środa, 24 stycznia 2018

Warunki współpracy (Rok V, Rozdział 15)

Arthemis z trudem obudziła się koło południa i westchnęła. Wszystko ją bolało, a najbardziej siedzenie od długich godzin spędzonych na miotle.
- To dobrze, że wstałaś – usłyszała nad sobą głos Lily. Uniosła jedną powiekę. – Powiedzieli mi, że mam cię obudzić, bo dyrektor chce z wami pogadać. Chyba się w nic nie wkopaliście znowu, co?
 Arthemis podniosła się i pokręciła głową.
- To dobrze. Pójdę sprawdzić, czy Rose udało się dobudzić Jamesa…
Arthemis ubrała się i stwierdziła, że sześć godzin snu to stanowczo za mało po takiej nocy. Gdy zeszła do Pokoju Wspólnego, jedno spojrzenie na Albusa i Jamesa i wiedziała, że oni myślą tak samo.
- Mamy iść do dyrektora? – zapytał James, przecierając oczy.
- Tak – powiedziała Rose radośnie. – To zaszczyt!
- Co to za zaszczyt o świcie? – mruknął Albus.
- Właśnie – mruknął James.
- Wzięli jeszcze Valentine i Caldwella oraz prefektów naczelnych i prefektów – wyjaśniła Rose. – To taka jakby rada uczniowska…
- Ja nie chcę być w żadnej radzie! – powiedzieli jednocześnie Arthemis i James.
- Tak, tak – zbyła ich szybko Rose. – Jednak dobrze by było gdybyście byli na miejscu, skoro już się pchacie przed szereg.
- To nie nasza wina, że jesteśmy tacy zdolni – mruknął obrażony James.
Rose prychnęła i zaprowadziła ich pod chimerę strzegącą wejścia do gabinetu dyrektora, gdzie czekał na nich Neville.
- Chodźcie, chodźcie! – powiedział radośnie. – Szykuje się prawdziwa batalia…
- Batalia? Na jaki temat? – zapytała Arthemis.
- Oczywiście na temat tego, czy wolno wam brać udział w walce…
- Na Merlina po wczorajszym, oni nadal chcą się o to kłócić?! – zapytał z niedowierzaniem Albus, wchodząc po krętych schodach.
- Cóż… widocznie tak…
Weszli do okrągłego gabinetu dyrektora. Było tu już sporo ludzi. Deveraux siedział ma krześle, a za nim stali Forsythe, Morgana i Vector. Niedaleko od niego rozsiadł się wygodnie sam Minister Magii. O ściany opierali się uczniowie i jacyś inni ludzie, a przed biurkiem stała Hermiona Weasley i Sylfid Delco.
- Chyba możemy zacząć – powiedział wesoło Deveraux. – Ministrze?
- Mną się nie przejmujcie, jestem tylko obserwatorem – mruknął Kingsley Schacklebolt.
- Nie możemy dopóki są tu te wszystkie dzieciaki! – warknął Delco nachylając się do Deveruxa.
Za jego placami Arthemis mruknęła cicho do Jamesa.
- Coś bym mu na to odpowiedziała…
- Tylko nie przesadź. Mój ojciec tu jest – odszepnął.
- Postaram się powstrzymać – odparła, a zza ich pleców usłyszeli chichot profesora Longbottoma.
- O ile mi wiadomo te dzieciaki, zrobiły wczoraj więcej niż cały wasz oddział – odpowiedziała mu zadziornie pani Weasley.  
- To prawda, źle obliczyliśmy liczebność wroga, ale to się już nie powtórzy! – powiedział szybko Delco.
- Nie doszłoby do tego, gdybyście nas posłuchali – rzucił James, nie mogąc się powstrzymać. Z naturą nie wygrasz…
Delco odwrócił się do niego błyskawicznie.
- Młody człowieku, nie sądzę, żebyś miał odpowiednie kwalifikacje, żeby mnie pouczać.
- A może jednak? – rzuciła Arthemis zadziornie. – Biorąc pod uwagę to, co pokazaliście nam wczoraj nie macie się czym chwalić…
 Delco spojrzał na nią wzrokiem bazyliszka.
- To waszą dwójkę wtedy wysłano… - powiedział do siebie. – Kim wy w ogóle, do cholery, jesteście?!
- Kapitanami mojej straży – odpowiedział za nich dyrektor. – Arthemis North i James Potter.
- Potter? – spojrzenie Delco błyskawicznie pobiegło od Jamesa do Harry’ego, którego jedyną reakcją, było wyzywające uniesienie brwi. Delco agresywnie zwrócił się do Jamesa. – Obojętnie jak się nazywacie, wasze wczorajsze wybryki były tylko dziełem przypadku i nieodpowiedzialności dyrekcji! - Pomimo tego, że mówił w liczbie mnogiej, oczywiste było, że mówi głównie do Jamesa.
- Licz się ze słowami, Sylfidzie – powiedziała z naganą profesor Vector.
- Przykro mi, ale taka jest prawda! Moi ludzie mogli zginąć osłaniając waszych uczniów, gdy tak bezmyślnie pozwoliliście im opuścić zamek!
- Czy pan tam w ogóle był?! – zapytała z pustym śmiechem w głosie profesor Alexander. – Kto tu kogo osłaniał?! Totalnie sobie nie radziliście, czego dowodem jest to, że demony wdarły się do zamku…
- Jeden czy dwa…
- Jeden? Dwa?! – przerwała mu Arthemis oburzonym tonem. – Myśli pan, że jeden, czy dwa demony zalałby szóste, piąte i czwarte piętro tego zamku?! Gdyby nie Rose i Scorpius nie zdołalibyśmy ich powstrzymać!
- Nic w tym dziwnego, jesteście tylko dziećmi – prychnął Delco.
Wyraz twarzy Arthemis wyraźnie wskazywał na to, że zaraz dojdzie do rękoczynów.
- I jako dzieci nie powinniście brać udziału w tej dyskusji!
Arthemis już chciała zrobić krok w jego kierunku, gdy zatrzymała ją ręka Jamesa. Mówił spokojnie, chociaż wiedziała, że niekoniecznie znaczy to, że spokojny jest…
- Tak jesteśmy dziećmi – zgodził się z Delco uprzejmie, ale jego słowom przeczył stalowy wyraz oczu, którego nie poszczyciłby się nie jeden ze starszych czarodziejów. - Więc jak wy wyglądacie, skoro takie dzieci, poradziły sobie sprawniej, szybciej i bez większych ofiar, a pana wyszkoleni, dorośli – położył nacisk na to słowo – ludzie, leżą teraz w szpitalu?
- Już wspomniałem o tym, że…
- Pozwoliliście im wejść do zamku – przerwał mu James, - zepchnęli was na dziedziniec, zagrozili naszemu bezpieczeństwu, a pan nadal uważa, że powinniśmy siedzieć na miejscach, czekając, aż oprzytomniejecie i przyznacie nam rację?!
- Nie pozwolę się obrażać! Doprawdy w tej szkole nie nauczyli was dyscypliny i szacunku do starszych!
- Nie da się... – mruknął cicho Deveraux do siebie.
- Nie ważne jak się nazywasz, synu, nie będziesz mnie pouczał! – powiedział Delco, robiąc krok w jego stronę.
- Z całym szacunkiem – powiedział James z drwiącym uśmiechem. – Ale na całe szczęście nie jestem pańskim synem…
 Arthemis miała wrażenie, że pani Weasley bardzo chciałaby zaklaskać. Ona sama ledwo powstrzymała się, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Na jej nieszczęście Delco to zauważył i żeby pokryć zmieszanie, zwrócił się do niej.
- Rozumiem, że można do pewnego stopnia narażać uczniów, ale dzieci takie jak ona? Ile ty masz lat? Czternaście?!
Arthemis zmrużyła oczy.
- Piętnaście. I niech pan mnie nie prowokuje – dodała cicho.
- Przecież to dziewczyna!
James zatrzymał jej rękę, zanim zdążyła sięgnąć po różdżkę, mówiąc przy okazji do Delco:
- Ona nie lubi jak jej się to wypomina.
- Bo to co to ma do rzeczy!? – warknęła Arthemis.
- Powszechnie wiadomo, że kobiety są słabsze psychicznie i stworzone do…
- No, bez przesady! – warknęła Hermiona.
- Dość tych szowinistycznych bzdur – poparła ją profesor Vector.
- Nie radzę ci Sylfidzie, wygłaszać takich opinii w obecności obecnych tu dam… - zwrócił mu łagodnie uwagę Minister Magii.
- Zawaliliście tę sprawę, Delco – podsumował spokojnie Forsythe. – Lepiej przyznajcie się do tego, zanim zmieszają was ze smoczym łajnem…
- Nie mieliśmy dostatecznej ilości informacji… - zaczął obronnym tonem Delco.
- Bo nie chcieliście ich mieć – przerwał mu Albus. – Przecież nie potrzebujecie pomocy…
- A pierwszy błąd popełniliście już miesiąc temu – wytknęła mu Arthemis.
- Skoro uważacie, że tak sobie świetnie poradzicie, to po co nas wezwaliście!?
- Też się zastanawiam – mruknęła do siebie Hermiona. – Według wszelkich procedur taka była kolejność rzeczy. Jednak uważam, że tym razem przesadzono z ograniczeniami. To logiczne, że ministerstwo nie ma tylu ludzi, żeby dostatecznie i dokładnie zabezpieczyć i zamek i wioskę, a  musimy to zrobić, dopóki nie znajdziemy rozwiązania. Jako przewodnicząca Rady Szkoły uważam, że należy niektórym uczniom zezwolić na udział w obronie zamku.
- Nie każdy musi mieć takie podejście jak ty, Hermiono! – powiedział oburzony Delco.
- Oczywiście, zgadzam się z tym, jednak obecna sytuacja wymaga specjalnych środków.
- Nawet, jeżeli zamkniemy szkoły, a tego przecież nie chcemy – odezwał się Harry. – Problem nie zniknie…
- Czy te dzieciaki nie udowodniły, że sobie poradzą? – rzucił Neville.
- Mieli szczęście – prychnął Delco.
- To nie jest kwestia szczęścia – powiedziała twardo Arthemis.
- Ministerstwo nie może posłać tu tylu ludzi ile trzeba – powiedział Forsythe. – Czemu więc nie skorzystać, z tego co mamy?
- Chcecie ryzykować życie dzieciaków?! – warknął Delco.
- Nie udawaj, że tak bardzo cię to obchodzi Sylfidzie! – prychnęła Hermiona. – Nie chcesz, żeby ci odebrano zasługi…
- O czym ty mówisz? Ja…
- Dosyć tego! – przerwał im szybko Deveraux zanim zaczęli się kłócić jak dzieci. – Co robimy? Krótko i na temat.
- Mogę podsunąć pewien pomysł – odezwał się Minister.
- Prosimy – powiedział uprzejmie Deveraux.
– Zgadzam się, że nie powinniśmy narażać uczniów…
 Delco triumfalnie spojrzał na Hermionę.
- Jednak jeżeli będą przygotowani, to aż tak bardzo ich nie narazimy… Harry, - Minister zwrócił się do pana Pottera, - przyślesz tu kilku ludzi, żeby przeprowadzili odpowiednie szkolenie i nabór.
 Kilkoro uczniów głośno wyraziło swoje zadowolenie. Nie ma to jak być szkolonym przez aurorów!
- Warunkiem jest oczywiście zgoda wyrażona przez rodziców – dodała Hermiona, przez co wielu zrzedły miny.
- Sylfidzie nadal jesteś dowódcą tej sprawy, ale masz współpracować z biurem aurorów i nauczycielami oczywiście – powiedział surowo pan Schacklebolt i wstał. – Niestety muszę już wracać do swoich spraw. Ustalenie szczegółów pozostawiam wam…
 Harry uprzejmie wsypał do ognia garść proszku Fiuu, a minister podziękował skinięciem głowy i wszedł w szmaragdowe płomienie, wołając: Ministerstwo Magii!
- Jakby to powiedzieć… - mruknęła Hermiona, patrząc na Sylfida. – Tym razem przegrałeś…
Nie odpowiedział jej, tylko prychnął, pstryknął palcami, a jego ludzi wyszli razem z nim, mając oburzone miny.
- Jeżeli kiedykolwiek pstryknę na ciebie palcami, to mi walnij – szepnęła Arthemis do Albusa.
- Masz to jak w banku…
Przez chwilę panowała cisza.
- Cóż… to chyba tyle – powiedział w końcu pan Potter. – Myślę, że w ciągu najbliższych kilku dni pojawi się to paru moich ludzi, żeby dokonać stosownej selekcji… Na razie chyba nauczyciele powinni zdecydować o osobach, którym pomogą porucznikowi Delco.
- Pamiętajmy również, że nauką jest nadal naszym priorytetem – wtrąciła profesor Vector.
Obecni w sali uczniowie chórem jęknęli.
- Myślę, że zdołamy to pogodzić – uśmiechnął się lekko dyrektor.
- Przygotuję formularze pozwoleń – mruknęła profesor Vector, zmierzając do drzwi. – Myślę, że uczniowie nie będą tu już potrzebni, prawda, Gabrielu?
- Ja powiadomię Radę Szkoły – powiedziała Hermiona.
Tych kilkoro uczniów, których było tu obecnych wyszło z gabinetu za profesor Vector. Albus i Rose wyszli razem z pozostałymi prefektami, na końcu zamykając stawkę wolno przesuwali się Arthemis i James. Gdy byli już przy drzwiach, usłyszeli:
- Panno North, panie Potter…
Zaskoczeni odwrócili się. Dyrektor nie patrzył na nich, tylko gdzieś w okno.
- Myślę, że zapomnieliśmy o kilku rzeczach…
Arthemis i James spojrzeli po sobie zaniepokojeni.
- Mam nadzieję, że w waszym przypadku nie będzie problemu z pozwoleniami, prawda?
Jednocześnie spojrzeli na pana Pottera. James z pytaniem, a Arthemis z błaganiem w oczach. Pan Potter westchnął i machnął ręką.
- Porozmawiam z twoim ojcem, jakby co… - obiecał.
Arthemis uśmiechnęła się szeroko.
- W takim razie oficjalnie ogłaszam was Głównymi Kapitanami Straży. Będziecie współpracować z  aurorami i nadzorować pozostałych uczniów. Oczywiście, wiąże się to z tym, że często nie będziecie pracować razem. Odpowiada wam to?
 Arthemis i James przez chwilę na siebie patrzyli, a potem równocześnie wzruszyli ramionami. Owszem dobrze im się razem pracowało, ale równie dobrze poradzą sobie osobno. Zresztą, gdy się rozdzielą będą mogli działaś na szerszą skalę.
- Jasne – powiedział w końcu James.
 Deveraux wyczarował coś różdżką w powietrzu, a potem w ich stronę pofrunęły szerokie czarno-złote przepaski na ramiona z godłem Hogwartu.
- Macie je nosić podczas warty – nakazał. – Oprócz tego myślę, że nagrodzę również pannę Weasley i pana Malfoya za świetne zaklęcie. Po pięćdziesiąt punktów dla każdego z domów.
- Przekażemy im – odpowiedziała mu z uśmiechem Arthemis, ściskając przepaskę w dłoni.
- Ach i jeszcze jedno. Wiem, że raczej nie odniesie to skutku, ale proszę was byście uważali na słowa przy poruczniku Delco, dobrze?
Arthemis i James jednocześnie pokiwali głowami, ale tak jak podejrzewał Deveraux, raczej nie będzie się to pokrywać z ich czynami.
 Posłali jeszcze dumne, zadowolone z siebie spojrzenia panu Potterowi i pani Weasley i wyszli z gabinetu.
 Gdy zamknęli za sobą drzwi usłyszeli jeszcze słowa Forsythe’a.
- Nie za dużo od nich wymagasz, dyrektorze? Przy tym kretynie trudno się powstrzymać…
- Musiałem chociaż spróbować – burknął dyrektor.
Arthemis i James zdusili w sobie chichot i szybko zbiegli po schodach.


  W Hogwarcie już pod wieczór pojawiło się kilku aurorów, którzy mieli wspomóc ludzi porucznika Delco w zabezpieczeniu Hogwartu przez pozostałe kilka nocy.
 Niezadowolony Delco wpuścił ich do swojej „bazy”, czyli jednej z nieużywanych sal na parterze zamku. Nauczyciele wybrali uczniów, którzy mieli być do dyspozycji Delco, ale pod kontrolą Forsythe’a i Alexander i pośrednio Jamesa i Arthemis. Po zakończeniu fazy nowiu miały się rozpocząć ćwiczenia i szkolenia dla osób dopuszczonych do straży. Dwa razy w tygodniu w weekend.
 Tym razem Delco nie miał wyboru. W obecności nauczycieli i aurorów nie mógł ich zlekceważyć. Profesor Forsythe rozłożył na wielkim stole mapę.
- Jeżeli dzisiejszej nocy wykończymy te, które zostały, do końca tej fazy księżyca będzie spokój – oświadczyła profesor Alexander.
- Wszyscy to wiedzą szanowna pani – prychnął Delco.
Forsythe wyraźnie zmrużył ostrzegawczo oczy, gdy na niego spojrzał.
- One nie są głupie – powiedziała Arthemis. – Cofną się do lasu, jeżeli spróbujemy je zablokować.
 Delco wyraźnie zadrżały szczęki, kiedy się odezwała, ale jakoś przełknął to, co miał do powiedzenia.
- Nie możemy sobie pozwolić na ganianie się z nimi po lesie. Pozostaje nam bezpośrednia walka – odezwał się jeden z aurorów, Klemens Hattric.
- Z dwóch stron – dodała osoba, która wyglądała na jego partnerkę. Przedstawiła się jako Leona Camino.
- I z góry – dodał James. – Kilku ludzi może walczyć z powietrza.
Arthemis pokiwała głową.
- Musimy zabezpieczyć przestrzeń, bo inaczej zwieją. Albo co gorsza dostaną się do zamku.
- Możemy poczekać aż wyjdą z lasu i dopiero wtedy odciąć im drogę – powiedział James, wskazując palcem linie Zakazanego Lasu, na odcinku od chatki Hagrida aż do mostu. – Trzeba będzie poczekać u Hagrida.
- Połowa z nich ucieknie wtedy do góry – zwróciła mu uwagę Arthemis, wpatrując się w mapę. – Część z nich pobiegnie do przodu – mruknęła cicho. – Reszta pofrunie nad ogień…
- Najlepiej będzie jeżeli nasi wtedy wystartują…
- … z mostu – dokończyła za niego Arthemis.
Leona i Klemens wpatrywali się w nich z lekkim rozbawianiem.
- Wschodnia strona nie musi być tak mocno obstawiona – zauważył Forsythe. – Nigdy jej jeszcze nie atakowały.
- Gadacie i gadacie – przerwał im niespodziewanie Delco. – A nie wzięliście pod uwagę, że nie dysponujemy nieograniczoną liczbą ludzi, o czym ja oczywiście muszę myśleć! – spojrzał protekcjonalnie na aurorów.
- Wystarczy ich – zbył go James, nawet na niego nie spoglądając.
- Jak rozkładaliście wcześniej siły? – zapytał go Klemens. Aurorom widocznie nie przeszkadzało, że rozmawiali ze sporo młodszymi od siebie ludźmi dopóki wiedzieli o co chodzi. A może po prostu nadawali na tych samych falach?
 Forsythe nachylił się nad mapą.
- Most i wschodnia strona – po pięciu ludzi. Przy frontowej bramie było dwunastu, a na dziedzińcu około sześciu. James i Arthemis obstawiali zachodnią stronę, czyli błonia. Tam było najwięcej… jakieś dwadzieścia osób.
- Ale było ich dwa razy mniej, a część z nich nie umiała latać – mruknęła Arthemis.
- Z drugiej strony walczyliśmy w beznadziejnych warunkach i nie mieliśmy nikogo w powietrzu – dodał James. Potem spojrzał z namysłem na Arthemis. – Dzisiaj też ich nie będzie tak dużo. Większość padła wczoraj, więc stawiam na jakieś… dwie setki najwyżej.
- Czyli nie ma potrzeby mieszać w to jakiekolwiek dzieciaki – wyraził swoją opinię Delco.
- Nie zgodzę się z tobą, Sylfidzie – odezwał się jeden ze starszych obecnych na miejscu aurorów, Yonathan Averidge. – Oni wiedzą o czym mówią… - „A ty, nie”-  nie wypowiedziane na głos słowa uniosły się w powietrzu.
 Arthemis musiała wezwać na pomoc całą siłę woli, żeby nie posłać porucznikowi triumfalnego spojrzenia. Chyba było to po niej widać, bo James nastąpił jej delikatnie na stopę. Ponownie spuściła wzrok na mapę.
- Profesor Alexander co pani o tym sądzi? – zapytał pan Hattric, patrząc na Morganę.
- Myślę, że co najmniej piętnaście dobrze latających osób musi być w powietrzu. Większość pofrunie do góry, gdy poczuje się zagrożona.
- I drugie piętnaście na błonia – dodał Forsythe, kiwając głową.
- Myślę, że dziesięć od strony zamku i dziesięć od strony lasu będzie lepszym rozwiązaniem – powiedziała pani Camino.
- Dziedziniec więc nie musi być zbyt mocno obstawiony – Delco w końcu udało się wtrącić swoje trzy grosze. Wszyscy skinęli głowami, pomimo tego, że było to dla nich oczywiste. – Tak więc, wyznaczę dowodzących na każdej z płaszczyzn. Kto lata najlepiej na miotle? – rzucił do swoich ludzi i wszyscy jak jeden mąż spojrzeli w podłogę.
- Ja sobie radzę – powiedziała ze śmiechem Leona Camino. – Mogę objąć dowodzenie…
Delco spojrzał na nią wzrokiem bazyliszka. Jak tu odmówić aurorowi, przejęcia dowodzenia i wypchnąć swojego człowieka? Musiał mieć prawdziwy mętlik w głowie.
 Arthemis i James z prawdziwą radością wpatrywali się w jego zaczerwienioną twarz. Zastanawiali się jak z tego wybrnie. Według Arthemis nie miał dużego wyboru…
- Cóż, oczywiście – wykrztusił w końcu Delco. – Jednak może… Wayne! Będziesz asystował! – krzyknął na jednego ze swoich ludzi, który zrobił niezadowoloną minę, ale skinął głową.
 Gdy już wszyscy pozostali jego ludzie mieli wyznaczone stanowiska, a Arthemis odetchnęła bo okazało się, że nie da się ominąć aurorów, więc Delco musiał w każdym miejscu umieścić chociaż jednego z nich, porucznik spojrzał na nich. Zmrużył oczy.
- Znacie swoich przyjaciół – zwrócił się do nich nagle Averidge, zanim Delco się odezwał. – Kogo byście wystawili?
- Lucas na miotłę – powiedzieli jednomyślnie.
- Caldwell, Malcolm Jones – wyliczała cicho Arthemis.
- Nie zapisuje pan? – zapytał uprzejmie Hattric porucznika Delco.
Ten zmroził go spojrzeniem. Ale pstryknął palcami, mówiąc surowo:
- Deanna, notuj!
W rękach jednej z funkcjonariuszek pojawiło się pióro i pergamin.
Arthemis i James podali jej nazwiska uczniów przy pomocy profesorów z wyznaczeniem najlepszych dla nich miejsc.
- Ty będziesz od strony zamku – powiedział Delco do Jamesa, tonem nie znoszącym sprzeciwu. – A ty panienko będziesz od strony lasu – zadecydował, patrząc na Arthemis. – Za pól godziny macie być gotowi.
 James zgrzytnął zębami i bez pożegnania wyszedł za Arthemis. Gdy oddalili się trochę korytarzem, powiedział wściekle:
- Zrobił to celowo!! Rzucił cię na tamtą stronę z samymi chłopakami i tym wielkim troglodytą ze swojej jednostki!
- Wiem – odpowiedziała spokojnie Arthemis. – Chce mi pokazać gdzie moje miejsce. Trochę się przeliczy…
- Nie podoba mi się to! – powiedział James ostro.
- Widzę.
- Jesteś zadziwiająco spokojna jak na tę sytuację!
- A co mam zrobić? – odparła. – Jeżeli będą mnie ignorować, skopię im tyłki…
James nadal miał wściekłą i zaniepokojoną minę.
- Zgadzając się na tę cholerną przepaskę nie wiedziałem, że tak trudno będzie nie mieć cię na oku – powiedział nerwowo.
 Arthemis po świętach potrafiła dużo zrozumieć z jego zachowania. Kiedyś wrzasnęła by na niego i pokłóciła się o to, że w nią nie wierzy. Ale wiedziała, że tak nie jest. To nie była kwestia wiary. Ona też się o niego martwiła.
 Westchnęła głęboko i zatrzymała go, żeby na nią spojrzał.
- Dzieli nas jakiś kilometr błoni i dwieście demonów… jak szybko się do mnie dostaniesz? – rzuciła, uśmiechnęła się i ruszyła dalej, podczas gdy wpatrywał się w miejsce, w którym przed chwilą stała.
 Potem oprzytomniał i podbiegł do niej.
- Najłatwiej zrzucić wszystko na mnie, co nie?! – rzucił, delikatnie pociągając ją za włosy.



 Pół godziny później Arthemis, wyposażona w swój ulubiony i nieodłączny sprzęt, siedziała ukryta w chatce Hagrida. Gospodarz był aktualnie nie obecny, gdyż przebywał w lesie razem z centaurami. Arthemis stała oparta o wygaszony kominek. Był tu też Kirk Robston i jego kolega  Russell John, a resztę znała raczej z widzenia. Byli to głownie chłopacy z siódmych klas, bo w sumie tylko oni nie potrzebowali pozwolenia od rodziców. Miała szczęście, że dostała specjalną dyspensę od dyrektora dopóki ojciec nie wyrazi zgody… Ich dowódca – Anastas Ferensy, patrzył na nią pobłażliwie. Był strasznie napakowany i miał pełno tatuaży. Arthemis poważnie zastanawiała się, czy wcześniej nie był strażnikiem w jakimś więzieniu. Równowagę dla niego stanowił Klemens Hattric, który siedział przy małej lampce przy wielkim stole Hagrida i grał z kilkoma chłopakami w karty.
- Może byście się tak skupili – warknął na nich Ferensy.
- Na razie wyszło jakieś dwadzieścia – oznajmił jeden z jego kumpli z jednostki. – To nie wszyscy…
- Więc trzeba czekać – podsumował Hattric. – Ale to nie znaczy, że mamy się nudzić…
Arthemis uśmiechnęła się kącikiem ust.
 Ferensy’emu było to wyraźnie nie w smak.
 Dopiero pół godziny później, dał sygnał do mobilizacji, gdy na błoniach znalazło się już ponad sto osiemdziesiąt stworów.
- North, trzymasz się z tyłu, żeby ci się nic nie stało i żebyś nie przeszkadzała.
 Arthemis przełknęła smak wściekłości i nic nie powiedziała. I wcale nie musiała, bo inni okazali oburzenie za nią. Głośno wyrazili swoją opinię na temat Ferensy’ego i ze złośliwym śmiechem, pytali, czy żartuje. Gdy jego szczęki zaczęły wyraźnie drgać, Arthemis odchrząknęła i powiedziała spokojnie:
- Chłopaki, dajcie spokój. Mogę być z tyłu… Będę was osłaniać.
- Skoro tak twierdzisz, kapitanie – Kirk puścił do niej oko.
- Jeżeli skończyliście już te szczeniackie żarty, to wychodzimy! – warknął Ferensy.
Wyszli tylnym wyjściem i po szybkim slalomie między ognistymi potworami Hagrida, okrążyli chatkę i zablokowali potworom odwrót. Pod zamkiem już trwała walka. Wybuchy ognia, ogniste strzały latające w powietrzu były dostatecznym tego dowodem.
  Zaatakowali ich od tyłu i Arthemis naprawdę zaczęło denerwować to, że Ferensy specjalnie ją blokuje. Do czasu… Otóż nie wszystkie krwawe diabły zdążyły wyjść i przez chwilę walczyli na dwa fronty. Arthemis zaklęła i przedarła się do zaskoczonego sytuacją Ferensy’ego. Podpaliła demona zanim zdążył rozorać mu plecy na pół. Schyliła się przed szponiastą łapą, a z jej rękawa wysunął się nóż, którym przejechała po kamiennym udzie potwora.
- Pan się zajmie tymi z przodu – zwróciła mu uwagę, bo gapił się nad nią, jakby wyrosła jej druga głowa. Chyba oprzytomniał, bo skinął jej i odwrócił się. Podczas, gdy ona roznosiła w pył potwory, które jeszcze wybiegały z lasu. W pewnym momencie przewróciła na ziemię Kirka i liną z ognia ściągnął stojące za nim demony.
- Osłaniasz nas jak obiecałaś – zaśmiał się podnosząc na nogi.
- Już kończę – odparła, a gdy wszyscy na raz otworzyli ogień, niszcząc szeregi demonów, połowa wzbiła się w powietrze, a wtedy z mostu wzleciało kilkunastu ludzi na miotłach, żeby gonić te, które starały się uciec.
 Systematycznie, z trzech różnych stron wycinali potwory zamieniając je w pył. Pomimo, że było zimno, Arthemis była cała zlana potem i ciężko oddychała. Na szczęście już był niemal koniec. Teraz to oni mieli niemal przewagę liczebną. Zabiła jednego potwora i odwróciła się błyskawicznie, bo miała wrażenie, że coś za nią stoi. Już chciała krzyknąć zaklęcie, gdy jej nadgarstek został uwięziony i napotkała zmęczone, ale zadowolone z siebie spojrzenie Jamesa.
- Godzina i sześć minut – powiedział tylko.
Zaśmiała się i pomimo szalejących wokół nich potworów na minutę oparła czoło o jego ramię, mówiąc:
- Jestem wykończona.
- Ja też – powiedział. – To przez to, że mamy za sobą praktycznie dwie nieprzespane noce…
- Skończmy już z tym i chodźmy spać – mruknęła.
- To dobry plan…
 Jednocześnie ruszyli do walki. James bardzo odłączył się od swojej grupy, bo pozostali byli jeszcze niezbyt oddaleni od zamku.
 Jeszcze dwadzieścia minut zajęło im wykończenie ostatnich osobników i Delco zarządził odwrót. Człapiąc nogami ruszyli do zamku. W odpowiednich miejscach ustawiały się już wartownicy, którzy mieli pilnować zamku aż do świtu. Widzieli jak Lucas i reszta zsiada z miotły i też idzie w ich kierunku.

 Wchodząc po schodach Arthemis jeszcze uchwyciła spojrzenie Ferency’ego. Skinął jej głową.  Miała wrażenie, że więcej nie będzie żądał od niej stania na tyłach…

3 komentarze:

  1. Ten rozdział jest najlepszym dowodem na to ze Arthemis i James maja przed sobą świetlana przyszłość jako aurorzy

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    wspaniały rozdział, no tak z Delko to jest jefen wielki ignorant, jak dobrze, że minister odpowiednio zareagował i pojawili się w Hogwarcie aurorzy i im nie przeszkadza to, że współpracują z dziećmi... chyba Forysey zrozumiał, że Arthemis nie jest taka słaba...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejka,
    wspaniale, z Delko to jest wielki ignorant, ale dobrze, że Minister zareagował i w Hogwarciebpojawili się aurorzy i im zupełnie nie przeszkadza to, że współpracują z "dziećmi"... och Forysey chyba zrozumiał, że Arthemis jednak nie jest taka słaba... ;)
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń