poddając się.
- Nauczcie się jak najwięcej zaklęć tworzących ogień – powiedział Albus. – Tak na wszelki wypadek. Jeszcze nie wiemy jak rozwinie się sytuacja…
- To po to wam te wszystkie książki? – zapytała Valentine, biorąc jedną z nich do rąk.
- Tak - odparła Rose. - Bo na razie nie mamy czasu zastanawiać się z czym w ogóle walczymy. Tym zajmiemy się, gdy księżyc znowu pojawi się na niebie…



 Dwadzieścia cztery godziny minęły zbyt szybko. Albus nie zdążył przygotować dostatecznie dużej ilości proszku Prometeusza, a Lily jeszcze nie do końca radziła sobie z ogniowymi zaklęciami, co chyba Ala trochę cieszyło, bo miał nadzieję, że w ogóle nie opuści zamku. Arthemis i James oczywiście nie mieli żadnych problemów, podobnie jak Rose, po prostu czytali formułę zaklęcia i po chwili już je umieli. Molly i Valentine radziły sobie całkiem nieźle, ale Arthemis wiedziała, że gdyby miały jeszcze trochę więcej czasu, poszłoby im znacznie lepiej.
  We wtorek wszyscy z niecierpliwością oczekiwali uczty z okazji Nocy Duchów. Po zamku unosiła się atmosfera radosnego oczekiwania, podczas gdy szóstka uczniów ślęczała nadal zamknięta w klasie czytając księgi z zaklęciami.
 Arthemis przed wieczorem gdzieś zniknęła, więc James pełen obaw, czy aby nie wpadła na samobójczy plan wyprawy do lasu, żeby sprawdzić jak sobie radzą centaury, wziął Mapę Huncwotów i zaczął przeszukiwać zamek. Chwilę zajęło mu odnalezienie jej, jednak w końcu mała czerwona kropka z napisem Arthemis North, pojawiła się na szczycie Wieży Astronomicznej. Co ona tam robiła?
 Cóż, należało to zapewne sprawdzić…
 James przewędrował przez cały zamek, aż w końcu udało mu się dostać na schody do wieży. Normalnie nie wolno tu było wchodzić bez nauczyciela, ale któż  by się tym przejmował?
 Wszedł na szczyt wieży i przez chwilę stał bez słowa, podziwiając jej porywane wiatrem włosy i ubranie. W czarnej pelerynie, którą nosiła wyglądała jak stworzenie nocy, czekające na jej nadejście.
 Ze zmarszczonym czołem i zaniepokojoną miną, wpatrywała się w ostatnie cząstki słońca znikające za górami.
- Dyrektor chyba wzmocnił straże – odezwała się niespodziewanie. – Nie jest taki do końca pewny, co się stanie…
James uśmiechnął się kącikiem ust i podszedł bliżej.
- Dlaczego zawsze wiesz, że to ja? – zapytał.
- Nie wiem. Potrafię cię rozpoznać nawet szybciej niż Albusa, czy Rose… - odpowiedziała, zanim zdążyła się nad tym zastanowić.
- Nic w tym dziwnego… - powiedział, jakby było to oczywiste, z rękoma włożonymi do kieszeni, oparł się o mur, żeby móc patrzeć jej w oczy, - … uwielbiasz mnie.
- Jesteś szurnięty – oznajmiła chłodno.
- Ach! Ten zimny ton, sprawia, że moje serce drży… - powiedział teatralnie, kładąc rękę na piersi.
- Idiota – mruknęła Arthemis, przyglądając się Zakazanemu Lasowi, ale na jej ustach na chwilę zalśnił lekki uśmiech.
- Powiedziałem ci, że mogę cię albo rozśmieszać albo wkurzać. A ponieważ ciężko cię wkurzyć, zostaje mi to drugie.
- Czemu? Czemu musisz to robić? – zapytała, nadal na niego nie patrząc. Jej twarz wyglądała niesamowicie w odcieniach zachodzącego słońca.
 James przez chwilę nie zauważył faktu, że o coś pytała.
- Nie lubię, kiedy się martwisz – odpowiedział po prostu i odwrócił wzrok.
Arthemis zerknęła na niego kątem oka. Uparcie patrzył w inną stronę. Podobał jej się jego profil. Poczuła gwałtowny napływ ciepła w całym ciele.
- Mogę cię o coś zapytać? – mruknął cicho po chwili.
- Jasne.
- Dlaczego taka jesteś?
- Jezu, Potter, zadajesz ciężkie pytania – zaśmiała się skonsternowana i przeczesała włosy palcami. Podeszła do muru i oparła na nim ręce. – Chyba po prostu nie lubię być bezradna. Za każdym razem, gdy cudze emocje mnie osłabiają, gdy blokada słabnie, a ja tracę siły, czuję się bezużyteczna i bezwartościowa, bo normalni ludzi nie mdleją z powody bólu głowy i nie krwawią od nadmiaru nieswoich emocji. Dlatego za wszelką cenę, doprowadzam się do granic wytrzymałości, żeby sobie udowodnić, że dam radę i tym razem. Muszę coś robić. Muszę komuś pomagać. Muszę być na krawędzi niebezpieczeństwa, bo za każdym razem, gdy mi się uda, udowadniam sobie, że jestem coś warta. Jak widzisz nie jestem altruistką. Nie robię tego dla innych, tylko dla siebie… Czy taka odpowiedź ci wystarcza?
- Nie – odpowiedział James krótko. – Jesteś nieobliczalną idiotką.
- Nie przeginaj, Potter – mruknęła gniewnie. - Sam chciałeś znać odpowiedź, więc teraz się odczep… - odwróciła się, żeby odejść.
- Jesteś idiotką, bo inaczej nigdy byś nie pomyślała, że jesteś bezużyteczna – powiedział.
Arthemis stanęła.
- Co ty sobie myślisz, że jesteś gorsza, dlatego, że krwawisz? – ciągnął z niedowierzaniem. - Doprawdy Arthemis, jesteś beznadziejna. Narażasz życie i zdrowie tylko dlatego, żeby udowodnić sobie, to co inni widzą w tobie gołym okiem. Nie widzisz jak Lily cię podziwia i nie wyczuwasz jaki autorytet posiadasz… nie tylko przez to, co potrafisz zrobić różdżką, jednym słowem, czy spojrzeniem, ale dlatego, że wkładasz tyle wysiłku w to, żeby nie naruszać czyichś myśli, czy uczuć. Wybacz, że to mówię, ale jesteś najbardziej niepoczytalnym, postrzelonym i krótkowzrocznym matołem jakiego znam…
 Przez chwilę zapanowały między nimi milczenie. James już się zastanawiał, czy aby nie posunął się za daleko, kiedy nagle rozległ się jej cichy śmiech. Arthemis odwróciła się do niego z szerokim uśmiechem.
- Może i masz rację, ale z przykrością muszę cię poinformować, że chyba już się nie zmienię…
- Czyli nadal masz zamiar być nieobliczalną ryzykantką? – zapytał.
- Na to wygląda…
- Więc nie pozostawiasz mi wyboru… będę musiał nad tobą popracować…
- Daj spokój, kilka zadrapań jeszcze nikomu nie zaszkodziło – odparła ostrożnie niezbyt pewna tego, czy żartuje, czy mówi serio.
- Na razie to tylko kilka zadrapań, ale biorąc pod uwagę wzrost irracjonalności twoich pomysłów do twojego wieku, jestem pewien, że za pięć lat wyląduję w Świętym Mungu na zawał serca…
- Nie mam pojęcia co ja będę robić za pięć lat, ale jeżeli wylądujesz w szpitalu na pewno cię odwiedzę… - zapewniła go poważnym tonem.
Przez chwilę wpatrywał się w nią w osłupieniu, a potem roześmiał się cicho.
- Doprawdy Arthemis, jesteś nie do podrobienia.
Arthemis też się uśmiechnęła, a potem westchnęła ciężko, wpatrując się w ciemniejące niebo. James stanął przy niej.
- Zapada zmrok – powiedziała.
- Już czas – dodał James i pocieszająco położył jej rękę na ramieniu.


Gwar w Wielkiej Sali przechodził ludzkie pojęcie. Albus co jakiś czas zerkał na Arthemis, czy aby nie robi się bledsza, bo żywo w pamięci stał mu obraz zeszłorocznego Halloween. Chyba podobnie było z Rose, bo robiła to samo. Pewnie jako jedyni uczniowie, siedzieli milczący, dziobiąc w talerzach. Fred wymienił ponure spojrzenie z Valentine, siedzącą przy stole Puchonów. Obok niej słodka Marianna paplała coś jak najęta.
 Każde z nich w jakiś sposób chroniło Arthemis, żeby ludzie nie zaczęli zastanawiać się, dlaczego siedzi przy stole nic nie jedząc, z zamkniętymi oczami i zmarszczonym czołem. Jednak ona myślami była poza Wielką Salą, z strażami, które dyrektor wystawiał od czasu wizyty centaurów na murach zamkowych. Jednak było ich zaledwie kilku. I tak naprawdę nie mieli pojęcia co robić. Arthemis czekała na najmniejszy niepokój, wahanie, czy strach.    Wiedzieliby wtedy, że się zaczęło…
- Zauważyliście, że nie ma dyrektora? – zwrócił ich uwagę Lucas. – Nie ma go na uczcie.
- Słyszałam, że w ogóle nie ma go w zamku – szepnęła Molly. – Podobno wyjechał do Londynu dzisiejszego ranka.
- Skrajnie nieodpowiedzialny idiota – mruknęła Lily.
- Lily! – syknęła na nią karcąco Rose.
- No, co? To, że udaje, że nic się nie dzieje, to nie znaczy, że tak myśli. Nie powinien wyjeżdżać.
- Spokojnie. Vector się wszystkim zajmie – uspokoił ją Albus. – Może nawet szybciej z nią doszlibyśmy do porozumienia.
- Możliwe – zgodziła się z nim Rose.
 Siedząc tak przez dwie godziny, jak na szpilkach, gawędzili o niczym, żeby zabić niepokój tlący się w nich. James z niepokojem obserwował Arthemis, która nadal nie odezwała się ani słowem. Położył jej rękę na czole. Gwałtownie otworzyła oczy.
- Odpuść sobie na chwilę. Bo dostaniesz gorączki – poradził jej.
- Nie. Nic mi nie jest – zapewniła go.
- Może dzisiaj nic się nie stanie – powiedziała Molly z nadzieją.
- Możliwe – oznajmił niespodziewanie Lucas. – Cały zamek jest rozświetlony. Możliwe, że światło je odgoni na jakiś czas.
 Wszyscy zgodnie pokiwali głowami.
- Zjedz coś – nakazał Arthemis, Albus. – Wielce prawdopodobne, że dzisiaj do niczego tutaj nie dojdzie. Od zachodu słońca minęły już ponad cztery godziny…
 Arthemis westchnęła ciężko i wzięła do ręki widelec.
 Wszyscy trochę się rozluźnili i nawet zapanowała wśród nich wesołość, szczególnie, że Lucas, zaczął rozprawiać o tym, że w następna sobotę grają mecz, więc muszą być przygotowani.
 Uczta chyliła się już ku końcowi i większa część uczniów już wyszła z sali.
- Która godzina? – zapytała Albusa, Arthemis.
Zerknął na zegarek.
- W pół do jedenastej.
- Idę się przejść – powiedziała Arthemis.
- Poczekaj – nakazał jej James i też wstał. – Powiedziałem ci, że będę cię pilnował.
- Jesteś upierdliwy, Potter – westchnęła zła, że ją przejrzał.
- Mhm – zbył ją i zaczęli iść w kierunku wyjścia.
Gdy byli już w Sali wejściowej i zastanawiali się jak wyjść niezauważeni, gdy w biegu minął ich jakiś człowiek, gnający ile sił do Wielkiej Sali.
 Arthemis i James spojrzeli na siebie jednocześnie.
 Po schodach z pierwszego piętra zbiegał jakiś chłopak. Rozpoznali w nim Dunstana Schacklebolta.
- Wiecie co się dzieje? – zapytał, patrząc na nich z nadzieją. – Ludzie na wszystkich piętrach przykleili nosy do szyb i gapią się na błonia.
 Arthemis i James mu nie odpowiedzieli, tylko pobiegli ile sił w nogach w stronę dziedzińca. Wbiegli przed wejście, ale w zupełnej ciemności nic nie zauważyli. James podniósł różdżkę, a z jej końca wystrzeliła gwiazda, oświetlająca przez chwilę większą część błoni.
- O boże – szepnęła Arthemis. – Musimy szybko działać zanim zdążą się zbliżyć.
 Były ich ze dwie setki. Nie były wysokie, ale miały dziwne błoniaste skrzydła i długie do kolan ręce. Wyglądały jak zrobione z ziemi. Jednak widać było, że nie są zbyt inteligentne. Biegały po błoniach wystraszone gwiazdą Jamesa.
- Idziemy! – zarządził James i biegiem ruszyli do Wielkiej Sali. Jednak mieli pewien problem gdy już tam dotarli, bo stół nauczycielski był oblegany przez wszystkich uczniów, a profesor Vector starała się uspokoić przekrzykujący ją tłum.
 W końcu wystrzeliła z hukiem z różdżki i krzyknęła:
- Spokojnie!!! Nie wejdą do szkoły!! Natychmiast wracać na swoje miejsca!
- Myli się pani – powiedział James, przedzierając się przez tłum uczniów w kierunku grona pedagogicznego, z kroczącą za nim krok w krok Arthemis. Gdy się odezwał wszyscy rozstąpili się na boki. – Są szybkie i silne. I nie zadziałają na nie zaklęcia chroniące szkołę…
 Wśród uczniów po jego słowach podniósł się rumor.
- A skąd wy możecie o tym wiedzieć?! – odparła chłodno profesor Vector. – Jesteście zaledwie dziećmi.
- A mimo wszystko wiemy więcej i zrobiliśmy więcej niż wy, chociaż to was poproszono o pomoc – odparł jej gniewnie James.
- Oni tam teraz giną – dodała cicho Arthemis. – A te potwory i tak nas nie oszczędzą…
Profesorowie wpatrywali się w nich z lekkim przerażeniem. Zastanawiając się uparcie co zrobić.
- Wokół Hogwartu są strażnicy…
- Którzy nie wiedzą jak z nimi walczyć – przerwał jej James.
- Nie przerywaj mi, Potter.
- Więc niech pani mnie posłucha…
Uczniowie ciekawsko wyciągali szyję, żeby zobaczyć kto wygra ten słowny pojedynek.
- Wracajcie na miejsca! – wrzasnęła w końcu wicedyrektorka. – Wszyscy! – dodała, patrząc na Jamesa z wściekłością.
- Jeżeli wy nie zareagujecie, my to zrobimy – odparł James, nie uginając się pod jej spojrzeniem. Odwrócił się na pięcie i skierował w stronę drzwi wyjściowych, podczas gdy uczniowie rozstąpili się przed nim jak przed bożyszczem.
- Potter!! – krzyknęła ostrzegawczo profesor Vector. – Wyrzucę całą tę waszą rebelię ze szkoły! Z tobą jako przywódcą na czele…
 James się zatrzymał. Rozgorzała w nim gwałtowna walka. Gdyby chodziło tylko o niego… Nie mógł pozwolić, żeby te stworzenia weszły do zamku. Ale przecież Rose mu nie wybaczy jeżeli wyleci z szkoły.
 Przed podjęciem decyzji uratował go cichy, złowieszczy śmiech, który rozległ się nagle w zaistniałej ciszy.
 Uczniowie na tyłach szeptali między sobą, kto to…
 Arthemis z chłodem czającym się w całej postaci, przeszła między kilkoma osobami i stanęła na wolnej przestrzeni obok Jamesa. Wyglądała na naprawdę rozbawioną. W bardzo niebezpieczny sposób.
- Spokojnie, James – powiedziała rozciągając sylaby. Przeszła kilka kroków i usiadła nonszalancko przy stole twarzą do zebranych. – Zaczekajmy… Będą chcieli nas słuchać, gdy te demony wedrą się do zamku… - dodała drwiącym, nazbyt lekkim tonem.
 Kilka dziewczyn wpadło w panikę. Przekrzykując się i szlochając cicho.
- Panno North! Proszę natychmiast skończyć to przedstawienie! – warknęła Vector.
 Arthemis spojrzała na nią powoli i już otwierała usta, gdy przez tłum przedarł się Albus i Fred.
- Wy dwoje uspokójcie się – rzucił do nich Albus gniewnie.
Fred stanął przed nauczycielką.
- Pani profesor, - Arthemis już raz to widziała. Złotousty Fred, który uspokajał tłumy… - powinniśmy się wszyscy uspokoić. Nikt tu nie chce wszczynać rebelii. Chcemy, żebyś po prostu nas wysłuchali, zanim będzie za późno…
- Nie będziemy ryzykować życia uczniów, nie wiedząc nawet, z czym walczymy – powiedziała ostro profesor Vector.
- Nikt was o to nie prosi – uspokoił ją Fred. – Ale my przynajmniej wiemy jak je niszczyć. Nic nikomu się nie stanie. Tylko pozwólcie nam zabezpieczyć zamek.
- Jesteście uczniami! – upierała się profesor Vector.
- Nawet biorąc to pod uwagę, damy sobie radę. Oprócz nas nikt nie wyjdzie z zamku a i my zaraz wrócimy… - zapewnił ją Fred łagodnym tonem, patrząc na nią spokojnie.
Vector zaczynała mu chyba ulegać.
- Nie mogę wam na to pozwolić. Wasi rodzice powierzyli nam wasze bezpieczeństwo.
- Będziemy wszyscy w jeszcze większym niebezpieczeństwie, bez ochrony zamku – zauważył Fred.
Przez bardzo długo chwilę profesor Vector wpatrywała się w niego w milczeniu.
- Powiedzcie profesorom jak to zrobić – powiedziała w końcu cicho. – Niech idą z wami.
- Oczywiście.
 Fred skłonił przed nią głowę i odwrócił się do Arthemis i Jamesa.
- Naprawdę wy dwoje nie macie za grosz politycznego wyczucia – powiedział zadziornie, patrząc na nich z góry.
 W tym czasie wicedyrektorka podniosła głos:
- Prefekci proszę wyprowadzić wszystkich uczniów z sali i dopilnować, żeby pozostali w swoich domach!
 Gdy prefekci zaczęli próbować zapanować nad niezadowolonymi ludźmi i już kilka osób wyszło z Sali, Arthemis o czymś się przypomniała.
- Zagwiżdż – powiedziała Jamesowi, który spojrzał na nią zdziwiony, a sama wskoczyła na ławkę.
 James włożył palce do ust i zagwizdał tak, że niektórzy aż sobie pozatykali uszy.
- Przepraszam, pani profesor – powiedziała szybko Arthemis do Vector, a potem odwróciła się do tłumu. – Słuchajcie – krzyknęła, - jeżeli ktoś znajdzie się w niebezpieczeństwie, niech użyje ognia! Nawet najsłabsze zaklęcie, które wytworzy ogień, powstrzyma je. Nie wahajcie się. One są za szybkie!
 Zeskoczyła z ławki.
- Na razie tylko tyle mogę zrobić – powiedziała do Albusa, który przełożył jej swoją torbę przez ramię.
- Tam jest proszek. Ja musze iść. Jestem prefektem – powiedział wściekły.
- Zostań Al – odezwała się niespodziewanie Rose i podciągnęła rękawy szaty. – Ja się nimi zajmę…
- Jesteś pewna?
- Oczywiście.
Albus skinął głową, usatysfakcjonowany.
- Lily, zostajesz! – krzyknął jeszcze, biegnąc za Jamesem, Arthemis i nauczycielami.
W sali rozległ się sfrustrowany krzyk:
- Nienawidzę cię!
- Pomóż mi, Lily! – krzyknęła na nią Rose.


Tymczasem Arthemis dogoniła James i profesorów Longbottoma i Forsythe’a. Gdzieś za nią biegli Lucas i Fred.
- Rozumiem, że zabezpieczamy wejścia? – zapytała, biegnąc obok nich profesor Alexander.
- Wystarczy ogień – wyjaśnił James. – Jak tylko zetknie się z nimi, zginął.
- Skąd wy to wiecie? – zapytał profesor Longbottom.
- Dedukcja – odparowała Arthemis. Skręciła w lewo na dziedzińcu, krzycząc – Zabezpieczę most!
- Arthemis, zaczekaj!! – wrzasnął wściekły James i pognał za nią.
- Co oni wyprawiają? – zapytał sfrustrowany Forsythe.
- Poszli zabezpieczyć most, więc zajmę się południowym wejściem – powiedział profesor Longbottom, wzruszając ramionami, ale uśmiechając się z dumą na myśl o swoich Gryfonach.
- Ja pójdę z profesorem – oznajmiła, podbiegając do nich Molly Weasley.
- Zajmę się głównym wejściem – Morgana Alexander wyjęła różdżkę.
- Pójdę z panią, jeżeli wolno – powiedziała Valentine, wyjmując różdżkę z zadziornym uśmiechem.
- Dobrze, panno Jones.
Obie ruszyły szybko w kierunku wejścia.
 Fred nagle złapał za ramię Albusa i spojrzał na niego z przerażeniem.
- Pomyślałem teraz… o chatce Hagrida…
- O Boże – szepnął Albus.
Lucas spojrzał na nich ze zmarszczonym czołem, usilnie nad czymś myśląc.
- Al, masz jeszcze proszek? – zapytał nagle.
- Dałem Arthemis. Ale ma jeszcze dwa słoiczki w dormitorium.
- Zostawcie Hagrida mnie! – krzyknął Lucas i biegiem ruszył w kierunku zamku.
- Co on zamierza? – zapytał Albus.
- Nie mam pojęcia, ale została zachodnia strona…
- To otwarta przestrzeń… - zauważył Albus.
- A więc chodźmy – powiedział Forsythe z tajemniczym uśmiechem podciągając ręce. – Jestem ciekaw jak to coś wygląda.
 Jednocześnie kiwnęli głowami i we trójkę ruszyli w stronę otwartych błoni.


Lucas ile sił w płucach gnał przez wszystkie sobie znane skróty, by w końcu wypaść z hukiem na siódmym piętrze. Przebiegł przez dziurę w portrecie, zatłoczony Pokój Wspólny i po schodach najpierw do dormitorium Albusa, a potem do swojego.
 Gdy wyciągał z kufra miotłę, usłyszał:
- Co robisz?
Odwrócił się do Lily.
- Muszę coś zrobić – odpowiedział wymijająco, zmierzając do drzwi.
- Co? – zapytała uparcie.
- Nie powiem ci…
- Luke…
- Nie Lily, to niebezpieczne.
- Mówisz jak Albus! – krzyknęła biegnąc za nim, z powrotem do Pokoju Wspólnego.
- Zostań! – krzyknął i wyszedł z wieży.
Lily zacisnęła pięści i stłumiła wściekłość.
Lucas wybił okno na korytarzu i wzbił się w ciemność na miotle. Widział stąd chatkę Hagrid i profesora Forsythe’a z chłopakami, pojedynczo wykańczającymi z daleka kilka sztuk.
     Gdy zbliżał się do domu Hagrida, zaczął grzebać w torbie w poszukiwaniu słoika z proszkiem Prometeusza, złapał go, ale w tym momencie zachwiał się na miotle, a słoik wyślizgnął mu się z rąk.
 Zaklął siarczyście i już chciał zlecieć, żeby go poszukać, gdy mignęła mu jakaś postać.
- Tego szukasz? – zapytała zadziornie Lily, trzymając słoik w rękach i unosząc się w powietrzu kilka metrów nad nim na swojej Błyskawicy.
- Lily, wracaj! – powiedział ostro.
- Nie – odpowiedziała uparcie. – Nie zostawię cię samego.
Lucas na chwilę zaniemówił. Lily widocznie się to nie podobało, bo powiedziała:
- Trochę tego mało… - potrząsnęła puszką z proszkiem.
- Mam jeszcze jeden – powiedział szybko i wyciągnął słoik. – Tylko uważaj – poprosił.
- Spokojnie. Jestem teraz szybsza od nich – mruknęła i otworzyła słoiczek. – No, to do roboty!
Razem z Lucasem zatoczyli koło dookoła chatki Hagrida rozsypując proszek. Spotkali się w powietrzu.
- Gotowa? – zapytał Lucas.
- Jak nigdy – odpowiedziała mu, trzymając resztę proszku w wolnej ręce.
Lucas wyciągnął różdżkę i wycelował w lśniący na ziemi żółty proszek.
- Ignis! – szepnął.
Strumień ognia z jego różdżki dotknął rozsypanej substancji sprawiając, że zapłonęła wysoką na dziesięć stóp ścianą ognia.
- Wracamy do zamku! – krzyknął.
Lily wzleciała wyżej śmiejąc się.
- Już? Tak dobrze się bawię!
- Za dużo przebywasz z Arthemis – odparł Lucas, kręcąc niezadowolony głową i szybko ruszyli w stronę zamku. Z wysoka zobaczyli, jak Forsythe, Fred i Albus, rozpalają ogromne ogniska, ale na otwartej przestrzeni opór był ciężki. W ich stronę biegli już Arthemis i James.
- Jeszcze trochę zostało! – krzyknęła Lily do Lucasa, pokazując mu proszek.
Z wahaniem skinął głową i jednocześnie zanurkowali, rysując proszkiem linię pomiędzy otwartymi błoniami, a przyjaciółmi. Lucas go podpalił i od razu utworzyła się ściana ognia.
- Luuuukeee!!!! – wrzasnęła Arthemis i rzuciła do góry torbę.
Zaskoczony Lucas podleciał i złapał ją w ostatniej chwili.
- Zróbcie tego więcej! – krzyknęła z ziemi.
- Pilnuj jej!! – dodał James.
Lucas skinął głową i poleciał wyżej do Lily.
- Chyba dostałaś pozwolenie – oznajmił i rzucił jej jedno z opakowań proszku, przygotowanego przez Ala. – Podgrzejmy trochę atmosferę.


 Arthemis przez pół drogi słuchała jaką jest idiotką. Nie przeszkadzało jej to. Most został zabezpieczony, nawet jeżeli musiała przy tym znosić marudnego Jamesa.
 Wrócili do profesorów i reszty, patrząc jak jedna z iskierek z ogniska pada na głowę dziwacznego stwora. Ten stanął od razu w płomieniach niczym chrust.
- Jak już się wie jak ich pokonać, są naprawdę żałośni – oznajmił Fred, gdy do niego podeszli.
- Dopóki się nie poparzysz, albo cię nie otoczą – zgasiła go Arthemis.
- Jakaś ty pesymistyczna – westchnął.
Lily i Lucas zaprowadzali totalny chaos wśród wroga, co chwile zapalając proszek w innym miejscu. Przeciągnęli długą linię odgradzając otwartą przestrzeń błoni od Hogwartu i szklarni.
 Po drugiej stronie ognistej ściany na razie nie było, co robić.
 Potworów było coraz mniej. Z dwustu zostało, może dwudziestu.
- Jeżeli to wszystko, co mieli, to nie ma się co chwalić – powiedział Albus, zakładając ręce na piersi.
- Ale co to do cholery jest? – zapytał Forsythe.
- Dużo rzeczy byłoby jaśniejszych, gdybyśmy wiedzieli, panie profesorze – westchnęła Arthemis.
- Wyglądają dziwacznie. Mają skrzydła, szpony i kolce, ale oprócz szybkości jeszcze nie widziałem, żeby miały jakąś zdolność.
- Ci dwoje muszą się tam świetnie bawić w górze – mruknął James.
 Nagle przez ścianę ognia zobaczyli jak jeden z ostatnich już potworów wzbił się w powietrze z jazgotem.
- Lily! – krzyknął przerażony Albus i byłby wpadł w ogień, gdyby go Forsythe nie przytrzymał.
- Spokojnie – oznajmił. – Zaraz się tym zajmiemy…
W tym momencie Arthemis zgięła się w pół i złapała za pierś, szepczac:
- Luke…
- Co?! – krzyknął przerażony James, podtrzymując ją.


Wysoko w górze Lily poczuła nagle jak Lucas rzuca się do przodu, żeby ją zasłonić. Potwór szponami przeciął mu przedramię i już rozwierał paszczę z czterema kompletami ohydnych poczerniałych kłów, gdy Lily, wrzasnęła:
- IGNIS!!!!
Potwór płonąc podpalił jej rękaw szaty i spadł z hukiem na ziemię.
- Luke! – krzyknęła z przerażeniem.
- Spokojnie – wykrztusił z trudem. – To tylko ręka. Nic mi nie będzie.
- Po, co mnie zasłoniłeś?! – krzyknęła przez łzy. – Idioto! Poradziłabym sobie!
- Przecież nic mi nie jest – odparł lecąc powoli w stronę przyjaciół.
- Ale mogło być! – zapłakała Lily.
- Lily…
- Czego?!
- Rękaw ci się pali – powiedział spokojnie i polał go wodą z różdżki.
Nie odpowiedziała tylko zleciała razem z nim na ziemię po drugiej stronie kurtyny ognia.
Od razu podbiegł do niej Albus, ale mu się wyrwała, mówiąc:
- Nic mi nie jest, do cholery!
- Ty, debilko, co ty sobie wyobrażasz?!
- Cicho bądź Al. – powiedziała Arthemis, podchodząc do Lily i przytulając ją. Mogła idealnie wyczuć jej przerażenie, niepokój i poczucie winy z powodu Lucasa.
W tym czasie James i Fred podeszli do Luke’a  razem z profesorem Forsythem.
Jego przedramię obficie krwawiło, a chłopak robił się coraz bardziej blady.
- Zaprowadźmy go do skrzydła – zarządził. – Ręka jest przecięta aż do kości…
- My popilnujemy – powiedziała podchodząc do nich Valentine z Molly. – Wszystkie bramy są już zabezpieczone.
- Nie ma już czego pilnować. Cała dwusetka spłonęła jak zapałki – oznajmił Albus.
- Jednak lepiej nie ryzykować – przyznała dziewczynie racje profesor Alexander.
- Do wschodu słońca musimy sprawdzać, czy nic się nie dzieję – skinął głową profesor Longbottom.
- Możemy się zamieniać – zaproponował Fred.
- Lily, zaprowadź Lucasa do skrzydła szpitalnego i już tam zostań. Masz poparzoną rękę – zauważył profesor Longbottom.
 Lily wytarła nos i wzięła Lucasa pod zdrowe ramie, gdy zaczęli iść w kierunku zamku, Arthemis usłyszała jeszcze jak jej przyjaciółka szepcze cicho:
- Przepraszam.
- Ja z panną Jones i panną Weasley obejmiemy pierwszą wartę – zdecydowała profesor Alexander.
- Przyjdziemy was zmienić o drugiej – profesor Longbottom skinął głową. – Ja, Albus i Fred.
- Idealna pora na drzemkę – powiedział Fred, przeciągając się.
- A waszą dwójkę to chyba będzie chciała widzieć profesor Vector – stwierdził Forsythe patrząc na Jamesa i Arthemis.
 Ci westchnęli ciężko jednocześnie, ale skinęli głowami.
- Przyjdziemy was zmienić o czwartej rano – dodał jeszcze Forsythe, kiwając głową Neville’owi.


James i Arthemis siedzieli przed biurkiem profesor Vector, już od jakiejś chwili. Potem drzwi się nagle otworzyły z hukiem uderzając o ścianę.
- Zawiadomiłam dyrektora, będzie tu lada chwila – wyjaśniła, stając za biurkiem. Oparła na nim dłonie i westchnęła ciężko.
 Przy drzwiach ustawili się już profesorowie Forsythe i Scamander, a reszta stała w sali niczym sędziowie. Jednak pomimo tego, że byli otoczeni, oboje mieli takie same zadziorne miny, nie wyrażające ani odrobiny skruchy.
 Może w sumie powinniśmy przeprosić, pomyślała z wahaniem Arthemis. Jednak żadne z nich nie byłoby sobą gdyby tak się stało.
- Wy dwoje – westchnęła profesor Vector ponownie – jesteście niemożliwi.
Arthemis i James wymienili ostrożne spojrzenia.
- Uparci! Bezczelni! Nie szanujący żadnych zasad! Czemu dwójka tak inteligentnych ludzi, pakuje się, co chwilę w takie sprawy?! Możecie mi to wyjaśnić?
- Tak. Ja też chętnie poznam odpowiedź – mruknął profesor Deveraux, wchodząc do gabinetu. Profesor Vector się wyprostowała, a James i Arthemis zerwali z miejsc.
- Siadajcie – polecił im dyrektor.
Arthemis i James uparcie milczeli, zawiązując milczący front.
- Czyżbyście teraz nie mieli nic do powiedzenia? – zdziwił się dyrektor.
- A czy tym razem posłuchacie? – odezwała się w końcu Arthemis.
- Oczywiście – zapewnił ja zdziwiony profesor Deveraux.
- To wcale nie jest takie oczywiste – odparła Arthemis. – Centaurów pan nie posłuchał…
- Panno North! – skarciła ją profesor Vector szybko, ale Deveraux westchnął tylko i usiadł w fotelu.
- Masz rację. To był mój błąd.
- My też nie wiedzieliśmy, czy zaatakują szkołę – powiedziała Arthemis. – Ale ponieważ ginęło coraz więcej centaurów i coraz więcej ludzi, chcieliśmy mieć jakieś zabezpieczenie.
- Nie zrobiliśmy nic niezgodnego z regulaminem szkoły – dodał cicho James. – Nie odwiedziliśmy Zakazanego Lasu, nie włamaliśmy się do działu ksiąg zakazanych. Nawet nie łaziliśmy nocą po zamku…
- Więc skąd to wszystko wiecie – zapytała zdziwiona profesor Scamander.
- Domyśliliśmy się – odpowiedziała Arthemis.
- Co?! – profesorowie wydawali się być wielce zaskoczeni.
- Domyśliliśmy się – powtórzyła Arthemis. – Wiemy przecież tylko jedną jedyną rzecz na ich temat. To nic nadzwyczajnego. Nie wiemy nawet jak to coś się nazywa, chociaż i tego próbowaliśmy się dowiedzieć.
- Każde naturalne światło je zabija – wyjaśnił James. – Dlatego nie wychodzą w dzień ani w nocy, oprócz siedmiu dni nowiu, kiedy jest bezksiężycowe niebo. Ogień również tworzy naturalne światło, więc domyśliliśmy się, że tak można je zabić.
- To było jedyne co zrobiliśmy. Uczyliśmy się zaklęć tworzących ogień. No i trochę myśleliśmy nad tym jak zabezpieczyć szkołę, jeżeli nie pozwolicie nam dzisiaj nic zrobić…
- To naprawdę wszystko – zapewnił ich James.
- Ta cała wasza grupa… - westchnął profesor Deveraux, - spędza mi sen z powiek. Ale muszę przyznać, że nie chciałbym być waszym wrogiem. Od dzisiaj – powiedział nagle ostro – będziecie nas informować o wszystkim, czego się dowiecie, czy domyślicie, zrozumiano?
- To wszystko, Gabrielu? – zdziwiła się profesor Vector.
- Nie widzę sensu im tego zabraniać, skoro i tak mnie zignorują – oznajmił niespodziewanie dyrektor. – Ale jeszcze pomyślę nad stosowną dla was karą.
- Tak jest – powiedzieli jednocześnie i wstali.
- Idźcie się przespać, skoro macie objąć ostatnią wartę – nakazał im profesor Forsythe.
- Możemy jeszcze odwiedzić Lucasa i Lily? – zapytała Arthemis.
- Możecie – westchnął Deveraux.
Gdy byli już przy drzwiach usłyszeli:
- Arthemis.
Arthemis odwróciła się.
- Osobiście będę obserwował twoje wyniki z eliksirów. Ministerstwo wiele by straciło gdybyś nie została aurorem, razem z panem Potterem.
Arthemis otworzyła usta ze zdumienia i miała wrażenie, że wrosła w ziemię.
- No idźcie już – zaśmiał się Deveraux. – Muszę pogadać z moimi nauczycielami…
- Oczywiście – powiedział James i pociągnął za sobą Arthemis.
Gdy zamknęły się za nimi drzwi, Deveraux przetarł dłonią oczy i spojrzał na profesora Longbottoma.
- Ci twoi uczniowie są nie do zniesienia – mruknął.
Neville uśmiechnął się w odpowiedzi.
- Gryfoni lubią działanie… Gdyby nie oni trochę by nam zajęło, odkrycie o co chodzi.
- Ta dwójka jest niebezpieczna pod wieloma względami. Między innymi dlatego, że tak sobie ufają i są tacy zdolni. Dobrze, że są tak a nie inaczej wychowani. Boję się pomyśleć, co by było gdyby byli po drugiej stronie…
 Przez chwilę w gabinecie panowała cisza.
- To, co robimy Gabrielu? – zapytała profesor Vector wodząc wzrokiem za krążącym po pokoju Deverauxem.
- Teoretycznie to one nie stanowią większego zagrożenia – zauważył profesor Fellar. – Po zachodzie słońca trzeba po prostu wszystko pozamykać.
- Możemy otoczyć zamek ochroną z ognia – dodała profesor Vector – Morgana to załatwi.
- I jakiś nierozgarnięty kretyn w nią wpadnie – stwierdził sceptycznie profesor Deveraux. – Poza tym trudno jest przez całą noc utrzymać takie zaklęcia. Któryś z dzieciaków może wyjść z czystej głupoty albo ciekawości. Może się stać tysiąc innych rzeczy! Nie narażę uczniów na niebezpieczeństwo! – powiedział stanowczo.
- One i tak się tu dostaną. – Profesor Forsythe odchylił się na krześle. – W końcu. Znajdą lukę, przekopią się, przelecą nad barierą, wybiją jakąś szybę. W każdym bądź razie wejdą na teren zamku. – Wszyscy spojrzeli na niego poważnie. – Poza tym nie możemy odciąć Hagrida ani centaurów. Do diabła, ktoś może wyjść i nie zdążyć wrócić! Nie wolno nam odgrodzić zamku.
- Obawiam się, że Gaelen ma rację – powiedziała cicho Luna Scamander.
- Będziemy musieli wybić ich w bezpośredniej walce – mruknął z niepokojem profesor Forsythe.
- I z całym szacunkiem dyrektorze, ale nie da się zrobić tego bez uczniów – stwierdził Neville. – Oni nie dadzą się odciąć. Zawsze, któryś będzie chciał się wtrącić…
- Znam, co najmniej takich siedmioro – zaśmiał się Forsythe.
- Na czele z Potterami i panną North – powiedział z niesmakiem dyrektor.
- Tu nie chodzi tylko o brawurę, ale o pomoc… Niektórzy z nich będą niedługo pełnoletni, nie pozwolą się traktować jak dzieci. A skoro jedni będą walczyć, drudzy też będą chcieli. Nie lekceważmy ich – przekonywał z emocjami Neville.
- W takiej sytuacji rzeczywiście bardziej niebezpieczne może okazać się trzymanie ich od tego z daleka niż poproszenie ich o pomoc – poparła profesor Longbottoma Luna.
- Nie będę narażał uczniów! – powtórzył po raz kolejny z naciskiem profesor Deveraux.
- W tym momencie i tak są w niebezpieczeństwie – zauważył Forsythe.  – A my zresztą nie musimy ich znowu tak strasznie narażać – dodał. – Będą mogli uczestniczyć w obronie zamku dopiero po dokładnym przeszkoleniu, a umiejętność dobrej obrony zawsze im się przyda. Wypuścimy ich na zewnątrz dopiero gdy będziemy mieli pewność, że sobie poradzą.
- Mogą mieć dyżury w dwójkach, nawet w trójkach! I oczywiście tylko ci co będą chcieli – zapalił się Neville.
- Dajmy na to od piątoklasistów… a młodszym da się inne zadania.
- Poprośmy ich o pomoc dyrektorze – poprosiła Luna.
- Młodzi! – prychnął z niesmakiem Deveraux, patrząc na profesorów Forsythe’a, Longbottoma i Scamander.
- Ostatecznie to tylko jeden tydzień w miesiącu – zauważyła nieśmiało profesor Vector. – A my nie będziemy musieli zamykać szkoły.
- Hogwart już nie raz przetrwał dzięki swoim uczniom – powiedziała Luna, wymieniając z Nevillem porozumiewawcze spojrzenia.
- Jeżeli im zabronimy, będziemy musieli walczyć nie tylko z potworami – dodał poważnie profesor Forsythe.
- Ja se myślę, dyrektorze – rzekł Hagrid, - że trzeba dać im szansę. W końcu ktu jak nie my, wychowa nowe pokolenie?
 Deveraux popatrzył po kolei na wszystkich z niezadowoloną miną. Wreszcie westchnął z rezygnacja i skinął głową.
- Obyście mieli rację. Gaelenie, Neville’u razem z Morganą, będziecie odpowiedzialni za starszych uczniów.
Wszyscy energicznie skinęli głowami.
- Hagridzie, musimy mieć stały kontakt z centaurami – dyrektor zwrócił się do olbrzyma.
- Sie z organizuje – odparł Hagrid wstając i z trudem mieszcząc się w niskim pomieszczeniu.
- Jutro porozmawiam z uczniami – westchnął dyrektor.
- Do końca tego tygodnia może już nie być problemu. Może już w ogóle nie być problemu. Wybiliśmy ponad dwie setki – zauważył Forsythe.
- Mam wrażenie, że to pobożne życzenie – stwierdził Deveraux.
- Wszystko musi się odbywać tak, żeby nie kolidowało z zajęciami – dodała Vector.
- Acha… - mruknął Deveraux. – Niech w szkoleniu pomogą wam James Potter i Arthemis North. Lepiej im dać zajęcie, zanim coś znowu zmalują…


 Arthemis i James szli korytarzem w milczeniu w stronę skrzydła szpitalnego.
- Czy odczuwasz pewien… - zaczęła w końcu Arthemis.
- … niedosyt? – dokończył za nią James. – Tak.
Westchnęła ciężko.
- Jestem rozczarowana…
- Wiesz to przez Lily i Lucasa. Gdyby nie zrobili nalotu z góry to byśmy sobie, chociaż trochę powalczyli.
- Te stwory są głupie…
- Strasznie…
- Ale to nie znaczy, że się nie uczą – powiedziała nagle zamyślona. – Biorąc pod uwagę to, że jeden z nich nagle rozwiną skrzydła i poleciał, można by pomyśleć, że robią to co jest im potrzebne.
 James przystanął.
- A to znaczy, że wcale nie będzie tak wesoło jak się wydaje – mruknął. – Widziałaś ich szpony?
Arthemis pokiwała głową.
- Jeżeli będą chciały mogą się podkopać. Co może oznaczać, że w pewnym momencie odkryją, że ogień można zgasić z oddali.
- Do cholery, irytuję mnie to, że nie wiem do czego są zdolne! – James wydawał się być naprawdę zaniepokojony.
- I czemu to robią? Co właściwie jest ich celem? – Arthemis pogrążyła się w myślach.
- Nie dopuściliśmy by komuś się coś stało, więc nie wiadomo. Może to ludożercy.
- Albo ogólnie drapieżniki. Centaury też ginęły.
- Za dużo tych niewiadomych – westchnął James.
- Ale przynajmniej widzieliśmy je. Będzie nam łatwiej je rozpoznać – Arthemis potarła palcami czoło.
- Gdybyśmy mieli jeszcze pewność, że coś znajdziemy… - mruknął ponuro.
- Musimy…
- Wiem. A nie wydaje ci się, że skoro ofiar jest coraz więcej, to ich też? – rzucił nagle.
Arthemis szerzej otworzyła oczy.
- Ale skąd one się biorą? – powiedzieli jednocześnie.
Było to pytanie, na które szybko musieli odpowiedzieć, bo dopóki tego nie zrobią, chociażby nie wiadomo jak się starali, nie zatrzymają napaści na zamek i Hogsmead. Musieli dotrzeć do źródła.
 Znużona Arthemis oparła się o ścianę.
- Nie cierpię tak mało wiedzieć.
- No, biorąc pod uwagę to, że zazwyczaj wystarczy chwilowy dotyk, żebyś się dowiedziała wszystkiego, to ci się nie dziwię… - prychnął James.
- Nie wiem wszystkiego – odparła Arthemis. – A już na pewno nie wiedziałam, że potraktują nas tak łagodnie.
- Rzeczywiście mnie też to zdziwiło – odparł. – Myślałem, że nie minie nas, co najmniej miesięczny szlaban…
Arthemis miała zmarszczone brwi.
- Dobrze, że doczepili się do tylko naszej dwójki…
James prychnął. Ale potem zachichotał.
- Chyba uznali nas za jakiś… no nie wiem… liderów.
- Może dostaniemy odznaki… - Arthemis wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Przewodniczący i wiceprzewodniczący.
 James zaczął się śmiać.
- Niemożliwe. Pokłócilibyśmy się o to kto będzie dowodził.
- Ależ proszę bardzo. Ja się nie nadaje do stania na czele. Nie mam takiej charyzmy jak ty.
James spojrzał na nią z boku z tajemniczym uśmiechem.
- Uważasz, że jestem charyzmatyczny?
- Jak sam diabeł – pewnie pokiwała głową. – Jestem pewna, że właśnie dlatego tobie i Fredowi tak łatwo ulegają dziewczyny...
 James chrząknął.
- Też jesteś dziewczyną.
- Nie widzę związku – odparła spoglądając na bok, jakby było tam coś niezwykle interesującego.
- A ja owszem. Nie wyobrażam sobie ciebie ulegającej Fredowi.
- Bo to idiota – mruknęła jakby to było oczywiste. – Z kolei ty… - urwała.
- Co ja? – zapytał natychmiast.
- No… ty… eee… przecież to oczywiste – wtedy zdała sobie sprawę, że się pogrąża.
- Co jest takie oczywiste? – drążył.
- Przecież… ty… oj, daj mi spokój.
- Nie – powiedział nadzwyczaj jak na niego uparcie. – Jestem bardzo ciekaw, co ty tam sobie w tej mądrej główce znowu ubzdurałaś…
Zmrużyła oczy.
- Nic.
- Powiedz.
- Nie.
- Jąkasz się Arthemis.
- Wcale nie.
- Pierwszy raz widzę, żebyś była taka zdenerwowana… - mruknął, a z jego ust nie znikał tajemniczy uśmiech.
- To mnie nie denerwuj – odparła niepewnie.
- Kiedy ja się nawet nie staram. Po prostu zadałem ci proste pytanie.
- Irytujesz mnie, Potter.
- Więc mi odpowiedz, to przestanę.
- Przecież to oczywiste, że nie próbujesz na mnie żadnych swoich sztuczek – wypaliła w końcu.
 James przez dłuższą chwilę milczał, a potem niespodziewanie zbliżył nos do nosa Arthemis i spojrzał jej w oczy. Zarumieniła się gwałtownie.
- Oczywiście, że tego nie robię – powiedział ciepłym cichym głosem. – Bo żadna z nich by na ciebie nie zadziałała. W twoim przypadku musiałem obrać zupełnie inną taktykę – dodał, powodując u niej totalny szok. Otworzyła ze zdziwienia usta.
 Zaśmiał się cichym, głębokim głosem i dotknął jej wargi palcem.
- Przestań, bo powodujesz u mnie niegrzeczne myśli.
 Kiedy nadal wpatrywała się w niego jak skamieniała, odwrócił się i zaczął dalej iść korytarzem.
 W Arthemis zapłonął gniew. Co on sobie do cholery wyobrażał?! Adrenalina padła mu na mózg? Czy chciał jej udowodnić, że jednak na nią też działają te ich wszystkie durne sztuczki?! Bo przecież nie mógł mówić poważnie… prawda?
 Tak, musiał żartować. Jak zawsze próbował ją rozśmieszyć…
 Pogrążona w takich myślach, nie zdawała sobie sprawy, że James znacznie od niej odszedł, dopóki w połowie korytarza, nie zawołał:
- Idziesz, czy nie?
Otrząsnęła się i podeszła do niego, mamrocząc:
- To nie było śmieszne…
- Nie miało być – odparł i zachichotał, gdy znowu otworzyła usta ze zdziwienia.
- Masz natychmiast przestać!
- Jak sobie życzysz – odparł z kurtuazją, powstrzymując wpływający na usta uśmiech.
Dotarli w końcu do skrzydła szpitalnego. Jednak gdy tylko James nacisnął klamkę i otworzył drzwi, dopadła do nich pani Pomfrey z niezadowoloną, trochę zaspaną miną.
- Czego chcecie tym razem? Moi pacjenci muszą spać! Jeżeli chcecie się czegoś dowiedzieć to idźcie do nauczycieli!
Arthemis i James otworzyli zdziwieni oczy.
- Pani Pomfrey, my mamy się tu przespać, przed objęciem ostatniej warty – wypaliła na poczekaniu Arthemis.
- Och… - pani Pomfrey opuściła wojowniczo uniesione ramiona. – Ach, więc tak… Dobrze. Tylko nie obudźcie pozostałych.
- Będziemy cicho – obiecał James.
- Jesteście gdzieś ranni? –zapytała jeszcze zmartwiona spoglądając na ich pobrudzone ciuchy. Było jasne, że brali udział w walce.
 Jednak, co to była za walka, prychnęła w myślach, z niesmakiem Arthemis.
- Nic nam nie jest – zapewnił solennie James.
- Dobrze. Możecie wejść.
Gdy przekroczyli próg, zamknęła za nimi drzwi na klucz i mamrocząc coś gniewnie, poszła do swojego gabinetu.
- Uuuu… nerwowa – mruknęła Arthemis, patrząc za pielęgniarką.
- Nauczyciele jeszcze nic nie powiedzieli, więc uczniowie pewnie chcieli dopaść Lily lub Lucasa, żeby im wyjaśnili co się dzieję – odparł cicho James i podszedł do łóżka, gdzie leżała jego siostra. Ta natychmiast się podniosła.
- Co się działo? – zapytała z błyskiem w oczach.
- Nic ciekawego – odpowiedziała Arthemis, podchodząc do łóżka Lucasa. – A jak on się czuje?
- Całkiem nieźle – mruknął Lucas i oparł się o poduszki, siadając. – To tylko przedramię. – Pani Pomfrey powiedziała, że do meczu będę zdrów. Lily też.
- To tylko lekkie poparzenie – odpowiedziała niezadowolona Lily. – Jutro już będę na nogach. A co u was?
 James rzucił się na łóżko sąsiadujące z Lucasa.
- Nic.
- No dajcie spokój, nie mówicie, że wam tak po prostu odpuścili – powiedział podejrzliwie Lucas.
- Kiedy właśnie tak się stało. Pogadali trochę. Powiedzieli, że mamy ich o wszystkim informować itd.
- A na koniec jeszcze powiedzieli Arthemis, że ma zostać aurorem.
- Nie wierzę – mruknęła opryskliwie Lily, zakładając ręce na piersi.
- Uwierz. Nad głową profesora Longbottoma latały ptaszki zachwytu – oświadczyła ze śmiechem Arthemis.
- A w Wielkiej Sali byli bliscy wyrzucenia was ze szkoły… - powiedział z niedowierzaniem Luke.
- Nas też to zdziwiło, ale co innego mieli zrobić, skoro ocaliliśmy szkołę – Arthemis wzruszyła ramionami.
- Jak się masz James? – zapytał z nagłym, udawanym niepokojem Lucas. – To musiał być dla ciebie niezły szok… Jak to jest? Nie dostać szlabanu?
 Trochę zły, że James nie zareagował spojrzał na łóżko, na którym leżał. A potem zaskoczony otworzył szerzej oczy.
- Nie, no nie mogę uwierzyć. On zasnął…
Arthemis i Lily zachichotały cicho.
- Mamy rano wartę – wyjaśniła Arthemis po chwili i wstała z łóżka Lily. – Wy też się prześpijcie, a ja…
- Arthemis – rozległ się przytłumiony, ostrzegawczy głos.
Arthemis rozejrzała się zdziwiona i spojrzała po wszystkich, a potem otworzyła szerzej oczy na widok ręki Jamesa, wskazującej palcem łóżko po jego lewej stronie. Co było naprawdę dziwne, bo sam James nadal miał zamknięte oczy i oddychał głęboko jakby spał.
 Podejrzane… Powoli zrobiła jeden krok w tył nie odwracając od niego oczu.
- Tam jest łóżko. Masz się położyć i przespać aż do czwartej… - rzeczywiście to były słowa Jamesa.
Arthemis zaśmiała się.
- Wiesz, wolę własne łóżko, w dormitorium… - rzuciła, jakby to było oczywiste.
- Myślisz, że jestem taki naiwny? – powieki James powoli się uniosły. – Jeżeli cię stąd wypuszczę, to jak na skrzydłach polecisz na dziedziniec, żeby sprawdzić, co się dzieję, a potem będziesz krążyć między Alem i Fredem, tak żeby cię nie zauważyli, żeby się upewnić, że nikt ich nie zaatakuje…
Arthemis zmrużyła oczy. Dokładnie to miała zamiar zrobić. Skąd ten idiota to wiedział?
- Kładź się – polecił jej James nieustępliwie, nadal wskazując jej szpitalne łóżko.
- I tak nie zasnę… - odparła.
- Oczywiście, jeżeli boisz się spać sama – mruknął James, ponownie zamykając oczy, - mogę ci użyczyć połowę mojego łóżka…
Arthemis obrażonym krokiem pomaszerowała do łóżka i położyła się na nim. Ten kretyn znowu żartował. Tyle, że jakoś jej to nie bawiło.
 Ciekawe co by zrobił, gdyby go zaskoczyła i naprawdę się obok niego położyła. Ciekawe kto by się wtedy śmiał… Arthemis gotowała się w środku. Zebrało mu się dzisiaj na żarty, kurcze… Chichoty Lily i Lucasa wcale jej nie pomagały.
- Odpuść Arthemis… Po prostu zaśnij… obudzę cię – mruknął cicho James.

Arthemis westchnęła, a jej oczy zaczęły ciążyć. Po chwili już spała. 

3 komentarze:

  1. Pierwsze spotkanie z potworami. Nie poszlo po mysli Arthemis i Jamesa ale jestem pewna ze nastepne walki beda bardziej emocjonujące 😊

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    nie mają szlabanu? szok... o tak druga Arthemis jest irytująca, a końcówka cudowna...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej,
    wspaniały rozdział, nie distali szlabanu? no normalnie szok... o tak, tak druga Arthemis jest bardzo irytująca, a końcówka bardzo cudowna...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń