środa, 31 stycznia 2018

Akcja i reakcja (Rok VII, Rozdział 6)

Arthemis zostawiła sprawę Blacków Christerowi i Lily. Mogli gadać o swoich rodzinach godzinami, umawiali się na spotkania, czytali księgi, biografie, kroniki... A co do kroniki to byli tak głośni przez następne kilka dni, że Scorpius i Arthemis jednomyślnie wyrzucili ich z Izby Pamięci. Rose była zaskoczona, gdy jej wszystko opowiedzieli i chyba trochę zawiedziona, że jej w to wszystko nie włączyli, ale cóż począć? Miała inne sprawy na głowie. Musiała jednak czuć się samotna, bo zaproponowała, że w wolnej chwili dołączy do Arthemis i jej pomoże przy kronice. No, to czeka ją zaskoczenie, przemknął Arthemis przez myśl.
     Arthemis zastanawiała się, co ma zrobić z faktem, że Rose zamiast wyplątać się z pajęczyny skomplikowanych relacji z prefektami, coraz bardziej się nią oplata. Rozważała już nawet wzięcie całego tego bajzlu na siebie, ale rozproszyła ją dziwaczna sytuacja, która miała miejsce niemal tydzień później i zaangażowała całe grono pedagogiczne, a uczniów wprawiła w stan dezorientacji.
     Zaczęło się w czwartek przed południem, kiedy to profesor Fellar nie pojawił się na zajęciach. Studenci trzecich klas nie zgłosili tego, ciesząc się dodatkową wolną godziną. Później jednak odkryto, że profesor nie pojawił się na żadnych zajęciach nawet po przerwie obiadowej.
     Arthemis na początku nie interesowała się plotkami, dopóki nie minął jej na korytarzu profesor Wright i przypomniało jej się, co się stało z profesor Hooch. Nie popadajmy w paranoję, upomniała się, przecież zamek go tak po prostu nie pochłonął, prawda?
     Wpisywała do księgi Luciana najnowsze zakupy i sprzedaże, gdy ten z rozmachem wszedł do gabinetu.
     - Nie mogę go znaleźć - stwierdził zdenerwowany.
     - Pytaliście o pomoc duchy? - zapytała Arthemis.
     - Przeszukanie całego zamku trochę trwa - westchnął Lucian. - Nawet dla duchów...
     - A obrazy?
     - Biegają gdzie mogą, ale nie zapominaj, że w większości klas, czy lochów nie ma żadnych ram...
     Ktoś zapukał do drzwi. Po chwili zajrzała przez nie profesor Caprofolia.
     - Andreasie, nie ma Joanny.
     Joanna Maxwell była nauczycielką mugoloznawstwa od kiedy Arthemis przyszła do szkoły. Nie często ją widywała i nie miała z nią kontaktu, więc praktycznie nie zwracała uwagi na to, co się z nią dzieje. Ale to było podejrzane, że dwóch wykładowców znikło jednocześnie...
     - Może powinniśmy po prostu chodzić od drzwi do drzwi i sprawdzać? - westchnął Lucian. - Aż mnie wstrząsa na samą myśl o tak nudnym rozwiązaniu...
     - Pomogę w szukaniu. Pójdę do dormitorium i zawołam jeszcze kilka osób - powiedziała Arthemis zbierając rzeczy. Oczywiście, że pomoże, jednak najpierw sprawdzi Mapę Huncwotów - nie mogła jednak powiedzieć o tym profesorom - są przecież pewne zasady...
     Weszła do dormitorium, gdzie siedziała Lily, opowiadając Rose o tym, że pan Potter chce się spotkać z Christerm i pokazać mu Grimmunald Place 12, jak tylko będą z babcią mieli chwile czasu.
     - Lily, pokaż mi Mapę - poprosiła. Lily nie przestając mówić wyjęła ją spod poduszki i rzuciła w jej kierunku.
     - Trochę szacunku. To dziedzictwo rodowe - ofuknęła ją Arthemis, rozkładając Mapę na biurku.
     - Będziesz mogła tak mówić, jak już będziesz moją szwagierką - zaśmiała się, a Arthemis spłonęła rumieńcem.
     - Zamknij się. Mam ważniejsze sprawy na głowie niż przejmowanie się hipotetyczną sytuację.
     - Hipotetyczną - prychnęła cicho Rose.
     - Może byście się zainteresowali tym, że dwójka naszych profesorów znikła... - zmieniła temat Arthemis. Przejrzała Mapę Huncwotów piętro po piętrze i naprawdę się zdziwiła, kiedy ich znalazła w najdalszym kącie siódmego pietra i to obydwoje w jednej z nieużywanych klas.
     - Znalazłaś?
     - Taaa... tylko zastanawiam się, czy oni rzeczywiście się zgubili, czy po prostu się... schowali... - mruknęła, a potem odchrząknęła. - No nic, lepiej to sprawdzić.
     - Pójdę z tobą - zaproponowała Rose.
     - Musimy wejść do Luciana, żeby mu powiedzieć.
     - Ja pójdę - zaproponowała Lily. - Coś wymyślę, że przesz przypadek trafiłyśmy na jakiś ślad...
     Rose i Arthemis musiały przejść w inne skrzydło zamku, pomimo tego, że teoretycznie znajdowały się na siódmym piętrze. Przeszły labiryntem korytarzy i przejść, aby znaleźć się w zupełnie innej części zamku.
     Niedaleko znajdowało się wejście na wieże, która kiedyś należała do profesor Trelawney, ale dookoła, w miejscu do którego zmierzała Arthemis, nie było wejścia.
     - Nic tu nie ma - zauważyła Rose. - Najbliższe drzwi są na początku korytarza... To na pewno tutaj?
     - Tak... - zmarszczyła brwi Arthemis.
     - Nie możesz nic zrobić?
     - Poczekaj spróbuję... - odpowiedziała i zamknęła oczy. Zdjęła bariery. Rozciągnęła ją na korytarz. Wyczuła Rose. Poszerzyła ją dalej i niczym sieć w trój wymiarze widziała ściany i podłogę, ale za ścianą, która nie miała drzwi, o której wiedziała, że za nią jest dwójka profesorów nie wyczuwała nic. Jakby była tam pod dachem wielka pustka.
     - To irytujące - burknęła cicho, patrząc na ścianę.
     - I co? Wyczuwasz ich.
     - Nie. I po raz pierwszy, coś mnie blokuje. To... wkurzające...
     Korytarzem nadchodzili profesor Alexander i profesor Lucian.
     - Znaleźliście ich?
     - Są tam - powiedziała Arthemis, wskazując gołą ścianę.
     Profesorowie spojrzeli na nią jakby oszalała.
     - Czy to ma być żart, panno North? - zapytała profesor Alexander.
     - Nie. I wcale mnie to nie bawi, bo zupełnie nie potrafi udowodnić, że oni tam są, chociaż wiem, że są...
     - Dlaczego? - zapytała Lucian.
     - Nie wiem. Po prostu nie wyczuwam tego miejsca. A jedyne co mi przychodzi do głowy to, że Hogwart je zablokował.
     - Rzeczywiście wydaje mi się, że przed wczoraj jeszcze były tu drzwi - powiedziała Rose.
     - Odsuńcie się - powiedziała profesor Alexander, wyciągając różdżkę. Wskazała na ścianę. Zatoczyła krąg, który wsiąknął w ścianę. Kawałek muru o kształcie koła zniknął. Spodziewali się zobaczyć wnętrze pomieszczenia, a zamiast tego zobaczyli kolejny mur.
     - Chyba jednak jest chronione... - rzucił Lucian.
     - Ale nie wyczuwam żadnych zaklęć - zaprotestowała Morgana.
     - No, nic. Trzeba sprawdzić z drugiej strony... - westchnął Lucian, a potem podszedł do wysokiego okna i je otworzył. Chwilę potem wyskoczył przez nie, przy wtórze krzyków dziewcząt, chwilę potem przed oknami Hogwartu przemknęła istota o ciele mężczyzny i wielkich nietoperzych skrzydłach, unoszących jej postać.
     - O kurde! - szepnęła Arthemis, szczerząc zęby. - Może jednak zastanowię się nad jego propozycją i dam się zamienić w wampira, jeżeli można robić takie rzeczy...
     - James by cię zabił - odszepnęła Lily.
     Chwilę później na parapecie otwartego okna stanął, lekki jak piórko, nadal ubrany w swoje zwyczajowe szaty, profesor Lucian. Złożył skrzydła.
     - Mógłbyś się tak nie popisywać, Andy? - rzuciła nadchodząca profesor Bennette. - Oleandra mówiła, że widać cię było z błoni, gdy szła ze szklarni... Co wy wyprawiacie?
     - Są tam. Profesor Fellar i Maxwell. Widać ich przez okna - powiedział Lucian, spływając miękko na korytarz. - Mogą otworzyć okno i słychać ich wyraźnie, ale ani oni nie mogą przejść na zewnątrz, ani ja wejść do środka...
     - Wiedzą, czemu to się stało?
     - Powiedzieli, że było tutaj włączone światło, więc zajrzeli, bo przecież tej sali się nie używa. A potem drzwi znikły i nic się nie dało zrobić. Nic im nie jest. Tylko są głodni...
     - Poproszę skrzaty, żeby coś im dostarczyli - powiedziała Rose i pobiegła do kuchni.
     Jednak okazało się, że nawet skrzaty i ich magia nie mogą się przedostać przez system obronny Hogwartu.
     Nagle przed oknem siedząc na okrągłym klonowym liściu pojawiła się profesor Caprifolia. Lily rozdziawiła szczęką widząc łodygę wielkości pnia sosny i liści ogromny, jak stół w wielkiej sali.
     Nauczyciele - strażnicy to nie był ktoś z kim można było sobie pogrywać...
     - Może sam koszyk z jedzeniem może się przedostać przez zaklęcie - rzuciła.
     - Lewitacja nie działa. Bariera na oknach odrzuca każdą magię... - odparła profesor Alexander.
     Caprifolia elegancki spłynęła przez okno na korytarz.
     - Spróbujmy więc w inny sposób...
     Otworzyli drzwi i okna sąsiedniej klasy. Caprifolia sie wychyliła i po chwili przez okno wślizgnęła się łodyżka wiciokrzewu. Caprifolia machnęła różdżką i bluszcz oplótł koszyk z jedzeniem a potem się wycofał. Arthemis patrzyła, jak bez problemu wślizguje się przez sąsiednie okno.
     - No, to przynajmniej nie umrą z głodu...
     - Czy ktoś mi wyjaśni, co się dzieje? - zapytał profesor Deveraux, wchodząc razem z Charliem Weasleyem i profesor Vector. - Mam zburzyć całe to cholerne skrzydło, ż          Nagle przed oknem siedząc na okrągłym klonowym liściu pojawiła się profesor Caprifolia. Lily rozdziawiła szczęką widząc łodygę wielkości pnia sosny i liści ogromny, jak stół w wielkiej sali.
     Nauczyciele - strażnicy to nie był ktoś z kim można było sobie pogrywać...
     - Może sam koszyk z jedzeniem może się przedostać przez zaklęcie - rzuciła.
     - Lewitacja nie działa. Bariera na oknach odrzuca każdą magię... - odparła profesor Alexander.
     Caprifolia elegancki spłynęła przez okno na korytarz.
     - Spróbujmy więc w inny sposób...
     Otworzyli drzwi i okna sąsiedniej klasy. Caprifolia sie wychyliła i po chwili przez okno wślizgnęła się łodyżka wiciokrzewu. Caprifolia machnęła różdżką i bluszcz oplótł koszyk z jedzeniem a potem się wycofał. Arthemis patrzyła, jak bez problemu wślizguje się przez sąsiednie okno.
     - No, to przynajmniej nie umrą z głodu...
     - Czy ktoś mi wyjaśni, co się dzieje? - zapytał profesor Deveraux, wchodząc razem z Charliem Weasleyem i profesor Vector. - Mam zburzyć całe to cholerne skrzydło, żeby ich uwolnić?!
     - Nie sądzę - mruknął Lucian.
     - Wilhelmina mało nie przepłaciła życiem wybryków całego tego systemu. Nie będę nikogo więcej narażał...
     - Hogwart nie próbował zabić, ani nawet zranić profesor Hooch. Raczej popchnął ją do czegoś, co i tak planowała - powiedziała Arthemis. - Takie... przyjacielskie, zachęcające klepnięcie w ramię...
       -    System obronny Hogwartu nie działa, jak znana nam magia - stwierdziła profesor Bennette. - Jest inteligentny...
     - To niemożliwe... - zaprzeczył natychmiast dyrektor.
       -    A Tiara Przydziału? - uśmiechnęła się pobłażliwie profesor Bennett. - Godryk Gryffindor tchnął w zwykły kapelusz marzenia, wolę, pragnienia i uczucia, wszystkich założycieli Hogwartu. Tiara potrafi zajrzeć w duszę ucznia i wybrać mu dom zgodnie z wolą ich założycieli. Jeżeli kapelusz może, to zamek też może wybierać i decydować...
     - Ale czemu po prostu nie sprawi, że nie mogą wejść do zamku? Czemu robi takie dziwne rzeczy?
     - I czemu tym razem pozbywa się dwóch na raz? - zapytała Bennett.
     - Może właśnie chodzi o to, że jest ich dwójka - mruknął Lucian, próbując ukryć uśmiech.     -           Algernonie! - ofuknął go dyrektor.
     - Nic nie możemy zrobić - stwierdziła profesor Alexander.        -           Musimy założyć, że nic im się nie stanie i w końcu będą mogli wyjść...
     Wrócił pusty koszyk z prowiantem, zwisający smętnie na gałązce bluszczu. Caprifolia podeszła i zajrzała do środka.

Nic nam nie jest. Mamy koce i jedzenie, więc jakoś przetrwamy. Może uda nam się wyjść...                                                                                                                                                                                                                                                                                        Philip

     - Nie wydaje się zbytnio przejęty sytuacją... - zauważyła Oleandra.
     - Ma stoicki charakter. To raczej spokojny człowiek - odparła Morgana.
     - Może, więc zaczekajmy do rana? Na razie nic nie da się zrobić - zaproponował Charlie.
     - Chyba nie mamy wyjścia - westchnął dyrektor. - A wy nie możecie jakoś zapanować nad tym całym systemem? - zapytał wychodząc.
     - Wątpię, żeby się nam to udało w piątkę - stwierdziła Morgana. - A uruchamianie go bez możliwości kontroli mogłoby się źle skończyć...
     - Bardzo źle - zgodziła się Oleandra.
     Rose i Lily szły za profesorkami, a Arthemis została zatrzymana przez Luciana.
     - Skąd wiedziałaś, że oni tam są, skoro Hogwart cię zablokował, gdy już się tu znalazłaś?
     Arthemis spojrzała na profesora kątem oka.
     - Nie wiedziałam, że ma Pan skrzydła..
     - Nie musiałaś wiedzieć...
     - Widzi Pan... - uśmiechnęła się szeroko. - Pan ma swoje tajemnice... Ja mam swoje...
     - Te twoje umiejętności... - mruknął zamyślony, pomijając jej zaczepkę milczeniem. - Nie chcesz ich rozwijać?
     - Rozwijają się nawet wbrew mojej woli, więc raczej nie - odparła ponuro.
     - A może jednak? Miałabyś nad nimi większą kontrolę...
     - Skąd Pan wie?
     - Dużo o tym myślałem i wydaje mi się, że niektóre z twoich możliwości mogłyby działać tak, jak moje...
     - A wyrosną mi skrzydła? - zapytała zaintrygowana.
     - Nie przesadzaj - ofuknął ją, gdy rozdzielali się na głównym korytarzu siódmego piętra. - Pomyśl o tym.
     - Pomyślę.


Następnego dnia na śniadaniu nadal nie było wszystkich profesorów. Caprifolli nie było zapewne dlatego, że wysyłała magicznym bluszczem jedzenie uwięzionym.
     - To nie może tak dłużej trwać - powiedziała Rose do Albusa dwie lekcje później.
     Albus wzruszył ramionami.
     - A co innego chcesz zrobić? Możemy iść sprawdzić, czy coś się zmieniło, ale chyba by nam powiedzieli, prawda?
     Arthemis podniosła głowę znad wielkiej książki. Spomiędzy kartek wystawała koperta.
     - Zaraz mamy zajęcia z profesor Vector. Jeżeli to coś dobrego to nam powie...
     - Co pisze James? - zapytała Rose.
     - A takie tam - odparła Arthemis, wracając do czytania i definitywnie chcąc zakończyć temat.
     Albus i Rose wymienili zdziwione spojrzenia, ale odpuścili.
     Przerwa się skończyła, a profesor Vector się nie pojawiła. Sprawdzili salę, ale była zamknięta.
     - Nie powiecie mi chyba, że ją też gdzieś zamknęło - zaniepokoiła się Rose.
     - Może jest przy Fellarze i Maxwell? - zastanowił się Albus. - Chodźmy sprawdzić...
     - Dajcie mi znać, jakby trzeba było pomóc - rzuciła Arthemis, nie ruszając się z miejsca.
     Oboje wrośli w ziemię, jakby ich spetryfikowała.
     - Arthemis... czy coś się stało? - zapytała ostrożnie Rose.
     - Nie... chce po prostu przerobić ten rozdział...
     - To tematy z następnego semestru - zauważył zaniepokojony Albus.
     -      I          co z tego? - odparła Arthemis. - Idźcie sprawdzić, co sie dzieje, skoro chcieliście...
     Albus i Rose wolno i niepewnie ruszyli korytarzem, oglądając się za siebie.
     - Co, do cholery było w tym liście? - zapytała szeptem Albus.
     Arthemis poirytowana spojrzała za nimi, a potem na kopertę i wzięła głęboki uspokajając oddech. To tylko list, upomniała się, dostałaś już w tym tygodniu dwa podobne, więc nie powinno cię to dziwić...
     Dziesięć minut później wrócił Albus z profesor Vector u boku. Pani Profesor wydawała się być nawet trochę rozklejona. Albus natomiast miał zdezorientowaną minę.
     - No, chodźcie do klasy... Profesor Fellar i profesor Maxwell się znaleźli i nic im nie jest. Będą musieli tylko odpocząć...
     - Gdzie Rose? - zapytała Arthemis Ala.
     - Szła za mną - powiedział zdziwiony, że już nie ma jej w pobliżu.
     - Co się stało?
     - No więc...
     - Zaczekaj - przerwała mu Arthemis, gdy zauważyła, że rozsiadający się uczniowie nawet nie starają się uspokoić.
     Klasa zaczęła się przekrzykiwać w pytaniach, a profesor Vector, która przecież nie odzyskała głosu po wypadkach w Nowej Zelandii, nie może ich uciszyć. Wydawała się tym bardzo zmęczona i zirytowana.
     Arthemis strzeliła z różdżki, jak z bicza i nagły hałas zamknął usta uczniom.
     - Ile wy macie lat? - zapytała. - Zajęcia już się zaczęły, więc może się uciszycie?
     - Chcemy wiedzieć co się stało - burknął, któryś z Krukonów. - Czemu nagle nasi profesorowie znikli?
     - Drzwi w jednej ze starych klas się zatrzasnęły i dopiero dzisiaj znaleźliśmy zaklęcie, żeby je otworzyć - odparła spokojnie profesor Vector.
     Klasa wydała jęk zawodu, że to takie nieskomplikowane.
     - Dziękuję panno North.
     Arthemis bez słowa usiadła obok Albusa.
     - No, to co się stało? - zapytała.
     - Nie wiemy. Gdy tam dotarliśmy już wychodzili przez drzwi, które nagle się pojawiły... A potem Rose znikła.
     Arthemis nie martwiła się za bardzo, bo nadal Rose wyczuwała i to nie samą.


Rose szła z Albusem, gdy przypomniało jej się, żeby poinformować klasy profesora Fella i profesor Maxwell, że nie mają dzisiaj zajęć. Odłączyła się więc i skierowała swoje kroki na czwarte piętro.
     - Widziałam, jak Potter i Weasley idą razem z nauczycielami z siódmego piętra - usłyszała słowa za sobą.
     - Znowu coś sobie wymyślili i pewnie jeszcze się podlizują... Mam już tego serdecznie dość... - Rose przyśpieszyła kroku, bardzo żałując, że to wszystko ma miejsce.
     - Ty! To ona...
     - Faktycznie...
     Usłyszała energiczne kroki i już miała się odwrócić, gdy z jednej strony wysoki chłopak ją ominął, lekko popychając. Nagle poczuła ból w przedramieniu.
     Śliczna, czarnowłosa dziewczyna odwróciła się do niej z niewinną miną.
     - O, przepraszam! Pierścionek zahaczył się o twój rękaw... - pokazała jej dłoń z trzema starymi, srebrnymi sygnetami w kształcie tygrysich pazurów.
     Rose złapała się za przedramię i przełknęła ślinę.
     - Jeżeli już nosisz coś takiego w szkole, to proszę zabezpiecz to, żeby nie zrobiło nikomu krzywdy...
     - Tak zrobię - odparła z uśmiechem, ociekającym złośliwością. - To zaszczyt spotkać z królową szkoły. Do zobaczenia...
     Chłopak i dziewczyna poszli przed siebie, trzymając się za ręce. Ona była prefektem na szóstym roku.
     - Nawet nie odjęła ci punktów - zaśmiał się chłopak. - Czemu wszyscy się nią tak przejmują?
     - To piesek nauczycieli... Z takimi lepiej nie zadzierać...
     Rose westchnęła i spojrzała na postrzępiony materiał, przylegający do rany. Nie były one głębokie, ale krwawiły obficie. Trzy identyczny długie szramy.
     - Cześć! - usłyszała głośny, podekscytowany głos tej samej dziewczyny. - Może możemy w czymś pomóc?
     - Nie. Dam znać, jak będę czegoś potrzebował - odparł chłodny głos.
     Rose odwróciła sie na pięcie, chociaż nie w tym kierunku szła. Wiedziała jednak, kto pojawi się zaraz na korytarzu. Po jej dłoni spłynęła smużka krwi. Może powinna iść do skrzydła szpitalnego?
     - Weasley! - usłyszała i jej nadzieje prysły. - Co się dzieje z nauczycielami? Alexander nie ma na zajęciach do tej pory. Wpuściłem klasę do sali, ale nie wiem, czy mają tam siedzieć, czy iść do biblioteki...
     - Wszystko w porządku. Powinni niedługo się zjawić - odkrzyknęła przez ramię i zdziwiła się, jak blisko był Scorpius, na tyle blisko, że złapał ją za ramię i zatrzymał.
     - A pozostali?
     - Fellar i Maxwell wydostali się z klasy na siódmym piętrze, ale nie wiem jak im sie to udało - powiedziała szybko, starając się stać w naturalnej pozycji, jednocześnie chowając rękę za sobą.
     - No, dobra. Jak będziesz coś wiedzieć to daj mi... - zaczął, a potem zmrużył oczy. Złapał ją za przedramię i rozmazał na palcach jej krew.
     - To tylko zadrapanie - powiedziała szybko, gdy podwinął jej rękaw.
     - Trzy identyczne zadrapania w jednym miejscu? - zapytał ironicznie. Złapał ją za nadgarstek i pociągnął za sobą w kierunku skrzydła szpitalnego.
     - Nie powinieneś...
     - Od kiedy to masz prawo mówić mi, co powinienem, a co nie? - warknął.
     - Sądzę tylko, że...
     - To masz pecha, bo nikt cię nie pytał o zdanie.
     - To był przypadek... - zaczęła.
     - Mijałaś Perkins na korytarzu - odpowiedział. - Może powinienem uciąć sobie z nia pogawędkę?
     - Nie!! - zaprotestowała natychmiast. - To nie jest konieczne...
     - Wierz mi, albo nie, ale nie masz w tej sprawie nic do powiedzenia. Moi prefekci nie będą robić, jak im się żywnie podoba, obojętnie, jaki mają motyw...
     - Robią to dla ciebie...
     - I dlatego z masochistyczną przyjemnością się temu poddajesz?! - warknął, otwierając drzwi do skrzydła szpitalnego i wpychając ją przez nie. - Pani Pomfrey?! - krzyknął.
     - Chyba jest z profesor Maxwell. To nic, poproszę Albusa o... - zaczęła, ale popchnął ją na jedno z łóżek.
     - Siedź! - rzucił rozkazująco i poszedł na koniec sali. Po chwili wrócił z wózkiem pełnym bandaży, maści i eliksirów. Usiadł na krześle i wziął jej rękę.
     - Mogą sama...
     Spiorunował ją wzrokiem. Oczyszczał ranę w pełnym wściekłości milczeniu.
     - Nie mogę ich winić za to, że stają po twojej stronie - mruknęła w końcu.
     - No raczej, skoro to twoja wina - ciął bezlitośnie.          - Twoje zachowanie przekroczyło wszelkie znane mi poziomy głupoty - syknęła, gdy nacisnął mocniej. - I po, co ci to było? Ktoś cię o to prosił?
     - Nie... - szepnęła.
     - Nie myśl sobie, że jestem niewdzięczny. W końcu kto inny zrobił by dla mnie tyle co ty? Nie mam zupełnie nic do robienia, trzy czwarte szkoły patrzy na mnie, jak na wroga, jestem w centrum uwagi, prefekci Slytherinu pchają mi się pod nogi, jak jacyś fanatycy, a moja dziewczyna nie ma dla mnie czasu, nie chce, żeby ktoś ją ze mną widział, jest atakowana przez moich kolegów i jak gdyby nigdy nic ignoruje moje istnienie...
     - Nie ignoruje twojego istnienia... - zaprotestowała Rose.
     Bezlitośnie nalał piekący eliksir na rany.
     - Faktycznie. Zauważyłem, że ilekroć masz problem jestem pierwszą osobą, której się zwierzasz... - rzucił ironicznie, biorąc do ręki bandaż.
     - Nie chciałam cię zranić...
     - A czy wyglądam na zranionego? Po prostu zaczynam się zastanawiać, jaki jest w tym sens, albo czy wszystko, to co zrobili twoi szurnięci krewni, żeby mnie w to wmieszać to dla ciebie tylko bełkot... - powiedział ostro.
     - To nie tak - szepnęła. - Nie chciałam, żeby Ślizgoni traktowali cię, jak obcego...
     - No faktycznie - rzucił ironicznie - bo do tej pory byłem takim towarzyskim typem!
     - Nawet jeżeli nie, to nie byłeś odpychany, a oni cię szanują...
     - A mnie oczywiście bardziej powinno zależeć na obcych ludziach niż na własnej dziewczynie?
     Rose spłonęła rumieńcem.
     - Zapamiętaj, że nie będziesz decydować za mnie - powiedział ostro. - W żadnej kwestii. Jeżeli jednak uznałaś, że wszystko to, co mówiłaś o nas w zeszłym roku jednak się nie sprawdzi, jeżeli odwrócimy sytuację, to może skończmy to tu i teraz, zanim naprawdę pożałujesz? - wstał z krzesła, ale w panice złapała go za rękę.
     - Nie! Nie chciałam tego! Nigdy nie angażowałeś się w życie szkoły, a ja nie chciałam, żeby moje zachowanie cię zirytowało.
     - Mogłaś zapytać...
     - Nie chciałam cię poświęcić dla własnych celów i własnych uczuć. I tak już dużo zniosłeś i poświęciłaś dla mnie, dla nas...
     - Aaach... - wyrwał dłoń. - Czyli według twojego rozumowania cała twoja rodzina poświęca się, żeby uznać ten związek? Ty poświęcasz się, żeby nie zaburzyć spokoju tłumów?
     - Nie! - krzyknęła oburzona. - Jak możesz myśleć, że ty i ja oznacza dla mnie jakieś poświęcenie!
     Nie odpowiedział, tylko patrzył na nią beznamiętnie i gdzieś głęboko zraniony, rzucając jej w twarz jej własne słowa.
     - Daje tylko to, co chce. I biorę tylko to, co chce - powiedział. - Nikt nie będzie decydował za mnie, a już na pewno nie jakiś historyczny banał sprzed dekady...
     Przez długie chwile patrzyli na siebie w milczeniu, w końcu jednak Rose spuściła głowę.
     - Namieszałam... - powiedziała cicho.
     - Wiem - odparł spokojnie.
     - Bardzo namieszałam. I nie wiem, co mam robić. Jak to odkręcić? - ukryła twarz w dłoniach. - Nie chcę, żebyś po mnie sprzątał...
     - Błąd - przerwał jej. - Bo widzisz mam akurat prawo i chęć po tobie posprzątać. To transakcja wiązana przyjmowana z dobrodziejstwem inwentarza... Musisz zrobić tylko jedną rzecz, a jeżeli zrobisz to ładnie, to obiecuje nawet, że nie poleje się krew...
     - Masz rację, ale...
     - Tst - uciszył ją natychmiast. Nachylił się tak, aby ich twarze znalazły się na tej samej wysokości. - A teraz powtórz za mną: Scorpius, proszę pomóż mi.
     Przez chwile na niego patrzyła, a potem przełknęła ślinę.
     - Scorpius... proszę... pomóż mi...
     Uśmiechnął się niebezpiecznie i pociągająco.
     - Grzeczna dziewczynka...


Następnego dnia po południu na swoich "zwyczajowych" korepetycjach z profesorem Lucianem, Arthemis poleciała na ścianę i osunęła się po niej z jękiem. Profesor szybkim ruchem ręki przemknął różdżką przed twarzą i z rozmachem ją odchylił na znak końca pojedynku.
     - Nie waż się zbliżać z takim żałosnym skupieniem od moich ksiąg rachunkowych - powiedział zimnym głosem, mierząc ją wzrokiem niemal z pogardą.
     Arthemis podniosła się bez słowa z podłogi.
     - Podoba ci się marnowanie mojego czasu? - zapytał zjadliwie profesor.
     Spojrzała na niego spode łba.
     - Może dać ci chusteczkę na otarcie łez? Albo umówić cię z psychoanalitykiem, żeby pomógł ci pozbierać twoją żałosną dupę z podłogi?
     - Zrozumiałam! - fuknęła Arthemis, odwracając się do niego agresywnie.
     - Mam nadzieję - odpowiedział jej. - Nie wiem, co cię tak wyprowadza z równowagi, że nie potrafisz nawet dobrze wycelować zaklęciem, ale chcę pojutrze widzieć, że sobie z tym poradziłaś i chociaż waliłby ci się świat na głowę potrafisz panować nad swoim ciałem i rozsądkiem.
     - Wiem to... - mruknęła pod nosem.
     - Zrozum mnie dobrze. Chociażby rzucił cię facet, chociaż z żalu miałbyś po nocy rzygać, a  podczas walki miałbyś ślepnąć od łez masz być w stanie wygrać!
     - Wiem do cholery! Nawet ja mogę mieć gorszy dzień!
     - To nazywasz gorszym dniem? Bezmyślną agresję? Rzucanie zaklęć na pałę byle zranić? Rzucałaś się, jak dziki kot w klatce, który nie wiele może zrobić poza pokazaniem zębów... Zero taktyki. Nawet zaczątek myśli nie mógł się przedrzeć przez tę czerwona mgłę, która cię zaślepiła. Tak bardzo chciałaś zobaczyć krew? Bo na pewno nie chciałaś wygrać...
     Arthemis milczała. Nie miała jak na to odpowiedzieć.
     - Nie będę pytał, co jest powodem, ale mam nadzieję, że ty sama wiesz. Nie wnoś tego do sali. Nie mówię, że emocje podczas walki są złe. Moim zdaniem są właśnie potrzebne. Wściekłość, podniecenie... sprawiają, że w walce wyostrzają ci się zmysły, nawet jeżeli wtedy rozum znajduje się na drugim polu. Ale myślenie o tym co cię wkurza albo boli i wykorzystanie tego jako paliwa napędowego nigdy nie kończy się dobrze. Może powinnaś zrobić sobie przerwę?
     Spojrzała na niego, jakby oszalał.
     - No, cóż... a więc poradzimy sobie z tobą inaczej - westchnął. W jednej chwili rozwinęły się zanim skrzydła powodując powiew wiatru. Zanim Arthemis zdążyła choćby krzyknąć, złapał ją pod pachami i wyfrunął z nią przez okno. Wierzgała nieprzytomnie nogami.
     - Oszalał Pan?!
     Zleciał z nią na błonia. Postawił ją na ziemi, sam nadal się unosząc.
     - Zabawa jest prosta. Jeżeli dasz mi się złapać koniec z naszymi treningami. Jeżeli jednak obiegniesz całe jezioro i dotrzesz na most - wygrywasz.
     - Chyba Pan żartuje.
     - Daję ci dziesięć minut zanim zacznę na ciebie polować... Niech to będzie dla ciebie nauczka za to, że marnujesz mój czas - przeciągnął się. - Raz...
     Arthemis przeklinając na czym świat stoi, zaczęła biec. Była taka wściekła, że nogi niemal same ją niosły. Wbiegła do lasu wiedząc, że na otwartym terenie będzie zbyt łatwym celem.
     - Ja mu dam polowanie - mruknęła.
     Dziesięć minut później usłyszała szum skrzydeł niedaleko siebie. Przyśpieszyła, trzymając się linii lasu tak, żeby widzieć tafle wody. Przypadła do ziemi kiedy równolegle do niej na wodzie pojawił się olbrzymi cień. Odbiła głębiej w las i przebierała nogami, uważnie się rozglądając. Półmrok wcale jej nie pomagał, ale nie mogła sobie pozwolić na światło. Serce waliło jej jak młotem, oddech się rwał, w boku zaczynała nieprzyjemnie dawać o sobie znać kolka. Nie muszę się śpieszyć, pomyślała sobie. Przecież nie dał mi limitu czasu... Zwolniła do truchtu i niemal w tym samym momencie usłyszała trzask gałęzi nad sobą. Powoli podniosła wzrok. Miała wrażenie, że głębokie czarne oczy patrzą sie prosto na nią. Przyśpieszyła, ale po kilku metrach stanęła.
     On widzi w ciemności... Bawi się ze mną, pomyślała nagle ze złością, mógłby mnie już dawno złapać... Żeby uciec muszę...
     Zamknęła oczy. Uciec. Myślała o tym, jak uciec.
     Kurwa... ma mnie. Przez cały czas nie próbowałam nic zrobić... Po prostu zrobiła to, co jej kazał. Rodzaj złości, którą czuła zmienił się. Taką złość znała. I lubiła ją. Taka złość pobudzała jej spryt.
     Musiała przebiec jeszcze siedem kilometrów dookoła jeziora. Nie miała szans. Od początku nie miała szans, bo żeby dobiec do mostu musiała jeszcze przebiec pod górę na nieosłoniętej przestrzeni pół kilometra. Lucian wcale nie musiał jej ścigać i tak dorwałby ją na tamtym etapie.
     Arthemis odwróciła się na pięcie i pobiegła w stronę z której przybiegła intensywnie myśląc. Wybiegła przed linię drzew na otwarte pole. Most był z zupełnie innej strony Hogwartu, ale Arthemis sądziła, że da radę.
     Wzięła głęboki oddech i rzuciła na siebie zaklęcie kocich oczu. Przebiegła wzrokiem teren i ścisnęła różdżkę. Odliczyła w myślach do trzech. Miała wrażenie, że natychmiast był nad nią. Przebiegła po skosie, odbiła w prawo, potem slalomem w lewo i znowu w prawo zwalniając.
     - Mam cię!
     - TERAZ! - krzyknęła, padając.
     Z czterech miejsc, które zaczarowała biegnąc slalomem wystrzeliły sieci prosto w Luciana. Z hukiem padł na ziemię.
     Arthemis powstała i otrzepała się.
     - A teraz mam czas na to, żeby spokojnie dojść do mostu...
     - Kiedy przestałaś robić z siebie ofiarę? - zapytał spokojnie leżąc sobie owinięty sieciami.
     - Kiedy znudziło mi się uciekania.
     - Zaczęłaś myśleć?
     - Tak?
     - Złość ci przeszła?
     - Powiedzmy...
     - Dobrze... Teraz mnie uwolnij...
     Arthemis udała, że się zastanawia. W końcu jednak uwolniła go. Rozprostował natychmiast skrzydła, a potem schował je zupełnie.
     - Wracajmy zanim Filch zacznie truć... - westchnął, a Arthemis się roześmiała.
     - Czy rozmawiał Pan z profesorem Fellarem i profesor Maxwell?
     - Odchodzą - westchnął.
     - Czyli możemy się spodziewać dwóch kolejnych kluczy... Powiedzieli dlaczego?
     Ku zdziwieniu Arthemis profesor zachichotał.
     - Mówiłem, że nie bez powodu zamknęło ich razem...
     - Chyba pan żartuje...
-    Wychodzi na to, że Philip i Joanna znali się bliżej już jakiś czas. Uczestniczyli w jakiejś ekspedycji w mugolskie rejony, w których odkryto jakieś magiczne ruiny w Peru. Philip pojechał jako specjalista od run, a Joanna jako specjalistka od mugoloznawstwa. Cóż... powiedzmy, że dogadywali się nie tylko w kwestiach naukowych... Philip zdradził nam, że po powrocie do Hogwartu zupełnie im się nie układało. Podobno mocno się pokłócili, bo Joanna chciała zostać w Meksyku, a Philip twierdził, że nie mogą tak po prostu, bez uprzedzenia rzucić pracy. Ostatecznie Philip wrócił do Anglii, a Joanna praktycznie w dołączyła dopiero 1 września. Chodzi o to, że w sumie znaleźli pracę, która im odpowiada, a praca w szkole to już nie to samo.
     - Ciężko im było pracować razem...
     - Tak. A ponieważ są dobrymi specjalistami, dostali kolejną ofertę ekspedycji. Joanna wyjeżdża w ciągu tygodnia. Philip... nie chce się z nią rozstawać. Ma zostać jeszcze przez dwa tygodnie. Są bardzo zadowoleni z obrotu sytuacji. Gdyby nie to, co się stało, Joanna pewnie rzuciłaby pracę i wyjechała bez słowa, a Philip nie wiedziałby, co zrobił źle.
     - Mówiłam, że Hogwart nie chce nikogo skrzywdzić - powiedziała Arthemis. - Czyli sytuacja się wyjaśniła... Pytanie tylko, czy mamy szukać, czy czekać?
     - Mam lepsze... - odparł profesor, otwierając wrota do sali wejściowej. - czemu system się aktywował, skoro na początku lata nic jeszcze się nie działo?
     - Może jednak powinniśmy zacząć szukać? Może dzieje się coś czego Pan Ru się nie spodziewał? Chociaż trudno mi w to uwierzyć...
     - Nawet jeżeli trudno w to uwierzyć, nie jest to niemożliwe - mruknął Lucian. - W każdym bądź razie poradzisz sobie z tym, z czym masz problem?
     - Proszę się tym nie przejmować...
     - Nie mam najmniejszego zamiaru - powiedział, gdy stanęli przed wrotami szkoły. - Jak zobaczę chociażby jeden błąd w księdze przychodów to powieszę cię za pięty z najwyższej wieży - dodał, odchodząc w swoją stronę.
     Arthemis westchnęła ciężko i również pomaszerowała w dormitorium, korzystając z tajnych przejść. A więc potrzebowali człowieka od mugoloznawstwa, a w niedalekiej przyszłości również takiego od starożytnych run. Cóż... ona jednak nie wiele mogła zrobić. Po pierwsze siedziała w szkole, a po drugie nie kazali jej tego robić... Och, tak bardzo chciałaby się tym zająć! Chciałabym zająć się czymś co zabije wszystkie jej myśli. Ale oczywiście nie w taki sposób, jak dzisiaj... Lucian by ją zabił.
     Arthemis weszła do dormitorium. Rose leżała na łóżku i kończyła zadanie domowe, a Lily nie było.
     - Jak korki?
     - Lucian się wkurzał, ale koniec końców wszystko się dobrze skończyło...
     - Zrobiłaś zadanie domowe z numerologii?
     - W ten sam dzień, w który je zadano.
     - Szybka ostatnio jesteś. Czyżbyś miała za dużo wolnego czasu?
     - Powiedzmy - Arthemis zabrała piżamy i poszła do łazienki. Bardzo długo stała pozwalając by gorąca woda rozluźniała jej mięśnie, przywracała równowagę i spokój.
     Gdy wróciła Lily wychodziła do łazienki, a Rose już spała.
     Arthemis podeszła do swojego sekretarzyka, na którym leżał najnowszy list od Jamesa. Pierwszy list, na który nie odpowiedziała, bo nie wiedziała co, a krótka notka "To wspaniale", wydawała jej się naprawdę żałosna.
     Odpiszę jutro, pomyślała, wrzucając kopertę do szuflady.


Tuż przed świtem na zewnętrznym parapecie wylądował ptak. Chwilę później z cichym skrzypnięciem otworzyło się skrzydło okna. Cień ptaka wydłużył się i zmienił w cień wysokiego, szczupłego mężczyzny.
     James uśmiechnął się lekko, gdy zobaczył splątane włosy Arthemis rozsypane na poduszce i zasłaniające jej twarz. Jak zwykle skopała kołdrę i spała ze skołtunioną poduszką. Jego uśmiech się powiększył, gdy wzrok padł na nogę, okrytą tylko krótkimi szortami. No i spała w jego koszulce. Naprawdę w niej spała... Szkoda tylko, że oddalona od niego o ponad 2000 kilometrów.
     Usiadł na brzegu łóżka, nachylił się i śpiącą wciągnął na kolana. Arthemis się przebudziła.
     - James?
     - Skąd wiesz?
     - Strzelałam. Miałam do wyboru albo ciebie albo nowego kolegę Migela...
     - To nie jest śmieszne...
     - Przecież się nie śmieję... Co tu robisz?
     - Chciałem ci powiedzieć "Dzień dobry".
     - Dzień dobry - uśmiechnęła się.
     - Nie odpisałaś mi.
     - Miałam dzisiaj z samego rana... - mruknęła sennie.
     James nie mógł się oprzeć i pocałował jej miękkie i ciepłe od snu usta. Objęła go mocno i przytuliła się.
     Na zewnątrz granat zaczął przechodzić w szarość. Rozjaśniało się.
     - Wszystko w porządku? - zapytał, przytulając usta do jej czoła.
     - Tak. Bardzo dużo się dzieje, ale nie mogę tego opisywać. Zbyt wiele bym ryzykowała. Na przykład...
     - Muszę już iść - mruknął, zamykając jej usta pocałunkiem. - Zobaczymy się za dwa tygodnie i wszystko mi opowiesz dobrze?
     Bez słowa wtuliła się mocniej.
     - Za godzinę zaczynam pierwszy blok treningowy. Muszę dotrzeć do Hogsmead, teleportować się i przebrać w uniform...
     Zeszła z jego kolan.
     - Przepraszam, że cię obudziłem...
     - I tak wcześnie wstaję - uśmiechnęła się szybko, zakładając sweter na piżamę.
     - Chciałbym, żebyś już do mnie dołączyła - powiedział cicho, stając przy oknie.
     - Jeszcze trochę - odparła, a potem oparła czoło na jego piersi. - James... proszę... - zamilkła. Co właściwie chciała powiedzieć? Nie pisz do mnie? Nie opisuj mi każdego najmniejszego szczegółu? - ... uważaj na siebie - szepnęła w końcu.
     - Uważam. Ty też bądź ostrożna.
     Pocałował ją mocno. Ścisnął ją w tali i zabrał oddech z taką pasją, że ugięły się pod nią kolana.
     - W Hogsmead za dwa tygodnie - przypomniał z ustami wciąż przy jej ustach.
     - Będę czekała.
     - Odpisz następnym razem - rzucił, wskakując na parapet.
     - Postaram się - odparła, patrząc jak szybuje w kierunku bramy wejściowej na błonia Hogwartu. Zamknęła okno i spojrzała na szufladę, w której leżały listy od Jamesa. Dotknęła palcami ust i wzięła głęboki uspokajający oddech.
     Jeżeli miała wybierać w co wierzyć, to wybierała Jamesa, który zrywał się rankiem, żeby się z nią zobaczyć, a nie Jamesa, który był daleko od niej, i którego znała tylko z listów.
    
    
Arthemis rzadko kiedy mogła szczerze powiedzieć, że czegoś się nie spodziewała. No i nie sądziła, że jest coś czego może się nie spodziewać po Scorpiusie Malfoyu. Według niej nie był to zbyt skomplikowany człowiek. W przeciwieństwie do jego wielowymiarowego przyjaciela...
     Zaczęło się od tego, że w spokoju skończyli kronikę. I wyszła naprawdę piękna. Nie chodziło tylko o ozdoby Scorpiusa, albo zmysł estetyczny Lily. Kronika była cudownie zrównoważona. Historie, które przysyłali ludzie, pomieszane z faktami, które opisywały gazety. Różne punkty widzenia na te same wydarzenia i oczywiście historie ludzi, pochodzących z wszystkich czterech domów Hogwartu.
     Następnego dnia po tym, jak skończyli i zaledwie trzy dni po wizycie Jamesa, Arthemis w myślach już układała nowe dla siebie zajęcia, polegające głównie na nauce, gdy od samego rana w Wielkiej Sali, po brzegi wypełnionej uczniami, zdarzyło się coś czego się nie spodziewała.
     Scorpius Malfoy stanął za niczego się nie spodziewającą Rose i powiedział ostro, patrząc przy tym na Arthemis:
     - Macie z tym skończyć! Chcę, żeby moi prefekci brali udział we wszystkich akcjach tak, jak reszta.
     Zaskoczona Rose zakrztusiła się i zerknęła na niego z lekkim lękiem. Odłożyła "Proroka Codziennego" i wstała.
     - Ale o co chodzi?
     - Nie udawaj, że nie wiesz! - Scorpius jeszcze bardziej podniósł głos. - Jestem pewien, że obie to uknułyście! - warknął, wskazując głową na Arthemis.
     Okej, pomyślała szybko Arthemis, widząc spanikowaną twarz Rose. Ona o niczym nie wie, a on do czegoś zmierza... I do tego chyba celowo się tak drze, żeby zwrócić na nich uwagę. O! Pięknie! Przybyło wsparcie... - przemknęło jej przez myśl, gdy podbiegli prefekci Slytherinu. Scorpius patrzył na nią wyzywająco.
     - Scorpiusie... naprawdę nie wiem... - zaczęła cicho Rose, rzucając ukradkowe spojrzenia na otaczających ich ludzi.
     Arthemis wystudiowanym gestem odłożyła kielich z sokiem, a potem powoli wstała.
     - Chyba się przesłyszałam... - powiedziała cicho, ale tonem, którego nikt nie śmiałby zagłuszyć. Stanęła na przeciwko Malfoya. - Przecież to był twój pomysł...
     - Arthemis? - Rose spojrzała na nią zdezorientowana.
     - ... czyżbyś o tym zapomniał?
     Scorpius uśmiechnął się zimno.
     - Może zmieniłem zdanie?
     - Więc mogłeś po prostu przyjść i powiedzieć, zamiast wydzierać się na całą szkołę.
     - O czym wy dwoje mówicie? - zapytała Rose.
     - Też chciałabym wiedzieć - powiedziała Cynthia Glass, wychodząc na przód.
     - Ja mam im powiedzieć, czy ty to zrobisz? - zapytała Arthemis.
     Scorpius spojrzał na Cynthię.
     - Cóż, gdy Weasley została prefektem naczelnym, wiedziałem, że nagle spadnie na nas góra, nudnej i nikomu nie potrzebnej roboty, więc zawarłem umowę, żeby zostawili nas w spokoju - powiedział, wzruszając ramionami. - Jednak widzę, że wcale wam się to nie podoba, więc...
     - Nie do końca rozumiem - zaczęła Cynthia. - To przez ciebie?
     - Nie "przeze mnie" tylko "dzięki mnie" - odparł chłodno Scorpius. - Jak się tak bardzo palicie do roboty, to proszę bardzo... - wystudiowanym gestem, oglądał paznokcie. - Myślałem, że jak ja raczej nie chcecie mieć z tym bajzlem nic do czynienia, ale jakoś zniosę te kilka miesięcy...
     - Nieprawda... On nie... - zaczęła Rose.
     - Rose, daj spokój - przerwała jej Arthemis. -  Przyszedł do mnie i powiedziałam, że cię przekonam. Przekonałam, prawda? W większości spraw... Poza tym chciałaś mieć dobrą kronikę. Powiedział, że pomoże. A to był jego warunek...
     - Kronikę? Przecież to ty...
     - Dlaczego miałabym to robić sama? - Arthemis wzruszyła ramionami. - Chciałaś mieć w niej też Slytherin, a wiec masz... Wczoraj skończyliśmy, więc już mnie to nie dotyczy. Możecie się teraz pozagryzać...  - sięgnęła po torbę. - A ty się w końcu zdecyduj - dodała rzucając chłodne spojrzenie Scorpiusowi. - Jeżeli "twoi" prefekci jeszcze raz ją zaatakują, w jakikolwiek sposób, to bardzo tego pożałujesz...
     Scorpius tylko prychnął.
     - Co tu się dzieje? - dał się słyszeć w oddali, skrzekliwy głos Filcha. - Rozejść się!
     Rose widziała zdziwione spojrzenia Ślizgonów. Popatrzyła na obojętną minę Scorpiusa.
     - Muszę z tobą porozmawiać - wyjąkała.
     - Wiedziałem, że się zacznie - westchnął ciężko.
     - Więc... - zaczęła jakaś prefekt Slytherinu z szóstego roku. - W sumie... byliśmy w całkiem niezłej sytuacji? Nie musieliśmy nic robić, a wszystko i tak było zrobione?
     Scorpius uśmiechnął się do nich z chłodną wyższością. Ukłonił się prześmiewczo.
     - Mógłbym powiedzieć "Do usług", ale teraz już po ptakach. Sami tego chcieliście...
     - O czym ty mówisz! - ofuknęła go Cynthia. - Jeżeli coś się dzieje w tej szkole to Slytherin ma brać w tym udział?! A wy się przygotujcie na to, że w końcu będziecie musieli się wziąć do roboty! - warknęła na prefektów. - Ty też! - spojrzała na Scorpiusa. - Jesteś prefektem naczelnym!
     - Jestem prefektem Slytherinu. Interesuje mnie tylko to, czy moi ludzie zadowoleni... - odparł Scorpius.
     Ktoś zaklaskał. Rose w ogóle przestała rozumieć, co się dzieje. Cynthia zwróciła się do bezpośrednio do niej:
     - Od teraz jeżeli będzie chodziło o prefektów Slytherinu, kontaktuje się ze mną...
     - Hej! Nie ty o tym decydujesz! - warknął Scorpius.      
     - Więc ty zacznij robić to, co do ciebie należy! - odszczeknęła się.
     Scorpius mruknął na boku coś, co dziwnie przypominało "Zawracanie dupy".
     - Niech będzie... - ostro spojrzał na Rose. - Przy okazji będę mógł powiedzieć, co mi się nie podoba... - odwrócił się na pięcie i wyszedł z Wielkiej Sali.
     Rose przez chwilę bez słowa za nim patrzyła, a potem zerknęła na patrzących na nią spode łba Ślizgonów.
     - Ta sytuacja... cóż... chciałabym... żeby wszyscy dołączyli do tych projektów, które już zaczęliśmy... Więc może.. wybierzecie sobie to, co... przypadnie... wam do gustu... - jąkała się, zbierając wszystko w pośpiechu do torby. - Przepraszam... Muszę... porozmawiać z Malfoyem...
     Gdy odchodziła w pośpiechu, usłyszała za sobą, głos jednego z prefektów:
     - Serio musimy to wszystko robić?
     - Tak! - natychmiast warknęła na nich Cynthia.
     - Trzeba było siedzieć cicho... - westchnął z żalem ktoś inny.
     - Malfoy się dla nas poświęcił, a my wszystko zepsuliśmy...
     - Widzieliście już kronikę? Chodźmy ją zobaczyć...
     - No, chodźmy...
     Jak to wszystko się stało? - zapytała samą siebie.
     Gdy przechodziła obok składzika na środki czystości, usłyszała ciche:
     - Pst, pst!
     Otworzyła drzwi. W środku czekali na nią Scorpius i Arthemis. Rose zrzuciła torbę z ramienia i ryknęła:
     - Co to miało być!?
     - Jest wściekła - westchnęła Arthemis.
     - Sądziłem, że tak właśnie może się to skończyć... - odparł Scorpius.
     - Co miała znaczyć ta szopka?!
     - Mnie nie pytaj... Ja po prostu się wtrąciłam impulsywnie, bo Malfoy wywiercał mi wzrokiem dziurę w czole - burknęła Arthemis. - Niech on się z tego tłumaczy, ja idę na zajęcia - dodała, wychodząc.
     Zostali we dwójkę w ciemnym, małym pomieszczeniu.
     - Nie powinieneś... - zaczęła w końcu Rose.
     - Och, zamknij się - przerwał jej Scorpius. - Jesteś moją dziewczyną, tak? Więc siedź cicho i daj mi się chronić...
     - Przeze mnie musiałeś kłamać - zaczęła Rose.
     - I co? Świat się nie zawalił, prawda?
     - Nie wiedziałam, że zamierzasz zrobić coś takiego...
     - Oczywiście, że nie. Dlatego wybrałem Arthemis. Kłamała bez zająknięcia, a ty gdybyś chociaż coś podejrzewała od razu byłoby wiadome...
     - Myślą, że to twoja wina - powiedziała, spuszczając głowę.
     - Wcale nie - odparł. - Uważają mnie za swojego bohatera... Odczepią się od ciebie, a ja będę na jeszcze lepszej pozycji.
     - Jeżeli to się wyda...
     - Nie wyda się. Rose, po prostu nic nie wiedziałaś o umowie, którą zawarłem z Arthemis. To wszystko.
     - A kronika? Gdy ją zobaczą, będą wiedzieć...
     - Kronika? Widziałaś ją w ogóle?
     - Jeszcze nie. Miałam iść przed zajęciami, ale...
     -      Chodźmy teraz. Zajęcia już się zaczęły, więc nikogo nie powinno tam już być - pociągnął ją za rękę. Rozejrzał się na korytarzu i zaprowadził ją do Izby Pamięci.
     Rose przewracała strony zafascynowana dokładnością i artyzmem.
     - Jak? - zapytała cicho.
     - Arthemis, Ruda Wiewióra, Christer i ja, często spędzaliśmy tu popołudnia...
     - Nie wiedziałam.
     - Miałaś dużo na głowie. Za dużo. A teraz możesz część przerzucić na mnie - dodał cierpiętniczo.
     Rose dotknęła jednego z portretów narysowanych jego dłonią.
     - Przepraszam za to wszystko.
     - W porządku - wzruszył ramionami. - Za bardzo się przejmujesz wszystkim i wszystkimi... Zawsze tak było. Nie do końca na początku wiedziałem, czy mnie to w tobie wkurza, czy do ciebie przyciąga?
     - I którą opcje w końcu obstawiłeś?

     - Obie... - odparł z krzywym uśmiechem.