środa, 24 stycznia 2018

Niespodziewana wizyta (Rok V, Rozdział 12)

 Po siedmiu dniach bez żadnej wiadomości, Arthemis i James trochę się odprężyli. Ostatnia kwarta dobiegła końca, a oni znowu mogli się swobodnie poruszać po dziedzińcu. Mogli również zacząć następne przygotowania i treningi i biorąc to pod uwagę, poszli jak co czwartek do klas na trzecim piętrze, gdzie nauczyciele prowadzili szkolenia. Zamrugali widząc pokaźną grupę uczniów, w których byli też Albus, Fred, Rose, Molly i Valentine.
 Podszedł do nich Kirk Robston z kilkoma kolegami.
 Z jakiegoś powodu James się najeżył, więc Arthemis kopnęła go w kostkę.
- Może wy wiecie, co się dzieje? – zapytał.
- Nie – odpowiedziała zdziwiona Arthemis. – A co się dzieję?
- No, nauczyciele powiedzieli, że zaraz nam wszystko wyjaśnią, ale dzisiaj zajęć nie będzie…
- Co? – James zmarszczył brwi.
- My też nie wiemy co się dzieję.
- Ja podejrzewam – mruknęła Rose, podchodząc do nich. – Ministerstwo…
- Miałaś wiadomości od ciotki Hermiony? – zapytał James.
- Nie. Czemu miałabym mieć? – burknęła Rose. – To wy łamiecie regulamin… Ale dużo nie trzeba, żeby się domyślić, że Deveraux zawiadomił Ministra Magii o tym, co się dzieję. W sumie się dziwię, że dopiero teraz…
- Super – mruknął niezadowolony James. – Po prostu super. Zamknął nas tu na cztery spusty uważając, za nierozgarnięte dzieciaki…
Arthemis założyła ręce na piersi.
 Otworzyły się drzwi do jednej z klas i wszyscy chcieli się tam dostać. Arthemis z resztą weszli jako ostatni. Nie dlatego, że nie chcieli się pchać, ale chcieli być jak najbliżej wyjścia, żeby zamanifestować swój sprzeciw. To zawsze odnosiło jakiś skutek.
 Forsythe siedział na krześle przy oknie, Neville stał oparty o ścianę za biurkiem, a przed nimi stała profesor Alexander.
- Nie wiemy jak wam to powiedzieć… - westchnęła zadziwiając wszystkich. – Po tym wszystkim co zrobiliście, na co się odważyliście i jak nam pomogliście… nakazano nam zaprzestać wszelkich działań, umożliwiających uczniom, branie udziału w obronie Hogwartu…
 Podniosły się oburzone krzyki. Niektórzy otwarcie wrzeszczeli.
- Od teraz ochroną zamku zajmować się będą urzędnicy Ministerstwa Magii.
- Aurorzy? – zapytał ktoś w tłumie.
- Nie wiadomo, czy biuro aurorów weźmie w tym udział. Na razie zajmą się tym oddziały magicznej policji.
 Arthemis prychnęła.
- Że niby znają się na tym lepiej niż my? – mruknęła cicho.
- Nic nie możemy na to poradzić. Taka była decyzja dyrektora… - dodała Alexander.
Obrażeni i wściekli uczniowie wyszli z klasy. Na końcu zostali tylko James, Arthemis, Fred, Albus, Lucas i Rose. Reszta zatrzymała się i zaglądała przez drzwi, ciekawa co zrobią.
- Oni sobie nie poradzą – powiedział Fred, patrząc na Forsythe’a. – Nie mogą wysłać dostatecznej ilości ludzi do obrony całego zamku… nie mówiąc już o tym, że muszą jeszcze zabezpieczyć wioskę.
- Jest to poza naszą jurysdykcją – powiedziała Alexander, ale jej ton mówił, że się z nim zgadza.
- Dyrektor nakazał wszystkim uczniom powrócić na święta do domu – dodał profesor Longbottom. – Więc następnej kwarty wszyscy uczniowie będą bezpieczni…
- Tylko kto obroni zamek? – rzucił Albus, kręcąc z niedowierzaniem głową.
- Ministerstwo Magii zapewniło, że nie będzie z tym problemu.
- Jasne – prychnął James i ruszył do wyjścia. – Może to dobrze… Koniec z nauką. Po świętach tej szkoły już nie będzie…
- No, bez przesady – krzyknęła za nim Rose i też wyszła.
- Mimo wszystko powinniście być przygotowani – rzucił cicho profesor Forsythe, nadal zapatrzony w okno, gdy Arthemis była już przy drzwiach.
- Będziemy – zapewniła, wywołując szeroki uśmiech Neville’a.
- Nie mogę się doczekać stycznia – wyznał Longbottom, gdy za Gryfonami zamknęły się drzwi.
- Neville, jesteś jak dziecko – westchnęła Morgana Alexander.                                       



 Jednak w końcu doczekali się nieuniknionego. Tydzień po wizycie u dyrektora James dostał list. Bardzo krótki i rzeczowy.
 
 Hogsmead, w tę sobotę. Droga wylotowa. O 11. Weź ze sobą całą tę bandę. Arthemis też!
                                                                                        Tata

 Opadły mu ramiona, gdy podał list Albusowi.
- Hogsmead? – zdziwił się Albus. – Niby, że mamy skorzystać z tuneli?
- To chyba nie będzie konieczne… - powiedziała Rose, podchodząc do niech z ogłoszeniem o wypadzie do Hogsmead.
- Dobrze o tym wiedzieli – mruknął do siebie James.
- Czemu macie takie ponure miny? – zapytała Arthemis.
- Przyszedł list – wyjaśnił krótko James.
- Ooo! A ja nadal nic nie dostałam…
- Nie ciesz się za bardzo – powiedział James i palcem pokazał jej, jej imię na liście.
- Co?! Ale czemu? – zapytała. Wyglądała jakby zaraz miała się rozpłakać.
- Nie histeryzuj. Nie będzie tak źle – pocieszyła ją Lily.
- Ale ja się boję twojego ojca! – oznajmiła niespodziewanie.
- Co? – zdziwił się Albus.
- Oj, to dlatego, że mam wrażenie, że myśli, że to moja wina…
James wybuchnął histerycznym śmiechem.
- Więc możesz się przestać martwić, bo według niego wszystko zawsze jest moją winą…
- Obydwoje się uspokójcie – powiedział Albus. – Nie napisał, że matka z nim przyjeżdża, więc nie ma się czego bać.


 Było się czego bać.
Wchodząc bowiem w sobotni ranek na główną drogę do Hogsmead, nie ujrzeli tylko Harry’ego Pottera.
 Obok niego stali Hermiona Weasley i Tristan North.
- Tata? – jęknęła Arthemis.
- Mama? – wyszeptała Rose nagle blednąc.
- Ha ha – mruknął ponuro James.
Cała trójka rodziców miała tajemnicze, groźne miny. Było źle. Nie odezwali się do nich, tylko poprowadzili ich jak skazańców, aż do końcu ulicy.
 Wyprowadzali ich z wioski, żeby nie mieć świadków?, zastanawiała się Arthemis.
 Zamarznięta ziemia trzeszczała im pod nogami. W sumie całej ich paczki, rozluźniony wydawał się tylko Albus (no bo przecież on nie zrobił nic złego), Lily (bo była córeczką tatusia) i Fred (dla którego ochrzany były codziennością). Arthemis wierciła wzrokiem dziurę w plecach swojego ojca. Jak mógł ją tak zaskoczyć? I czemu ta trójka zawiązała jakiś milczący front przeciwko nim? Niespokojnie poruszyła palcami. Z ojcem to jeszcze mogła się pokłócić, ale z resztą? Westchnęła ciężko. W jej aurę wdarły się jakieś ciemne uczucia. Spojrzała na idącego obok niej Jamesa. Miał naprawdę ponurą minę. Widziała już go wściekłego. Ale jeszcze nigdy nie wyglądał tak ponuro. Jakby walczył z poczuciem beznadziei…  
„Więc możesz się przestać martwić, bo według niego wszystko zawsze jest moją winą…”, przypomniała sobie wyraźnie jego słowa. Spod zmrużonych powiek spojrzała na plecy pana Pottera. On naprawdę tak myślał?
 Gdy podeszli na skraj lasu, tak, że już niemal nie widzieli wioski, za to mieli doskonały widok na Wrzeszczącą Chatę dorośli się zatrzymali. Odwrócili się do nich.
 James zacisnął pięści w dłonie i wyszedł na przód. Stanął przed ojcem z wyzywającą miną.
- Słucham…
Harry zamrugał zdziwiony widząc mroczny wyraz twarzy syna. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, gdy praktycznie znikąd pojawiła się Arthemis, stając przed Jamesem, jakby chciała go chronić. Z zawziętym wyrazem twarzy spojrzała panu Potterowi odważnie w oczy.
- Nie – powiedziała gwałtownie. – Najpierw posłuchajcie!
Jej ojciec wytrzeszczył oczy, a pani Weasley cicho zachichotała, obserwując uważnie jej zachowanie.
- Arthemis – powiedział cicho James, kładąc jej uspokajająco rękę na ramieniu.
- Nie! – powtórzyła. – Nie zrobiliśmy nic złego! Zaryzykowaliśmy i nam się udało. Nie macie prawa nam mówić, że postąpiliśmy źle, skoro sami zrobilibyście dokładnie to samo! Jak myślicie, czemu to robimy? Bo was obserwowaliśmy! Czego od nas chcecie, skoro sami nas tak wychowywaliście? Nie oczekujcie od nas, że będziemy uciekać, kiedy trzeba walczyć! Dyrektor może sobie mówić, co chce, ale on też wie, że to my mamy rację. Gdybyśmy tego nie zrobili, byłoby więcej rannych! Może i naraziliśmy swoje życia, ale niebezpieczeństwo było wykalkulowane! Nie zrobilibyśmy nic, czego pewnikiem byłaby śmierć! Jesteśmy dobrzy w tym, co robimy i nie będziemy za to przepraszać! – skończyła i wzięła głęboki oddech.
 Harry Potter wpatrywał się w nią z otwartymi ustami. Pani Weasley nieoczekiwanie położyła mu rękę na ramieniu i z chichotem, powiedziała:
- Chyba zaniemówiłeś, Harry…
- Arthemis – westchnął Tristan North, przecierając dłonią twarz.
Arthemis uparcie założył ręce na piersi.
- Przydałby się nam w Ministerstwie taki rzecznik prasowy jak ty – powiedziała Hermiona, kładąc Arthemis rękę na ramieniu. – Czasami dziennikarze po prostu zjadają biednego Josajasha na deser… Są nieznośni…
 Arthemis wytrzeszczyła oczy ze zdziwieniem po tych słowach.
- Twój mąż jest dziennikarzem – wytknął jej Harry.
- A co ja przed chwilą powiedziałam? – odparła Hermiona.
- Boże, co za nieznośne dziecko – westchnął Tristan.
Arthemis zmrużyła oczy.
- Myślałam, że jej się włosy ze złości zapalą – zachichotała Hermiona.
- To nie jest zabawne – powiedziała twardo Arthemis.
Pan Potter uśmiechnął się do niej łagodnie.
- Nie byłoby zabawne, gdybyśmy naprawdę byli na was wściekli – powiedział, spoglądając rozbawionym wzrokiem w oczy zaskoczonego Jamesa. – Jednakże, – dodał groźnym tonem, - jest kilka rzeczy, które mnie zdenerwowały… Ty! – rzucił wskazując palcem swobodnie opierającego się o ogrodzenie Albusa, który był pewien, że włos mu z głowy nie spadnie. Gwałtownie podskoczył i spojrzał na ojca zdezorientowany. – Żadnej wiadomości na temat tego, co się dzieje! Ani jednej od początku roku!
- Myślałem, że Rose wam napisała! – krzyknął Albus obronnym tonem, myśląc gorączkowo, jak to się mogło obrócić przeciw niemu.
 W tym momencie Hermiona rzuciła nieprzychylne, chłodne spojrzenie córce. Rose spłonęła rumieńcem i jąkając się, wykrztusiła:
- Bo… było… tyle… Zamieszanie i…
A w końcu jednocześnie z Albusem, wskazała palcem Arthemis i Jamesa, krzycząc:
- To ich wina!!
Arthemis i James jednocześnie założyli ręce na piersi i jednomyślnie powiedzieli obrażonym tonem:
- My wam nie broniliśmy!
Fred i Lily zaczęli się śmiać.
- Wy nie myślcie, że was to nie dotyczy! – uciął ich wesołość Harry. Potem dotknął palcami skroni i mruknął do siebie: zaczyna mnie boleć głowa.
- Skoro nie jesteście wściekli, to po co nas aż tak daleko wyprowadziliście? – zapytała podejrzliwym tonem Arthemis.
- A co myślałaś, że chcemy ukryć zwłoki? – zapytał znużonym tonem jej ojciec.
- Przeszło mi to przez myśl – wyznała, marszcząc brwi.
Pan Potter ryknął śmiechem i położył jej delikatnie rękę na głowie, mówiąc wesoło:
- Jesteś obłędna. Musicie mieć z nią niezły ubaw w szkole – dodał patrząc na swoje dzieci.
- Nie jest tak wesoło jak myślisz, wujku – uświadomił go Fred. – Ona nosi przy sobie noże…
- Arthemis – mruknął groźnie jej ojciec.
Arthemis uciekła szybko wzrokiem, którym po chwili zmroziła Freda.
- Te noże są przydatne w walce – powiedział szybko James, chcąc chociaż trochę pomóc Arthemis.
- Więc też ich używałeś? – zapytał zaskoczony Harry. Potem spojrzał na Lily z ulgą, mówiąc, - dzięki Bogu, chociaż ty jesteś grzeczna, kochanie…
- Zmieniłbyś zdanie, tato, gdybyś widział jak lata nad zgrają potworów na twojej miotle… - powiedział Albus.
Harry zmrużył groźnie oczy.
- Co?
- To był tylko raz, tatusiu – powiedziała szybko Lily, a potem czerwona ze złości odwróciła się w kierunku Albusa. – Zabiję cię, idioto!
- Jak wszyscy to wszyscy – burknął Albus, nie mogąc uwierzyć, że jemu też się dostało.
- Zamknijcie się! – rzucił w ich kierunku James. Spojrzał na ojca i ciotkę. – Więc po, co chcieliście się z nami spotkać, jeżeli nie chodzi o list dyrektora?
- Owszem dostałem list od dyrektora – przyznał Harry. – Ale dostałem też drugi… złapałem Tristana, zanim wyruszył do zamku, a przy okazji Hermiona dowiedziała się co nie co na posiedzeniu Rady Szkoły.
- Drugi list? – zdziwił się James.
- Tak – Harry sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął wygnieciony pergamin. Poprawił okulary na nosi i przeczytał: - „ Harry, widziałem już wiele, ale to jak oni walczyli było niesamowite. Otoczeni przez demony ani na chwilę nie stracili ze sobą kontaktu. Nie mogło im się nic stać. Żadne z nich nie pozwoliłoby by coś się stało drugiemu. Więc możesz być spokojny, bo nie widzę żadnego niebezpieczeństwa, dopóki ta dwójka dogaduje się ze sobą…”.
Pan Potter złożył pergamin.
- Tak Neville zakończył list. Nie będę wam czytał całości, bo jest tam o wiele więcej. O wiele więcej niż napisał nam dyrektor. Na temat każdego z waszej siódemki. No, może szóstki, bo o Lily nie wiedziałem… Jest tam opisane wszystko. Łącznie z tym, że to wy zabezpieczyliście szkołę za pierwszym razem. Więc mówię wam, że jedyne za co możemy być wściekli to, to, że nie powiedzieliście nam osobiście…
- Natłok spraw – burknęła Arthemis. – Po prostu zapomniało nam się…
- Jesteśmy tu, bo chcemy ustalić z wami, co się będzie dalej działo – powiedziała Hermiona. – Dlatego woleliśmy, żeby nikt z wioski nie zauważył, że zbyt długo z wami gadamy. Jesteście jakby to powiedzieć na widelcu…
- Czemu my? – zapytała Rose.
- No, dyrektor chyba chciał was chronić, więc Ministerstwo jeszcze was nie obserwuje. Ale jak zrobicie coś głupiego to zacznie – oznajmił Harry.
- Sami pracujecie w ministerstwie – wytknął im James. – Nie możecie coś z tym zrobić?
- Na razie nie – powiedział Harry. – Minister jeszcze nie włączył żadnego z naszych biur do tego zadania, uważając, że jest to niepotrzebne. Jeszcze do końca nie znamy sytuacji…
- My znamy, więc czemu nie chcecie naszej pomocy – zapytała Arthemis.
- Według prawa jesteście nadal dziećmi i to niepełnoletnimi, więc to oczywiste, że nikt nie będzie was narażał – powiedziała łagodnie Hermiona.
- Bzdura – burknęła Arthemis.
- Teraz posłuchajcie, wszyscy wracacie do domu na święta, jasne? – rzucił Harry. – Żadnego kombinowania. Jeżeli magiczna policja sobie nie poradzi, wtedy włączą w to aurorów, więc dopiero potem zobaczymy, co się da zrobić.
- To idiotyzm. Nawet jeżeli w grudniu obronią zamek, to w styczniu będzie ich dwa razy więcej – powiedział James.
- Ilu ludzi wysłali? – zapytała Arthemis.
- Na razie dwudziestu do obrony wioski i zamku oraz kilku, którzy mają poszukać rozwiązania…
- Dwudziestu?! – zapytał z niedowierzaniem James. – Tyle osób broniło jednej strony zamku!
- Tym razem zamek będzie pusty, ale w styczniu, może dojść do masakry! – przyznał Fred, podchodząc bliżej.
- Dlatego macie się mieć na baczności – powiedział cicho Tristan. – Jeżeli przedrą się do zamku jesteście linią obrony. Wyrzucenie was ze szkoły należy do decyzji Deverauxa, więc nie sądzę, żeby coś wam się tak naprawdę stało.
- Zobaczymy jak będzie wyglądała sytuacja w grudniu – dodała Hermiona. – Na razie praktycznie nie mamy jeszcze żadnych danych, a nie jest to jedyna sprawa, którą ministerstwo się zajmuję.
- Więc trzeba było nas zostawić w spokoju – powiedziała Arthemis. – Poradzilibyśmy sobie. Już tyle udało nam się dowiedzieć…
- Nie możecie poradzić sobie ze wszystkim – zganiła ją łagodnie Hermiona.
- Jeżeli sytuacja naprawdę będzie zła, pogadamy z Kingsleyem i coś wymyślimy – powiedział Harry. – Na razie macie zostawić tę sprawę w spokoju, zrozumiano? Nie wychylajcie się i przeczekajcie…
- Skąd pomysł, że my… - zaczął James.
- O waszej bezczelności też się trochę naczytałem – przerwał mu Harry.
James stwierdził, że nie ma co drążyć tematu.
- Będziemy was informować, jeżeli coś się wyjaśni - obiecała Hermiona. – W końcu to wasza szkoła…
- Ja się natomiast dowiem, czego mogę, jak to coś pokonać – powiedział Tristan. – Jestem pewien, że gdzieś były podobne przypadki…
- Możecie iść – powiedział Harry. – Bawcie się dobrze w Hogsmead. I nie ryzykujcie niepotrzebnie! James, zostań jeszcze chwilę.
- Ty Arthemis też – dodał Tristan i odszedł na bok z idącą za nim, przygarbioną Arthemis.
Lily pomachała ojcu wesoło, po czym pobiegła w stronę wioski. Fred, Rose, Lucas i Albus oglądali się ciekawie za siebie, ciekawie co rodzice, powiedzą pozostałej dwójce.
 Hermiona odeszła kawałek dalej, żeby im nie przeszkadzać.
 James wpatrywał się w ziemię.
- Naprawdę jestem taki niesprawiedliwy? – zapytał cicho Harry.
- Nie – odparł z wahaniem James. – Tylko, że…
- Zawsze pada na ciebie?
- Tak.
- Bo robisz najwięcej rzeczy, które przyprawiają mnie o zawał – wytknął mu Harry. – Ale to nie znaczy, że kiedyś mnie zawiodłeś…
- Czyżby? – prychnął James.
- Oczywiście. Zawsze robisz to, co uważasz za słuszne. Gdyby pomyślę, co mogło ci się stać to owszem przeraża mnie to, ale wiem, że inaczej byś nie potrafił… Pakujesz się w kłopoty, ale zawsze w imię czegoś dobrego. Więc nie, nigdy mnie nie zawiodłeś. I dobrze wiesz, że krzyczę na ciebie, żebyś nie czuł się zbyt bezkarny – dodał rozbawiony, dając mu prztyczka w nos, jak wtedy gdy miał cztery lata.
 James spojrzał na niego rozeźlonym wzrokiem, masując nos, ale poczuł ulgę.
- Poza tym będę się mniej teraz martwił – dodał Harry, patrząc na kłócących się Arthemis i Tristana. – Wiedząc, że ona jest z tobą… - I że ty będziesz rozważniejszy, wiedząc, że coś może jej się stać, dodał w myślach.
- Że niby sam sobie nie poradzę? – prychnął James.
- Przekręcasz kota ogonem – wytknął mu Harry.
- To ona ma szczęście, że jej pilnuję – powiedział przemądrzale.
- Taaa… to z twojej strony wielkie poświęcenie – mruknął ironicznie Harry, patrząc mu drwiąco w oczy.
- To nie tak… to… bo ona… przecież… - James zaczął się jąkać.
- Po prostu jej nie zgub – przerwał mu Harry, klepiąc go po ramieniu. Arthemis szła w ich stronę z zadartym nosem. Jej ojciec patrzył na nią zmrużonymi oczami, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Do zobaczenia na King’s Cross – powiedział głośno Harry, a Arthemis mu pomachała wesoło. James pożegnał się z ciotką i dogonił ją szybko.
- Dostałaś ochrzan? – usłyszeli jeszcze, jak zapytał rozbawiony.
- Giń!! – odparła ostro Arthemis i popchnęła go.
James się zachwiał, a potem zaczął się śmiać. Jeszcze przez jakiś czas słyszeli ich kłótnie.
Harry i Hermiona patrzyli na to z rozbawieniem.
- Nie wierzyłem, w to, co o niej pisał Neville, dopóki nie stanęła przed nim i nie zaczęła na mnie krzyczeć, jakby myślała, że odgryzę mu głowę – Harry pokręcił głową.
- To było słodkie – przyznała Hermiona.
- Zawsze myślałem, że James traktuje dziewczyny jak, jakiś rodzaj rozrywki…
- Myślę, że z nią mu się po prostu nie udało – odparła Hermiona.
- Ta dziewczyna – mruknął ponuro Tristan, podchodząc do nich, - nie wiem, w kogo się wrodziła. Mam nadzieję, że wasze dzieciaki jej przypilnują…
- Nie liczyłabym na to – zaśmiała się Hermiona.
- Poradzą sobie – powiedział pewnie Harry. – To, co? Skoczymy do Trzech Mioteł?
Pokiwali głowami i aportowali się.



 Wszyscy już wrócili do zamku, bo zbliżała się pora obiadu, gdy Fred jeszcze penetrował różne zakamarki sklepu Zonka, w poszukiwaniu, czegoś niezwykłego. Nic specjalnego nie znalazł. Jego ojciec był jednak najlepszy w wymyślaniu nowych gadżetów… Hmm, może i było to szpiegowanie, ale co z tego? Zonk jeszcze nie wpadł na zmieniające włosy tiary. Prototyp, którym James poczęstował Arthemis, wypadł świetnie. Był to szczęśliwy zbieg okoliczności, bo sam go do tego namówił, nie mówiąc, że konsekwencje nie są do końca sprawdzone. Gdyby coś nie wyszło, to jemu Arthemis powyrywałaby wszystkie kończyny.
 Wyszedł jednak ze sklepu ze sztucznymi ogniami i kilkoma innymi przydatnymi rzeczami. Pierwsze dni grudnia przyniosły ze sobą mdłe, coraz bardziej chylące się nad horyzontem słońce. Fred poprawił kurtkę i odwrócił się w stronę szkoły. Wtedy spostrzegł, że niedaleko drzwi od sklepy o ścianę budynku opiera się, jakaś postać.
Zmarszczył brwi i podszedł bliżej. Valentine podniosła na niego wzrok.
- Dawno się nie widzieliśmy… - rzucił spokojnie Fred.
 Nie zarumieniła się tak jak przypuszczał. A wiedział z pewnością, że przypomniała sobie dokładnie ich ostatnie spotkanie.
- Czy znowu chcesz wyciągnąć ode mnie jakieś informacje? – spytał chłodno.
- Nie. Chociaż nie mam nic przeciwko, żebyś mi powiedział…
- Czyli tak po prostu sobie tu stoisz?                           
- Nie. Czekałam na ciebie…
Fred uniósł brew.
- Przecież praktycznie codziennie mijamy się w szkole… Masz jakiś ciemny interes? Czy po prostu nie chcesz, żeby ktoś zobaczył jak ze mną rozmawiasz? – zapytał ironicznie.
- Masz rację, nie chcę, żeby ktoś nas zobaczył… - powiedziała Valentine, a Fred poczuł gorzki smak w ustach. Nie był aż takim draniem, że musiała się bać o to, co inni pomyślą, gdy zobaczą ją z nim…
- Cóż, więc mów co masz do powiedzenia i zmykaj zanim ktoś będzie tędy przechodził – poradził jej chłodno.
- Nie przyszłam tu rozmawiać… - powiedziała i zanim zdążył zrozumieć, co zamierza zrobić, zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła ustami do jego ust.
 Fred wypuścił z rąk reklamówkę z zakupami od Zonka, jednak pierwszy szok błyskawicznie mu minął i już po chwili objął ją mocno i przyciągnął do siebie. Przejął nad nią całkowitą kontrolę, a jej to widoczni nie przeszkadzało, bo drżąco przymknęła powieki. Gdy w końcu z westchnieniem ich usta się rozłączyły, Valentine oparła czoło na jego piersi.
- A jednak ci się podobało – mruknął Fred.
- Jesteś kretynem – powiedziała Valentine. – Ale świetnie całujesz… A poza tym ja nie jestem jedną z tych idiotek, które wzięłyby to na poważnie.
- Jednym słowem, chcesz się po prostu trochę zabawić – zaśmiał się cicho Fred.
- Można tak powiedzieć…
- Kto by pomyślał, że masz tyle za uszami…
- Dopóki to jest tylko zabawa, jest ok. Żadne z nas nie oczekuje, czego innego, ale czemu mielibyśmy rezygnować z przyjemności.
- Widzę, że wyznajesz moją filozofię życiową – powiedział Fred, zsuwając rękę poniżej jej pleców.
- Jednak nikt nie może się dowiedzieć – oznajmiła i odsunęła się od niego. – Zrobi się zamieszanie…
- A więc będziemy się kryć po kątach i spotykać po nocach? – Fred roześmiał się zachwycony. Któżby pomyślał, że przed świętami dostanie od losu taki prezent.
- Układ? – zapytała Valentine, wyciągając rękę. – Nikt się nie dowie, a gdy nas przestanie do bawić, rozejdziemy się bez żalu.
 Fred uścisnął jej rękę, jednocześnie przyciągając ją do siebie i mówiąc:
- Wolę tak – i pocałował ją mocno.
Minęło jeszcze dużo czasu, zanim każde z nich powróciło osobno do zamku.


Valentine spacerowała jeszcze po błoniach, przypominając sobie, że bardzo długo rozmyślała, zanim zdecydowała się doprowadzić do spotkania z Fredem. Wychowując się pod kuratelą trzech starszych braci, miała dość męskiej dominacji. Przysięgła sobie, że nigdy w życiu, żaden facet nie będzie nią rządził. Nie miała najmniejszego zamiaru wychodzić za mąż, co nie znaczyło, że nie lubiła chłopaków. Owszem lubiła. Nie przeszkadzało jej nawet kiedy byli blisko, dopóki nie zaczynali mówić jej co wolno, a czego nie wolno jej robić.
 Pocałunek Freda wywołał w niej dziwną tęsknotę i potrzebę zebrania jak najlepszych doświadczeń. Próbowała zbliżyć się do jakiegoś innego chłopaka, ale jakoś żaden nie wywołał u niej podobnej reakcji. Było miło, ale to wszystko.
 Fred sprawiał, że jej umysł robił się zamglony. A ponieważ lubił włóczyć się z dziewczynami, był idealny. Nie musiała się obawiać, że zakocha się w takim idiocie, albo, że co gorsza on zakocha się w niej… Mogła być do pewnego stopnia zimna, ale nie lubiła ranić innych. O Freda nie musiała się martwić.
 Do był po prostu układ. Dobry układ.



 Jakby nie było ostatnich miesięcy w szkole wszystko wróciło do normy. Poza kilkunastoma osobami, którym się to nie podobało, uczniowie odetchnęli z ulgą, że teraz obroną zamku zajmą się dorośli wykwalifikowani czarodzieje.
 Wykwalifikowani, prychnęła w myślach Arthemis. Jak można być wykwalifikowanym w czymś takim!? Przecież ci ludzie mają w większości styczność z jakimiś wypadkami, więc tak jak oni będą się musieli przygotować do walki. Nie mówiąc już o tym, że będą zbyt pewni siebie, myśląc, że skoro dzieci sobie poradziły, to im nie sprawi to trudności.
  Była nie w humorze nie tylko z powodu tego, że odcięli ich zupełnie od straży zamku. Jakby nie patrzeć nauczyciele znowu restrykcyjnie postanowili przygotować uczniów do SUMÓW. Nie wiadomo, czy przeżyjemy, a oni nam mówią o egzaminach! – pomyślała Arthemis.
Albus i Rose raczej nie potwierdzali jej sposoby myślenia. Rose uczyła się jeszcze gorliwiej, a Albus zagłębiał się w książkach z numerologii i starożytnych run, bo były to przedmioty, które szły mu najsłabiej. Ponieważ żadne z nich nie wydawało się  być zainteresowane na razie dalszym dochodzeniem na temat krwawych diabłów, Arthemis też się poddała i w myślach zrobiła analizę, tego czego powinna się uczyć.
 Chociaż wiedziała swoje, przecież nie mogła walczyć z całą szkołą, która uważała, że już nic się nie stanie…
 A więc tak: Historia magii – pestka, typowa pamięciówka, która nie sprawi jej trudności. Starożytne runy – może być kiepsko z wymową, ale przecież nie będzie się tego uczyć. Obrony przed czarną magią, praktycznie nie zaliczała do przedmiotów. Zaklęcia nie sprawiały jej trudności. Wiec wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały na to, że musi poćwiczyć praktyczną tramsutację, żeby zdać na Powyżej Oczekiwań i zmusić się do warzenia eliksirów, żeby w ogóle zaliczyć ten przedmiot.
 Albus chyba myślał tak samo, bo nie mając zajęcia, za punkt honoru wziął sobie dręczenie jej. Na lekcjach stał nad nią niczym jakiś cholerny terminator, uważnie obserwując każdy jej ruch. I co mu z tego przyszło? Tak ją to drażniło, że co chwilę robiła błędy. Amorencja zupełnie jej nie wyszła. Po co w ogóle robić eliksir miłosny?! Na co, to komu? Westchnęła. Nic nie mogła poradzić na to, że była beztalenciem…
 Jednak po nieudanej lekcji eliksirów, otrzymała nagrodę. Profesor Alexander stwierdziła, że są dość zaawansowaną klasą, więc mogą sobie pozwolić na wprowadzenie ćwiczeń związanych z używaniem zaklęć bez ich wymawiania. Był to pierwszy krok do nauczenia się używania niektórych zaklęć bez pomocy różdżki. Arthemis zapaliła się do tego pomysłu. Ożywanie niektórych zaklęć bez różdżki?! Przecież to by było coś!
 Oczywiście nie było to takie fajne jakby być mogła, gdyż zaczęli od tak banalnych zaklęć, jak: Lumos, czy Alohomora.
 Ale szczerze mówiąc proste to, to nie było. Arthemis udało się dopiero po godzinie. Rose poszło niewiele szybciej. Ale reszta osiągała żałośnie marne wyniki.
 Głupie „Lumos” tak ją wyczerpało, że nie wiedziała, jak sobie poradzi z bardziej zaawansowanymi rzeczami. Ale była zawzięta. Tak długo używała zaklęcia, aż stało się to po prostu u niej odruchem. Ale gdy przyszło nowe zaklęcie zabawa zaczynała się od nowa.
- Musicie być maksymalnie skupieni! – pouczyła ich profesor Alexander. – Jak chcecie to zrobić, mając burzę myśli w głowach! Musicie w myślach widzieć efekt! Niech wasze zaklęcie nie wychodzi z różdżki tylko z waszej głowy!
- Łatwo powiedzieć – mruknął Albus. – Tobie to chyba jest jeszcze gorzej, co? – rzucił do Arthemis.
 Arthemis wpatrywała się w zamek małej skrzyneczki, na której ćwiczyła zaklęcie otwierające. Można by pomyśleć, że powinna mieć z oczyszczeniem umysłu problem. Ale było na odwrót. W końcu uczyła się izolować myśli od czwartego roku życia. W tym miała wprawę. Pomyślała: Alohomora! A wieczko skrzynki, odskoczyło otworzone.
- O, już ci się udało! – krzyknęła zachwycona Rose. – Mnie też już prawie…
Albus spuścił głową. Jemu nadal nie wychodziło. Będąc w stanie maksymalnego skupienia, Arthemis wycelowała w pióro Rose i pomyślała: Accio!
 Pióro przyfrunęło jej do rąk.
 Rose zrobiła oburzoną minę.
- No to już jest nie fair! – powiedziała.
- Wszystkie prostsze zaklęcia będą mi wychodzić – Arthemis wzruszyła ramionami. – Nie dlatego, że jestem taka zdolna, ale dlatego, że lepiej umiem zablokować myśli. Dopóki Alexander o tym nie wspomniała, to mi nie wychodziło. Jak nauczycie się blokować myśli, to wam też będzie wychodzić. Z tym, że to nie jest takie proste…
- Jestem ciekawa, do jakiego stopnia możesz sobie używać tych zaklęć… - mruknęła Rose i ponownie zaczęła ćwiczyć na skrzynce.
- Pewnie dopóki są to zaklęcia z poziomu 3-4. Wyższe będą już trudniejsze – Arthemis przyjrzała jej się. Rose ze skupioną miną wpatrywała się w skrzynkę, jakby zamierzała ją otworzyć wzrokiem.
 Arthemis do niej podeszła i położyła jej rękę na głowie.
- Nie myśl tyle – poradziła jej cicho. – Nie myśl o tym, że mnie się już udało. Nie myśl o tym, żeby zrobić to jak najszybciej. W ogóle nie myśl.
- Ale przecież… - zaczęła Rose.
- Chcesz, żeby ci się udało? – zapytała ją poważnie Arthemis. Gdy Rose pokiwała głową, powiedziała cicho. – Trudno jest oczyścić myśli, bo to paradoks. Myślisz o tym, żeby nie myśleć… Dlatego gdy się pojedynkujesz wychodzi ci to odruchowo. Nie musisz wymówić zaklęcia, bo twój umysł przewidział już jego użycie. Działasz na odruchach. Czasami ci się po prostu udaje to zrobić. Ale my się uczymy, jak zrobić to za każdym razem. A to znaczy, że w pewnym momencie twój umysł sam będzie wiedział co zrobić, żeby zaklęcie się udało. Dlatego po godzinie wyszło ci zaklęcie świetlne. Bo twój mózg nauczył się jak to robić. Ale ty teraz za wszelką cenę chcesz to zrobić szybciej. Więc musisz pokazać swojej głowie, jak najłatwiej jest ci to zrobić. Wtedy za każdym razem powtarzana ścieżka zrobi się banalnie prosta…
- Skąd to wszystko nagle wiesz? – zapytał podejrzliwie Albus.
- Myślisz, że blokada mojego umysłu tak po prostu pojawiła się pewnego dnia? – odpowiedziała mu pytaniem. – Mam za sobą dziesięć lat blokowania cudzych myśli. Oczyszczenie umysłu, to umiejętność, która chroni mnie przed szaleństwem.
 Albus rozszerzył oczy w lekkim szoku.
- Do dwunastego roku życia moja blokada praktycznie nie istniała. Codziennie uczyłam się ją tworzyć na nowo. Wierz mi. Mam praktykę.
 Rose wpatrywała się w nią z zastanowieniem.
- No, to jak mam to zrobić? – zapytała po chwili.
 – Nie staraj się nie myśleć – poradziła jej Arthemis. – Po prostu nie myśl.
- Łatwo powiedzieć – burknęła Rose.
- No, w twoim wypadku to rzeczywiście może być problem – mruknęła do siebie Arthemis. Uśmiechnęła się w myślach, gdy coś jej się przypomniało. Więc spróbujemy drugiej metody. Machnęła protekcjonalnie ręką. – I tak ci się nie uda – powiedziała.
- ŻE, CO? – powiedziała oburzona Rose.
- Po prostu. W twoim przypadku to nie wykonalne. Myślenie jest nieodłączną częścią twojej natury – powiedziała współczującym tonem, jakby spisywała ją na straty.
- Ale poprzednie mi się udało!
- To jedno z łatwiejszych zaklęć – powiedziała Arthemis, jakby to się nie liczyło.
- Ale przecież muszę się tego nauczyć!
- Wielkie mi co – prychnęła Arthemis. – Nic ci się nie stanie, jak raz nie zaliczysz…
- Co?!! – Rose zrobiła się czerwona ze złości.
- Pogódź się z tym, że tym razem nie będziesz najlepsza…
- To, że tobie się udało nie znaczy, że…
- Rose przyzwyczaj się do myśli, że ci się to nie uda…
- Arthemis! – powiedział gniewnie Albus.
- Jeszcze… - Rose zaczęła się jąkać ze złości.
- Przecież nie musisz być we wszystkim tak dobra jak twoja matka – Arthemis wymierzyła ostatni cios.
 Rose straciła nad sobą panowanie, a z jej różdżki w kierunku Arthemis wystrzelił czerwony promień. W ostatniej chwili Arthemis go odbiła, ale i tak upadła na ziemię. Wstała, otrzepując się z kurzu, spojrzała na dyszącą ze złości Rose.
- Zaklęcie Riktusempra, poziom 3, użyte bez pomocy słów – powiedziała chłodno, po czym założyła ręce na piersi, a na jej ustach zakwitł wredny uśmiech. – Nie musisz dziękować – rzuciła.
- Ja… ja… - Rose zaczęła się jąkać, patrząc na swoją różdżkę, - po prostu…
- Zrobiłaś to odruchowo – podpowiedziała jej Arthemis. – Tak cię wkurzyłam, że nie pomyślałaś o tym, co chcesz zrobić.
- Ale…
- Znowu zaczynasz myśleć – mruknęła Arthemis i odwróciła ją twarzą do skrzynki. – Chcesz, żeby była otwarta. Znasz odpowiednie zaklęcie. Po prostu to zrób.
- Po prostu to zrób – mruknęła Rose zgryźliwie, machnęła różdżką, a wieko skrzynki z hukiem odleciało do tyłu. Rose wytrzeszczyła oczy. – Udało mi się!
 Arthemis zachichotała.
- Możesz starać się nauczyć swój umysł łagodnej ścieżki, ale trudno ci przestać myśleć, dopóki nie stracisz nad sobą panowania. Przypomniała mi się transmutacja – wyznała.
- Co? – zdziwił się Albus.
- W zeszłym roku, Rose tak się wkurzyła na Viciousa podczas lekcji, że jednym machnięciem różdżki transmutowała tamtego kolesia w prosiaka…
- Aaa, czyli specjalnie…
- Chyba znasz mnie na tyle, że wiesz, że nie myślę ani słowa z tego, co powiedziałam – powiedziała trochę obrażonym tonem Arthemis. Chyba nie myśleli, że jest taka podła, żeby powiedzieć to wszystko.
- Jesteś zbyt dobrą aktorką – mruknął Albus.
Arthemis wzruszyła ramionami.
- Że niby za każdym razem muszę się wkurzyć, żeby wyszło mi zaklęcie? – zapytała trochę przygnębiona Rose.
- Nie, po prostu musisz się nauczyć wprowadzać swój umysł w taki stan, jak przy gwałtownej wściekłości. Nie martw się. Gdy już poćwiczyć, będzie to dla ciebie banalnie proste…
 Profesor Alexander ogłosiła koniec zajęć, więc tłumnie ruszyli do Wielkiej Sali.
- Skąd wiesz, że to będzie takie proste? – zapytała Rose z ciekawością.
- Doświadczenie – odparła Arthemis krótko. – Kiedyś moja blokada była dziurawa jak sito. Nawet jeżeli bardzo się starałam to we śnie i tak wszystko do mnie wracało nie mówiąc już o tym, że nawiedzały mnie cudze koszmary. Co rano musiałam uczyć się ją budować od nowa, tak samo jak gdy została przerwana. A teraz w ogóle o tym nie myślę. Po prostu wstaje już przygotowana. Co więcej, myślę, że mój mózg pracuje podczas snu za mnie, bo wieki minęły, odkąd obudził mnie czyjś koszmar. Tak samo jak robi różne inne rzeczy bez mojej wiedzy, typu pilnowanie was gdy jesteście daleko, czy wiedza o tym, czy jesteście ranni. Moja podświadomość robi co chce – westchnęła.
 Rose obserwowała ją z niepokojącą intensywnością. Przystanęła. Arthemis i Albus odwrócili się zaskoczeni.
- Muszę zajrzeć do biblioteki – powiedziała szybko, pogrążona w myślach. – Zjem potem.
Wpatrywali się w jej plecy skonsternowani.
- Co jej się stało? – zapytała Arthemis, marszcząc brwi.
- To Rose – Albus wzruszył ramionami. – Pewnie poszła sprawdzić, czy może szybciej nauczyć się oczyszczać umysł z myśli…
Ruszyli w dalszą drogę.
- A na mnie masz jakiś sposób, z tym całym wypowiadaniem zaklęć? – zapytał Albus.
- Ćwicz – rzuciła Arthemis. – Nie jesteś tak skomplikowany jak Rose. Pozbycie się myśli, nie powinno ci sprawić trudności…
- Czuję się urażony… - mruknął Albus do siebie.
Arthemis parsknęła śmiechem.
- Mnie osobiście interesuje następny etap – powiedziała Arthemis. – Zaklęcia rzucane, bez różdżki.
- To bardzo trudne – zgasił jej zapał Albus. – Pewnie z dziesięć razy trudniejsze niż to, co teraz robimy…
- Ale skoro udaje mi się to, to tamto też powinno…
- Ale po co ci to?
- Żeby zapobiec takim sytuacją, jak ta z Flintem – odparła zaciskając palce w pięść. Nadal nie mogła tego przeżyć.
- Wątpię, żebyś mogła się tego tak po prostu nauczyć, jak wszystkiego innego – mruknął ponuro Albus. – To skomplikowana magia.
 Arthemis się z nim zgadzała. Potrzebowała trenera…


- Czyś ty oszalała? – zapytał ją profesor Forsythe. – Taką magią władają nieliczni czarodzieje…
- Tylko dwa zaklęcia – zajęczała Arthemis. – Tarczy i rozbrajające.
- I po co ci to? Przecież jesteś na tyle dobra w walce, że nie powinny być ci potrzebne…
- Ale mogę stracić różdżkę – przekonywała Arthemis. – Tylko te dwa. Proszę.
- Nie wiem, czy jestem w stanie cię tego nauczyć. To strasznie skomplikowane. Może Morgana…
- Przecież to nie są trudne zaklęcia! Radzę sobie z rzucaniem zaklęć bez słów. To też powinno mi się udać. To w końcu też jest obrona przed czarną magią.
- Na poziomie klasy siódmej i to tylko dla nielicznych uczniów – powiedział uparcie Forsythe.
- Przecież nic się nie stanie jak nauczę się tego trochę wcześniej – spojrzała na niego prosząco.
 Pokręcił głową.
- Ojciec by mnie nauczył, ale nie wolno mi używać czarów poza szkołą! – powiedziała wściekle.
Forsythe się zastanowił.
- Znając ciebie to i tak spróbujesz to zrobić. Więc chyba lepiej, żebym cię nadzorował. Jeszcze sobie coś zrobić…
- Dziękuję! – Arthemis wydawała się być naprawdę uszczęśliwiona.
- Ale tylko do świąt – zastrzegł Forsythe. – Po Nowym Roku zaczną się przygotowania do egzaminów.
- Dobrze! – powiedziała Arthemis i odłożyła różdżkę na bok. – Więc nie ma co zwlekać.
Forsythe westchnął głęboko.
- To niebezpieczne – powiedział.
- Co niebezpiecznego może być w nauce? – zapytała Arthemis, a przez jego twarz przemknął cień, jakby jej słowa coś w nim poruszyły. – Profesorze?
- W każdym bądź razie… dla ciebie to będzie jeszcze trudniejsze – zmienił szybko temat.
- Czemu?
- Rozumiem, że ma ci to służyć głównie do walki, tak?
Arthemis pokiwała głową.
- Więc najlepiej będzie, jeżeli nauczysz się rzucać czary lewą ręką…
- Lewą? Ale…
- Skoro w prawej masz różdżkę, to lewa będzie wolna. Dlatego będzie to trudne…
- Rozumiem – powiedziała Arthemis, zastanawiając się głęboko.
- A więc oczyść umysł.
- Nie ma problemu – powiedziała, a on się uśmiechnął kącikiem ust.
- No, cóż sądzę, że dla ciebie to rzeczywiście nie problem…
- Spróbuj najpierw jakiegoś prostego zaklęcia – powiedział Forsythe. Położył przed nią pióro. – Wylewituj je…
Arthemis wpatrywała się w pióro i chciała je unieść siłą umysłu.
- Wyciągnij rękę i zrób ruch nadgarstka, jakbyś miała w niej różdżkę – pouczył. Arthemis w myślach powtarzała zaklęcie. – Możesz powiedzieć je na głos – powiedział. Skoro nie masz różdżki to nadaj mu siłę słowami.
- Więc tak też można?
- Skup się!
Arthemis westchnęła. Wykonała odpowiedni ruch nadgarstkiem i wymówiła zaklęcie. Po kilkunastu próbach, mruknęła:
- To głupie bez różdżki…
- To był twój pomysł – przypomniał jej Forsythe.
- Wiem, wiem – odparła i ćwiczyła dalej.
- To ty jesteś źródłem magii, nie twoja różdżka – powiedział jej rozsiadając się wygodnie na stoliku. – Nie myśl o niej jak o czymś niezbędnym.
 Arthemis z marnym efektem ćwiczyła, aż rozbolał ją nadgarstek. Forsythe w końcu z nudów zaczął sprawdzać prace domowe. Arthemis po godzinie wydało się, że pióro drgnęło. Skoro drgnęło, to znaczy, ze zrobiła coś dobrze. Skupiła się i wymazała z myśli nawet klasę. Została tylko ona i to cholerne pióro, które po prostu mogła podnieść.
- Wingardium Leviosa – powiedział, wykonując ruch, a pióro uniosło się na kilka cali i powoli opadło na blat stolika.
- Pięknie! – powiedział Forsythe, tak, że aż podskoczyła.
Arthemis tak nie myślała. Po godzinie ledwo uniosła pióro, które i tak zaraz opadło. Forsythe widząc jej zniesmaczoną minę, roześmiał się:
- Jesteś inna niż matka. Jej gdy coś nie wychodziło od razu się załamywała i potrzebowała porządnego kopa zanim się otrząsnęła. Ty się nie poddajesz – podszedł i podał jej różdżkę. – Pamiętaj, że to nie jest ta ręką, której zazwyczaj używasz. – Położył jej na dłoni piórko. – Gdy to opanujesz, będziemy ćwiczyć dalej…
 Podniesiona na duchu, z wyznaczoną misją ruszyła na kolację. Chociaż było to nużące zajęcie, nosiła przy sobie piórko i obojętnie gdzie była, na obiedzie, czy na co nudniejszych lekcjach, ćwiczyła zaklęcie. Po kilku dniach nie sprawiało jej to już trudności, ale ćwiczyła dalej, żeby dojść do perfekcji. W końcu było to jedno z najprostszych zaklęć, więc bała się pomyśleć, co będzie, z bardziej zaawansowanymi.
 Siedzieli właśnie w Pokoju Wspólnym z Albusem, który ćwiczył na zajęcia z Zaklęć, gdy podeszła do nich Molly Weasley.
- Widzieliście Freda? – zapytała.
- Nie – odpowiedział jej Albus z namysłem. – Ostatnio co chwilę gdzieś znika.
- Znowu coś kombinuje – mruknęła znużonym tonem i wzruszyła ramionami. – Znajdę w takim razie Roxanne. Ich matka do mnie napisała…
 Pomachała im i odeszła. Arthemis zmarszczyła brwi. Przez te jej ćwiczenie przestała obserwować otoczenie.
- Rzeczywiście Fred ciągle gdzieś znika?
- Hę? – rzucił zaczytany Albus. Zamrugał. – Niee… tylko czasami, gdzieś się zapodzieje. Pewnie znowu coś kombinują z Jamesem, bo jego też nie ma.
Arthemis poczuła się zaintrygowana. Wiedziała, że James jest na parterze, a Fred gdzieś na czwartym piętrze. Więc nie byli razem… Każdy z nich kombinował coś innego. Miała złe przeczucia. Już miała wstać, żeby iść ich poszukać, gdy Rose rzuciła z hukiem przed nią kilka książek z triumfalną miną.
- Wiedziałam!
Arthemis wytrzeszczyła oczy, a Rose w tym momencie usiadła naprzeciw niej, nachyliła się i z tajemniczą miną wyszeptała podekscytowana:
- Nie jesteś empatką!
- Co? – odparła Arthemis.
Albus zamknął książkę i ciekawie nadstawił uszu. Rose się rozejrzała, ale wszyscy byli zbyt zajęci sobą, żeby zwracać na nich uwagę.
- Empaci zdarzają się dość często, ale żaden z nich, w całej historii nie miał takich umiejętności jak ty! – wyjaśniła. – Empaci mogą wyczuwać uczucia innych i czasami – położyła nacisk na to słowo – widzą historię przedmiotów, no bo ludzie przenoszą na rzeczy uczucia, ale nikt w historii nie miał takich umiejętności jak ty…
- Chcesz mi powiedzieć, że jestem wybrykiem natury? – zapytała chłodno Arthemis.
- Co? – zdziwiła się Rose. – Nie, tylko…
- Myślisz, że mój ojciec tego wszystkiego nie sprawdził? – rzuciła z pozbawioną wyrazu twarzą. – Wiem, że nie jestem empatką. Chociaż do zeszłego roku wmawiałam sobie, że jestem, pomimo tego, że żaden empata nie potrafił czytać wspomnień.
- Arthemis, to znaczy, że…
- Że, co? – przerwała jej chłodno. – Że jestem jedyna? Powiem ci co to znaczy naprawdę! To znaczy, że mój ojciec i moja matka musieli radzić sobie z inwazyjnymi atakami, które niszczyły mój organizm, bo nikt nie potrafił mi pomóc. To znaczy, że mój ojciec sam osobiście musiał wymyślić, jak pomóc mi stworzyć jakąś formę ochrony. To, że potrafię blokować to wszystko, to nic innego jak rozszerzona umiejętność oklumencji. To znaczy, że tak naprawdę nie wiem do końca, co potrafię, bo nie było wcześniej takiego czarodzieja jak ja. Nie wiem, czy mój umysł w końcu się przeciąży, czy po prostu wzmocni. Nie wiem nic i muszę się z tym pogodzić.
- Nie chciałam…
- Walczę z tym od czwartego roku życia, rozumiesz? Nie rozumiesz – odpowiedziała sobie, - bo nie wiesz, co tak naprawdę oznacza walczyć z samym sobą. Prawdopodobnie pewnego dnia mój umysł mnie zabije. Albo się załamię tak jak wtedy gdy miałam osiem lat, a siedmioletni syn przyjaciółki mojej matki przyjechał do nas do domu. Byłam taka szczęśliwa, że w końcu zobaczę inne dziecko po czterech latach samotności, że totalnie mi odbiło. Byłam tak podekscytowana, że jak go zobaczyłam, to zalałam się krwią, a moje serce po chwili się zatrzymało. Jedyne, co pamiętam to, to, że ten chłopiec zaczął wrzeszczeć z przerażenia i płakać histerycznie na mój widok, gdy rodzice próbowali przywrócić mi krążenie. Przez sześć miesięcy nie wychodziłam z pokoju, przekonana, że jestem przeklęta i nigdy nie poznam kogoś, kto mnie polubi. Jako ośmioletnie dziecko miałam myśli samobójcze. Szokuje cię to? – zapytała gwałtownie, widząc, że Rose patrzy na nią ze łzami w oczach.
- Arthemis – powiedział łagodnie Albus, kładąc rękę na jej ramieniu.
- Więc nie traktuj mnie jako ciekawego obiektu badań – powiedziała ostro, strząsając rękę Ala. – Nie wiem, co jeszcze potrafię i do czego się posunę, ale przyzwyczaiłam się do tego. Żyje z tym, z czym mogę sobie poradzić.
 Wstała i odeszła.
- Arthemis – szepnęła Rose.


Arthemis posiadała wiele umiejętności związanych z jej darem. Jedną z nich była umiejętność szybkiego uspokajania się. Wystarczyło, że zeszła siedem pięter w dół i ruszyła w drogę powrotną, a już był oazą spokoju.
 Może niepotrzebnie się wściekła, ale to podekscytowanie Rose, wprawiło ją w poczucie takiej niesprawiedliwości, że nie mogła sobie z nim poradzić. Może i była wyjątkowa, ale nie musiało jej się to podobać.
 Gdy przechodziła przez trzecie piętro usłyszała trzaśniecie drzwiami. Ciekawie spojrzała w tamtym kierunku. James właśnie podszedł do następnych drzwi, wszedł do jakiegoś pomieszczenia, a po chwili z niego wyszedł i znowu trzasnął drzwiami. Przeszedł na drugą stronę do innych drzwi i je też otworzył.
 Arthemis uniosła ze zdziwieniem drzwi. Podejrzane…
- Czyżby jakaś dziewczyna ci zwiała? – rzuciła, idąc w jego kierunku.
James obejrzał się błyskawicznie i w bardzo podejrzany sposób zarumienił się.
- Pomóc ci ją znaleźć? – rzuciła chłodno.
- Co? Nie! Oczywiście, że nie szukam żadnej dziewczyny! Co za głupi pomysł…
- Więc co ty wyprawiasz?
- Eeee… no właśnie… szukam…
- Freda?
- Co? Ach, tak! – wyglądał jakby nagle mu ulżyło. - Idiota, cały czas gdzieś ostatnio się ukrywa…
- Jest gdzieś na czwartym piętrze – powiedziała Arthemis i odwróciła się, żeby wejść po schodach. – Zastanawiam się, czy zainteresować się twoim podejrzanym zachowaniem – mruknęła, gdy dołączył do niej.
- Co? Przecież powiedziałem, że szukam Freda…
- A słonie umieją latać – powiedziała. – Może po prostu powiesz mi, czego szukasz?
- Nie!
- A więc jednak to jakaś dziewczyna…
- Nie, idiotko, to… - James zamilkł i spojrzał na nią zmrużonymi oczami. – Próbujesz mnie podejść…
- Bo to podejrzane – odparła.
- Nie powiem ci – powiedział uparcie.
Wzruszyła ramionami.
- Jak chcesz…
- Masz to zostawić w spokoju, jasne?
- Jak chcesz – powtórzyła. – Obiecuję, że nie będę cię śledzić.
James przyglądał jej się podejrzliwie, zaskoczony jej nagłą uległością.
- Co ty w ogóle tu robisz? – zapytał.
- Poszłam się przejść. Musiałam ochłonąć – odpowiedziała szczerze.
- Czemu? – zdziwił się.
Szybko dostał odpowiedź, ale nie od niej. Bo nagle ze schodów sfrunęła Rose i rzuciła się Arthemis na szyje. Płaczliwie zaczęła gorączkowo mówić:
- Przepraszam! Nie chciałam! Przykro mi z powody tamtego chłopca. Przykro mi, że musiałaś to wszystko znieść! Nie traktuje cię jak wybryk natury, ale cieszę się, że jesteś taka wyjątkowa! Proszę nie gniewaj się na mnie!
Po schodach zbiegał Albus.
- Chciałem ją zatrzymać, ale mi się nie udało – powiedział.
- Nie gniewam się Rose – uspokoiła ją Arthemis. – To wszystko już nie jest takie straszne. I już nie myślę, że umrę w samotności.
- Jezu, jakie głupoty wygadujesz Arthemis – westchnął Albus.
James przez chwilę stał zbaraniały, a potem powiedział gwałtownie:
- O czym wasza trójka znowu gada?! Jaki chłopak? Jaki wybryk natury? Jakie „ umrę w samotności”? – przy ostatnim z niedowierzaniem odwrócił się do Arthemis.
- Nic takiego – powiedziała szybko Arthemis.
Rose chyba tego nie usłyszała, bo przypadła do Jamesa, krzycząc:
- Czy wiesz, co ona musiała przejść? Czy wiesz, że mało nie umarła?! Jej dzieciństwo to jedna wielka walka ze śmiercią!
- Rose, nie dramatyzuj – powiedziała Arthemis, odciągając ją od Jamesa.
- Widzę, że od was się niczego nie dowiem – westchnął James i wskazał palcem Albus. – Ty mi powiesz!
- No, więc w wielkim skrócie Rose odbiło i chciała się dowiedzieć, czegoś na temat empatów. Wyszło z tego, że Arthemis empatką nie jest. Arthemis się wściekła, że wydało się, że jest pojedynczym przypadkiem w całym wszechświecie i przy okazji dowiedzieliśmy się, że była bardzo nieszczęśliwym dzieckiem.
- Ale żeś okroił… - mruknęła niezadowolona Rose i nawet Arthemis wydawała się być zdziwiona, że jej tyradę można ubrać w dwa zdania.
 James też wydawał się niezbyt zadowolony z takiego sprawozdania. Spojrzał kątem oka na Arthemis, na jej twarzy nadal czaił się jakiś cień, pomieszanie słodko-gorzkich uczuć. Podszedł do Rose i dał jej pstryczka w czoło.
- Nie myśl o niej jak o skrzywdzonym dziecku. Nie spodoba się jej to. Przypatrz się jej i pomyśl jak dzielna musiała być, żeby stać się tym, kim jest.
 Arthemis nie widziała dlaczego akurat wtedy zalała ją ta niepohamowana fala uczuć. Zrobiło jej się najpierw zimno, a potem gorąco, a serce zaczęło jej walić tak, że bała się, że to usłyszą. Jezu! To nie mogła być prawda! Nie mogła być zakochana!
- Arthemis, zbladłaś – mruknął Albus.
- Co? – spojrzała na niego trochę nieprzytomnie.
- Nic ci nie jest? – zapytał.
- Nie – odparła szybko. Nic mi nie jest, przekonała samą siebie. Nic a nic. To nic nie znaczy. Po prostu… nic się nie zmieniło. Tak, wszystko było ok. – James ma rację, Rose – powiedziała, żeby przekonać się, że jego imię nie stanie jej w gardle. Nic się nie stało, uspokoiła się, po prostu uświadomiła sobie jedną rzecz. To wszystko. Nikt nie musi o tym wiedzieć. Nigdy.
- No, więc skoro już wszyscy się uspokoili to może zastanowimy się nad tym? – rzucił Albus.
- Nie ma się nad czym zastanawiać – rzuciła chłodno Arthemis, odsuwając w daleki zakamarek umysły nowo nabytą wiedzę.
- Właśnie, że jest – upierał się.
- Nie będę o tym słuchać! – powiedziała i ruszyła w górę schodów.
- Ale musisz! Nie twierdzę, że twoja taktyka jest zła, ale przecież lepiej by było gdybyś wiedziała coś na temat swoich zdolności, prawda?
- Przestań! – rozkazała.
- Możemy zapobiec przyszłym atakom – powiedział Albus.
Arthemis odwróciła się do niego błyskawicznie. Stojąc na wyższym stopniu trochę go przewyższała.
- Miałam trzy ataki w życiu. I tylko jeden spowodowany cudzymi emocjami. Nie wkurzaj mnie to nie będzie czwartego!
- Bezsensownie się upierasz, Arthemis – powiedział spokojnie, jakby nie słyszał jej słów. – Przyjmujesz to, co ci się dzieję nie zastanawiając się nad tym, a może byłoby ci łatwiej, gdybyś to zrozumiała?
- A może nie? – odparła ironicznie.
- Czego się boisz? – zapytał niespodziewanie James.
 Arthemis po chwili na niego spojrzała.
- Nie będę wam opowiadać swojej przeszłości – powiedziała cicho. – A będzie wam to potrzebne, jeżeli chcecie to rozdmuchać i analizować…
- Przecież wiemy, że nie było ci lekko – powiedział spokojnie James, podchodząc bliżej.
- I myślisz, że po tym, co już wam powiedziałam, nic was nie zszokuje? – odparła z gorzkim uśmiechem. – Nie ważcie się otwierać tej puszki, rozumiecie?
 James zobaczył jej lekko pobladłą twarz i kropelki potu występujące na czole. Naprawdę ją to strasznie ruszyło. Co musiała przejść, że nie chciała do tego wracać?
- Dobrze – powiedział cicho i uspokajająco przesunął rękami po jej ramionach w górę i w dół. – Obiecuję. Dopóki sama nie będziesz chciała, nie będziemy się wtrącać.
Arthemis odetchnęła i pokiwała głową.
- Tak będzie lepiej.
- To twoje wspomnienia – powiedział kciukiem rozprostowując jej zmarszczkę na czole.
- Ok.
- No, to chodźmy już – zadecydował James i z Arthemis przy boku ruszył po schodach.

Arthemis była mu wdzięczna. Czuła się przy niej spokojnie. Rose i Albus drążyliby gdyby James ich nie powstrzymał. Pewnie sam był ciekaw, ale zrobił to co uważał za lepsze dla niej. Odetchnęła swobodnie, chociaż czuła wwiercające się w jej plecy spojrzenia Albusa i Rose.

3 komentarze:

  1. Bardzo zabawne spotkanie z rodzicami 😂 dostało sie każdemu po kolei. Później ten wybuch złości Arthemis dał nam wgląd w przeszlosc dziewczyny, a moment uświadomienia sobie jej uczuć do Jemasa idealnie do niej pasował 😁

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    fantastycznie, w końcu nadszedł ten list, nawet nie było tak źle, Arthemis i to jak nakrzyczała na Harrego...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejka,
    fantastycznie, o tak nadszedł ten list w końcu ;) Arthemis w pięknym stylu nakrzyczała na Harrego... ;)
    Wesołych Świąt życzę...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń