Jeżeli Arthemis myślała, że po świętach poczuje się lepiej, to grubo się myliła. Czuła się jeszcze gorzej.
Wszędzie ich widziała. Byli wszędzie, czy do cholery tak jej się wydawało?!
Miała zmiany nastrojów jak w kalejdoskopie. Raz chciało jej się walić głową w ścianę, a raz twierdziła, że tak jest najlepiej. W końcu powiedziała sobie, że nie ma na to czasu, bo jest cholerny nów księżyca!
Pomimo tego, że zaklęcie działało. Że miała już przygotowany guzik, nawet kilka! Nic to nie dało, bo nie miała mapy! Chodziła sfrustrowana jak nigdy.
Stając w pierwszą noc na warcie wściekła się jeszcze bardziej, bo nie miała co robić. Delco udoskonalił swoją technikę wysadzania krwawych diabłów w powietrze. Tylko, że potwory nie były takie głupie, na jakie wyglądały. Walka tym razem trwała cztery noce, bo nie wszystkie wychodziły, a Arthemis twierdziła, że jeszcze więcej jest ich w lesie. Po prostu przewidując pułapkę wolały się nie narażać. I piątej bezksiężycowej nocy okazało się, że miała rację. Potwory zaatakowały most, miejsce, które do tej pory było zupełnie bezpieczne. Było ciężko. Kilkunastu ludzi zostało poważnie rannych w tym połowa uczniów, którzy mieli wtedy wartę. Walka z ograniczonej powierzchni mostu, z latającymi przeciwnikami, nie była prosta. Najwięcej z nich udało się zniszczyć z powietrza. Na szczęście był to piąty dzień i potworów nie było dużo. Szóstego dnia pojawiło się ich już tylko pół setki, a siódmego połowa z tego.
Arthemis siedziała w „bazie Delco” podczas narady. Miała poobijany lewy bark i chyba skręconą kostkę.
- Następnym razem trzeba będzie zabezpieczyć też most – powiedział Delco.
- Jak? – rzuciła Arthemis wyzywająco. Była zbyt zmęczona, żeby zastanawiać się nad swoim tonem. – Wysadzi pan go w powietrze? Przelecą nad przepaścią, a my stracimy jedną z dróg. Pokazaliśmy im nasz słaby punkt, będą go teraz atakować.
Drzwi sali się cicho otworzyły i wsunął się przez nie James. Nie miał tej nocy warty, więc pewnie dopiero wstał. Większość ludzi go nie zauważyła, bo właśnie przemówił Delco.
- To prawda, że wysadzenie mostu nie wchodzi w grę…
- Trzeba dać więcej ludzi na miotły – stwierdziła Arthemis, schylając się, żeby obejrzeć spuchniętą kostkę. Była już wielkości tłuczka. – Inaczej walka na moście jest bez sensu…
- Też mi się wydaje, że lepiej je wykończyć w bezpośredniej walce – odezwał się Ferensy. – Przynajmniej ma się pewność, że zdechły…
- I będzie mniej ofiar – dodała profesor Alexander.
- Tego akurat nie możemy być pewni – zaprzeczył Forsythe.
- Zmniejszmy siłę wybuchów – zaproponowała Arthemis. – Trochę ich to dotknie, ale nie wystraszy i wyjdą na błonia…
James przyglądał jej się, ale go ignorowała.
- Musimy rozłożyć siły na kilka dni – zwrócił się do Delco. – Inaczej po trzech nie damy rady… Albo częściej zmieniać wartowników. Wtedy będą się mniej męczyć i będą skuteczniejsi.
Delco przeczesał włosy palcami.
- Dobrze. Zrobimy tak, jeżeli nie wymyślimy jakiejś szerszej ochrony – westchnął. – A na razie dziękuję wszystkim i do zobaczenia za trzy tygodnie.
Arthemis wstała i skrzywiła się, gdy za mocno stanęła na chorej nodze.
- Dobrze się czujesz? –zapytał ją Ferensy.
James przyglądał jej się zaniepokojonym wzrokiem.
Skinęła głową.
- Trochę mnie poobijało – wyjaśniła. – To zabawne, że mnie pan na początku nie lubił, prawda?
- Cóż trudno się nie poddać, mając do czynienia z takim bezczelnym dzieciakiem jak ty – odparł, szczerząc zęby. Chciał ją podeprzeć, ale chwycił ja za lewy łokieć, raniąc przy tym bark. Skrzywiła się jeszcze mocniej.
Al, pomyślała, gdzie jesteś?
W lochach.
Potrzebuje twojej pomocy. Przyjdź do Sali wejściowej, ok?
Już idę.
Niespodziewanie pojawił się obok niej James.
- Pomogę ci.
- Dam sobie radę – odpowiedziała i ryzykując pogorszenie stanu kostki, pokuśtykała do drzwi, uśmiechając się na pożegnanie do Ferensy’ego.
- Nie bądź uparta – powiedział James, przez zaciśnięte zęby.
Wyszła na korytarz, pobladła z bólu.
Złapał ją za ramie. Lewe.
- Sssss - syknęłą, a potem zaklęła. Z tego wszystkiego stanęła całkowicie na chorej kostce i noga się pod nią ugięła. Upadłaby, ale James ją złapał.
- Idiotka! – warknął i posadził ją pod ścianą.
Usłyszeli szybkie kroki na korytarzu. James się obejrzał. Albus podbiegł do nich. Ukucnął przy Arthemis i położył jej rękę na czole.
- Już jestem, Arthemis – powiedział cicho. – Co cię boli?
- Ma skręconą prawą nogę – wyjaśnił James. Albus rzucił mu krótkie spojrzenie.
- Gdzieś się tak urządziła? – zapytał, podwijając jej nogawkę jeansów.
- Poobijałam się trochę, próbując nie spaść z mostu. Ciemno tam jak w grobie. A aktualnie nie ma też połowy dachu…
Albus obejrzał jej kostkę.
- Nieźle ją skręciłaś. Nie pomogę ci teraz. Potrzebujesz pani Pomfrey.
- Ale ja nie chcę – mruknęła, jak dziecko.
Jamesowi ścisnęło się serce. Ten ton. Mówiła tak, gdy była zupełnie bezradna i bezbronna. Był wobec niego bezsilny. Minęły dwa miesiące. Miał dziewczynę, którą lubił. I nadal nie mógł się od niej uwolnić…
- Rozumiem, że nie dasz się wsadzić na nosze – westchnął Albus.
- Ani się waż – powiedziała.
Pokręcił niezadowolony głową, pogrzebał w torbie i wyjął fiolkę.
- Jak wypijesz przestanie cię boleć i będziesz mogła przejść się do skrzydła…
- Zawsze umiesz znaleźć odpowiednie rozwiązanie – westchnęła z zadowoleniem i wypiła fiolkę.
- Zawsze umiesz znaleźć odpowiednie rozwiązanie – westchnęła z zadowoleniem i wypiła fiolkę.
W ciągu kilku sekund jej głowa opadła na ramię. Albus pokręcił z politowaniem głową.
- Drugi raz nabrała się na tę samą sztuczkę…
Wstał, a Arthemis znalazła się na noszach. Spojrzał na Jamesa.
- Jeszcze tu jesteś? – zdziwił się.
- O co ci chodzi?
Al wzruszył ramionami.
- Dziwię się tylko, że nie zostawiłeś jej tutaj samej… - oznajmił chłodno.
Przez chwilę gromili się wzrokiem, a potem James się odwrócił, mówiąc:
- I tak mnie nie potrzebowała. Zapytaj ją o to.
Zdążył zrobić kilka kroków, kiedy usłyszał:
- W ogóle jej nie znasz, jeżeli tak myślisz.
Pani Pomfrey nastawiła Arthemis kostkę w kilka minut, jednak przez głupi eliksir Albusa (Ten zdrajca zapłaci jej za to…), została w skrzydle szpitalnym. Biorąc pod uwagę to, że narada skończyła się o siódmej rano, obudzenie się w południe, uważała, za sukces. Pielęgniarka posmarowała jej jeszcze czymś bark, gdy poczuła zapach maści, ścisnęło ją w żołądku. Wspomnienie krótkie i słodko-gorzkie spłynęło na nią na sekundę. Przygnębiona opuściła skrzydło szpitalne.
Jednak godzinę później poprawiła sobie humor. Spowodował
to oczywiście lekki wstrząs mózgu. Uderzyła głową o sufit w sypialni, zaraz po
założeniu na nogi skrzydlatych trampek. Próby utrzymania równowagi w powietrzu
były świetną zabawą. Gin-papuga wpatrywał się z nią z dystyngowaną wyższością.
Jednak po godzinie, już umiała wznosić się w górę i w dół bez zachwiania. Teraz
musiała opanować jeszcze przemieszczanie się na boki. Opadła na podłogę i
chciała sprawdzić, czy w tych butach da się chodzić… Dało się. Nie wymagało to
specjalnego zachodu, a gdy chciała podskoczyć, trampki porwały ją w powietrze.
Będzie naprawdę świetnie, gdy poćwiczy. Zdjęła trampki z nóg i stwierdziła, że
pora zmyć Albusowi głowę.
Arthemis
przechodząc przez Pokój Wspólny, zobaczyła Jamesa, siedzącego z Anabelle. Serce ją bolało, ale szybko przypomniała
sobie, że przecież to była jej decyzja. James mógł robić co chciał i kiedy
chciał. I z kim chciał…
- Arthemis,
zbladłaś… Coś nie tak? – zapytał nagle zaniepokojonym głosem Lucas, stając obok.
Uśmiechnęła się
do niego uspokajająco.
- Nie. Muszę tylko
iść znaleźć Albusa – przeprosiła go i przeszła przez pokój wspólny, zmuszając
się do swobodnego kroku. Kątem oka zobaczyła jak James szepcze coś do ucha
Anabell, a ona się śmieje i obejmuje go w pasie. Ogarnął ją nieopisany żal i
zazdrość. Zazdrość, że ona nie jest normalną dziewczyną. Pośpiesznie wyszła na
korytarz.
Lucas spoglądał przez chwilę za Arthemis, a
potem spojrzał na Jamesa. Zmrużył oczy, patrząc na dziurę w portrecie.
Co za kretyn!
Niespodziewanie stanęła obok niego Lily.
- Uważasz, że
strach jest dostatecznym powodem, żeby się wycofać?
Spojrzał na nią
zdziwiony.
- Oboje są
idiotami, prawda? Tyle z tego rozumiem…
- Myślę, że
nawet oni tego nie rozumieją, chociaż im się tak wydaje – odpowiedział cicho.
- Powiedziała,
że się go boi… Ale James przecież nie dopuściłby, żeby się go bała – Lucas się
zamyślił. Spojrzała na niego z boku. – Ale chyba mu się podoba z Anabelle,
prawda?
- Lily… -
westchnął Lucas, - przecież on udaje.
- W takim razie
jest nie tylko idiotą, ale okrutnym idiotą – mruknęła oburzona.
Lucas parsknął
śmiechem.
- Gotowa na
następny mecz, elfie? – rzucił.
Zmarszczyła
gniewnie brwi.
- Wiesz, że nie
cierpię, gdy tak mówisz.
- To nie moja
wina, że wyglądasz jak elf –
odpowiedział i otrzymał przewidywane uderzenie w ramię.
- Gramy z
Ślizgonami? – upewniła się.
- Tak.
- W połowie
kwietnia?
- Tak. W ostatni
dzień nowiu.
Skinęła głową.
- Nie mogę się
doczekać…
Arthemis wpadła do lochów i miała nadzieję, że
Albus jest gotowy na to, że mu skopie tyłek. Weszła do klasy, gdzie rzadko
kiedy odbywały się lekcje. Profesor Carmanthen oczywiście, udzieliła swojemu
złotemu uczniowi pozwolenia na korzystanie ze swojego magazynu i nie wnikała w
to, co Al chce zrobić. Nie kwestionowałaby jego zachcianek nawet gdyby miał
zamiar wysadzić szkołę w powietrze.
- Al, ze względu
na naszą przyjaźń, pozwolę ci sięgnąć po różdżkę – powiedziała, otwierając z
hukiem drzwi.
- O! Wstałaś! –
ucieszył się.
- Nie denerwuj
mnie…- ostrzegła go.
- Nie bądź
uparta, to nie będę musiał używać sztuczek – odpowiedział.
- Już nigdy nie
wypije nic co mi dasz – oznajmiła obrażonym tonem.
- Mhm –
odpowiedział Albus z językiem między zębami, wpatrując się w konsystencje
eliksiru. – Rose, przed chwilą wyszła – oznajmił. – Powiedziała, że nie może
się tu skupić, a musi napisać inwokację.
- Znaczy, że to
działa? – zapytała oszołomiona Arthemis, podchodząc bliżej.
- Działać
działa. Tylko, czy zadziała na te twoje potwory, to już inna kwestia.
- Pokaż mi –
powiedziała szybko.
- Nie wiem, czy
to jest dobry pomysł – oznajmił z wahaniem.
- Jeżeli tego
nie sprawdzałeś, to skąd wiesz, że działa? – zapytała sceptycznie Arthemis.
Albus wydął
usta. I spojrzał na niewielki kociołek eliksiru z wahaniem. W końcu westchnął.
Wyjął z szafki wielką kamienną misę i postawił ją na stole.
- Aquamenti! –
powiedział celując w nią różdżką, a miska napełniła się wodą. Potem wziął jakiś
maleńki patyczek i zamoczył go w kociołku.
Arthemis z powątpieniem uniosła brew, gdy
Albus strząsnął kropelkę wywaru do misy z wodą. Gdy do niej wpadła, Arthemis
cofnęła się kilka kroków i zamknęła oczy. Z misy wystrzelił słup szafirowego
ognia, sięgający aż do sufity, a po chwili ani miski, ani wody nie było. Co
więcej w stole wypalona była ogromna dziura, odpowiadająca kształtom miski.
Arthemis nachyliła się i spojrzała pod ławkę. W kamiennej podłodze również była
dziura i o ile się orientowała ciągnęła się kilkanaście metrów w głąb ziemi.
Potem spojrzała na Albusa, ale zamiast wyrazić słowa uznania, parsknęła
śmiechem. Albus miał powiem twarz czarną od sadzy, a włosy sterczały mu do
tyłu, jakby bardzo długo szedł pod wyraźnie upierdliwy wiatr. Patrzył w sufit.
Arthemis podążyła za jego wzrokiem. Otworzyła usta ze zdziwienia.
W kamiennym sklepieniu lochu też była dziura.
Widzieli przez nią jakiś fragment parteru, a jakiś pierwszoroczniak spoglądał
przez nią na nich ze zdziwieniem.
- Działa –
stwierdził krótko Albus.
Arthemis
spojrzała na pierwszaka i położyła palec na ustach. Wolno pokiwał głową na
znak, że rozumie. Potem wskazała różdżką na sufit, mówiąc:
- Reparo!
Dziura w suficie
znikła. Arthemis spojrzała powoli na Albusa.
- Jak to
zrobiłeś?
- W tej książce
od tego dziwnego gościa, jest dokładna instrukcja jak przeprowadzić integrację
zaklęciową. No i jak łączyć eliksiry, żeby nie wylecieć w powietrze. Warze to
cudo od miesiąca.
- W tej
misce było dość sporo wody – zauważyła
Arthemis. – A ty wlałeś tam tylko kropelkę…
- Myślę, że ten
kociołek z powodzeniem załatwiłby nasze jezioro – stwierdził Al, kiwając głową.
– Rose łączy zaklęcie żarłoczności, dziedzictwa i ognistą destrukcję…
- Dziedzictwa?
–zdziwiła się Arthemis.
- Tak. Znalazła
je w jednej z książek z Działu Zakazanego. Powiedziała, że więcej do niej nie
zajrzy, bo będzie miała koszmary, ale to jedno może się przydać.
- Co ono robi?
- No więc Rose
ma pewne opory przed użyciem go, bo to czarna magia, ale jak powiedziałem jej,
że przecież nie niszczy praktycznie żywych istot tylko jakieś piekielne wytwory
klątwy to przyznała mi racje. Wolę nie znać historii wymyślenia tego zaklęcia –
dodał Albus. – Chodzi w nim o to, że dajmy na to zabijasz głowę rodziny tym
zaklęciem. Każdy w kim płynie krew seniora również zginie.
Arthemis rozszerzyła oczy.
- To chore.
Al skinieniem
przyznał jej rację.
- Ale jeżeli
zintegrujemy zaklęcie z eliksirem i wrzucimy go do tego… no… kolebki – znalazł
w końcu słowo Al. – Źródła, z którego się wywodzą, to przewidywalnie wszystkie
potwory szlag trafi w tym samym momencie. Zaklęcie żarłoczności dodatkowo go
wzmocni. Już połączyliśmy eliksir z zaklęciem, którym Rose robi wodoodporne
ogniska. A poza tym w księdze był taki jeden eliksir, który się nazywał:
wieczysty ogień. Więc na wszelki wypadek jego też dodałem.
- I nie
wyleciałeś przy tym w powietrze? – zapytała Arthemis z zafascynowaniem. –
Jesteś cholernym geniuszem, Al.
Otrzepał z bluzy nieistniejący pyłek, mówiąc:
- Tak. Wiem.
- Teraz muszę
tylko znaleźć to cholerne miejsce. Ono musi być gdzieś w górach! Muszą się
chować w jakiejś jaskini, prawda?
Al przyznał jej rację.
- Słuchaj, a nie
uważasz, że powinniśmy iść z tym do dyrektora? – rzucił.
Arthemis
spojrzała na niego przez ramię.
- A myślisz, że
będą zadowoleni, że grzebaliście w czarnej magii?
- Rose mówi to
samo… - mruknął.
- Wy już
zrobiliście swoje – powiedziała. – Teraz moja kolej…
Arthemis odwiedziła Hagrida w piątek i
wyciągnęła od niego mapę całych okolic Hogwartu. Przyglądała jej się. Były tam
góry, jezioro, las, leśne strumienie, wioska…wszystko. Idealna mapa do jej
celów. Oglądała ją przy okazji, rozmawiając z Hagridem o centaurach.
- Radzą sobie,
jakoś – powiedział. – Przez te całe wybuchy, które wymyślił Delco, ginie ich
teraz więcej, bo te demony skupiły się na nich. Wybuchy! – prychnął. –
Wszystkie naczynia mi pobiły! – Olbrzym westchnął, kręcąc głową. - Ale centaury
odmawiają przybycia do zamku. Twierdzą, że las jest ich domem. Deveraux
dostarcza im proszku Prometeusza, więc ich sytuacja nie jest taka do końca
beznadziejna…
Wychodząc z jego chatki, Arthemis pomyślała,
że bardzo dobrze zrobili, przekonując Deverauxa, żeby zrezygnował z wybuchów.
Teraz musiała tylko obmyślić, jak przyczepić
zaczarowane guziki do potwora. A może nawet kilku.
Rozwiązanie przyszło dość szybko. Wręcz
błyskawicznie. Gdy weszła na dziedziniec zamkowy, zobaczyła, że Lorcan i
Lysander Scamander, mają niesamowitą uciechę. Lepili małe kulki błota i
wystrzeliwali je z procy prosto w swoje koleżanki. Mieli pech, bo ich matka już
to zauważyła. Wybiegła z Sali wejściowej z różdżką w ręku i ogniem na twarzy.
Wyrwała Lorcanowi procę. Zanim zdążyła zacząć
na nich krzyczeć, Arthemis do niej podeszła, wskazując procę.
- Mogę pożyczyć?
– zapytała.
- Co? Chciałam
to skonfiskować… - powiedziała trochę nieprzytomnie, patrząc na zabawkę w
rękach.
- Obiecuję, że
więcej nie trafi w ich ręce – zapewniła ją Arthemis.
- Ach, więc… A
po, co ci to? – zapytała podejrzliwie, jakby myślała, że Arthemis też ma zamiar
rzucać w ludzi błotem.
- Znalazłam nowe
zaklęcie na potwory. To mi pomoże je wypróbować… - wyjaśniła spokojnie.
- Ach, więc
dobrze. Proszę bardzo – powiedziała, wręczając jej procę.
W czasie gdy rozmawiały Lorcan i Lysander
starali się czmychnąć. Byli już kilka metrów dalej. Jednak ich matka nie była
tak głupia. Ściągnęła ich do siebie niewidzialną liną, tak, że wylądowali
tyłkami w kałuży błota.
- Wybacz, ale
teraz muszę się nimi zająć – wyspała do Arthemis.
- Dziękuję, pani
profesor – odpowiedziała Arthemis, rzuciła złośliwe spojrzenie bliźniakom,
którzy patrzyli na nią błagalnym wzrokiem.
Arthemis spytała Forsythe’a czy może poćwiczyć
u niego w klasie. Zgodził się, aczkolwiek niechętnie. Pewnie myślał, że chce
wysadzić klasę. Nic z tych rzeczy.
Stanęła naprzeciwko jednej z ławek i
powiedziała sobie, że da radę to zrobić. Cóż transmutacja nie przebiegła
dokładnie tak sobie zaplanowała, ale zamiast stolika, stał teraz przed nią
dziwny rzeźbiony z drewna stwór, wielkości dziesięcioletniego chłopca. Wzrost
był odpowiedni, więc Arthemis nie narzekała.
Poodsuwała na bok wszystkie ławki i postawiła
posąg pod jedną ścianą, a sama stanęła pod drugą. Wzięła procę i dużo nie
zaczarowanych guzików, posmarowanych klejem. Najgorsze było to, że musiała mieć
przy tym rękawice ze smoczej skóry, bo tylko do tego ten cholerny klej się nie
lepił. Powiedział jej to Fred, opowiadając jej zabawną historię, w jaki sposób
jego ojciec go stworzył. Rękawice utrudniały oczywiście strzelanie z procy.
Ale była uparta. Brała po kolei guziki,
naciągała procę i strzelała. Z tego wszystkiego nie zauważyła, że zostawiła
drzwi otwarte, przechodziło tamtędy mnóstwo ludzi, patrząc na nią ze
zdziwieniem. Nie przeszkadzało jej to, dopóki nie zajrzała przez nie Valentine.
Przez dłuższą chwilę jej się przyglądała.
- Czy ty masz
procę? – zapytała ze zdziwieniem.
- Mhm – odparła,
nakładając kolejny guzik.
- Odbiło ci?
- Trochę…
- Próbujesz
znaleźć sobie jakieś zajęcie, żeby zapomnieć o Jamesie?
Proca wypadła z
hukiem z rąk Arthemis.
Valentine
zamknęła za sobą drzwi klasy, a Arthemis schyliła się po zabawkę.
- Przepraszam,
jestem…
- Bezpośrednia –
wpadła jej w słowo Arthemis, używając chłodnego tonu.
- Lubię cię –
zaśmiała się Valentine. – Może dlatego, że… jesteś taka twarda.
Arthemis
spojrzała na nią, unosząc brew.
- Chciałabyś
czegoś?
Valentine
usiadła na jednej z ławek.
- Tęsknisz za
nim? – zapytała.
Arthemis
przełknęła ślinę i wycelowała w posążek, nie odpowiadając.
- Czyli tęsknisz
– odpowiedziała sobie Valentine.
- Przyszłaś mnie
dręczyć, żeby zapomnieć o tym, że ty tęsknisz za Fredem? – rzuciła Arthemis w
odwecie.
Valentine przez chwilę się w nią wpatrywała.
- Masz rację.
Arthemis zdała
sobie sprawę, że jest jedyną osobą, która wie, o Fredzie i Valentine. Valentine
była w tym wszystkim sama. Ona, Arthemis, miała przynajmniej przy sobie
przyjaciół. Westchnęła, zdjęła rękawice i usiadła obok niej na ławce.
- Rozumiem i nie
rozumiem czemu to zrobiłaś – westchnęła.
- Zaczęło mi
zależeć – odpowiedziała Valentine, wpatrując się w swoje ręce.
- To źle?
- Dla mnie tak.
Nie chciałam się od niego uzależnić. I nie chciałam, żeby on zaczął się
zachowywać, jakbym nie umiała nic zrobić… Chroniłby mnie, jak moi bracia.
Jakbym nie miała własnego rozumu…
- Uważasz, że
potrzeba ochrony kogoś, jest zła? Ja też byłam chroniona przez całe życie –
powiedziała po chwili Arthemis. – Do tego stopnia, że nie pozwolono mi chodzić
do szkoły.
- Ale nikt nigdy
nie uważał cię za zbyt słabą, żeby czemuś podołać…
- To, że ktoś
cię chroni, wynika z jego własnej potrzeby, a nie z tego, że nie uważa, cię za
zdolną do obrony.
- Arthemis,
znasz Freda! – wybuchła w końcu. – Znudziłby się w końcu! Zmienia dziewczyny
jak rękawiczki! Dopóki to była zabawa, to w porządku!
- Myślę, że nie
masz racji – odparła spokojnie. – Nie chciał, żeby ktoś się dowiedział. Nie
powiedział nawet… - zamilkła.
- Na Merlina,
nie możesz wymawiać jego imienia? – zdziwiła się Valentine.
- Mogę –
powiedziała szybko. Zbyt szybko.
- Dręczę cię, a
ty masz własne problemy – westchnęła Valentine, nie drążąc tematu. – Nie wiem,
czy nie złamałabym swojego postanowienia, ignorowania, gdyby Fred znalazł sobie
jakąś lafiryndę…
- Anabelle jest
w porządku – powiedziała Arthemis, zeskakując ze stolika. – Pasuje do niego.
- Mówisz sobie
tak, żeby nie płakać? - zapytała Valentine.
- Bierze od niej
to, czego ja nie byłam gotowa mu dać – odpowiedziała, gdy już była pewna, że
głos jej nie zadrży.
- To, że nie
byłaś gotowa, nie znaczy, że nie byłabyś.
Arthemis zdawała
sobie sprawę, z tego co jej Valentine chce powiedzieć. Nie chciała o tym
myśleć.
- Wydaje mi się,
czy rozmawialiśmy o tobie? – rzuciła, zakładając ponownie rękawice.
- Ja przetrwam!
– odpowiedziała z rozmachem Valentine, również schodząc z ławki.
- Owszem.
Przetrwasz ten rok – przyznała jej racje Arthemis i wycelowała procą w posąg
imitujący stwora. – Fred wyjdzie ze szkoły… Przetrwasz następny rok. A potem
się zapytasz… jaki w tym sens? – guzik wystrzelił z procy i przykleił się
idealnie w środku czoła potwora.
Valentine przez bardzo długi czas milczała.
- Masz ten etap
za sobą? - zapytała w końcu.
- Tak.
Kolejny guzik
wstrzelił się w potwora.
Rozmowa z Valentine wprawiła ją w depresyjny
nastrój, więc Arthemis chcąc się go szybko pozbyć, krążyła szybkim krokiem od
godziny po zamku. Była w sowiarni i na wieży astronomicznej. W końcu nogi
zaprowadziły ją do miejsc, w którym dawno nie była. Bardzo dawno. Do sali
muzycznej na szóstym piętrze.
Otworzyła ją. To miejsce sprawiało, że coś ściskało
ją w gardle, ale dzielnie przeszła dalej. Usiadła przy fortepianie. Przyłożyła
palce do klawiatury i zaraz je stamtąd zabrała, żeby włożyć je sobie we włosy.
Czemu nie mogła tu grać? W domu przecież jej wychodziło.
Nagle błyskawica rozświetliła pochmurne
wieczorne niebo, a o szyby uderzyły wielkie krople deszczu. Rozpadało się na
dobre. Nic innego nie było słychać.
Arthemis spojrzała na klawisze. Przypomniała
sobie coś. Jej matka grała tamtą melodię tylko raz. Ale ona pamiętała ją tak
wyraźnie, jakby usłyszała ją wczoraj. Brzmiała jakby sam smutek ją napisał.
Jeżeli mogła coś teraz grać. To tylko to.
Nacisnęła pierwszy klawisz.
James po kolacji właśnie wchodził z Anabelle
na szóste piętro, zastanawiając się jak po zaledwie miesiącu może mieć jej tak
mało do powiedzenia. Anabelle zatrzymała się niespodziewanie i zmarszczyła
brwi.
- Co jest? –
zapytał James.
- Słyszysz?
James dopiero
teraz wśród ciszy, usłyszał muzykę. Delikatne nuty, które niosły jakiś smutek i
żal i wpływały dziwnie na jego umysł i serce. Spojrzał na korytarz. Wiedział
kto to…
- Jakie to
smutne – szepnęła Anabelle. – Ciekawe skąd się to bierze…
- Nie ważne –
powiedział James i poszedł w górę schodów, wkładając ręce do kieszeni. Nie
chciał słuchać tej muzyki. To było takie smutne, że aż coś się w nim ściskało.
– Pewnie jakiś nowy duch… - rzucił mimochodem. – Zawsze mają jakieś dziwne
zwyczaje…
- Nie chcesz
tego sprawdzić? – zdziwiła się.
- Nie – odpowiedział
natychmiast, a widząc jej zaskoczona minę, uśmiechnął się z przymusem i powiedział
–Mamy lepsze rzeczy do robienia…
Odpowiedziała mu uśmiechem i uwierzyła w to od
razu.
James wiedział skąd się brała ta muzyka. I nie
chciał się tym z nikim dzielić. To było… ich. Pomyślał o tym i poczuł jednocześnie
wyrzuty sumienia z powody dziewczyny idącej obok niego i złość na dziewczynę,
która teraz powinna koło niego iść. Kiedy to minie – zastanawiał się
sfrustrowany. Kiedy będzie mógł normalnie na nią spojrzeć nie czując tej tępej
wściekłości i głuchego żalu? Czy to w ogóle minie?
Albus i Rose to para geniuszy i nic nie bedzie w stanie zmienic mojego zdania 😂
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńo ja fantastyczny rozdział, jest trzecia w nocy, a ja się chichram jak opętana (czytam akurat wtedy - na komrntarz to musiałam poczekać) z wyglądu Albusa i tego jak ten eliksir zadziałał, dobrze że to był pierwszak, a nie nauczyciel...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńfantastyczny rozdział, ten eliksir zadziałał cudownie, dobrze że to był pierwszak, a nie nauczyciel... ;)
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga