środa, 24 stycznia 2018

Mobilizacja (Rok V, Rozdział 9)

Przez najbliższy tydzień dzięki Bogu nic się nie działo. Dzięki magicznej maści, którą dał jej Albus, siniak na twarzy Arthemis się nie pojawił. A ręka po kilku dniach wróciła do zwykłej sprawności i mogła razem z Jamesem pomagać innym uczniom w nauce ogniowych zaklęć.
 Rose i Albus przeszukiwali bibliotekę przy pomocy dużej liczby uczniów, ze skopiowanym z tablicy ogłoszeń rysunkiem stwora. Jednak w bibliotece było tysiące książek. Nie mieli czasu, żeby przejrzeć je wszystkie. Jednak biorąc pod uwagę to, że na razie osiągali zerowe rezultaty, zaczęli myśleć, że mogą nic nie znaleźć w zwykłych książkach. Pozostawał im więc jeden dział.
 Profesor Vector z niepewnym wyrazem twarzy udzieliła Rose i Albusowi (i tylko im, pewnie jako prefektom pokładając w nich zaufanie) zgodny na przeszukanie Działu Ksiąg Zakazanych. Ale ponieważ byli tylko w dwójkę, szło im to razem wolno. Szczególnie Albus nie mógł się skupić, bo panna Tate chodziła za nim krok w krok, okropnie go drażniąc.
 Aż w końcu, a był to totalny przypadek, Rose znalazła książkę.
 Odeszła kilka działów dalej nie mogąc już dłużej znieść trajkoczącej panny Tate. I zaczęła przeglądać regał od najniższej półki. Zdążyła przejrzeć już dwa opasłe tomy, z poplamionymi krwią stronami i niemal przegapiła małą niczym pamiętnik, książkę. Bez większych nadziei wzięła ją do ręki. Tytuł i wszystko co w niej było napisane w języku, którego nie rozumiała i nawet nie rozpoznawała żadnego ze słów. Zniechęcona zaczęła przeglądać strona po stronie. Książka była napisana ręcznie. Dziwne, że atrament jeszcze się nie zamazał… Wyglądała na bardzo starą.
 Wydawało jej się, że podzielona była na kilkanaście rozdziałów. Aż w końcu pod jednym z tytułów zobaczyła, ręcznie narysowaną rycinę. Niemal identyczną do rysunku, który nosiła ze sobą od tygodni. Jej oczy gwałtownie się rozszerzyły.
 Znalazła go.
 Nie zastanawiając się podniecona wypadła z biblioteki i co sił w nogach pognała do Wieży Gryffindoru. Rozejrzała się szybko i przebiegła przez Pokój Wspólny odprowadzana zdziwionymi spojrzeniami Gryfonów. Znalazła Arthemis w dormitorium i od razu wskoczyła jej na łóżku, oddychając ciężko.
- Patrz!
- Znalazłaś?! – Arthemis odrzuciła książkę, którą czytała i chwyciła mały wolumin, który trzymała Rose. Otworzyła ostrożnie książeczkę. Była ona poszarpana i poprzepalana na brzegach.
- Co to jest? – zapytała Arthemis.
- To z działu Ksiąg Zakazanych. Wyniosłam ją, kiedy Albus zagadywał pannę Tate. Uśmiechnął się do niej a ona po prostu oszalała z wrażenia i jak najęta zaczęła mrugać rzęsami. Al chyba ciężko to znosił…
- Ona jest taka… - Arthemis zrobiła zniesmaczoną minę.
- Wiem, ale dla nas to lepiej – Rose uśmiechnęła się z satysfakcją. – Przy pani Pince wymagałoby to większego wysiłku.
 Przez chwilę ostrożnie, żeby nie podrzeć zwilgotniałych stron, wertowała książkę, w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca.
- Spójrz – Rose wskazała palcem dokładnie wyrysowaną rycinę.
Na ilustracji pokazany był stwór przygarbiony, wzrostu dziewięcioletniego dziecka, z błoniastymi skrzydłami na kolczastym grzbiecie. Wyglądał jak gargulec z tym, że zamiast kamienia stworzony był z błotnistego ciała.
- To on, prawda? – mruknęła Rose. – Identyczny… - wpatrywała się w ilustrację i napisy pod nią. – Co tu jest napisane?
- To starogaelicki – odparła Arthemis. – Byłam z ojcem w Irlandii i widziałam podobne słowa.
- Jak to odczytamy? – zmartwiła się Rose.
- Potrzebny nam słownik.
- Czyli wracamy do biblioteki? – zapytała zniechęcona Rose.
Arthemis pokiwała głową i obydwie podniecone, szybko ruszyły na trzecie piętro. Sprawdziły katalogi i odnalazły słownik na półce. Rose wyjęła potężną książkę i obie jęknęły rozczarowane. Była zupełnie zniszczona. Część stron była podarta, inne całkowicie zalane i poplamione. Litery się rozmazały i trudno było cokolwiek odczytać. Pomimo wszystko, Arthemis położyła na niej dłoń i zmarszczyła się. To było jak próba odczytania czegoś wspak. Tylko część słów znalazła się bez problemu w jej umyśle, inne były przerwane i tylko częściowe, jeszcze inne w ogóle nie miały tłumaczenia.
- To na nic – mruknęła. – Nie możemy się pomylić w tłumaczeniu, a z tego się niczego nie dowiem.
- To, co teraz zrobimy? – zapytała zmartwiona Rose.
- Muszę napisać do ojca – odparła Arthemis. –Jeżeli nie ma takiego w domu, to pewnie go dla mnie zdobędzie.
- Oby szybko…
- Zaraz do niego napiszę – powiedziała Arthemis i wzięła z biurka bibliotekarki kawałek kartki i pióro. Nakreśliła na niej kilka słów i zwinęła ją w rulonik. Razem z Rose pobiegły do sowiarni, żeby go wysłać.
 Następnego ranka Arthemis otrzymała list. Nie przyniósł jej dobrych wieści. Ojciec jednak obiecał, że wciągu kilku dni znajdzie jej słownik ze starożytnymi irlandzkimi słowami. Musiała, więc uzbroić się w jeszcze odrobinę cierpliwości.
 Jednak czas mijał szybko, biorąc pod uwagę bieżącą naukę, pomaganie Lily w zaklęciach i szkolenia ochotników. Ludzie byli coraz lepsi po już niemal trzytygodniowym przygotowaniu. Oni chyba też zaczynali tak myśleć, bo panowało rozprężenie, które jej się nie podobało. Z ogniem nie było żartów.
- Dosyć! – krzyknęła, gdy dwóch chłopaków z siódmej klasy, Kirk Robston i Russell John, zaczęło się żartobliwie popychać i rzucać zaklęcia w różne strony. Zgromiła ich wzrokiem.
- Daj spokój, Arthemis – roześmiał się jeden z nich. – Przecież już i tak wszystko umiemy… Nudzi nam się..
- Nie zgrywaj idioty. Rzucanie zaklęć w klasie to nie to samo co walka w ciemności…
- I ktoś taki jak ty wie o tym z doświadczenia? – prychnął. – Jesteś od nas młodsza… i jesteś dziewczyną…
- Ponieważ jestem dwie klasy niżej niż ty, uważasz, że możesz mnie lekceważyć? – zapytała cicho.
 Coraz mniej ludzi zajmowało się tym, czym miało obserwując wymianę zdań między Kirkiem i Arthemis.
- Może i masz jakieś zdolności, ale nie sądzę, byś była aż tak dobra jak mówią – powiedział pewnym tonem. – Wszyscy wiedzą, że zostaliście do tego wybrani za karę, a nie dlatego, że jesteście tacy dobrzy…
- Chcesz się przekonać? – zapytała chłodno.
- Nie będę walczył z dziewczyną – odparł jakby sam pomysł go obrażał.
- Ze mną będziesz – powiedziała nieustępliwie. – Jeżeli chcesz, żeby dopuścili się do straży zamku…
Oczy Kirka rozszerzyły się gwałtownie.
- Chyba nie mówisz poważnie. Nie masz takiej władzy…
- Jakiś problem? – James przeszedł przez tłum i stanął obok Arthemis.
- Żaden – odparła natychmiast.
 Kirk przez dłuższą chwilę mierzył wzrokiem Jamesa, a potem prychnął drwiąco.
 Wtedy do Arthemis dotarło, że oni naprawdę myślą, że zawsze, kiedy się coś dzieje ona po niego biegnie i wypłakuje mu się w rękaw. To było obraźliwe. Z uśmiechem skinęła głową i zdjęła bluzę, żeby nie ograniczała jej ruchów.
– A więc, dobrze – mruknęła. – Odsuńcie się. Ty nie – dodała, gdy Kirk również chciał odsunąć się razem z tłumem. – Skoro jesteś pewny, że nie dam sobie z tobą rady, spróbujmy zatem…
- Co? – zdziwił się i roześmiał.
- Nie uważam, żeby to było śmieszne – oświadczyła Arthemis.
- No, dobrze… skoro chcesz… - powiedział żartobliwie mrugając do kumpli.
James westchnął ciężko, znużony, jednak chyba musiał się pogodzić z tym, że Arthemis taka już jest.
- Nie poturbuj go za bardzo – mruknął jej na ucho, - przyda nam się na warcie - dodał i też się odsunął.
Uśmiechnęła się pod nosem.
- Zaatakuj mnie – poprosiła Kirka.
 Miała zamiar nie tylko pokazać mu, co potrafi, ale nauczyć go, żeby nie lekceważył przeciwnika. Chłopak od niechcenia rzucił zaklęcie, ale odbiła je zanim zdążyło przebyć połowę drogi i od razu skontrowała. Chłopak zgiął się w pół.
 – Od razu było wiadome co zrobisz. Za głośno wypowiadasz zaklęcia. Zbyt łatwo wtedy jest je zablokować, lub zbić – pouczyła go, krążąc swobodnie po sali. Odwróciła się do niego plecami, co słusznie chciał wykorzystać, jednak Arthemis wycelowała różdżkę we własne stopy i już po chwili na kilka sekund uniosła się w powietrzu dokładnie w tym momencie, w którym trafiłby ja urok chłopaka. Kilka osób westchnęło zdumionych. Arthemis uderzając stopami o podłogę, wymieniła rozbawione spojrzenie z Jamesem, i odwróciła się.
 W ostatniej chwili zablokowała zaklęcie i postanowiła, że przejdzie do ataku. Szybkie powaleni i delikatne rozbrojenie.
 Kirk mocniej ścisnął różdżkę i wyraźnie tracił nad sobą panowanie. Zanim zdążył pomyśleć rzucił w jej stronę kilka zaklęć. Jedno odbiła z powrotem w jego stronę, innemu zeszła z drogi, tak, że przeleciało obok niej, a inne zablokowała.
- Zaczynasz się denerwować. Nie celujesz. Trafiasz na oślep… To kolejny błąd.
- Przestań się ze mną bawić – warknął, w ostatniej chwili blokując jej czar. Następny sprawił, że się przewrócił.
- Jeżeli przestanę się z tobą bawić, to wylądujesz na ścianie – odparła poważnie Arthemis. – Chce ci tylko pokazać, że nie możesz z góry zakładać, że jesteś od kogoś lepszy, rozumiesz?
 Podeszła do niego i podała mu rękę, żeby pomóc mu wstać z podłogi.
- To nie jest coś co przychodzi naturalnie. Trzeba mnóstwo czasu poświęcić, żeby umieć dobrze walczyć – powiedziała.
 Kirk podał jej rękę i skinął głową.
- Jestem naprawdę ciekaw co się dzieję, kiedy się przestajesz bawić – powiedział i lekko się do niej uśmiechnął.
- Nie, wcale nie jesteś – zapewniła go.
- Owszem, jestem. Chcę zobaczyć jak wygląda walka, gdy trafisz na kogoś równego sobie…
 Spojrzała po wszystkich. Reszta też miała ciekawość w oczach. Cóż… mogła to dla nich przecież zrobić, prawda? Odchrząknęła :
- Skoro nalegasz… - przeszła na środek sali. Podniosła się wrzawa, gdy powiedziała: - James, uczynisz mi tę przyjemność?
James powoli uniósł brew i na jego ustach zakwitł tajemniczy uśmiech. Skłonił przed nią głowę i stanął naprzeciwko niej. 
- Może nie pokazujmy wszystkich asów, co? – zaproponował cicho.
- Też tak myślę – odparła.
Rzucił zaklęcie.
Odbiła je i schyliła się, gdy nadleciało następne.
O tak… to było to, co Arthemis strasznie lubiła. Sprawdzenie własnych umiejętności.
Wykonała szybko ruch i Jamesem gwałtownie obróciło. Wykorzystując to podeszła bliżej i rzuciła zaklęcie rozbrajające. Zblokował.
 To nie był zwykły pojedynek. To była wojna. Nie tylko nie stali naprzeciwko siebie, ale też robili błyskawiczne uniki i biegali po całej klasie. Ich zaklęcia błyskały i odbijały się od ścian i sprzętów. Każde z nich kilka razy dostało, ale pomimo wszystko żadne się nie poddało. Za każdym razem się podnosili i od nowa zaczynała się walka. Pojedynek mógłby trwać naprawdę długo, ale James w końcu machnął różdżką i Arthemis została uniesiona w powietrze. Normalny człowiek byłby zaskoczony, jednak ona obróciła się błyskawicznie i już celowała w niego różdżką nadal będąc pod sufitem, ale opuściła ją widząc jego uśmiech i spadła przy gwałtownych krzykach innych uczniów, prosto w ramiona Jamesa, który podbiegł by ją złapać. Pokręcił głową z westchnieniem i postawił ją na ziemi. 
 Zaczęły się gwizdy i brawa.
- Jednak to nadal była tylko zabawa – powiedziała Arthemis. – Normalnie żadne z nas by nie odpuściło. No i oczywiście, żadne z nas nie chciało zrobić drugiemu niczego złego.
- Nie wyglądało – roześmiał się Kirk.
 Pokręciła głową. Wyjęła z kieszeni spodni chusteczkę i podała Jamesowi, wskazując palcem brew, z której ciekła krew.
- Myślę, że to koniec na dzisiaj – oznajmiła Arthemis. – Musimy jeszcze posprzątać salę, zanim nauczyciele zobaczą, co tu odwaliliśmy. Jakby co… to nic się nie działo, zrozumiano? – dodała, mrugając do wszystkich.
  Wszyscy wymieniając między sobą dowcipne uwagi, opuścili powoli salę. Chyba naprawdę im się podobało. Lubili widowiska, czy co? Ale trochę rozrywki wszystkim im się przyda, pomyślała Arthemis.
 Gdy zostali we dwójkę zaczęli naprawiać szkody. Przez dłuższą chwilę milczeli, a potem zaczęli chichotać. Gdy się uspokoili, Arthemis usiadła pod oknem i odchyliła głowę do tyłu.
- Męczę się walcząc z tobą – powiedziała szczerze. – Rzadko się to zdarza. Boje się pomyśleć, co by było gdybyś naprawdę chciał mi zrobić krzywdę.
 Ukucnął przed nią.
- Bardziej interesuje mnie leczenie twoich ran niż zadawanie ci nowych – odpowiedział cicho i delikatni dotknął policzka, w który niedawno uderzył ją Flint. Nadal wzbierała w nim głucha złość, gdy o tym pomyślał.
 Zazwyczaj unikała dotyku. Bała się, że zbyt bliski kontakt może spowodować zerwanie bariery, ale James zawsze robił to tak odruchowo, tak naturalnie, że nie miała czasu się przed nim skryć. Przytuliła twarz do jego dłoni na sekundę, a potem zdając sobie sprawę, co zrobiła, zarumieniła się gwałtownie i odwróciła wzrok.
 Jamesa zawsze zaskakiwało to, że jest tak dojrzała w innych sprawach, a jednocześnie tak niewinna. Bała się niektórych sytuacji i była zawstydzona, gdy zbyt mocno się zbliżał. Nie rozumiała niektórych jego działań. Dlatego postępował z nią bardzo powoli. Zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Nie chciał zrobić niczego, co mogłoby ją przestraszyć. Ale jednocześnie tak strasznie trudno było mu powstrzymać się przed dotykaniem jej.
- Czemu znowu chciałaś się z kimś bić? – zapytał, żeby przestała być zawstydzona.
- Nie bić, tylko walczyć – poprawiła go. – Wiesz, nie będą mnie słuchać, jeżeli nie uwierzą, że wiem o czym mówię. To jak Vicious tłumaczący tobie transmutację – powiedziała.
- Czemu mieliby cię nie słuchać?
- Bo jestem młodsza. Większość z nich jest już w siódmej klasie. Dla nich jestem jeszcze dzieciakiem… Do tego dziewczyną… - mruknęła poirytowana. – Ciebie słuchają, bo jesteś facetem, a poza tym znają cię już dłużej niż mnie.
- Ale ja za to wiem, że nie jesteś dzieckiem. A poza tym nie zapominaj, że jesteś dziewczyną, ale… śmiertelnie niebezpieczną – powiedział ze śmiechem, przypominając sobie jak nazwał ją Albus.
- Fakt – westchnęła i też się uśmiechnęła. – Słuchaj, myślałam o tym i…
- O czym? – przerwał jej.
- O tym, że jestem dziewczyną.
- Serio? – James ryknął śmiechem.
- Przestań – klepnęła go w ramię. – To naprawdę ciężki temat. Potrafię sobie poradzić z każdym, gdy mam ze sobą różdżkę, ale gdy jej nie mam jestem słaba jak każda dziewczyna… To wkurzające. Z Flintem nie miałam żadnych szans – mruknęła do siebie, marszcząc brwi.
- Nie przypominaj mi – zęby Jamesa zgrzytnęły nieprzyjemnie.
- W każdym bądź razie gdyby któryś z tych chłopaków zaatakował mnie, gdy nie mam różdżki, to byłby naprawdę kłopot.
- Próbujesz mnie zdenerwować? –zapytał cicho. – Jeżeli dalej będziesz drążyć ten temat, uświadamiając mi, co się może stać, zapewniam cię, że konsekwencji ci się nie spodobają. Przywiążę cię do siebie, tak na wszelki wypadek…
- To nie wypali – powiedziała zamyślona, jakby wzięła jego słowa na poważnie. Spojrzała na niego mróżąc oczy. – Musisz mnie nauczyć się bronić.
- Hę? – James odsunął się od niej, patrząc z niepokojem. – Chyba nie mówisz poważnie…
- Widziałam jak złamałeś Flintowi nos. Pokażesz mi kilka ciosów i uników, żebym umiała sobie poradzić.
- Daj spokój, Arthemis. Nie będę się z tobą bił. Poza tym sytuacja, o której mówisz jest totalnie nierealna. Nikt cię nie zaatakuje…
- Już raz ktoś to zrobił – powiedziała cicho, wstając.
 Wzrok Jamesa pobiegł do jej twarzy.
- Normalni czarodzieje tak się nie zachowują – zapewnił ją.
- Dobrze. W takim razie sama sobie poradzę – powiedziała uparcie i ruszyła do wyjścia. – Ktoś na pewno będzie chciał mi pomóc…
 Na myśl o jakimś krzepkim siódmoklasiście, albo nawet kilku uczących ją jak się wyswobodzić, z uścisku lub atakujących ją dla żartu wzbudziła w nim uczucie nieopanowanej paniki i zazdrości. Ona chyba nie myśli, że on się na to zgodzi…
- Wygrałaś – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Ale nie teraz. Jak to wszystko się skończy.
Arthemis udała, że się zastanawia.
- Zgoda. Nie śpieszy mi się.
- Mnie tym bardziej – mruknął do siebie James. Przebywanie z nią było jak życie w Zakazanym Lesie. Nigdy nie wiedziałeś, co na ciebie spadnie…


 Arthemis weszła do Pokoju Wspólnego i od razu przybiegła do niej Rose. Trzymając jakąś paczkę w ręce.
- Przyszła!! To od twojego ojca.
Arthemis od razu rozerwała papier i przez dłuższą chwilę trzymała dłoń na okładce książki, pozwalając by wszystkie znajdujące się w niej informacje znalazły sobie miejsce w jej myślach i pamięci.
- Dobrze. Chodźmy – powiedziała i razem z Rose ruszyły do dormitorium. Usiadły na łóżku Rose po turecku obok siebie i wyjęły zniszczony stary tom.
 Każde słowo trochę Arthemis zajmowało, ale w sumie radziła sobie nieźle. Otworzyła stronę tytułową.
-  Legendy.
- Legendy? – zdziwiła się Rose. – Nie potrzebne nam legendy. Musimy wiedzieć co to jest!
Arthemis odwróciła kilka stron, żeby dotrzeć tam gdzie znajdował się rysunek potwora.
 - Opowieść o Midirze  – przeczytała.
- Midirze? – zdziwiła się Rose.
- To chyba imię – mruknęła Arthemis. Dotknęła palcem pochyłego napisu u dołu strony. – „Bogowie nie wybaczają”.
- Upiorne.
Arthemis się z nią zgadzała. Miała złe przeczucie, co do dalszej treści.
- Midir był księciem wśród druidów. Najzdolniejszym i najpiękniejszym – przeczytała. – Poważali go mężczyźni i kochały kobiety. Bogowie mu błogosławili. Dzieci wsłuchiwały się w każde słowo, które wychodziło z jego ust. Leczył chorych. Godził zwaśnionych. Czuwał nad całą wioską…
- Ideał – mruknęła Rose.
- Lecz często jak bywa w przypadku jednostek, którym ludzie wmawiają doskonałość, w jego sercu dobroć szybko zastąpiła próżność i zachwalstwo.
- I po ideale…
Arthemis skinęła głową i wróciła do odszyfrowania słów książki.
- Midir przekonany o swojej nietykalności i boskości, zaczął zaniedbywać obowiązki. Przekonywał wieśniaków, że bogowie nie mają nad nimi władzy i nie udzielał im pomocy, dopóki nie przyrzekli mu lojalności, wyrzekając się bogów. Stawiła mu czoła jedna z kapłanek boga Belenosa – Elysia. Jej hardość ducha i płomień w oczach, światłość, którą jaśniała, sprawiły, że zaczął jej pożądać. Zakochał się w niej tak bardzo, że nie zważając na jej status i oddanie bóstwu, porwał ją i zniewolił. To był jego pierwszy grzech.
- Zaczynam się bać – szepnęła Rose.
- Midir zakochany w swej potędze, rzucił bogom wyzwanie. Używając najczarniejszej ze starożytnych magii, stworzył armię z istot tak dziwnych i pokręconych, że sam zaczął się ich lękać. Panteon galijskich bogów zadrżał w gniewie, gdyż tylko oni mieli prawo tworzenia nowego życia.  
- Coś czuję, że to się źle skończy.        
- Midir sprowadził na wioskę klęski. Nieurodzaj, głód i nienawiść. Demony plądrowały wioski dniem i nocą…
- Dniem? – zdziwiła się Rose.
- Dziwne – przyznała Arthemis. – Zobaczymy co będzie dalej. – przewróciła stronę. – Gdy Midir powrócił do wioski wybitych było już większość mieszkańców. Potwory porywały ludzi, którzy nigdy nie wracali. Latały, gdy musiały, kopały gdy musiały. Rozrywały wszystkich na strzępy. Nikt nie miał z nimi szans. Z dnia na dzień uczyły się być bardziej skutecznymi mordercami. Umiały to co było im potrzebne, napędzane żądzą władzy Midira. Każdej nocy ich przybywało. Wieśniacy nazwali je: peisht. Co znaczy… potwór. Będąc świadkiem mordu dzieci, którym pomagała przyjść na świat Elysia pomimo władzy, którą miał nad nią Midir, padła na kolana i błagała Belenosa o wybaczenie. Nie posiadając mocy, która równała by się z magią Midira nie mogła zniszczyć potworów. Jednak wykorzystując to, że była kapłanką boga światła i ognia, narzucił pesztom ograniczenia. Nie mogły bowiem odtąd znieść oblicza Belenosa. 
- To wiele wyjaśnia.
- Midir wpadł w furię, w napadzie wściekłości przelał jej krew. Nie spodziewał się jednak, że nie wszystko pójdzie po jego myśli. Bowiem kapłanka nie broniąc się poświęciła własne życie. Krew poświęcona bogu wsiąknęła w skały jaskini, pieczętując dom potworów. Zamykając Midira w górze, z której nie było ucieczki. Peszty zamknięte, rozmnażające się z dnia na dzień w końcu, odwróciły się od swego stwórcy. Midir został pożarty…
- Blee… - wymknęło się Rose.
-… przez łaknące krwi istoty. Wejście do jaskini zniknęło, jednak potwory czekały na dzień gdy krew, którą Elysia poświęciła, zblaknie, a one znów ujrzą ciemność nocy…
 Arthemis zamknęła książkę i przełknęła ślinę. Przez długą chwilę siedziały w milczeniu.
- Mamy kłopot – mruknęła Rose.
- Miałam nadzieję, że dowiem się jak to zatrzymać. Albo chociaż skąd się biorą…
- Chyba będziemy musieli polegać na sobie – westchnęła Rose.
- Jaskini i góra… - Arthemis wyjrzała przez okno. – To może być wszędzie! -  Patrząc na otaczający zamek krajobraz.
- Nadal nie wiemy jak się rozmnażają… Jak w ogóle może się rozmnażać coś stworzone przez zaklęcie? – zapytała sfrustrowana Rose.
- To tylko legenda - westchnęła Arthemis, machając ręką.
- Ale może być w niej prawda – powiedziała Rose, kładąc jej rękę na ramieniu. -  Opowieści o Insygniach Śmierci też nikt nie traktował poważnie. Nawet jeżeli stworzyła je ta przeklętą demoniczna klątwa, to jednak istnieją naprawdę. A skoro tak trzeba stworzyć zaklęcie, które to odwróci.
 Arthemis pokiwała głową.
- Tak.
Wpatrywała się z napięciem w rysunek. Kilka garniturów ostrych jak zęby kłów, kolce na grzbiecie. Błoniaste skrzydła… Twarda jak skała skóra…
 Mantykory też były dziwaczne… - pomyślała Arthemis. - Głowa człowieka, tułów lwa, ogon skorpiona. A jeżeli ten cały Midir połączył kilka najgroźniejszych magicznych stworzeń w jedno i po prostu dodał im super-pakiet? Z reszta nieistotne skąd one się wzięły… Nie potrzebna im ta wiedza. Ważne, że bały się ognia…
 Arthemis zaświtało coś na krańcach umysłu. Podniosła do oczu książkę i znalazła wyraz, którego szukała.
- Demony plądrowały wioski dniem i nocą…
- No tak, ale Elysia rzuciła na nie klątwę i dostały światłowstrętu… - powiedziała szybko Rose.
- Nie o to mi chodzi – Arthemis pokręciła głową. – Ile książek przeszukaliśmy? – zapytała.
- Z tysiąc? – rzuciła niepewnie Rose.
- Ale szukaliśmy obrazka… a teraz mamy nazwę…
- I co, mamy to robić od nowa? – zapytała z jękiem.
Arthemis się  uśmiechnęła.
- Nie martw się. Nie będzie aż tak źle… Odpuścimy sobie wszystkie książki o magicznych stworzeniach…
- Ale wtedy…
- … szukajmy demonów – dokończyła. – Pomyśl, nie wszystkie stworzenia da się opisać. Na przykład dementorzy… Skąd się biorą? Kto je stworzył? Nie wiemy… Tutaj jest podobnie. Ludzie się ich bali. Tak bardzo, że nie nadali im nawet nazwy, ale to nie znaczy, że ktoś tego nie zbadał… „peszt”... Będziemy tego szukać. Pomogę wam.
- Ale demony, Arthemis? – zawahała się Rose. – Przecież w szkole nie uczymy się o czymś takim. Demony zdarzają się tak bardzo rzadko, że w ogóle się o nich nie mówi.
- A więc czeka nas ciekawa wizyta w Dziale Ksiąg Zakazanych – stwierdziła Arthemis.
- Ale nawet wtedy możemy się nie dowiedzieć, jak je ostatecznie pokonać… - oznajmiła Rose. – A nie sądzę, żeby jeszcze raz znalazła się Elysia, która zapieczętuje ich siedlisko na następne kilka tysięcy lat…
- Ok – powiedziała chłodno Arthemis. – A więc możemy od razu zastanowić się jak raz na zawsze zniszczyć tę klątwę, z wiedzą jaką teraz posiadamy…
- To za mało – przyznała jej rację Rose. - Może niczego się nie dowiemy, ale musimy spróbować…
- Moja dziewczyna – uśmiechnęła się Arthemis zadowolona. – Idziemy powiedzieć reszcie!


 Arthemis, Albus i Rose znowu zostali skazani na przebywanie w bibliotece. Jednak nawet nie zdążyli się zniechęcić, w ciągu tych kilku dni, przeglądaniem starych, przerażających ksiąg z Zakazanego Działu, gdy Albus przyszedł do nich z tytułem: „Demony Europy”, a za nim Rose z „Czarnoksięskimi sektami”. Arthemis natomiast znalazła „Starożytne czarnomagiczne klątwy”. Wzięła ja w sumie nie ze względu na peszty, ale dlatego, że zainteresował ją tytuł. Cóż więc była za zdziwienie, gdy znalazła tam klątwę, która była bardzo podobna, do tej użytej przez Midira.
- Jest tego zadziwiająco dużo, gdy już wiesz, czego szukać – mruknął Albus, kartkując strony, w poszukiwaniu właściwego rozdziału.
- Ta klątwa jest dziwna – powiedziała Arthemis, z lekkim przerażeniem i fascynacją, czytając opis. – Trzeba wyrzeźbić z kamienia pierwowzór, zanurzyć go w wodzie, do której wleje się eliksir z ludzkiej krwi…
- Co?! – zapytał przerażony Albus.
Arthemis spojrzała na niego z naganą, za to, że jej przerwał. Wróciła do czytania:
- … i wypowiadając słowa klątwy, ożywić posąg. Jednak na eliksir nie może paść ani promień światła, gdyż wtedy nie będzie miał żadnej mocy…
Rose wpatrywała się w nią z namysłem.
- Krew, przelana, czy nie, w magicznym świecie jest niebywale potężnym składnikiem czarów… Istnieje teoria, że magia krwi powstała jako pierwsza… Trudno przełamać jakiekolwiek zaklęcie, kiedy w grę w chodzi krew. Są praktycznie nie do złamania…
- Co do eliksiru… - mruknął Al, patrząc Arthemis przez ramię. - Eliksir, który współdziała razem z zaklęciem, jest zawsze dziesięciokrotnie silniejszy i trzeba bardzo uważać, przy każdym składniku. Ostateczne wypowiedzenie zaklęcia nic nie da, jeżeli nie będzie powiązane z tworzeniem eliksiru…
- Nie zrozumiałam ani słowa z tego, co powiedziałeś – mruknęła Arthemis.
- Jakbyś się przykładała do eliksirów to byś zrozumiała – odparł przemądrzale. – Z resztą w tej książce, którą mi dałaś, co drugi eliksir ma związek z czarami… I czasami rzeczywiście nie można dojść do kontaktu ze światłem, albo na odwrót, musi być oświetlany przez cały okres warzenia.
- Słuchajcie co ja mam – przerwała im Rose. – „ Jednym z najdziwniejszych przedsięwzięć Stowarzyszenia Mocy był zakład o to, który z adeptów Morgany stworzy najmroczniejsze stworzenie…”
- To kolejna legenda? – zapytała Arthemis niezadowolonym tonem.
- Nie – odparła Rose i czytała dalej. – „Każdy z nich wyrzeźbił potwora z najczarniejszych snów i ożywił go za pomocą klątwy”.
- To już wiemy – oznajmił Albus.
- Przestańcie mi przerywać – fuknęła na nich Rose. – „Widząc efekty, magii swoich uczniów Morgana postanowiła wykorzystać ją dla własnych celów. Ich rozmnażanie było tak banalnie proste, że w ciągu kilku dni miała całą armię, którą wystawiła przeciw Merlinowi. Jednak czary miały pewną wadę, gdyż demony ginęły w kontakcie ze światłem. Ataki więc przeprowadzano nocą. Wioski, przez które przeszli były plądrowane w zastraszającym tempie. Żywego ducha nie było w miejscach, przez które przeszła jej armia. Merlin sam wyszedł na spotkanie z zastępami Morgany. Uniósł laskę, z dziwnym kryształem, zamocowanym na jej końcu i krzyknął: Niech rozbłyśnie blask! I kryształ rozbłysł jasnym jak słońce światłem, a demony rozpadły się w proch.” – Rose zamknęła książkę. – Słyszałam o takim krysztale. Zdarzyły się chyba tylko takie trzy w całej historii, bo jedynie sam Merlin mógł je tworzyć. Zamykał promień słońca w takim krysztale. Po jego użyciu moc kryształu przemija.
- No, cóż, ponieważ Merlina nie ma już wśród nas nie ma co liczyć, na to, że znajdziemy kryształ – mruknęła sceptycznie Arthemis. – Zresztą, wątpię, żeby dało się zamknąć promień słońca w kamieniu. To pewnie kolejna legenda.
- Zgadzam się z tobą – westchnął Albus.
- Poza tym gdyby było to możliwe, ktoś oprócz Merlina by to potrafił – przyznała im racje Rose. Chyba po prostu nie mieściło jej się w głowie, że jest coś czego od tak nie można się nauczyć.
- A ty, co znalazłeś? – zapytała Arthemis, Albusa.
- Chyba coś co nam najbardziej pomoże – stwierdził z satysfakcją. Otworzył książkę na zaznaczonej stronie. – Krwawe Diabły - demony klątwy – przeczytał. – Świat czarodziejski nadal nie wiele wie na temat tych dziwacznych stworzeń, tworzonych przez czarnoksiężników. Ich przeznaczeniem jest zabijanie i tylko to. Czasami również porywają ludzi, ale nie wiadomo, co się z nimi wtedy dzieje, ani w jakim celu to robią. Ich ilość jest kolejnym zagrożeniem. Właściwości klątwy pozwalają im się mnożyć. Gdy dotknął wody, w której zostały stworzone, tworzą się kolejne ich klony, silniejsze w wiedzę postaci macierzystej. Niczym ćmy przyciąga je światło i to jedyna broń, którą można im przeciwstawić.
- No to wiemy skąd się biorą… - mruknęła Arthemis.
- Ale nadal nie wiemy jak je pokonać – oznajmiła przygnębiona Rose.
- Skoro tworzą je czary, czarami je pokonamy – powiedziała Arthemis twardo i wstała. – A dopóki nie wymyślimy jak, musimy walczyć z nimi jak umiemy…
Albus skinął głową i zatrzymał ją, gdy chciała odejść.
- Musimy iść powiedzieć Vector – przypomniał jej.
Arthemis jęknęła.
- Naprawdę?
- Tak – odparła Rose twardo. – Tym razem mogą nie być dla was tak łaskawi jak ostatnio. Lepiej im się nie narażać…
 Chcąc nie chcąc Arthemis musiała się z nią zgodzić.


   Rose i Albus zaciągnęli, idącą jak na skazanie Arthemis do gabinetu profesor Vector. Ta idiotka, chyba naprawdę lubiła robić wszystko na własną rękę…
 Nie zastanawiając się ani chwili, wpadli tam bez pukania. Podnieceni Albus i Rose, nawet nie zauważyli, że wicedyrektorka patrzy na nich z naganą.
- Co to ma być?! – zganiła je.
- Pani profesor mamy go! Wiemy co jest na rycinie! – mówili niemal jednocześnie.
- Co?! – Vector spojrzała na nich niespokojnie.
 Arthemis położyła przed nią książkę i otworzyła ją na odpowiedniej stronie, a Rose obok kartkę z rysunkiem stwora.
- Są takie same, widzi pani? – powiedziała podekscytowana Rose.
Profesor Vector wpatrywała się uważnie w dwa wizerunki tego samego potwora.
- A niech mnie! – szepnęła. – Na brodę Merlina, to rzeczywiście to! Ale co tu jest napisane? Muszę znaleźć słownik…
- Już to przetłumaczyłam – wpadła jej w słowo Arthemis. – To gaelicki.
- A więc? – zapytała profesor Vector niecierpliwie.
- Ach tak! – zreflektowała się Arthemis. – To cała legenda. Ale w sumie mało istotna.
- Tak naprawdę to krwawe diabły – dodał Albus.
- Są silne i szybkie. I rozmnażają się w tysiącach. Niektóre z nich potrafią latać jak się uprą. Nie są zbyt sprytne, bo ciągnie je do światła, chociaż ono je zabija.
- Wystarczy odrobina ognia i buuum! – Rose trzasnęła w ręce. – Zmieniają się w proch…
- Szukamy nadal informacji o nich. Tworzy je czarnomagiczna klątwa i mogą się klonować, dlatego jest ich tak dużo. Próbujemy jeszcze znaleźć coś co nam powie, jak je powstrzymać.
- Dobra robota Gryfoni – powiedziała profesor Vector, energicznie wstając z krzesła. – Idę natychmiast do dyrektora. Plus dwadzieścia punktów dla Gryffindoru. Dla każdego.
 Albus i Rose uśmiechnęli się do siebie z satysfakcją. Za ich plecami Arthemis przewróciła oczami.

- A teraz już uciekajcie – ponagliła ich profesorka, kierując się do drzwi.

3 komentarze:

  1. No to teraz w końcu wiedzą przeciwko czemu walczą. Niesamowita historia :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    w końcu coś znaleźli, Arthemis nie podchodz tak sceptycznie do tego... a Kirkowi pokazała... ech masz ten kamień dostałaś go od Ru...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejka,
    wspaniale,  w końcu coś udało im się znaleźć, Arthemis nie podchodz tak sceptycznie do tego wszystkiego... ach pięknie Kirkowi pokazała... ;) ech, Arthemis masz ten kamień dostałaś go od Ru...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń