środa, 24 stycznia 2018

Katastrofalny marzec (Rok V, Rozdział 19)

 Jeżeli Arthemis myślała, że po świętach poczuje się lepiej, to grubo się myliła. Czuła się jeszcze gorzej.
 Wszędzie ich widziała. Byli wszędzie, czy do cholery tak jej się wydawało?!
 Miała zmiany nastrojów jak w kalejdoskopie. Raz chciało jej się walić głową w ścianę, a raz twierdziła, że tak jest najlepiej. W końcu powiedziała sobie, że nie ma na to czasu, bo jest cholerny nów księżyca!
 Pomimo tego, że zaklęcie działało. Że miała już przygotowany guzik, nawet kilka! Nic to nie dało, bo nie miała mapy! Chodziła sfrustrowana jak nigdy.
 Stając w pierwszą noc na warcie wściekła się jeszcze bardziej, bo nie miała co robić. Delco udoskonalił swoją technikę wysadzania krwawych diabłów w powietrze. Tylko, że potwory nie były takie głupie, na jakie wyglądały. Walka tym razem trwała cztery noce, bo nie wszystkie wychodziły, a Arthemis twierdziła, że jeszcze więcej jest ich w lesie. Po prostu przewidując pułapkę wolały się nie narażać. I piątej bezksiężycowej nocy okazało się, że miała rację. Potwory zaatakowały most, miejsce, które do tej pory było zupełnie bezpieczne. Było ciężko. Kilkunastu ludzi zostało poważnie rannych w tym połowa uczniów, którzy mieli wtedy wartę. Walka z ograniczonej powierzchni mostu, z latającymi przeciwnikami, nie była prosta.  Najwięcej z nich udało się zniszczyć z powietrza. Na szczęście był to piąty dzień i potworów nie było dużo. Szóstego dnia pojawiło się ich już tylko pół setki, a siódmego połowa z tego.
 Arthemis siedziała w „bazie Delco” podczas narady. Miała poobijany lewy bark i chyba skręconą kostkę.
- Następnym razem trzeba będzie zabezpieczyć też most – powiedział Delco.
- Jak? – rzuciła Arthemis wyzywająco. Była zbyt zmęczona, żeby zastanawiać się nad swoim tonem. – Wysadzi pan go w powietrze? Przelecą nad przepaścią, a my stracimy jedną z dróg. Pokazaliśmy im nasz słaby punkt, będą go teraz atakować.
 Drzwi sali się cicho otworzyły i wsunął się przez nie James. Nie miał tej nocy warty, więc pewnie dopiero wstał. Większość ludzi go nie zauważyła, bo właśnie przemówił Delco.
- To prawda, że wysadzenie mostu nie wchodzi w grę…
- Trzeba dać więcej ludzi na miotły – stwierdziła Arthemis, schylając się, żeby obejrzeć spuchniętą kostkę. Była już wielkości tłuczka. – Inaczej walka na moście jest bez sensu…
- Też mi się wydaje, że lepiej je wykończyć w bezpośredniej walce – odezwał się Ferensy. – Przynajmniej ma się pewność, że zdechły…
- I będzie mniej ofiar – dodała profesor Alexander.
- Tego akurat nie możemy być pewni – zaprzeczył Forsythe.
- Zmniejszmy siłę wybuchów – zaproponowała Arthemis. – Trochę ich to dotknie, ale nie wystraszy i wyjdą na błonia…
 James przyglądał jej się, ale go ignorowała.
- Musimy rozłożyć siły na kilka dni – zwrócił się do Delco. – Inaczej po trzech nie damy rady… Albo częściej zmieniać wartowników. Wtedy będą się mniej męczyć i będą skuteczniejsi.
 Delco przeczesał włosy palcami.                      
- Dobrze. Zrobimy tak, jeżeli nie wymyślimy jakiejś szerszej ochrony – westchnął. – A na razie dziękuję wszystkim i do zobaczenia za trzy tygodnie.
 Arthemis wstała i skrzywiła się, gdy za mocno stanęła na  chorej nodze.
- Dobrze się czujesz? –zapytał ją Ferensy.
James przyglądał jej się zaniepokojonym wzrokiem.
Skinęła głową.
- Trochę mnie poobijało – wyjaśniła. – To zabawne, że mnie pan na początku nie lubił, prawda?
- Cóż trudno się nie poddać, mając do czynienia z takim bezczelnym dzieciakiem jak ty – odparł, szczerząc zęby. Chciał ją podeprzeć, ale chwycił ja za lewy łokieć, raniąc przy tym bark. Skrzywiła się jeszcze mocniej.
 Al, pomyślała, gdzie jesteś?
 W lochach.                   
 Potrzebuje twojej pomocy. Przyjdź do Sali wejściowej, ok?
 Już idę.
Niespodziewanie pojawił się obok niej James.
- Pomogę ci.
- Dam sobie radę – odpowiedziała i ryzykując pogorszenie stanu kostki, pokuśtykała do drzwi, uśmiechając się na pożegnanie do Ferensy’ego.
- Nie bądź uparta – powiedział James, przez zaciśnięte zęby.
Wyszła na korytarz, pobladła z bólu.
Złapał ją za ramie. Lewe.
- Sssss - syknęłą, a potem zaklęła. Z tego wszystkiego stanęła całkowicie na chorej kostce i noga się pod nią ugięła. Upadłaby, ale James ją złapał.
- Idiotka! – warknął i posadził ją pod ścianą.
Usłyszeli szybkie kroki na korytarzu. James się obejrzał. Albus podbiegł do nich. Ukucnął przy Arthemis i położył jej rękę na czole.
- Już jestem, Arthemis – powiedział cicho. – Co cię boli?
- Ma skręconą prawą nogę – wyjaśnił James. Albus rzucił mu krótkie spojrzenie.
- Gdzieś się tak urządziła? – zapytał, podwijając jej nogawkę jeansów.
- Poobijałam się trochę, próbując nie spaść z mostu. Ciemno tam jak w grobie. A aktualnie nie ma też połowy dachu…
Albus obejrzał jej kostkę.
- Nieźle ją skręciłaś. Nie pomogę ci teraz. Potrzebujesz pani Pomfrey.
- Ale ja nie chcę – mruknęła, jak dziecko.
Jamesowi ścisnęło się serce. Ten ton. Mówiła tak, gdy była zupełnie bezradna i bezbronna. Był wobec niego bezsilny. Minęły dwa miesiące. Miał dziewczynę, którą lubił. I nadal nie mógł się od niej uwolnić…
- Rozumiem, że nie dasz się wsadzić na nosze – westchnął Albus.
- Ani się waż – powiedziała.
Pokręcił niezadowolony głową, pogrzebał w torbie i wyjął fiolkę.
- Jak wypijesz przestanie cię boleć i będziesz mogła przejść się do skrzydła…
- Zawsze umiesz znaleźć odpowiednie rozwiązanie – westchnęła z zadowoleniem i wypiła fiolkę.
 W ciągu kilku sekund jej głowa opadła na ramię. Albus pokręcił z politowaniem głową.
- Drugi raz nabrała się na tę samą sztuczkę…
Wstał, a Arthemis znalazła się na noszach. Spojrzał na Jamesa.
- Jeszcze tu jesteś? – zdziwił się.
- O co ci chodzi?
Al wzruszył ramionami.
- Dziwię się tylko, że nie zostawiłeś jej tutaj samej… - oznajmił chłodno.
Przez chwilę gromili się wzrokiem, a potem James się odwrócił, mówiąc:
- I tak mnie nie potrzebowała. Zapytaj ją o to.
Zdążył zrobić kilka kroków, kiedy usłyszał:

- W ogóle jej nie znasz, jeżeli tak myślisz.


Pani Pomfrey nastawiła Arthemis kostkę w kilka minut, jednak przez głupi eliksir Albusa (Ten zdrajca zapłaci jej za to…), została w skrzydle szpitalnym. Biorąc pod uwagę to, że narada skończyła się o siódmej rano, obudzenie się w południe, uważała, za sukces. Pielęgniarka posmarowała jej jeszcze czymś bark, gdy poczuła zapach maści, ścisnęło ją w żołądku. Wspomnienie krótkie i słodko-gorzkie spłynęło na nią na sekundę. Przygnębiona opuściła skrzydło szpitalne.
 Jednak godzinę później poprawiła sobie humor. Spowodował to oczywiście lekki wstrząs mózgu. Uderzyła głową o sufit w sypialni, zaraz po założeniu na nogi skrzydlatych trampek. Próby utrzymania równowagi w powietrzu były świetną zabawą. Gin-papuga wpatrywał się z nią z dystyngowaną wyższością. Jednak po godzinie, już umiała wznosić się w górę i w dół bez zachwiania. Teraz musiała opanować jeszcze przemieszczanie się na boki. Opadła na podłogę i chciała sprawdzić, czy w tych butach da się chodzić… Dało się. Nie wymagało to specjalnego zachodu, a gdy chciała podskoczyć, trampki porwały ją w powietrze. Będzie naprawdę świetnie, gdy poćwiczy. Zdjęła trampki z nóg i stwierdziła, że pora zmyć Albusowi głowę.
  Arthemis przechodząc przez Pokój Wspólny, zobaczyła Jamesa, siedzącego z Anabelle.  Serce ją bolało, ale szybko przypomniała sobie, że przecież to była jej decyzja. James mógł robić co chciał i kiedy chciał. I z kim chciał…
- Arthemis, zbladłaś… Coś nie tak? – zapytał nagle zaniepokojonym głosem Lucas, stając obok.
Uśmiechnęła się do niego uspokajająco.
- Nie. Muszę tylko iść znaleźć Albusa – przeprosiła go i przeszła przez pokój wspólny, zmuszając się do swobodnego kroku. Kątem oka zobaczyła jak James szepcze coś do ucha Anabell, a ona się śmieje i obejmuje go w pasie. Ogarnął ją nieopisany żal i zazdrość. Zazdrość, że ona nie jest normalną dziewczyną. Pośpiesznie wyszła na korytarz.
 Lucas spoglądał przez chwilę za Arthemis, a potem spojrzał na Jamesa. Zmrużył oczy, patrząc na dziurę w portrecie.
 Co za kretyn!
 Niespodziewanie stanęła obok niego Lily.
- Uważasz, że strach jest dostatecznym powodem, żeby się wycofać?
Spojrzał na nią zdziwiony.
- Oboje są idiotami, prawda? Tyle z tego rozumiem…
- Myślę, że nawet oni tego nie rozumieją, chociaż im się tak wydaje – odpowiedział cicho.
- Powiedziała, że się go boi… Ale James przecież nie dopuściłby, żeby się go bała – Lucas się zamyślił. Spojrzała na niego z boku. – Ale chyba mu się podoba z Anabelle, prawda?
- Lily… - westchnął Lucas, - przecież on udaje.
- W takim razie jest nie tylko idiotą, ale okrutnym idiotą – mruknęła oburzona.
Lucas parsknął śmiechem.
- Gotowa na następny mecz, elfie? – rzucił.
Zmarszczyła gniewnie brwi.
- Wiesz, że nie cierpię, gdy tak mówisz.
- To nie moja wina,  że wyglądasz jak elf – odpowiedział i otrzymał przewidywane uderzenie w ramię.
- Gramy z Ślizgonami? – upewniła się.
- Tak.
- W połowie kwietnia?
- Tak. W ostatni dzień nowiu.
Skinęła głową.
- Nie mogę się doczekać…


 Arthemis wpadła do lochów i miała nadzieję, że Albus jest gotowy na to, że mu skopie tyłek. Weszła do klasy, gdzie rzadko kiedy odbywały się lekcje. Profesor Carmanthen oczywiście, udzieliła swojemu złotemu uczniowi pozwolenia na korzystanie ze swojego magazynu i nie wnikała w to, co Al chce zrobić. Nie kwestionowałaby jego zachcianek nawet gdyby miał zamiar wysadzić szkołę w powietrze.
- Al, ze względu na naszą przyjaźń, pozwolę ci sięgnąć po różdżkę – powiedziała, otwierając z hukiem drzwi.
- O! Wstałaś! – ucieszył się.
- Nie denerwuj mnie…- ostrzegła go.
- Nie bądź uparta, to nie będę musiał używać sztuczek – odpowiedział.
- Już nigdy nie wypije nic co mi dasz – oznajmiła obrażonym tonem.
- Mhm – odpowiedział Albus z językiem między zębami, wpatrując się w konsystencje eliksiru. – Rose, przed chwilą wyszła – oznajmił. – Powiedziała, że nie może się tu skupić, a musi napisać inwokację.
- Znaczy, że to działa? – zapytała oszołomiona Arthemis, podchodząc bliżej.
- Działać działa. Tylko, czy zadziała na te twoje potwory, to już inna kwestia.
- Pokaż mi – powiedziała szybko.
- Nie wiem, czy to jest dobry pomysł – oznajmił z wahaniem.
- Jeżeli tego nie sprawdzałeś, to skąd wiesz, że działa? – zapytała sceptycznie Arthemis.
Albus wydął usta. I spojrzał na niewielki kociołek eliksiru z wahaniem. W końcu westchnął. Wyjął z szafki wielką kamienną misę i postawił ją na stole.
- Aquamenti! – powiedział celując w nią różdżką, a miska napełniła się wodą. Potem wziął jakiś maleńki patyczek i zamoczył go w kociołku.
 Arthemis z powątpieniem uniosła brew, gdy Albus strząsnął kropelkę wywaru do misy z wodą. Gdy do niej wpadła, Arthemis cofnęła się kilka kroków i zamknęła oczy. Z misy wystrzelił słup szafirowego ognia, sięgający aż do sufity, a po chwili ani miski, ani wody nie było. Co więcej w stole wypalona była ogromna dziura, odpowiadająca kształtom miski. Arthemis nachyliła się i spojrzała pod ławkę. W kamiennej podłodze również była dziura i o ile się orientowała ciągnęła się kilkanaście metrów w głąb ziemi. Potem spojrzała na Albusa, ale zamiast wyrazić słowa uznania, parsknęła śmiechem. Albus miał powiem twarz czarną od sadzy, a włosy sterczały mu do tyłu, jakby bardzo długo szedł pod wyraźnie upierdliwy wiatr. Patrzył w sufit. Arthemis podążyła za jego wzrokiem. Otworzyła usta ze zdziwienia.
 W kamiennym sklepieniu lochu też była dziura. Widzieli przez nią jakiś fragment parteru, a jakiś pierwszoroczniak spoglądał przez nią na nich ze zdziwieniem.
- Działa – stwierdził krótko Albus.
Arthemis spojrzała na pierwszaka i położyła palec na ustach. Wolno pokiwał głową na znak, że rozumie. Potem wskazała różdżką na sufit, mówiąc:
- Reparo!
Dziura w suficie znikła. Arthemis spojrzała powoli na Albusa.
- Jak to zrobiłeś?
- W tej książce od tego dziwnego gościa, jest dokładna instrukcja jak przeprowadzić integrację zaklęciową. No i jak łączyć eliksiry, żeby nie wylecieć w powietrze. Warze to cudo od miesiąca.
- W tej misce  było dość sporo wody – zauważyła Arthemis. – A ty wlałeś tam tylko kropelkę…
- Myślę, że ten kociołek z powodzeniem załatwiłby nasze jezioro – stwierdził Al, kiwając głową. – Rose łączy zaklęcie żarłoczności, dziedzictwa i ognistą destrukcję…
- Dziedzictwa? –zdziwiła się Arthemis.
- Tak. Znalazła je w jednej z książek z Działu Zakazanego. Powiedziała, że więcej do niej nie zajrzy, bo będzie miała koszmary, ale to jedno może się przydać.
- Co ono robi?
- No więc Rose ma pewne opory przed użyciem go, bo to czarna magia, ale jak powiedziałem jej, że przecież nie niszczy praktycznie żywych istot tylko jakieś piekielne wytwory klątwy to przyznała mi racje. Wolę nie znać historii wymyślenia tego zaklęcia – dodał Albus. – Chodzi w nim o to, że dajmy na to zabijasz głowę rodziny tym zaklęciem. Każdy w kim płynie krew seniora również zginie.
 Arthemis rozszerzyła oczy.
- To chore.
Al skinieniem przyznał jej rację.
- Ale jeżeli zintegrujemy zaklęcie z eliksirem i wrzucimy go do tego… no… kolebki – znalazł w końcu słowo Al. – Źródła, z którego się wywodzą, to przewidywalnie wszystkie potwory szlag trafi w tym samym momencie. Zaklęcie żarłoczności dodatkowo go wzmocni. Już połączyliśmy eliksir z zaklęciem, którym Rose robi wodoodporne ogniska. A poza tym w księdze był taki jeden eliksir, który się nazywał: wieczysty ogień. Więc na wszelki wypadek jego też dodałem.
- I nie wyleciałeś przy tym w powietrze? – zapytała Arthemis z zafascynowaniem. – Jesteś cholernym geniuszem, Al.
 Otrzepał z bluzy nieistniejący pyłek, mówiąc:
- Tak. Wiem.
- Teraz muszę tylko znaleźć to cholerne miejsce. Ono musi być gdzieś w górach! Muszą się chować w jakiejś jaskini, prawda?
 Al przyznał jej rację.
- Słuchaj, a nie uważasz, że powinniśmy iść z tym do dyrektora? – rzucił.
Arthemis spojrzała na niego przez ramię.
- A myślisz, że będą zadowoleni, że grzebaliście w czarnej magii?
- Rose mówi to samo… - mruknął.
- Wy już zrobiliście swoje – powiedziała. – Teraz moja kolej…


 Arthemis odwiedziła Hagrida w piątek i wyciągnęła od niego mapę całych okolic Hogwartu. Przyglądała jej się. Były tam góry, jezioro, las, leśne strumienie, wioska…wszystko. Idealna mapa do jej celów. Oglądała ją przy okazji, rozmawiając z Hagridem o centaurach.
- Radzą sobie, jakoś – powiedział. – Przez te całe wybuchy, które wymyślił Delco, ginie ich teraz więcej, bo te demony skupiły się na nich. Wybuchy! – prychnął. – Wszystkie naczynia mi pobiły! – Olbrzym westchnął, kręcąc głową. - Ale centaury odmawiają przybycia do zamku. Twierdzą, że las jest ich domem. Deveraux dostarcza im proszku Prometeusza, więc ich sytuacja nie jest taka do końca beznadziejna…
 Wychodząc z jego chatki, Arthemis pomyślała, że bardzo dobrze zrobili, przekonując Deverauxa, żeby zrezygnował z wybuchów.
 Teraz musiała tylko obmyślić, jak przyczepić zaczarowane guziki do potwora. A może nawet kilku.
 Rozwiązanie przyszło dość szybko. Wręcz błyskawicznie. Gdy weszła na dziedziniec zamkowy, zobaczyła, że Lorcan i Lysander Scamander, mają niesamowitą uciechę. Lepili małe kulki błota i wystrzeliwali je z procy prosto w swoje koleżanki. Mieli pech, bo ich matka już to zauważyła. Wybiegła z Sali wejściowej z różdżką w ręku i ogniem na twarzy.
 Wyrwała Lorcanowi procę. Zanim zdążyła zacząć na nich krzyczeć, Arthemis do niej podeszła, wskazując procę.
- Mogę pożyczyć? – zapytała.
- Co? Chciałam to skonfiskować… - powiedziała trochę nieprzytomnie, patrząc na zabawkę w rękach.
- Obiecuję, że więcej nie trafi w ich ręce – zapewniła ją Arthemis.
- Ach, więc… A po, co ci to? – zapytała podejrzliwie, jakby myślała, że Arthemis też ma zamiar rzucać w ludzi błotem.
- Znalazłam nowe zaklęcie na potwory. To mi pomoże je wypróbować… - wyjaśniła spokojnie.
- Ach, więc dobrze. Proszę bardzo – powiedziała, wręczając jej procę.
 W czasie gdy rozmawiały Lorcan i Lysander starali się czmychnąć. Byli już kilka metrów dalej. Jednak ich matka nie była tak głupia. Ściągnęła ich do siebie niewidzialną liną, tak, że wylądowali tyłkami w kałuży błota.
- Wybacz, ale teraz muszę się nimi zająć – wyspała do Arthemis.
- Dziękuję, pani profesor – odpowiedziała Arthemis, rzuciła złośliwe spojrzenie bliźniakom, którzy patrzyli na nią błagalnym wzrokiem.


 Arthemis spytała Forsythe’a czy może poćwiczyć u niego w klasie. Zgodził się, aczkolwiek niechętnie. Pewnie myślał, że chce wysadzić klasę. Nic z tych rzeczy.
 Stanęła naprzeciwko jednej z ławek i powiedziała sobie, że da radę to zrobić. Cóż transmutacja nie przebiegła dokładnie tak sobie zaplanowała, ale zamiast stolika, stał teraz przed nią dziwny rzeźbiony z drewna stwór, wielkości dziesięcioletniego chłopca. Wzrost był odpowiedni, więc Arthemis nie narzekała.
 Poodsuwała na bok wszystkie ławki i postawiła posąg pod jedną ścianą, a sama stanęła pod drugą. Wzięła procę i dużo nie zaczarowanych guzików, posmarowanych klejem. Najgorsze było to, że musiała mieć przy tym rękawice ze smoczej skóry, bo tylko do tego ten cholerny klej się nie lepił. Powiedział jej to Fred, opowiadając jej zabawną historię, w jaki sposób jego ojciec go stworzył. Rękawice utrudniały oczywiście strzelanie z procy.
 Ale była uparta. Brała po kolei guziki, naciągała procę i strzelała. Z tego wszystkiego nie zauważyła, że zostawiła drzwi otwarte, przechodziło tamtędy mnóstwo ludzi, patrząc na nią ze zdziwieniem. Nie przeszkadzało jej to, dopóki nie zajrzała przez nie Valentine.
 Przez dłuższą chwilę jej się przyglądała.
- Czy ty masz procę? – zapytała ze zdziwieniem.
- Mhm – odparła, nakładając kolejny guzik.
- Odbiło ci?
- Trochę…
- Próbujesz znaleźć sobie jakieś zajęcie, żeby zapomnieć o Jamesie?
Proca wypadła z hukiem z rąk Arthemis.
Valentine zamknęła za sobą drzwi klasy, a Arthemis schyliła się po zabawkę.
- Przepraszam, jestem…
- Bezpośrednia – wpadła jej w słowo Arthemis, używając chłodnego tonu.
- Lubię cię – zaśmiała się Valentine. – Może dlatego, że… jesteś taka twarda.
Arthemis spojrzała na nią, unosząc brew.
- Chciałabyś czegoś?
Valentine usiadła na jednej z ławek.
- Tęsknisz za nim? – zapytała.
Arthemis przełknęła ślinę i wycelowała w posążek, nie odpowiadając.
- Czyli tęsknisz – odpowiedziała sobie Valentine.
- Przyszłaś mnie dręczyć, żeby zapomnieć o tym, że ty tęsknisz za Fredem? – rzuciła Arthemis w odwecie.
 Valentine przez chwilę się w nią wpatrywała.
- Masz rację.
Arthemis zdała sobie sprawę, że jest jedyną osobą, która wie, o Fredzie i Valentine. Valentine była w tym wszystkim sama. Ona, Arthemis, miała przynajmniej przy sobie przyjaciół. Westchnęła, zdjęła rękawice i usiadła obok niej na ławce.
- Rozumiem i nie rozumiem czemu to zrobiłaś – westchnęła.
- Zaczęło mi zależeć – odpowiedziała Valentine, wpatrując się w swoje ręce.
- To źle?
- Dla mnie tak. Nie chciałam się od niego uzależnić. I nie chciałam, żeby on zaczął się zachowywać, jakbym nie umiała nic zrobić… Chroniłby mnie, jak moi bracia. Jakbym nie miała własnego rozumu…
- Uważasz, że potrzeba ochrony kogoś, jest zła? Ja też byłam chroniona przez całe życie – powiedziała po chwili Arthemis. – Do tego stopnia, że nie pozwolono mi chodzić do szkoły.
- Ale nikt nigdy nie uważał cię za zbyt słabą, żeby czemuś podołać…
- To, że ktoś cię chroni, wynika z jego własnej potrzeby, a nie z tego, że nie uważa, cię za zdolną do obrony.
- Arthemis, znasz Freda! – wybuchła w końcu. – Znudziłby się w końcu! Zmienia dziewczyny jak rękawiczki! Dopóki to była zabawa, to w porządku!
- Myślę, że nie masz racji – odparła spokojnie. – Nie chciał, żeby ktoś się dowiedział. Nie powiedział nawet… - zamilkła.
- Na Merlina, nie możesz wymawiać jego imienia? – zdziwiła się Valentine.
- Mogę – powiedziała szybko. Zbyt szybko.
- Dręczę cię, a ty masz własne problemy – westchnęła Valentine, nie drążąc tematu. – Nie wiem, czy nie złamałabym swojego postanowienia, ignorowania, gdyby Fred znalazł sobie jakąś lafiryndę…
- Anabelle jest w porządku – powiedziała Arthemis, zeskakując ze stolika. – Pasuje do niego.
- Mówisz sobie tak, żeby nie płakać? - zapytała Valentine.
- Bierze od niej to, czego ja nie byłam gotowa mu dać – odpowiedziała, gdy już była pewna, że głos jej nie zadrży.
- To, że nie byłaś gotowa, nie znaczy, że nie byłabyś.
Arthemis zdawała sobie sprawę, z tego co jej Valentine chce powiedzieć. Nie chciała o tym myśleć.
- Wydaje mi się, czy rozmawialiśmy o tobie? – rzuciła, zakładając ponownie rękawice.
- Ja przetrwam! – odpowiedziała z rozmachem Valentine, również schodząc z ławki.
- Owszem. Przetrwasz ten rok – przyznała jej racje Arthemis i wycelowała procą w posąg imitujący stwora. – Fred wyjdzie ze szkoły… Przetrwasz następny rok. A potem się zapytasz… jaki w tym sens? – guzik wystrzelił z procy i przykleił się idealnie w środku czoła potwora.
 Valentine przez bardzo długi czas milczała.
- Masz ten etap za sobą? -  zapytała w końcu.
- Tak.
Kolejny guzik wstrzelił się w potwora.

 Rozmowa z Valentine wprawiła ją w depresyjny nastrój, więc Arthemis chcąc się go szybko pozbyć, krążyła szybkim krokiem od godziny po zamku. Była w sowiarni i na wieży astronomicznej. W końcu nogi zaprowadziły ją do miejsc, w którym dawno nie była. Bardzo dawno. Do sali muzycznej na szóstym piętrze.
 Otworzyła ją. To miejsce sprawiało, że coś ściskało ją w gardle, ale dzielnie przeszła dalej. Usiadła przy fortepianie. Przyłożyła palce do klawiatury i zaraz je stamtąd zabrała, żeby włożyć je sobie we włosy. Czemu nie mogła tu grać? W domu przecież jej wychodziło.
 Nagle błyskawica rozświetliła pochmurne wieczorne niebo, a o szyby uderzyły wielkie krople deszczu. Rozpadało się na dobre. Nic innego nie było słychać.
 Arthemis spojrzała na klawisze. Przypomniała sobie coś. Jej matka grała tamtą melodię tylko raz. Ale ona pamiętała ją tak wyraźnie, jakby usłyszała ją wczoraj. Brzmiała jakby sam smutek ją napisał. Jeżeli mogła coś teraz grać. To tylko to.
 Nacisnęła pierwszy klawisz.

 James po kolacji właśnie wchodził z Anabelle na szóste piętro, zastanawiając się jak po zaledwie miesiącu może mieć jej tak mało do powiedzenia. Anabelle zatrzymała się niespodziewanie i zmarszczyła brwi.
- Co jest? – zapytał James.
- Słyszysz?
James dopiero teraz wśród ciszy, usłyszał muzykę. Delikatne nuty, które niosły jakiś smutek i żal i wpływały dziwnie na jego umysł i serce. Spojrzał na korytarz. Wiedział kto to…
- Jakie to smutne – szepnęła Anabelle. – Ciekawe skąd się to bierze…
- Nie ważne – powiedział James i poszedł w górę schodów, wkładając ręce do kieszeni. Nie chciał słuchać tej muzyki. To było takie smutne, że aż coś się w nim ściskało. – Pewnie jakiś nowy duch… - rzucił mimochodem. – Zawsze mają jakieś dziwne zwyczaje…
- Nie chcesz tego sprawdzić? – zdziwiła się.
- Nie – odpowiedział natychmiast, a widząc jej zaskoczona minę, uśmiechnął się z przymusem i powiedział –Mamy lepsze rzeczy do robienia…
 Odpowiedziała mu uśmiechem i uwierzyła w to od razu.

 James wiedział skąd się brała ta muzyka. I nie chciał się tym z nikim dzielić. To było… ich. Pomyślał o tym i poczuł jednocześnie wyrzuty sumienia z powody dziewczyny idącej obok niego i złość na dziewczynę, która teraz powinna koło niego iść. Kiedy to minie – zastanawiał się sfrustrowany. Kiedy będzie mógł normalnie na nią spojrzeć nie czując tej tępej wściekłości i głuchego żalu? Czy to w ogóle minie?

3 komentarze:

  1. Albus i Rose to para geniuszy i nic nie bedzie w stanie zmienic mojego zdania 😂

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    o ja fantastyczny rozdział, jest trzecia w nocy, a ja się chichram jak opętana (czytam akurat wtedy - na komrntarz to musiałam poczekać) z wyglądu Albusa i tego jak ten eliksir zadziałał, dobrze że to był pierwszak, a nie nauczyciel...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    fantastyczny rozdział, ten eliksir zadziałał cudownie, dobrze że to był pierwszak, a nie nauczyciel... ;)
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń