Arthemis z
trudem obudziła się koło południa i westchnęła. Wszystko ją bolało, a
najbardziej siedzenie od długich godzin spędzonych na miotle.
- To dobrze, że
wstałaś – usłyszała nad sobą głos Lily. Uniosła jedną powiekę. – Powiedzieli
mi, że mam cię obudzić, bo dyrektor chce z wami pogadać. Chyba się w nic nie
wkopaliście znowu, co?
Arthemis podniosła się i pokręciła głową.
- To dobrze.
Pójdę sprawdzić, czy Rose udało się dobudzić Jamesa…
Arthemis ubrała
się i stwierdziła, że sześć godzin snu to stanowczo za mało po takiej nocy. Gdy
zeszła do Pokoju Wspólnego, jedno spojrzenie na Albusa i Jamesa i wiedziała, że
oni myślą tak samo.
- Mamy iść do
dyrektora? – zapytał James, przecierając oczy.
- Tak –
powiedziała Rose radośnie. – To zaszczyt!
- Co to za
zaszczyt o świcie? – mruknął Albus.
- Właśnie –
mruknął James.
- Wzięli jeszcze
Valentine i Caldwella oraz prefektów naczelnych i prefektów – wyjaśniła Rose. –
To taka jakby rada uczniowska…
- Ja nie chcę
być w żadnej radzie! – powiedzieli jednocześnie Arthemis i James.
- Tak, tak –
zbyła ich szybko Rose. – Jednak dobrze by było gdybyście byli na miejscu, skoro
już się pchacie przed szereg.
- To nie nasza
wina, że jesteśmy tacy zdolni – mruknął obrażony James.
Rose prychnęła i
zaprowadziła ich pod chimerę strzegącą wejścia do gabinetu dyrektora, gdzie
czekał na nich Neville.
- Chodźcie,
chodźcie! – powiedział radośnie. – Szykuje się prawdziwa batalia…
- Batalia? Na
jaki temat? – zapytała Arthemis.
- Oczywiście na
temat tego, czy wolno wam brać udział w walce…
- Na Merlina po
wczorajszym, oni nadal chcą się o to kłócić?! – zapytał z niedowierzaniem
Albus, wchodząc po krętych schodach.
- Cóż… widocznie
tak…
Weszli do
okrągłego gabinetu dyrektora. Było tu już sporo ludzi. Deveraux siedział ma
krześle, a za nim stali Forsythe, Morgana i Vector. Niedaleko od niego rozsiadł
się wygodnie sam Minister Magii. O ściany opierali się uczniowie i jacyś inni
ludzie, a przed biurkiem stała Hermiona Weasley i Sylfid Delco.
- Chyba możemy
zacząć – powiedział wesoło Deveraux. – Ministrze?
- Mną się nie
przejmujcie, jestem tylko obserwatorem – mruknął Kingsley Schacklebolt.
- Nie możemy
dopóki są tu te wszystkie dzieciaki! – warknął Delco nachylając się do Deveruxa.
Za jego placami
Arthemis mruknęła cicho do Jamesa.
- Coś bym mu na
to odpowiedziała…
- Tylko nie przesadź.
Mój ojciec tu jest – odszepnął.
- Postaram się
powstrzymać – odparła, a zza ich pleców usłyszeli chichot profesora
Longbottoma.
- O ile mi
wiadomo te dzieciaki, zrobiły wczoraj więcej niż cały wasz oddział –
odpowiedziała mu zadziornie pani Weasley.
- To prawda, źle
obliczyliśmy liczebność wroga, ale to się już nie powtórzy! – powiedział szybko
Delco.
- Nie doszłoby
do tego, gdybyście nas posłuchali – rzucił James, nie mogąc się powstrzymać. Z
naturą nie wygrasz…
Delco odwrócił
się do niego błyskawicznie.
- Młody
człowieku, nie sądzę, żebyś miał odpowiednie kwalifikacje, żeby mnie pouczać.
- A może jednak?
– rzuciła Arthemis zadziornie. – Biorąc pod uwagę to, co pokazaliście nam
wczoraj nie macie się czym chwalić…
Delco spojrzał na nią wzrokiem bazyliszka.
- To waszą dwójkę wtedy wysłano… - powiedział do siebie. – Kim wy w ogóle, do cholery, jesteście?!
- To waszą dwójkę wtedy wysłano… - powiedział do siebie. – Kim wy w ogóle, do cholery, jesteście?!
- Kapitanami mojej
straży – odpowiedział za nich dyrektor. – Arthemis North i James Potter.
- Potter? –
spojrzenie Delco błyskawicznie pobiegło od Jamesa do Harry’ego, którego jedyną
reakcją, było wyzywające uniesienie brwi. Delco agresywnie zwrócił się do
Jamesa. – Obojętnie jak się nazywacie, wasze wczorajsze wybryki były tylko
dziełem przypadku i nieodpowiedzialności dyrekcji! - Pomimo tego, że mówił w
liczbie mnogiej, oczywiste było, że mówi głównie do Jamesa.
- Licz się ze
słowami, Sylfidzie – powiedziała z naganą profesor Vector.
- Przykro mi,
ale taka jest prawda! Moi ludzie mogli zginąć osłaniając waszych uczniów, gdy
tak bezmyślnie pozwoliliście im opuścić zamek!
- Czy pan tam w
ogóle był?! – zapytała z pustym śmiechem w głosie profesor Alexander. – Kto tu
kogo osłaniał?! Totalnie sobie nie radziliście, czego dowodem jest to, że
demony wdarły się do zamku…
- Jeden czy dwa…
- Jeden? Dwa?! –
przerwała mu Arthemis oburzonym tonem. – Myśli pan, że jeden, czy dwa demony
zalałby szóste, piąte i czwarte piętro tego zamku?! Gdyby nie Rose i Scorpius
nie zdołalibyśmy ich powstrzymać!
- Nic w tym
dziwnego, jesteście tylko dziećmi – prychnął Delco.
Wyraz twarzy
Arthemis wyraźnie wskazywał na to, że zaraz dojdzie do rękoczynów.
- I jako dzieci
nie powinniście brać udziału w tej dyskusji!
Arthemis już
chciała zrobić krok w jego kierunku, gdy zatrzymała ją ręka Jamesa. Mówił
spokojnie, chociaż wiedziała, że niekoniecznie znaczy to, że spokojny jest…
- Tak jesteśmy
dziećmi – zgodził się z Delco uprzejmie, ale jego słowom przeczył stalowy wyraz
oczu, którego nie poszczyciłby się nie jeden ze starszych czarodziejów. - Więc
jak wy wyglądacie, skoro takie dzieci, poradziły sobie sprawniej, szybciej i
bez większych ofiar, a pana wyszkoleni, dorośli – położył nacisk na to słowo –
ludzie, leżą teraz w szpitalu?
- Już
wspomniałem o tym, że…
- Pozwoliliście
im wejść do zamku – przerwał mu James, - zepchnęli was na dziedziniec,
zagrozili naszemu bezpieczeństwu, a pan nadal uważa, że powinniśmy siedzieć na
miejscach, czekając, aż oprzytomniejecie i przyznacie nam rację?!
- Nie pozwolę
się obrażać! Doprawdy w tej szkole nie nauczyli was dyscypliny i szacunku do
starszych!
- Nie da się...
– mruknął cicho Deveraux do siebie.
- Nie ważne jak
się nazywasz, synu, nie będziesz mnie pouczał! – powiedział Delco, robiąc krok
w jego stronę.
- Z całym
szacunkiem – powiedział James z drwiącym uśmiechem. – Ale na całe szczęście nie
jestem pańskim synem…
Arthemis miała wrażenie, że pani Weasley
bardzo chciałaby zaklaskać. Ona sama ledwo powstrzymała się, żeby nie wybuchnąć
śmiechem. Na jej nieszczęście Delco to zauważył i żeby pokryć zmieszanie,
zwrócił się do niej.
- Rozumiem, że
można do pewnego stopnia narażać uczniów, ale dzieci takie jak ona? Ile ty masz
lat? Czternaście?!
Arthemis
zmrużyła oczy.
- Piętnaście. I
niech pan mnie nie prowokuje – dodała cicho.
- Przecież to
dziewczyna!
James zatrzymał
jej rękę, zanim zdążyła sięgnąć po różdżkę, mówiąc przy okazji do Delco:
- Ona nie lubi
jak jej się to wypomina.
- Bo to co to ma
do rzeczy!? – warknęła Arthemis.
- Powszechnie
wiadomo, że kobiety są słabsze psychicznie i stworzone do…
- No, bez
przesady! – warknęła Hermiona.
- Dość tych
szowinistycznych bzdur – poparła ją profesor Vector.
- Nie radzę ci
Sylfidzie, wygłaszać takich opinii w obecności obecnych tu dam… - zwrócił mu
łagodnie uwagę Minister Magii.
- Zawaliliście
tę sprawę, Delco – podsumował spokojnie Forsythe. – Lepiej przyznajcie się do
tego, zanim zmieszają was ze smoczym łajnem…
- Nie mieliśmy
dostatecznej ilości informacji… - zaczął obronnym tonem Delco.
- Bo nie
chcieliście ich mieć – przerwał mu Albus. – Przecież nie potrzebujecie pomocy…
- A pierwszy
błąd popełniliście już miesiąc temu – wytknęła mu Arthemis.
- Skoro
uważacie, że tak sobie świetnie poradzicie, to po co nas wezwaliście!?
- Też się
zastanawiam – mruknęła do siebie Hermiona. – Według wszelkich procedur taka
była kolejność rzeczy. Jednak uważam, że tym razem przesadzono z
ograniczeniami. To logiczne, że ministerstwo nie ma tylu ludzi, żeby
dostatecznie i dokładnie zabezpieczyć i zamek i wioskę, a musimy to zrobić, dopóki nie znajdziemy
rozwiązania. Jako przewodnicząca Rady Szkoły uważam, że należy niektórym
uczniom zezwolić na udział w obronie zamku.
- Nie każdy musi
mieć takie podejście jak ty, Hermiono! – powiedział oburzony Delco.
- Oczywiście,
zgadzam się z tym, jednak obecna sytuacja wymaga specjalnych środków.
- Nawet, jeżeli
zamkniemy szkoły, a tego przecież nie chcemy – odezwał się Harry. – Problem nie
zniknie…
- Czy te
dzieciaki nie udowodniły, że sobie poradzą? – rzucił Neville.
- Mieli
szczęście – prychnął Delco.
- To nie jest
kwestia szczęścia – powiedziała twardo Arthemis.
- Ministerstwo
nie może posłać tu tylu ludzi ile trzeba – powiedział Forsythe. – Czemu więc
nie skorzystać, z tego co mamy?
- Chcecie
ryzykować życie dzieciaków?! – warknął Delco.
- Nie udawaj, że
tak bardzo cię to obchodzi Sylfidzie! – prychnęła Hermiona. – Nie chcesz, żeby
ci odebrano zasługi…
- O czym ty
mówisz? Ja…
- Dosyć tego! –
przerwał im szybko Deveraux zanim zaczęli się kłócić jak dzieci. – Co robimy?
Krótko i na temat.
- Mogę podsunąć
pewien pomysł – odezwał się Minister.
- Prosimy –
powiedział uprzejmie Deveraux.
– Zgadzam się,
że nie powinniśmy narażać uczniów…
Delco triumfalnie spojrzał na Hermionę.
- Jednak jeżeli
będą przygotowani, to aż tak bardzo ich nie narazimy… Harry, - Minister zwrócił
się do pana Pottera, - przyślesz tu kilku ludzi, żeby przeprowadzili
odpowiednie szkolenie i nabór.
Kilkoro uczniów głośno wyraziło swoje
zadowolenie. Nie ma to jak być szkolonym przez aurorów!
- Warunkiem jest
oczywiście zgoda wyrażona przez rodziców – dodała Hermiona, przez co wielu
zrzedły miny.
- Sylfidzie
nadal jesteś dowódcą tej sprawy, ale masz współpracować z biurem aurorów i
nauczycielami oczywiście – powiedział surowo pan Schacklebolt i wstał. –
Niestety muszę już wracać do swoich spraw. Ustalenie szczegółów pozostawiam
wam…
Harry uprzejmie wsypał do ognia garść proszku
Fiuu, a minister podziękował skinięciem głowy i wszedł w szmaragdowe płomienie,
wołając: Ministerstwo Magii!
- Jakby to
powiedzieć… - mruknęła Hermiona, patrząc na Sylfida. – Tym razem przegrałeś…
Nie odpowiedział
jej, tylko prychnął, pstryknął palcami, a jego ludzi wyszli razem z nim, mając
oburzone miny.
- Jeżeli
kiedykolwiek pstryknę na ciebie palcami, to mi walnij – szepnęła Arthemis do
Albusa.
- Masz to jak w
banku…
Przez chwilę panowała
cisza.
- Cóż… to chyba
tyle – powiedział w końcu pan Potter. – Myślę, że w ciągu najbliższych kilku
dni pojawi się to paru moich ludzi, żeby dokonać stosownej selekcji… Na razie
chyba nauczyciele powinni zdecydować o osobach, którym pomogą porucznikowi
Delco.
- Pamiętajmy
również, że nauką jest nadal naszym priorytetem – wtrąciła profesor Vector.
Obecni w sali
uczniowie chórem jęknęli.
- Myślę, że
zdołamy to pogodzić – uśmiechnął się lekko dyrektor.
- Przygotuję
formularze pozwoleń – mruknęła profesor Vector, zmierzając do drzwi. – Myślę,
że uczniowie nie będą tu już potrzebni, prawda, Gabrielu?
- Ja powiadomię
Radę Szkoły – powiedziała Hermiona.
Tych kilkoro
uczniów, których było tu obecnych wyszło z gabinetu za profesor Vector. Albus i
Rose wyszli razem z pozostałymi prefektami, na końcu zamykając stawkę wolno
przesuwali się Arthemis i James. Gdy byli już przy drzwiach, usłyszeli:
- Panno North,
panie Potter…
Zaskoczeni
odwrócili się. Dyrektor nie patrzył na nich, tylko gdzieś w okno.
- Myślę, że
zapomnieliśmy o kilku rzeczach…
Arthemis i James
spojrzeli po sobie zaniepokojeni.
- Mam nadzieję,
że w waszym przypadku nie będzie problemu z pozwoleniami, prawda?
Jednocześnie
spojrzeli na pana Pottera. James z pytaniem, a Arthemis z błaganiem w oczach.
Pan Potter westchnął i machnął ręką.
- Porozmawiam z
twoim ojcem, jakby co… - obiecał.
Arthemis
uśmiechnęła się szeroko.
- W takim razie
oficjalnie ogłaszam was Głównymi Kapitanami Straży. Będziecie współpracować z aurorami i nadzorować pozostałych uczniów.
Oczywiście, wiąże się to z tym, że często nie będziecie pracować razem.
Odpowiada wam to?
Arthemis i James przez chwilę na siebie
patrzyli, a potem równocześnie wzruszyli ramionami. Owszem dobrze im się razem
pracowało, ale równie dobrze poradzą sobie osobno. Zresztą, gdy się rozdzielą
będą mogli działaś na szerszą skalę.
- Jasne –
powiedział w końcu James.
Deveraux wyczarował coś różdżką w powietrzu, a
potem w ich stronę pofrunęły szerokie czarno-złote przepaski na ramiona z
godłem Hogwartu.
- Macie je nosić
podczas warty – nakazał. – Oprócz tego myślę, że nagrodzę również pannę Weasley
i pana Malfoya za świetne zaklęcie. Po pięćdziesiąt punktów dla każdego z
domów.
- Przekażemy im
– odpowiedziała mu z uśmiechem Arthemis, ściskając przepaskę w dłoni.
- Ach i jeszcze
jedno. Wiem, że raczej nie odniesie to skutku, ale proszę was byście uważali na
słowa przy poruczniku Delco, dobrze?
Arthemis i James
jednocześnie pokiwali głowami, ale tak jak podejrzewał Deveraux, raczej nie
będzie się to pokrywać z ich czynami.
Posłali jeszcze dumne, zadowolone z siebie
spojrzenia panu Potterowi i pani Weasley i wyszli z gabinetu.
Gdy zamknęli za sobą drzwi usłyszeli jeszcze
słowa Forsythe’a.
- Nie za dużo od
nich wymagasz, dyrektorze? Przy tym kretynie trudno się powstrzymać…
- Musiałem
chociaż spróbować – burknął dyrektor.
Arthemis i James
zdusili w sobie chichot i szybko zbiegli po schodach.
W Hogwarcie już pod wieczór pojawiło się
kilku aurorów, którzy mieli wspomóc ludzi porucznika Delco w zabezpieczeniu
Hogwartu przez pozostałe kilka nocy.
Niezadowolony Delco wpuścił ich do swojej
„bazy”, czyli jednej z nieużywanych sal na parterze zamku. Nauczyciele wybrali
uczniów, którzy mieli być do dyspozycji Delco, ale pod kontrolą Forsythe’a i
Alexander i pośrednio Jamesa i Arthemis. Po zakończeniu fazy nowiu miały się
rozpocząć ćwiczenia i szkolenia dla osób dopuszczonych do straży. Dwa razy w
tygodniu w weekend.
Tym razem Delco nie miał wyboru. W obecności
nauczycieli i aurorów nie mógł ich zlekceważyć. Profesor Forsythe rozłożył na
wielkim stole mapę.
- Jeżeli
dzisiejszej nocy wykończymy te, które zostały, do końca tej fazy księżyca
będzie spokój – oświadczyła profesor Alexander.
- Wszyscy to
wiedzą szanowna pani – prychnął Delco.
Forsythe
wyraźnie zmrużył ostrzegawczo oczy, gdy na niego spojrzał.
- One nie są
głupie – powiedziała Arthemis. – Cofną się do lasu, jeżeli spróbujemy je
zablokować.
Delco wyraźnie zadrżały szczęki, kiedy się
odezwała, ale jakoś przełknął to, co miał do powiedzenia.
- Nie możemy
sobie pozwolić na ganianie się z nimi po lesie. Pozostaje nam bezpośrednia
walka – odezwał się jeden z aurorów, Klemens Hattric.
- Z dwóch stron
– dodała osoba, która wyglądała na jego partnerkę. Przedstawiła się jako Leona
Camino.
- I z góry –
dodał James. – Kilku ludzi może walczyć z powietrza.
Arthemis
pokiwała głową.
- Musimy
zabezpieczyć przestrzeń, bo inaczej zwieją. Albo co gorsza dostaną się do
zamku.
- Możemy
poczekać aż wyjdą z lasu i dopiero wtedy odciąć im drogę – powiedział James,
wskazując palcem linie Zakazanego Lasu, na odcinku od chatki Hagrida aż do mostu.
– Trzeba będzie poczekać u Hagrida.
- Połowa z nich
ucieknie wtedy do góry – zwróciła mu uwagę Arthemis, wpatrując się w mapę. –
Część z nich pobiegnie do przodu – mruknęła cicho. – Reszta pofrunie nad ogień…
- Najlepiej
będzie jeżeli nasi wtedy wystartują…
- … z mostu –
dokończyła za niego Arthemis.
Leona i Klemens
wpatrywali się w nich z lekkim rozbawianiem.
- Wschodnia
strona nie musi być tak mocno obstawiona – zauważył Forsythe. – Nigdy jej
jeszcze nie atakowały.
- Gadacie i
gadacie – przerwał im niespodziewanie Delco. – A nie wzięliście pod uwagę, że
nie dysponujemy nieograniczoną liczbą ludzi, o czym ja oczywiście muszę myśleć!
– spojrzał protekcjonalnie na aurorów.
- Wystarczy ich
– zbył go James, nawet na niego nie spoglądając.
- Jak rozkładaliście
wcześniej siły? – zapytał go Klemens. Aurorom widocznie nie przeszkadzało, że
rozmawiali ze sporo młodszymi od siebie ludźmi dopóki wiedzieli o co chodzi. A
może po prostu nadawali na tych samych falach?
Forsythe nachylił się nad mapą.
- Most i wschodnia
strona – po pięciu ludzi. Przy frontowej bramie było dwunastu, a na dziedzińcu
około sześciu. James i Arthemis obstawiali zachodnią stronę, czyli błonia. Tam
było najwięcej… jakieś dwadzieścia osób.
- Ale było ich
dwa razy mniej, a część z nich nie umiała latać – mruknęła Arthemis.
- Z drugiej
strony walczyliśmy w beznadziejnych warunkach i nie mieliśmy nikogo w powietrzu
– dodał James. Potem spojrzał z namysłem na Arthemis. – Dzisiaj też ich nie
będzie tak dużo. Większość padła wczoraj, więc stawiam na jakieś… dwie setki
najwyżej.
- Czyli nie ma
potrzeby mieszać w to jakiekolwiek dzieciaki – wyraził swoją opinię Delco.
- Nie zgodzę się
z tobą, Sylfidzie – odezwał się jeden ze starszych obecnych na miejscu aurorów,
Yonathan Averidge. – Oni wiedzą o czym mówią… - „A ty, nie”- nie wypowiedziane na głos słowa uniosły się w
powietrzu.
Arthemis musiała wezwać na pomoc całą siłę
woli, żeby nie posłać porucznikowi triumfalnego spojrzenia. Chyba było to po
niej widać, bo James nastąpił jej delikatnie na stopę. Ponownie spuściła wzrok
na mapę.
- Profesor
Alexander co pani o tym sądzi? – zapytał pan Hattric, patrząc na Morganę.
- Myślę, że co
najmniej piętnaście dobrze latających osób musi być w powietrzu. Większość
pofrunie do góry, gdy poczuje się zagrożona.
- I drugie
piętnaście na błonia – dodał Forsythe, kiwając głową.
- Myślę, że
dziesięć od strony zamku i dziesięć od strony lasu będzie lepszym rozwiązaniem
– powiedziała pani Camino.
- Dziedziniec
więc nie musi być zbyt mocno obstawiony – Delco w końcu udało się wtrącić swoje
trzy grosze. Wszyscy skinęli głowami, pomimo tego, że było to dla nich
oczywiste. – Tak więc, wyznaczę dowodzących na każdej z płaszczyzn. Kto lata
najlepiej na miotle? – rzucił do swoich ludzi i wszyscy jak jeden mąż spojrzeli
w podłogę.
- Ja sobie radzę
– powiedziała ze śmiechem Leona Camino. – Mogę objąć dowodzenie…
Delco spojrzał
na nią wzrokiem bazyliszka. Jak tu odmówić aurorowi, przejęcia dowodzenia i
wypchnąć swojego człowieka? Musiał mieć prawdziwy mętlik w głowie.
Arthemis i James z prawdziwą radością
wpatrywali się w jego zaczerwienioną twarz. Zastanawiali się jak z tego
wybrnie. Według Arthemis nie miał dużego wyboru…
- Cóż,
oczywiście – wykrztusił w końcu Delco. – Jednak może… Wayne! Będziesz
asystował! – krzyknął na jednego ze swoich ludzi, który zrobił niezadowoloną
minę, ale skinął głową.
Gdy już wszyscy pozostali jego ludzie mieli
wyznaczone stanowiska, a Arthemis odetchnęła bo okazało się, że nie da się
ominąć aurorów, więc Delco musiał w każdym miejscu umieścić chociaż jednego z
nich, porucznik spojrzał na nich. Zmrużył oczy.
- Znacie swoich
przyjaciół – zwrócił się do nich nagle Averidge, zanim Delco się odezwał. –
Kogo byście wystawili?
- Lucas na
miotłę – powiedzieli jednomyślnie.
- Caldwell, Malcolm Jones –
wyliczała cicho Arthemis.
- Nie zapisuje
pan? – zapytał uprzejmie Hattric porucznika Delco.
Ten zmroził go
spojrzeniem. Ale pstryknął palcami, mówiąc surowo:
- Deanna, notuj!
W rękach jednej
z funkcjonariuszek pojawiło się pióro i pergamin.
Arthemis i James
podali jej nazwiska uczniów przy pomocy profesorów z wyznaczeniem najlepszych
dla nich miejsc.
- Ty będziesz od
strony zamku – powiedział Delco do Jamesa, tonem nie znoszącym sprzeciwu. – A
ty panienko będziesz od strony lasu – zadecydował, patrząc na Arthemis. – Za
pól godziny macie być gotowi.
James zgrzytnął zębami i bez pożegnania
wyszedł za Arthemis. Gdy oddalili się trochę korytarzem, powiedział wściekle:
- Zrobił to
celowo!! Rzucił cię na tamtą stronę z samymi chłopakami i tym wielkim troglodytą
ze swojej jednostki!
- Wiem – odpowiedziała
spokojnie Arthemis. – Chce mi pokazać gdzie moje miejsce. Trochę się przeliczy…
- Nie podoba mi
się to! – powiedział James ostro.
- Widzę.
- Jesteś
zadziwiająco spokojna jak na tę sytuację!
- A co mam
zrobić? – odparła. – Jeżeli będą mnie ignorować, skopię im tyłki…
James nadal miał
wściekłą i zaniepokojoną minę.
- Zgadzając się
na tę cholerną przepaskę nie wiedziałem, że tak trudno będzie nie mieć cię na
oku – powiedział nerwowo.
Arthemis po świętach potrafiła dużo zrozumieć
z jego zachowania. Kiedyś wrzasnęła by na niego i pokłóciła się o to, że w nią
nie wierzy. Ale wiedziała, że tak nie jest. To nie była kwestia wiary. Ona też
się o niego martwiła.
Westchnęła głęboko i zatrzymała go, żeby na
nią spojrzał.
- Dzieli nas
jakiś kilometr błoni i dwieście demonów… jak szybko się do mnie dostaniesz? –
rzuciła, uśmiechnęła się i ruszyła dalej, podczas gdy wpatrywał się w miejsce,
w którym przed chwilą stała.
Potem oprzytomniał i podbiegł do niej.
- Najłatwiej zrzucić
wszystko na mnie, co nie?! – rzucił, delikatnie pociągając ją za włosy.
Pół godziny później Arthemis, wyposażona w
swój ulubiony i nieodłączny sprzęt, siedziała ukryta w chatce Hagrida.
Gospodarz był aktualnie nie obecny, gdyż przebywał w lesie razem z centaurami.
Arthemis stała oparta o wygaszony kominek. Był tu też Kirk Robston i jego
kolega Russell John, a resztę znała
raczej z widzenia. Byli to głownie chłopacy z siódmych klas, bo w sumie tylko
oni nie potrzebowali pozwolenia od rodziców. Miała szczęście, że dostała
specjalną dyspensę od dyrektora dopóki ojciec nie wyrazi zgody… Ich dowódca –
Anastas Ferensy, patrzył na nią pobłażliwie. Był strasznie napakowany i miał
pełno tatuaży. Arthemis poważnie zastanawiała się, czy wcześniej nie był strażnikiem
w jakimś więzieniu. Równowagę dla niego stanowił Klemens Hattric, który
siedział przy małej lampce przy wielkim stole Hagrida i grał z kilkoma
chłopakami w karty.
- Może byście
się tak skupili – warknął na nich Ferensy.
- Na razie
wyszło jakieś dwadzieścia – oznajmił jeden z jego kumpli z jednostki. – To nie
wszyscy…
- Więc trzeba
czekać – podsumował Hattric. – Ale to nie znaczy, że mamy się nudzić…
Arthemis
uśmiechnęła się kącikiem ust.
Ferensy’emu było to wyraźnie nie w smak.
Dopiero pół godziny później, dał sygnał do
mobilizacji, gdy na błoniach znalazło się już ponad sto osiemdziesiąt stworów.
- North,
trzymasz się z tyłu, żeby ci się nic nie stało i żebyś nie przeszkadzała.
Arthemis przełknęła smak wściekłości i nic nie
powiedziała. I wcale nie musiała, bo inni okazali oburzenie za nią. Głośno
wyrazili swoją opinię na temat Ferensy’ego i ze złośliwym śmiechem, pytali, czy
żartuje. Gdy jego szczęki zaczęły wyraźnie drgać, Arthemis odchrząknęła i
powiedziała spokojnie:
- Chłopaki,
dajcie spokój. Mogę być z tyłu… Będę was osłaniać.
- Skoro tak
twierdzisz, kapitanie – Kirk puścił do niej oko.
- Jeżeli
skończyliście już te szczeniackie żarty, to wychodzimy! – warknął Ferensy.
Wyszli tylnym
wyjściem i po szybkim slalomie między ognistymi potworami Hagrida, okrążyli
chatkę i zablokowali potworom odwrót. Pod zamkiem już trwała walka. Wybuchy
ognia, ogniste strzały latające w powietrzu były dostatecznym tego dowodem.
Zaatakowali ich od tyłu i Arthemis naprawdę
zaczęło denerwować to, że Ferensy specjalnie ją blokuje. Do czasu… Otóż nie
wszystkie krwawe diabły zdążyły wyjść i przez chwilę walczyli na dwa fronty.
Arthemis zaklęła i przedarła się do zaskoczonego sytuacją Ferensy’ego.
Podpaliła demona zanim zdążył rozorać mu plecy na pół. Schyliła się przed
szponiastą łapą, a z jej rękawa wysunął się nóż, którym przejechała po
kamiennym udzie potwora.
- Pan się zajmie
tymi z przodu – zwróciła mu uwagę, bo gapił się nad nią, jakby wyrosła jej
druga głowa. Chyba oprzytomniał, bo skinął jej i odwrócił się. Podczas, gdy ona
roznosiła w pył potwory, które jeszcze wybiegały z lasu. W pewnym momencie
przewróciła na ziemię Kirka i liną z ognia ściągnął stojące za nim demony.
- Osłaniasz nas
jak obiecałaś – zaśmiał się podnosząc na nogi.
- Już kończę –
odparła, a gdy wszyscy na raz otworzyli ogień, niszcząc szeregi demonów, połowa
wzbiła się w powietrze, a wtedy z mostu wzleciało kilkunastu ludzi na miotłach,
żeby gonić te, które starały się uciec.
Systematycznie, z trzech różnych stron
wycinali potwory zamieniając je w pył. Pomimo, że było zimno, Arthemis była
cała zlana potem i ciężko oddychała. Na szczęście już był niemal koniec. Teraz
to oni mieli niemal przewagę liczebną. Zabiła jednego potwora i odwróciła się
błyskawicznie, bo miała wrażenie, że coś za nią stoi. Już chciała krzyknąć
zaklęcie, gdy jej nadgarstek został uwięziony i napotkała zmęczone, ale
zadowolone z siebie spojrzenie Jamesa.
- Godzina i
sześć minut – powiedział tylko.
Zaśmiała się i
pomimo szalejących wokół nich potworów na minutę oparła czoło o jego ramię,
mówiąc:
- Jestem
wykończona.
- Ja też –
powiedział. – To przez to, że mamy za sobą praktycznie dwie nieprzespane noce…
- Skończmy już z
tym i chodźmy spać – mruknęła.
- To dobry plan…
Jednocześnie ruszyli do walki. James bardzo
odłączył się od swojej grupy, bo pozostali byli jeszcze niezbyt oddaleni od
zamku.
Jeszcze dwadzieścia minut zajęło im
wykończenie ostatnich osobników i Delco zarządził odwrót. Człapiąc nogami
ruszyli do zamku. W odpowiednich miejscach ustawiały się już wartownicy, którzy
mieli pilnować zamku aż do świtu. Widzieli jak Lucas i reszta zsiada z miotły i
też idzie w ich kierunku.
Wchodząc po schodach Arthemis jeszcze
uchwyciła spojrzenie Ferency’ego. Skinął jej głową. Miała wrażenie, że więcej nie będzie żądał od
niej stania na tyłach…
Ten rozdział jest najlepszym dowodem na to ze Arthemis i James maja przed sobą świetlana przyszłość jako aurorzy
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, no tak z Delko to jest jefen wielki ignorant, jak dobrze, że minister odpowiednio zareagował i pojawili się w Hogwarcie aurorzy i im nie przeszkadza to, że współpracują z dziećmi... chyba Forysey zrozumiał, że Arthemis nie jest taka słaba...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hejka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, z Delko to jest wielki ignorant, ale dobrze, że Minister zareagował i w Hogwarciebpojawili się aurorzy i im zupełnie nie przeszkadza to, że współpracują z "dziećmi"... och Forysey chyba zrozumiał, że Arthemis jednak nie jest taka słaba... ;)
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga