Przez najbliższy
tydzień dzięki Bogu nic się nie działo. Dzięki magicznej maści, którą dał jej
Albus, siniak na twarzy Arthemis się nie pojawił. A ręka po kilku dniach
wróciła do zwykłej sprawności i mogła razem z Jamesem pomagać innym uczniom w
nauce ogniowych zaklęć.
Rose i Albus przeszukiwali bibliotekę przy
pomocy dużej liczby uczniów, ze skopiowanym z tablicy ogłoszeń rysunkiem
stwora. Jednak w bibliotece było tysiące książek. Nie mieli czasu, żeby
przejrzeć je wszystkie. Jednak biorąc pod uwagę to, że na razie osiągali zerowe
rezultaty, zaczęli myśleć, że mogą nic nie znaleźć w zwykłych książkach.
Pozostawał im więc jeden dział.
Profesor Vector z niepewnym wyrazem twarzy
udzieliła Rose i Albusowi (i tylko im, pewnie jako prefektom pokładając w nich
zaufanie) zgodny na przeszukanie Działu Ksiąg Zakazanych. Ale ponieważ byli
tylko w dwójkę, szło im to razem wolno. Szczególnie Albus nie mógł się skupić,
bo panna Tate chodziła za nim krok w krok, okropnie go drażniąc.
Aż w końcu, a był to totalny przypadek, Rose
znalazła książkę.
Odeszła kilka działów dalej nie mogąc już
dłużej znieść trajkoczącej panny Tate. I zaczęła przeglądać regał od najniższej
półki. Zdążyła przejrzeć już dwa opasłe tomy, z poplamionymi krwią stronami i
niemal przegapiła małą niczym pamiętnik, książkę. Bez większych nadziei wzięła
ją do ręki. Tytuł i wszystko co w niej było napisane w języku, którego nie
rozumiała i nawet nie rozpoznawała żadnego ze słów. Zniechęcona zaczęła
przeglądać strona po stronie. Książka była napisana ręcznie. Dziwne, że atrament
jeszcze się nie zamazał… Wyglądała na bardzo starą.
Wydawało jej się, że podzielona była na
kilkanaście rozdziałów. Aż w końcu pod jednym z tytułów zobaczyła, ręcznie
narysowaną rycinę. Niemal identyczną do rysunku, który nosiła ze sobą od
tygodni. Jej oczy gwałtownie się rozszerzyły.
Znalazła go.
Nie zastanawiając się podniecona wypadła z
biblioteki i co sił w nogach pognała do Wieży Gryffindoru. Rozejrzała się
szybko i przebiegła przez Pokój Wspólny odprowadzana zdziwionymi spojrzeniami
Gryfonów. Znalazła Arthemis w dormitorium i od razu wskoczyła jej na łóżku,
oddychając ciężko.
- Patrz!
- Znalazłaś?! –
Arthemis odrzuciła książkę, którą czytała i chwyciła mały wolumin, który
trzymała Rose. Otworzyła ostrożnie książeczkę. Była ona poszarpana i poprzepalana
na brzegach.
- Co to jest? –
zapytała Arthemis.
- To z działu
Ksiąg Zakazanych. Wyniosłam ją, kiedy Albus zagadywał pannę Tate. Uśmiechnął
się do niej a ona po prostu oszalała z wrażenia i jak najęta zaczęła mrugać
rzęsami. Al chyba ciężko to znosił…
- Ona jest taka…
- Arthemis zrobiła zniesmaczoną minę.
- Wiem, ale dla
nas to lepiej – Rose uśmiechnęła się z satysfakcją. – Przy pani Pince
wymagałoby to większego wysiłku.
Przez chwilę ostrożnie, żeby nie podrzeć
zwilgotniałych stron, wertowała książkę, w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca.
- Spójrz – Rose
wskazała palcem dokładnie wyrysowaną rycinę.
Na ilustracji
pokazany był stwór przygarbiony, wzrostu dziewięcioletniego dziecka, z
błoniastymi skrzydłami na kolczastym grzbiecie. Wyglądał jak gargulec z tym, że
zamiast kamienia stworzony był z błotnistego ciała.
- To on, prawda?
– mruknęła Rose. – Identyczny… - wpatrywała się w ilustrację i napisy pod nią.
– Co tu jest napisane?
- To
starogaelicki – odparła Arthemis. – Byłam z ojcem w Irlandii i widziałam
podobne słowa.
- Jak to
odczytamy? – zmartwiła się Rose.
- Potrzebny nam
słownik.
- Czyli wracamy
do biblioteki? – zapytała zniechęcona Rose.
Arthemis
pokiwała głową i obydwie podniecone, szybko ruszyły na trzecie piętro.
Sprawdziły katalogi i odnalazły słownik na półce. Rose wyjęła potężną książkę i
obie jęknęły rozczarowane. Była zupełnie zniszczona. Część stron była podarta,
inne całkowicie zalane i poplamione. Litery się rozmazały i trudno było
cokolwiek odczytać. Pomimo wszystko, Arthemis położyła na niej dłoń i
zmarszczyła się. To było jak próba odczytania czegoś wspak. Tylko część słów
znalazła się bez problemu w jej umyśle, inne były przerwane i tylko częściowe,
jeszcze inne w ogóle nie miały tłumaczenia.
- To na nic –
mruknęła. – Nie możemy się pomylić w tłumaczeniu, a z tego się niczego nie
dowiem.
- To, co teraz
zrobimy? – zapytała zmartwiona Rose.
- Muszę napisać
do ojca – odparła Arthemis. –Jeżeli nie ma takiego w domu, to pewnie go dla
mnie zdobędzie.
- Oby szybko…
- Zaraz do niego
napiszę – powiedziała Arthemis i wzięła z biurka bibliotekarki kawałek kartki i
pióro. Nakreśliła na niej kilka słów i zwinęła ją w rulonik. Razem z Rose
pobiegły do sowiarni, żeby go wysłać.
Następnego ranka Arthemis otrzymała list. Nie
przyniósł jej dobrych wieści. Ojciec jednak obiecał, że wciągu kilku dni
znajdzie jej słownik ze starożytnymi irlandzkimi słowami. Musiała, więc uzbroić
się w jeszcze odrobinę cierpliwości.
Jednak czas mijał szybko, biorąc pod uwagę
bieżącą naukę, pomaganie Lily w zaklęciach i szkolenia ochotników. Ludzie byli
coraz lepsi po już niemal trzytygodniowym przygotowaniu. Oni chyba też
zaczynali tak myśleć, bo panowało rozprężenie, które jej się nie podobało. Z
ogniem nie było żartów.
- Dosyć! –
krzyknęła, gdy dwóch chłopaków z siódmej klasy, Kirk Robston i Russell John,
zaczęło się żartobliwie popychać i rzucać zaklęcia w różne strony. Zgromiła ich
wzrokiem.
- Daj spokój,
Arthemis – roześmiał się jeden z nich. – Przecież już i tak wszystko umiemy…
Nudzi nam się..
- Nie zgrywaj
idioty. Rzucanie zaklęć w klasie to nie to samo co walka w ciemności…
- I ktoś taki
jak ty wie o tym z doświadczenia? – prychnął. – Jesteś od nas młodsza… i jesteś
dziewczyną…
- Ponieważ
jestem dwie klasy niżej niż ty, uważasz, że możesz mnie lekceważyć? – zapytała
cicho.
Coraz mniej ludzi zajmowało się tym, czym
miało obserwując wymianę zdań między Kirkiem i Arthemis.
- Może i masz
jakieś zdolności, ale nie sądzę, byś była aż tak dobra jak mówią – powiedział
pewnym tonem. – Wszyscy wiedzą, że zostaliście do tego wybrani za karę, a nie
dlatego, że jesteście tacy dobrzy…
- Chcesz się
przekonać? – zapytała chłodno.
- Nie będę
walczył z dziewczyną – odparł jakby sam pomysł go obrażał.
- Ze mną
będziesz – powiedziała nieustępliwie. – Jeżeli chcesz, żeby dopuścili się do
straży zamku…
Oczy Kirka
rozszerzyły się gwałtownie.
- Chyba nie
mówisz poważnie. Nie masz takiej władzy…
- Jakiś problem?
– James przeszedł przez tłum i stanął obok Arthemis.
- Żaden –
odparła natychmiast.
Kirk przez dłuższą chwilę mierzył wzrokiem
Jamesa, a potem prychnął drwiąco.
Wtedy do Arthemis dotarło, że oni naprawdę
myślą, że zawsze, kiedy się coś dzieje ona po niego biegnie i wypłakuje mu się
w rękaw. To było obraźliwe. Z uśmiechem skinęła głową i zdjęła bluzę, żeby nie
ograniczała jej ruchów.
– A więc, dobrze
– mruknęła. – Odsuńcie się. Ty nie – dodała, gdy Kirk również chciał odsunąć
się razem z tłumem. – Skoro jesteś pewny, że nie dam sobie z tobą rady,
spróbujmy zatem…
- Co? – zdziwił
się i roześmiał.
- Nie uważam,
żeby to było śmieszne – oświadczyła Arthemis.
- No, dobrze…
skoro chcesz… - powiedział żartobliwie mrugając do kumpli.
James westchnął
ciężko, znużony, jednak chyba musiał się pogodzić z tym, że Arthemis taka już
jest.
- Nie poturbuj
go za bardzo – mruknął jej na ucho, - przyda nam się na warcie - dodał i też
się odsunął.
Uśmiechnęła się
pod nosem.
- Zaatakuj mnie
– poprosiła Kirka.
Miała zamiar nie tylko pokazać mu, co potrafi,
ale nauczyć go, żeby nie lekceważył przeciwnika. Chłopak od niechcenia rzucił
zaklęcie, ale odbiła je zanim zdążyło przebyć połowę drogi i od razu
skontrowała. Chłopak zgiął się w pół.
– Od razu było wiadome co zrobisz. Za głośno
wypowiadasz zaklęcia. Zbyt łatwo wtedy jest je zablokować, lub zbić – pouczyła
go, krążąc swobodnie po sali. Odwróciła się do niego plecami, co słusznie
chciał wykorzystać, jednak Arthemis wycelowała różdżkę we własne stopy i już po
chwili na kilka sekund uniosła się w powietrzu dokładnie w tym momencie, w
którym trafiłby ja urok chłopaka. Kilka osób westchnęło zdumionych. Arthemis
uderzając stopami o podłogę, wymieniła rozbawione spojrzenie z Jamesem, i
odwróciła się.
W ostatniej chwili zablokowała zaklęcie i
postanowiła, że przejdzie do ataku. Szybkie powaleni i delikatne rozbrojenie.
Kirk mocniej ścisnął różdżkę i wyraźnie tracił
nad sobą panowanie. Zanim zdążył pomyśleć rzucił w jej stronę kilka zaklęć.
Jedno odbiła z powrotem w jego stronę, innemu zeszła z drogi, tak, że
przeleciało obok niej, a inne zablokowała.
- Zaczynasz się
denerwować. Nie celujesz. Trafiasz na oślep… To kolejny błąd.
- Przestań się
ze mną bawić – warknął, w ostatniej chwili blokując jej czar. Następny sprawił,
że się przewrócił.
- Jeżeli
przestanę się z tobą bawić, to wylądujesz na ścianie – odparła poważnie
Arthemis. – Chce ci tylko pokazać, że nie możesz z góry zakładać, że jesteś od
kogoś lepszy, rozumiesz?
Podeszła do niego i podała mu rękę, żeby pomóc
mu wstać z podłogi.
- To nie jest
coś co przychodzi naturalnie. Trzeba mnóstwo czasu poświęcić, żeby umieć dobrze
walczyć – powiedziała.
Kirk podał jej rękę i skinął głową.
- Jestem
naprawdę ciekaw co się dzieję, kiedy się przestajesz bawić – powiedział i lekko
się do niej uśmiechnął.
- Nie, wcale nie
jesteś – zapewniła go.
- Owszem,
jestem. Chcę zobaczyć jak wygląda walka, gdy trafisz na kogoś równego sobie…
Spojrzała po wszystkich. Reszta też miała
ciekawość w oczach. Cóż… mogła to dla nich przecież zrobić, prawda?
Odchrząknęła :
- Skoro
nalegasz… - przeszła na środek sali. Podniosła się wrzawa, gdy powiedziała: -
James, uczynisz mi tę przyjemność?
James powoli
uniósł brew i na jego ustach zakwitł tajemniczy uśmiech. Skłonił przed nią
głowę i stanął naprzeciwko niej.
- Może nie
pokazujmy wszystkich asów, co? – zaproponował cicho.
- Też tak myślę
– odparła.
Rzucił zaklęcie.
Odbiła je i
schyliła się, gdy nadleciało następne.
O tak… to było
to, co Arthemis strasznie lubiła. Sprawdzenie własnych umiejętności.
Wykonała szybko
ruch i Jamesem gwałtownie obróciło. Wykorzystując to podeszła bliżej i rzuciła
zaklęcie rozbrajające. Zblokował.
To nie był zwykły pojedynek. To była wojna.
Nie tylko nie stali naprzeciwko siebie, ale też robili błyskawiczne uniki i
biegali po całej klasie. Ich zaklęcia błyskały i odbijały się od ścian i
sprzętów. Każde z nich kilka razy dostało, ale pomimo wszystko żadne się nie
poddało. Za każdym razem się podnosili i od nowa zaczynała się walka. Pojedynek
mógłby trwać naprawdę długo, ale James w końcu machnął różdżką i Arthemis
została uniesiona w powietrze. Normalny człowiek byłby zaskoczony, jednak ona obróciła
się błyskawicznie i już celowała w niego różdżką nadal będąc pod sufitem, ale
opuściła ją widząc jego uśmiech i spadła przy gwałtownych krzykach innych
uczniów, prosto w ramiona Jamesa, który podbiegł by ją złapać. Pokręcił głową z
westchnieniem i postawił ją na ziemi.
Zaczęły się gwizdy i brawa.
- Jednak to
nadal była tylko zabawa – powiedziała Arthemis. – Normalnie żadne z nas by nie
odpuściło. No i oczywiście, żadne z nas nie chciało zrobić drugiemu niczego
złego.
- Nie wyglądało
– roześmiał się Kirk.
Pokręciła głową. Wyjęła z kieszeni spodni
chusteczkę i podała Jamesowi, wskazując palcem brew, z której ciekła krew.
- Myślę, że to
koniec na dzisiaj – oznajmiła Arthemis. – Musimy jeszcze posprzątać salę, zanim
nauczyciele zobaczą, co tu odwaliliśmy. Jakby co… to nic się nie działo,
zrozumiano? – dodała, mrugając do wszystkich.
Wszyscy wymieniając między sobą dowcipne
uwagi, opuścili powoli salę. Chyba naprawdę im się podobało. Lubili widowiska,
czy co? Ale trochę rozrywki wszystkim im się przyda, pomyślała Arthemis.
Gdy zostali we dwójkę zaczęli naprawiać
szkody. Przez dłuższą chwilę milczeli, a potem zaczęli chichotać. Gdy się
uspokoili, Arthemis usiadła pod oknem i odchyliła głowę do tyłu.
- Męczę się
walcząc z tobą – powiedziała szczerze. – Rzadko się to zdarza. Boje się
pomyśleć, co by było gdybyś naprawdę chciał mi zrobić krzywdę.
Ukucnął przed nią.
- Bardziej
interesuje mnie leczenie twoich ran niż zadawanie ci nowych – odpowiedział
cicho i delikatni dotknął policzka, w który niedawno uderzył ją Flint. Nadal
wzbierała w nim głucha złość, gdy o tym pomyślał.
Zazwyczaj unikała dotyku. Bała się, że zbyt
bliski kontakt może spowodować zerwanie bariery, ale James zawsze robił to tak
odruchowo, tak naturalnie, że nie miała czasu się przed nim skryć. Przytuliła
twarz do jego dłoni na sekundę, a potem zdając sobie sprawę, co zrobiła,
zarumieniła się gwałtownie i odwróciła wzrok.
Jamesa zawsze zaskakiwało to, że jest tak
dojrzała w innych sprawach, a jednocześnie tak niewinna. Bała się niektórych
sytuacji i była zawstydzona, gdy zbyt mocno się zbliżał. Nie rozumiała
niektórych jego działań. Dlatego postępował z nią bardzo powoli. Zupełnie
inaczej niż zazwyczaj. Nie chciał zrobić niczego, co mogłoby ją przestraszyć.
Ale jednocześnie tak strasznie trudno było mu powstrzymać się przed dotykaniem
jej.
- Czemu znowu
chciałaś się z kimś bić? – zapytał, żeby przestała być zawstydzona.
- Nie bić, tylko
walczyć – poprawiła go. – Wiesz, nie będą mnie słuchać, jeżeli nie uwierzą, że
wiem o czym mówię. To jak Vicious tłumaczący tobie transmutację – powiedziała.
- Czemu mieliby
cię nie słuchać?
- Bo jestem
młodsza. Większość z nich jest już w siódmej klasie. Dla nich jestem jeszcze
dzieciakiem… Do tego dziewczyną… - mruknęła poirytowana. – Ciebie słuchają, bo
jesteś facetem, a poza tym znają cię już dłużej niż mnie.
- Ale ja za to
wiem, że nie jesteś dzieckiem. A poza tym nie zapominaj, że jesteś dziewczyną,
ale… śmiertelnie niebezpieczną – powiedział ze śmiechem, przypominając sobie
jak nazwał ją Albus.
- Fakt –
westchnęła i też się uśmiechnęła. – Słuchaj, myślałam o tym i…
- O czym? –
przerwał jej.
- O tym, że
jestem dziewczyną.
- Serio? – James
ryknął śmiechem.
- Przestań –
klepnęła go w ramię. – To naprawdę ciężki temat. Potrafię sobie poradzić z
każdym, gdy mam ze sobą różdżkę, ale gdy jej nie mam jestem słaba jak każda
dziewczyna… To wkurzające. Z Flintem nie miałam żadnych szans – mruknęła do
siebie, marszcząc brwi.
- Nie
przypominaj mi – zęby Jamesa zgrzytnęły nieprzyjemnie.
- W każdym bądź
razie gdyby któryś z tych chłopaków zaatakował mnie, gdy nie mam różdżki, to
byłby naprawdę kłopot.
- Próbujesz mnie
zdenerwować? –zapytał cicho. – Jeżeli dalej będziesz drążyć ten temat,
uświadamiając mi, co się może stać, zapewniam cię, że konsekwencji ci się nie
spodobają. Przywiążę cię do siebie, tak na wszelki wypadek…
- To nie wypali
– powiedziała zamyślona, jakby wzięła jego słowa na poważnie. Spojrzała na
niego mróżąc oczy. – Musisz mnie nauczyć się bronić.
- Hę? – James odsunął się od niej, patrząc z niepokojem. – Chyba nie mówisz poważnie…
- Hę? – James odsunął się od niej, patrząc z niepokojem. – Chyba nie mówisz poważnie…
- Widziałam jak
złamałeś Flintowi nos. Pokażesz mi kilka ciosów i uników, żebym umiała sobie
poradzić.
- Daj spokój,
Arthemis. Nie będę się z tobą bił. Poza tym sytuacja, o której mówisz jest
totalnie nierealna. Nikt cię nie zaatakuje…
- Już raz ktoś
to zrobił – powiedziała cicho, wstając.
Wzrok Jamesa pobiegł do jej twarzy.
- Normalni
czarodzieje tak się nie zachowują – zapewnił ją.
- Dobrze. W
takim razie sama sobie poradzę – powiedziała uparcie i ruszyła do wyjścia. –
Ktoś na pewno będzie chciał mi pomóc…
Na myśl o jakimś krzepkim siódmoklasiście,
albo nawet kilku uczących ją jak się wyswobodzić, z uścisku lub atakujących ją
dla żartu wzbudziła w nim uczucie nieopanowanej paniki i zazdrości. Ona chyba
nie myśli, że on się na to zgodzi…
- Wygrałaś –
powiedział przez zaciśnięte zęby. – Ale nie teraz. Jak to wszystko się skończy.
Arthemis udała,
że się zastanawia.
- Zgoda. Nie
śpieszy mi się.
- Mnie tym
bardziej – mruknął do siebie James. Przebywanie z nią było jak życie w
Zakazanym Lesie. Nigdy nie wiedziałeś, co na ciebie spadnie…
Arthemis weszła do Pokoju Wspólnego i od razu
przybiegła do niej Rose. Trzymając jakąś paczkę w ręce.
- Przyszła!! To
od twojego ojca.
Arthemis od razu
rozerwała papier i przez dłuższą chwilę trzymała dłoń na okładce książki,
pozwalając by wszystkie znajdujące się w niej informacje znalazły sobie miejsce
w jej myślach i pamięci.
- Dobrze.
Chodźmy – powiedziała i razem z Rose ruszyły do dormitorium. Usiadły na łóżku
Rose po turecku obok siebie i wyjęły zniszczony stary tom.
Każde słowo trochę Arthemis zajmowało, ale w
sumie radziła sobie nieźle. Otworzyła stronę tytułową.
- Legendy.
- Legendy? –
zdziwiła się Rose. – Nie potrzebne nam legendy. Musimy wiedzieć co to jest!
Arthemis odwróciła
kilka stron, żeby dotrzeć tam gdzie znajdował się rysunek potwora.
- Opowieść o Midirze – przeczytała.
- Midirze? –
zdziwiła się Rose.
- To chyba imię
– mruknęła Arthemis. Dotknęła palcem pochyłego napisu u dołu strony. – „Bogowie
nie wybaczają”.
- Upiorne.
Arthemis się z
nią zgadzała. Miała złe przeczucie, co do dalszej treści.
- Midir był
księciem wśród druidów. Najzdolniejszym i najpiękniejszym – przeczytała. –
Poważali go mężczyźni i kochały kobiety. Bogowie mu błogosławili. Dzieci
wsłuchiwały się w każde słowo, które wychodziło z jego ust. Leczył chorych.
Godził zwaśnionych. Czuwał nad całą wioską…
- Ideał –
mruknęła Rose.
- Lecz często
jak bywa w przypadku jednostek, którym ludzie wmawiają doskonałość, w jego
sercu dobroć szybko zastąpiła próżność i zachwalstwo.
- I po ideale…
Arthemis skinęła
głową i wróciła do odszyfrowania słów książki.
- Midir
przekonany o swojej nietykalności i boskości, zaczął zaniedbywać obowiązki.
Przekonywał wieśniaków, że bogowie nie mają nad nimi władzy i nie udzielał im
pomocy, dopóki nie przyrzekli mu lojalności, wyrzekając się bogów. Stawiła mu
czoła jedna z kapłanek boga Belenosa – Elysia. Jej hardość ducha i płomień w
oczach, światłość, którą jaśniała, sprawiły, że zaczął jej pożądać. Zakochał
się w niej tak bardzo, że nie zważając na jej status i oddanie bóstwu, porwał
ją i zniewolił. To był jego pierwszy grzech.
- Zaczynam się
bać – szepnęła Rose.
- Midir
zakochany w swej potędze, rzucił bogom wyzwanie. Używając najczarniejszej ze
starożytnych magii, stworzył armię z istot tak dziwnych i pokręconych, że sam
zaczął się ich lękać. Panteon galijskich bogów zadrżał w gniewie, gdyż tylko
oni mieli prawo tworzenia nowego życia.
-
Coś czuję, że to się źle skończy.
- Midir
sprowadził na wioskę klęski. Nieurodzaj, głód i nienawiść. Demony plądrowały
wioski dniem i nocą…
- Dniem? –
zdziwiła się Rose.
- Dziwne –
przyznała Arthemis. – Zobaczymy co będzie dalej. – przewróciła stronę. – Gdy
Midir powrócił do wioski wybitych było już większość mieszkańców. Potwory
porywały ludzi, którzy nigdy nie wracali. Latały, gdy musiały, kopały gdy
musiały. Rozrywały wszystkich na strzępy. Nikt nie miał z nimi szans. Z dnia na
dzień uczyły się być bardziej skutecznymi mordercami. Umiały to co było im
potrzebne, napędzane żądzą władzy Midira. Każdej nocy ich przybywało. Wieśniacy
nazwali je: peisht. Co znaczy… potwór. Będąc świadkiem mordu dzieci, którym
pomagała przyjść na świat Elysia pomimo władzy, którą miał nad nią Midir, padła
na kolana i błagała Belenosa o wybaczenie. Nie posiadając mocy, która równała
by się z magią Midira nie mogła zniszczyć potworów. Jednak wykorzystując to, że
była kapłanką boga światła i ognia, narzucił pesztom ograniczenia. Nie mogły
bowiem odtąd znieść oblicza Belenosa.
- To wiele
wyjaśnia.
- Midir wpadł w
furię, w napadzie wściekłości przelał jej krew. Nie spodziewał się jednak, że
nie wszystko pójdzie po jego myśli. Bowiem kapłanka nie broniąc się poświęciła
własne życie. Krew poświęcona bogu wsiąknęła w skały jaskini, pieczętując dom
potworów. Zamykając Midira w górze, z której nie było ucieczki. Peszty
zamknięte, rozmnażające się z dnia na dzień w końcu, odwróciły się od swego
stwórcy. Midir został pożarty…
- Blee… -
wymknęło się Rose.
-… przez łaknące
krwi istoty. Wejście do jaskini zniknęło, jednak potwory czekały na dzień gdy
krew, którą Elysia poświęciła, zblaknie, a one znów ujrzą ciemność nocy…
Arthemis zamknęła książkę i przełknęła ślinę.
Przez długą chwilę siedziały w milczeniu.
- Mamy kłopot –
mruknęła Rose.
- Miałam
nadzieję, że dowiem się jak to zatrzymać. Albo chociaż skąd się biorą…
- Chyba będziemy
musieli polegać na sobie – westchnęła Rose.
- Jaskini i
góra… - Arthemis wyjrzała przez okno. – To może być wszędzie! - Patrząc na otaczający zamek krajobraz.
- Nadal nie
wiemy jak się rozmnażają… Jak w ogóle może się rozmnażać coś stworzone przez
zaklęcie? – zapytała sfrustrowana Rose.
- To tylko
legenda - westchnęła Arthemis, machając ręką.
- Ale może być w
niej prawda – powiedziała Rose, kładąc jej rękę na ramieniu. - Opowieści o Insygniach Śmierci też nikt nie
traktował poważnie. Nawet jeżeli stworzyła je ta przeklętą demoniczna klątwa,
to jednak istnieją naprawdę. A skoro tak trzeba stworzyć zaklęcie, które to
odwróci.
Arthemis pokiwała głową.
- Tak.
Wpatrywała się z
napięciem w rysunek. Kilka garniturów ostrych jak zęby kłów, kolce na
grzbiecie. Błoniaste skrzydła… Twarda jak skała skóra…
Mantykory też były dziwaczne… - pomyślała
Arthemis. - Głowa człowieka, tułów lwa, ogon skorpiona. A jeżeli ten cały Midir
połączył kilka najgroźniejszych magicznych stworzeń w jedno i po prostu dodał
im super-pakiet? Z reszta nieistotne skąd one się wzięły… Nie potrzebna im ta
wiedza. Ważne, że bały się ognia…
Arthemis zaświtało coś na krańcach umysłu.
Podniosła do oczu książkę i znalazła wyraz, którego szukała.
- Demony
plądrowały wioski dniem i nocą…
- No tak, ale
Elysia rzuciła na nie klątwę i dostały światłowstrętu… - powiedziała szybko
Rose.
- Nie o to mi
chodzi – Arthemis pokręciła głową. – Ile książek przeszukaliśmy? – zapytała.
- Z tysiąc? –
rzuciła niepewnie Rose.
- Ale szukaliśmy
obrazka… a teraz mamy nazwę…
- I co, mamy to
robić od nowa? – zapytała z jękiem.
Arthemis
się uśmiechnęła.
- Nie martw się.
Nie będzie aż tak źle… Odpuścimy sobie wszystkie książki o magicznych
stworzeniach…
- Ale wtedy…
- … szukajmy
demonów – dokończyła. – Pomyśl, nie wszystkie stworzenia da się opisać. Na
przykład dementorzy… Skąd się biorą? Kto je stworzył? Nie wiemy… Tutaj jest
podobnie. Ludzie się ich bali. Tak bardzo, że nie nadali im nawet nazwy, ale to
nie znaczy, że ktoś tego nie zbadał… „peszt”... Będziemy tego szukać. Pomogę
wam.
- Ale demony,
Arthemis? – zawahała się Rose. – Przecież w szkole nie uczymy się o czymś
takim. Demony zdarzają się tak bardzo rzadko, że w ogóle się o nich nie mówi.
- A więc czeka
nas ciekawa wizyta w Dziale Ksiąg Zakazanych – stwierdziła Arthemis.
- Ale nawet
wtedy możemy się nie dowiedzieć, jak je ostatecznie pokonać… - oznajmiła Rose.
– A nie sądzę, żeby jeszcze raz znalazła się Elysia, która zapieczętuje ich
siedlisko na następne kilka tysięcy lat…
- Ok –
powiedziała chłodno Arthemis. – A więc możemy od razu zastanowić się jak raz na
zawsze zniszczyć tę klątwę, z wiedzą jaką teraz posiadamy…
- To za mało –
przyznała jej rację Rose. - Może niczego się nie dowiemy, ale musimy spróbować…
- Moja
dziewczyna – uśmiechnęła się Arthemis zadowolona. – Idziemy powiedzieć reszcie!
Arthemis, Albus i Rose znowu zostali skazani
na przebywanie w bibliotece. Jednak nawet nie zdążyli się zniechęcić, w ciągu
tych kilku dni, przeglądaniem starych, przerażających ksiąg z Zakazanego
Działu, gdy Albus przyszedł do nich z tytułem: „Demony Europy”, a za nim Rose z
„Czarnoksięskimi sektami”. Arthemis natomiast znalazła „Starożytne
czarnomagiczne klątwy”. Wzięła ja w sumie nie ze względu na peszty, ale dlatego,
że zainteresował ją tytuł. Cóż więc była za zdziwienie, gdy znalazła tam
klątwę, która była bardzo podobna, do tej użytej przez Midira.
- Jest tego
zadziwiająco dużo, gdy już wiesz, czego szukać – mruknął Albus, kartkując
strony, w poszukiwaniu właściwego rozdziału.
- Ta klątwa jest
dziwna – powiedziała Arthemis, z lekkim przerażeniem i fascynacją, czytając
opis. – Trzeba wyrzeźbić z kamienia pierwowzór, zanurzyć go w wodzie, do której
wleje się eliksir z ludzkiej krwi…
- Co?! – zapytał
przerażony Albus.
Arthemis
spojrzała na niego z naganą, za to, że jej przerwał. Wróciła do czytania:
- … i
wypowiadając słowa klątwy, ożywić posąg. Jednak na eliksir nie może paść ani
promień światła, gdyż wtedy nie będzie miał żadnej mocy…
Rose wpatrywała
się w nią z namysłem.
- Krew,
przelana, czy nie, w magicznym świecie jest niebywale potężnym składnikiem
czarów… Istnieje teoria, że magia krwi powstała jako pierwsza… Trudno przełamać
jakiekolwiek zaklęcie, kiedy w grę w chodzi krew. Są praktycznie nie do
złamania…
- Co do
eliksiru… - mruknął Al, patrząc Arthemis przez ramię. - Eliksir, który
współdziała razem z zaklęciem, jest zawsze dziesięciokrotnie silniejszy i
trzeba bardzo uważać, przy każdym składniku. Ostateczne wypowiedzenie zaklęcia
nic nie da, jeżeli nie będzie powiązane z tworzeniem eliksiru…
- Nie
zrozumiałam ani słowa z tego, co powiedziałeś – mruknęła Arthemis.
- Jakbyś się
przykładała do eliksirów to byś zrozumiała – odparł przemądrzale. – Z resztą w
tej książce, którą mi dałaś, co drugi eliksir ma związek z czarami… I czasami
rzeczywiście nie można dojść do kontaktu ze światłem, albo na odwrót, musi być
oświetlany przez cały okres warzenia.
- Słuchajcie co
ja mam – przerwała im Rose. – „ Jednym z najdziwniejszych przedsięwzięć
Stowarzyszenia Mocy był zakład o to, który z adeptów Morgany stworzy
najmroczniejsze stworzenie…”
- To kolejna
legenda? – zapytała Arthemis niezadowolonym tonem.
- Nie – odparła
Rose i czytała dalej. – „Każdy z nich wyrzeźbił potwora z najczarniejszych snów
i ożywił go za pomocą klątwy”.
- To już wiemy –
oznajmił Albus.
- Przestańcie mi
przerywać – fuknęła na nich Rose. – „Widząc efekty, magii swoich uczniów
Morgana postanowiła wykorzystać ją dla własnych celów. Ich rozmnażanie było tak
banalnie proste, że w ciągu kilku dni miała całą armię, którą wystawiła przeciw
Merlinowi. Jednak czary miały pewną wadę, gdyż demony ginęły w kontakcie ze
światłem. Ataki więc przeprowadzano nocą. Wioski, przez które przeszli były
plądrowane w zastraszającym tempie. Żywego ducha nie było w miejscach, przez
które przeszła jej armia. Merlin sam wyszedł na spotkanie z zastępami Morgany.
Uniósł laskę, z dziwnym kryształem, zamocowanym na jej końcu i krzyknął: Niech
rozbłyśnie blask! I kryształ rozbłysł jasnym jak słońce światłem, a demony
rozpadły się w proch.” – Rose zamknęła książkę. – Słyszałam o takim krysztale.
Zdarzyły się chyba tylko takie trzy w całej historii, bo jedynie sam Merlin
mógł je tworzyć. Zamykał promień słońca w takim krysztale. Po jego użyciu moc
kryształu przemija.
- No, cóż, ponieważ
Merlina nie ma już wśród nas nie ma co liczyć, na to, że znajdziemy kryształ –
mruknęła sceptycznie Arthemis. – Zresztą, wątpię, żeby dało się zamknąć promień
słońca w kamieniu. To pewnie kolejna legenda.
- Zgadzam się z
tobą – westchnął Albus.
- Poza tym gdyby
było to możliwe, ktoś oprócz Merlina by to potrafił – przyznała im racje Rose.
Chyba po prostu nie mieściło jej się w głowie, że jest coś czego od tak nie
można się nauczyć.
- A ty, co
znalazłeś? – zapytała Arthemis, Albusa.
- Chyba coś co
nam najbardziej pomoże – stwierdził z satysfakcją. Otworzył książkę na
zaznaczonej stronie. – Krwawe Diabły - demony klątwy – przeczytał. – Świat
czarodziejski nadal nie wiele wie na temat tych dziwacznych stworzeń,
tworzonych przez czarnoksiężników. Ich przeznaczeniem jest zabijanie i tylko
to. Czasami również porywają ludzi, ale nie wiadomo, co się z nimi wtedy
dzieje, ani w jakim celu to robią. Ich ilość jest kolejnym zagrożeniem.
Właściwości klątwy pozwalają im się mnożyć. Gdy dotknął wody, w której zostały
stworzone, tworzą się kolejne ich klony, silniejsze w wiedzę postaci
macierzystej. Niczym ćmy przyciąga je światło i to jedyna broń, którą można im
przeciwstawić.
- No to wiemy
skąd się biorą… - mruknęła Arthemis.
- Ale nadal nie
wiemy jak je pokonać – oznajmiła przygnębiona Rose.
- Skoro tworzą
je czary, czarami je pokonamy – powiedziała Arthemis twardo i wstała. – A
dopóki nie wymyślimy jak, musimy walczyć z nimi jak umiemy…
Albus skinął
głową i zatrzymał ją, gdy chciała odejść.
- Musimy iść
powiedzieć Vector – przypomniał jej.
Arthemis
jęknęła.
- Naprawdę?
- Tak – odparła
Rose twardo. – Tym razem mogą nie być dla was tak łaskawi jak ostatnio. Lepiej
im się nie narażać…
Chcąc nie chcąc Arthemis musiała się z nią
zgodzić.
Rose i Albus zaciągnęli, idącą jak na
skazanie Arthemis do gabinetu profesor Vector. Ta idiotka, chyba naprawdę
lubiła robić wszystko na własną rękę…
Nie zastanawiając się ani chwili, wpadli tam
bez pukania. Podnieceni Albus i Rose, nawet nie zauważyli, że wicedyrektorka
patrzy na nich z naganą.
- Co to ma być?!
– zganiła je.
- Pani profesor
mamy go! Wiemy co jest na rycinie! – mówili niemal jednocześnie.
- Co?! – Vector
spojrzała na nich niespokojnie.
Arthemis położyła przed nią książkę i
otworzyła ją na odpowiedniej stronie, a Rose obok kartkę z rysunkiem stwora.
- Są takie same,
widzi pani? – powiedziała podekscytowana Rose.
Profesor Vector
wpatrywała się uważnie w dwa wizerunki tego samego potwora.
- A niech mnie!
– szepnęła. – Na brodę Merlina, to rzeczywiście to! Ale co tu jest napisane?
Muszę znaleźć słownik…
- Już to
przetłumaczyłam – wpadła jej w słowo Arthemis. – To gaelicki.
- A więc? –
zapytała profesor Vector niecierpliwie.
- Ach tak! –
zreflektowała się Arthemis. – To cała legenda. Ale w sumie mało istotna.
- Tak naprawdę
to krwawe diabły – dodał Albus.
- Są silne i
szybkie. I rozmnażają się w tysiącach. Niektóre z nich potrafią latać jak się
uprą. Nie są zbyt sprytne, bo ciągnie je do światła, chociaż ono je zabija.
- Wystarczy
odrobina ognia i buuum! – Rose trzasnęła w ręce. – Zmieniają się w proch…
- Szukamy nadal
informacji o nich. Tworzy je czarnomagiczna klątwa i mogą się klonować, dlatego
jest ich tak dużo. Próbujemy jeszcze znaleźć coś co nam powie, jak je
powstrzymać.
- Dobra robota
Gryfoni – powiedziała profesor Vector, energicznie wstając z krzesła. – Idę
natychmiast do dyrektora. Plus dwadzieścia punktów dla Gryffindoru. Dla
każdego.
Albus i Rose uśmiechnęli się do siebie z
satysfakcją. Za ich plecami Arthemis przewróciła oczami.
- A teraz już
uciekajcie – ponagliła ich profesorka, kierując się do drzwi.
No to teraz w końcu wiedzą przeciwko czemu walczą. Niesamowita historia :)
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńw końcu coś znaleźli, Arthemis nie podchodz tak sceptycznie do tego... a Kirkowi pokazała... ech masz ten kamień dostałaś go od Ru...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hejka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, w końcu coś udało im się znaleźć, Arthemis nie podchodz tak sceptycznie do tego wszystkiego... ach pięknie Kirkowi pokazała... ;) ech, Arthemis masz ten kamień dostałaś go od Ru...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga