środa, 31 stycznia 2018

Strażnicy (Rok VII, Rozdział 3)

Lily nawet słowem nie skomentowała faktu, że znalazła je w łóżku Arthemis, z kartami w dłoniach. I do tego nie obudziły jej, żeby zagrała z nimi!
     Arthemis z czołem opartym obok miski z owsianką drzemała jeszcze podczas śniadania. A Rose w mgnieniu oka po obudzenia ubrała się, wypadła i do tej pory jej nie widziały. Chwile potem najmłodsi prefekci wpadli wyprostowani, w odprasowanych szatach i trochę stłamszeni emocjonalnie.
     - Kontrola stroju? - zapytała cicho Lily Arthemis.
     Arthemis otworzyła jedno oko, a po chwili zamknęła je ponownie. Chwilę potem usłyszała szybkie kroki.
     - Arthemis mam dla ciebie plan - powiedziała Rose. - Dała mi go profesor Alexander.
     Arthemis nie podnosząc głowy, wyciągnęła rękę.
     - O, poczta! - zauważyła Lily. - Mam nadzieję, że mama przysłała mój notatnik od quidditcha. Nie mogę zacząć treningów bez niego.
     Arthemis dostała w głowę listem.
     - Muszę lecieć. Chcę dorwać jeszcze prefektów z Hufflepuffu.
     - A Slytherin juz dorwałaś? - zapytała Lily, oblizując łyżeczkę od zupy.
     Rose odwróciła się bez słowa.
     - Nie dokuczaj jej - mruknęła Arthemis, otwierając przesyłkę. - Pomimo tego, jak to wygląda to nie będzie łatwe zadanie. Rose zaangażuje się w to całą sobą, jak to ona, a wiesz, jak to się może skończyć...
     Lily zmarszczyła brwi.
     - Może się zrobić niebezpiecznie?
     - To zależy.
     - Od Malfoya?
     Arthemis skinęła głową i zaczęła czytać list, nie drążąc tematu.


Witaj Najdroższa!

Przede wszystkim dzień dobry! Nie mogłem dzisiaj spać. Ty też? Mam nadzieję, że ty też...
Co do pana Ru, to nic do niego nie mam... a przechodząc do ważniejszych spraw: co to ma znaczyć: asystentka? Nie podoba mi się brzmienie tego słowa. Jak wygląda ten nauczyciel? Ile ma lat? Znam go? Wierz mi, lepiej, żebym nie był zmuszony go poznać...
Szkolenie ciągnie się dalej. Nie mogę się doczekać, aż będziesz tu razem ze mną kopać wszystkim tyłki. Teraz pracujemy nad zadaniami drużynowymi. Mam w grupie trzech innych chłopaków i dwie dziewczyny. Jedna z nich jest z zagranicy i dopiero do nas dołączyła.
Kiedy wypad do Hogsmead?
Chcę dzisiaj też dostać list. I jutro również.
Mam nadzieję, że nikt się do ciebie nie dostawia. Powiedziałabyś mi, gdyby ktoś cię wkurzał, prawda?
                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                           James

     Arthemis uśmiechała się do siebie cały czas, podczas i po przeczytaniu listu. Oczywiście, że by mu nie powiedziała. Chociaż może by mu powiedziała, ale tylko po to, żeby zobaczyć go w stanie furii. James w stanie ataku zazdrości to było naprawdę coś...
     Ktoś odchrząknął nad jej głową. Spojrzała w górę. Górował nad nią wysoki, złowieszczy, ciemnowłosy, XIX-wieczny wampir.
     Lily otworzyła usta z wrażenia, jakie wywarł z bliska Algernon Andreas Lucian.
     - Czemu jeszcze tu jesteś? - zapytał profesor Lucian.
     - Jem śniadanie, panie profesorze - odparła Arthemis.
     - Więc zjedz je szybciej. Dziesięć minut przed każdymi zajęciami, chcę cię widzieć w klasie Obrony przed czarną magią.
     Arthemis złożyła list. I razem z planem zajęć włożyła go do kieszeni. Wstała i powlekła się za profesorem.
     - Nie miej takiej cierpiętniczej miny. Przecież nie każę ci spuszczać krwi...
     - A więc jakie będzie moje zadanie?
     - Skoro już cię mam, to cię wykorzystam - zapowiedział. - Dzisiaj będziesz mi potrzebna na wszystkich zajęciach, ale tylko dzisiaj. Potem przydasz się okazjonalnie, ale będę cię potrzebować popołudniami, przynajmniej przez pierwszy semestr. Rozumiem, że opanowałaś podstawową umiejętność, jaką jest liczenie?
     - Raczej tak, ale co to ma wspólnego z...
     - Dowiesz się dzisiaj po południu. Na tę chwilę potrzebuję cię na lekcji. Podobno masz wysoki próg bólu?
     Arthemis z szeroko rozszerzonymi oczami spojrzała na idącego obok niej profesora. Co jak co, ale takiego pytania się nie spodziewała. Przełknęła ślinę i wkroczyła do sali na lekcje z trzecioklasistami.
    

Profesor Lucian wskazał Arthemis miejsce pod ścianą z tyłu klasy. Nie narzekała. Nikt nie śmiał odwrócić się i na nią gapić, gdyż profesor nie usiadł za biurkiem, jak większość nauczycieli, tylko stał przed biurkiem i bez słowa czekał aż napięcie w klasie opadnie. W końcu jedni uczniowie zaczęli popychać drugich, żeby zamilkli.
     - Skończyliście? - zapytał cichym głosem, jakim mówił normalnie. Zapewne nie miał wątpliwości, że prędzej czy później każdy nauczy się go słuchać obojętnie jak cicho będzie mówił. - Nazywam się Algernon Andreas Lucian. Arthemis North zapewne już znacie. Na moją prośbę od czasu do czasu będzie pomagała w lekcjach. - Rozejrzał się po wpatrzonych w niego twarzach. - Macie ile lat? Trzynaście? Szczeniaki... - westchnął. - Każdy z was ma teraz 10 minut na napisanie dla mnie na kartce wszystkich zaklęć ofensywnych, jak znacie. Nie muszą być to zaklęcia z książek, wszystko co uważacie za dobre do ataku ma się tam znaleźć. Podpiszcie się.
     Arthemis zza pleców profesora obserwowała trzecioklasistów. Część z nich skrupulatnie notowała, większość leniwie skrobała coś na papierze, a ci którzy już skończyli z lekkim niepokojem obserwowali profesora.
     Lucian natomiast po kolei mierzył wzrokiem każdego, zapewne szybko oceniając ich zachowanie i ewentualne ich konsekwencje. Studenci zaczęli oddawać pracę. Profesor na szybko przelatywał wzrokiem listę zaklęć. Arthemis zastanawiała się po, co tu jest, skoro profesor widocznie miał już zaplanowaną lekcję.
     Kiedy ostatni ze studentów oddał kartkę. Profesor wylosował czyjąś pracę i powiedział:
     - Rzucaliście już te zaklęcia? Używaliście ich? Widzieliście ich efekty? Czy tylko delikatnie ćwiczyliście je przy zaklęciach tarczy? - zerknął na nich przez ramię, jakby i tak nie oczekiwał odpowiedzi, bo ją znał. - Mogę bez pudła wskazać, którzy z was rzeczywiście wiedzą z jakim skutkiem zaklęcia ma do czynienia. Jest was tu czterdziestu i tylko jedna czwarta wie o czym mówię, dlatego i tak wszyscy przejdziecie przez ten etap, aż nie będę przekonany, że wiecie co robicie. Higs, chodź tu.
     Wysoki Krukon z ostatniego rzędu wstał i leniwie podszedł do profesora. Arthemis szybko oceniła go, jako owieczkę w skórze wilka. Zapewne dużo mówił, czym to on nie jest, ale na tym się kończyła jego przygoda z zaklęciami ofensywnymi.
     - Arturze, wybierzesz jedno z zaklęć z listy, którą zrobiłeś. - Lucian machnął ręką na Arthemis, odchodząc pod przeciwną ścianę, niż uczeń. Profesor odwrócił się do Higsa. - Wybrałeś. - Chłopak kiwnął głową.  - Wybierz naprawdę dobrze, bo to, co zrobi Arthemis cię zaskoczy. - Higs wyraźnie się zmartwił.
     Lucian nachylił się do Arthemis i szepnął jej coś na ucho. Spojrzała na niego zdziwiona.
     - Naprawdę mam to zrobić?
     Lucian skinął głową. Arthemis spojrzała na Higsa, który przysłuchiwał im się podejrzliwie i lekko zbladł.
     Arthemis wzruszyła ramionami. Chłopak rzucił zaklęcie powodujące drgawki. Musiała wziąć na wodze wszystkie swoje odruchy, żeby z łatwością tego nie odbić. Pozwoliła się trafić. Poleciała na ścianę i straciła orientację co się dzieje, gdy jej całe ciało rzucało się na podłodze wstrząsane małymi wyładowaniami elektrycznymi. Zacisnęła zęby, żeby nie krzyknąć, ale w pewnym momencie jednak nakładające się fale bólu zmusiły ją do cichego krzyku.
     Higs otworzył oczy z przerażenia i ruszył w jej stronę.
     - Panie Profesorze, ja nie... - zaczął się jąkać, co zupełnie nie pasowało do jego wcześniejszej, butnej postawy. - Ona nie... nie sądziłem, że...
     - Dobra robota - powiedział profesor Lucian. - Zapamiętaj to uczucie. - Machnął różdżką i Arthemis przestała rzucać się po podłodze. Wstała powoli, ocierając usta wierzchem dłoni. - Arthemis?
     - W porządku.
     - Ale przecież... - Higs potrząsnął głową.
     - Musicie wiedzieć, że każde zaklęcie ataku pociąga za sobą określone reakcje. Nie tylko przeciwnika, ale także twoje własne. Nie możesz stać i rozpaczać nad tym, co zrobiło zaklęcie, jeżeli jesteś w środku bitwy. Nie możesz też rzucać zaklęć jak popadnie nie zdając sobie sprawę, co się stanie z ciałem, lub umysłem przeciwnika, gdy je rzucisz. Musicie znać tę odpowiedzialność. Myśleć o niej. Akceptować ją. Rozumieć konsekwencje swoich czynów. Arthemis nie będzie się bronić przed żadnym z waszych zaklęć. Pamiętajcie, że możecie zrobić jej wielką krzywdę i będziecie musieli z tym żyć. Następny! Clarens!
     Wyszła przestraszona dziewczynka, która chyba pomimo tego, że wiedziała, że Arthemis nie będzie się bronić, była oszołomiona samym beznamiętnym wyrazem jej twarzy. Arthemis była więcej niż wkurzona, gdy trafiło ją nieśmiałe zaklęcie powalających łaskotek. Już wolałaby dostać jakimś krwawym diabelskim urokiem, niż jak oszalała śmiać się w głos, aż leciały jej łzy, gdyż w pewnym momencie nawet łaskotki mogą stać się potężną torturą.
     - Błagam, dosyć - wychrypiała. Stwierdziła, że bardzo nie lubi tego zaklęcia.
     - Wystarczy! - powiedział ostro profesor, a mała Clarens skurczyła się w sobie.
     Arthemis wstała na trzęsących się nogach. Spojrzała na pozostałe 38 osób w klasie i westchnęła ciężko. Jeszcze długa droga przed nimi.
     Arthemis padała niezliczoną ilość razy na ziemię, wpadała na ścianę, na ławki. Wszystko ją bolało, ale gdy tylko poruszeni uczniowie zaczęli po zajęciach wychodzić z sali, całkiem dobrze rozumiała motywy profesora. Może gdyby większa ilość czarodziejów zdawała sobie sprawę z konsekwencji zaklęć od początku, byłoby mniej wypadków i celowych ataków.
     Leżała na podłodze, wpatrując się w sufit. W zasięgu jej wzroku pojawiła się głowa profesora.
     - Naprawdę jesteś odporna na ból - powiedział zdziwionym głosem. - Myślałem, że w połowie zajęć rzucisz to i wyjdziesz.
     Arthemis uniosła brew.
     - Zbyt duże doświadczenie - odparła swobodnie. - Wie Pan już prawda? Rozpoznał Pan ich wszystkich. Wie Pan, na których trzeba mieć oko. Których trzeba popchnąć, żeby byli bardziej śmiali. Którzy uświadomili sobie to, co chciał im Pan pokazać i będą gdzieś trzymali w zakamarku umysłu.
     - A ty? - zapytał, pomagając jej wstać. - Potrafisz ich rozpoznać? - Podał jej butelkę wody.
     - Kilkoro było przestraszonych. Będzie Pan rozwijał ich, aby opanowali chociaż podstawy obrony w taki sposób, żeby nie winili się za to, że się bronią - zamyśliła się na chwilę. - Wiem, kiedy ktoś jest podekscytowany tym, co dzieje się z ciałem przeciwnika. Kilka osób było zafascynowanych, szczególnie po wybraniu bardzo silnych zajęć. Na nich będzie miał Pan szczególne oko... - powiedziała z pewnością, otworzyła napój i powąchała go. - Coś w tym jest... - mruknęła podejrzliwie.
     - Trochę eliksirów - odparł, opierając się o biurko. - Nie chcę, żebyś chodziła z siniakami, bo pomyślą, że stosuję na tobie jakieś diabelskie praktyki... - przezornie, wyciągnął kubek w jej stronę, żeby mu trochę nalała i wypił. - To nie trucizna - roześmiał się.
     - Nawet jeżeli pan to zrobił, gdzie gwarancja, że wampir zareaguje na truciznę - mruknęła Arthemis, jednak wypiła napój.
     - Jutro będę cię potrzebował około 16 w moim gabinecie.
     - Jakieś przygotowania na lekcje?
     - Nie. To coś zupełnie innego - odparł tajemniczo. - Pojutrze chcę cię widzieć na zajęciach drugo i czwartoklasistów. Przy pierwszorocznych i szóstoklasistach nie będziesz mi potrzebna. W piątek zajęcia z piątą klasą. Dwa razy w tygodniu w moim gabinecie o 16.
     Arthemis westchnęła ciężko pogodzona z losem.
     - I tak nie mam nic innego do roboty - mruknęła pod nosem. Odstawiła pustą butelkę. - Idę na zajęcia panie profesorze Andy - rzuciła ze śmiechem, szybko zmierzając do drzwi. Usłyszała jak pusta butelka trafia w zamknięte drzwi.
     Oddalając się korytarzem pomyślała, że w Hogwarcie znalazł się naprawdę dobry nauczyciel obrony przed czarną magią.

     Wieczorem Arthemis napisała list do Jamesa opisując lekcje z Lucianem oraz wypisując datę pierwszego wypadu do Hogsmead, a Rose relacjonowała jej dzień Prefekta Naczelnego.
     - Wyluzuj, bo się wypalisz - rzuciła do niej Lily. - Jak ty wymyślasz te wszystkie rzeczy, to co robi w tym czasie Malfoy?
     - Nie wiem. Nie widziałam się z nim - odparła Rose, lekko zarumieniona.
     Arthemis spojrzała na nią zaniepokojona.
     - Ale chyba nie masz zamiaru robić wszystkiego sama, prawda? Rose, to tak samo jego robota.
     - Nie chcę, żeby uważał, że to irytujące i niepotrzebne. Mam tysiąc pomysłów na minutę, po co mam go w to mieszać?
     - Boisz się, że będzie miał kłopoty ze strony Ślizgonów - przejrzała ją Arthemis.
     - To moje pomysły - odparła uparcie Rose. -  Nie musi się w nie angażować.
     - Ale może najpierw pozwolisz mu podjąć taką decyzję - Arthemis była nieustępliwa. - Nie wyobrażam sobie, żeby był zadowolony z twojej samowolki. Nie mówiąc już o tym, że będzie to gorzej wyglądało, jeżeli ty zaczniesz wprowadzać swoje zasady, a Slytherin będzie się im musiał podporządkować, bez wiedzy ich prefekta. Nie rób czegoś, co postawi cię w niebezpiecznym świetle, Rose - ostrzegła.
     - Przesadzasz. Mówisz, jakbym chciała tu zrobić rewolucję, a nie tylko trochę większy porządek.
     Arthemis podrapała się po włosach.
     - Ok. Skoro tak twierdzisz, ale uważaj na siebie.
     - Jesteś zbyt przyzwyczajona do tego, że coś ci zagraża - roześmiała się Rose. - To szkoła, a nie pole bitwy.
     - Nawyk - Arthemis pokazała jej język.
     - Arthemis. Zapisz sobie gdzieś, że choćby świat miał się skończyć, a ciebie zaatakowało stado rozszalałych sów, za dwa tygodnie w sobotę jest nabór do drużyny i masz tam być - powiedziała Lily, ślęcząca nad jakąś tabelą i wykresem. Zapewne schematem meczu.
     - O Boże, nadal jestem w drużynie?
     Lily spiorunowała ją wzrokiem.
     - Dobra, dobra. Idę wysłać list. I będę na tym naborze.


Następnego dnia w gabinecie profesora Arthemis zrozumiała, co to znaczy "coś zupełnie innego".
     - Siadaj - pokazał jej biurko, obok tego przy którym sam siedział. Piętrzyły się na nim stosu dokumentów.
     - Co to? - Zapytała zaintrygowana.
     - Faktury i rachunki - odpowiedział. - Prowadzę interesy od ponad 300 lat. Nie widzę powodu, dla którego miałbym z nich zrezygnować, tylko dlatego, że mam stałą pracę.
     - A co ja mam z tym wspólnego?
     - Potrzebuję kogoś od księgowości - położył przed nią ogromną skórzaną księgę. Według Arthemis mogła mieć jakieś 250 lat. - W jednej kolumnie zapisujesz na plus przychody, w drugiej na minus wydatki, w trzeciej opis. Spisujesz wszystko z faktur i rachunków. Chyba sobie dasz radę z liczeniem? Mam liczydło... - dodał z entuzjazmem.
     - Mam być sekretarką? - zapytała z niedowierzaniem Arthemis. - Serio?
     - Asystentką - poprawił ją, jakby to słowo coś zmieniało.
     - Wątpię, żeby to leżało w moich kompetencjach panie profesorze - odparła zgryźliwie.
     - Domyślam się, że nie, ale skoro już mi pomagasz, to jakoś przekonam dyrektora, tylko... jak przekonać ciebie? - zapytał. - Co byś chciała? Przepustkę do Działu Ksiąg Zakazanych?
     - Mam - odparła Arthemis.
     - Pozwolenie na wypad do Hogsmead w każdy weekend?
     - Jak się uprę to i tak wyjdę...
     - Wolny wstęp do Zakazanego Lasu?
     Arthemis nawet nie pofatygowała się zbić tej oferty, jedynie spojrzała pobłażliwie na Luciana.
     - Chcesz, żebym cię zamienił w wampira?
     - Nie, dziękuję! - warknęła.
     - Będziesz miała dostęp do wszystkich miejsc, do których ja mam dostęp. W szkole, ale w szczególności poza nią.
     - Jako pana asystentka i tak będę się musiała za panem szlajać - wzruszyła ramionami.
     - A więc czego chcesz?
     - Czasu. Pana czasu. Treningu.
     Zaintrygowany uniósł brew.
     - Jestem do tego przyzwyczajona, a nie chcę zardzewieć. Chcę przejść przez elementy szkolenia aurorów.
     Profesor wydął usta.
     - Trening nie byłby problemem, zarówno magiczny, jak i fizyczny, natomiast... nie dysponuję wiedzą an temat, jak wygląda szkolenie aurorów... Przynajmniej jeszcze nie - wyciągnął do niej dłoń. - Zgoda. A teraz do roboty, bo czas to pieniądz.
     Arthemis przewróciła oczami. Wytknął ją palcem.
     - Hej, gdybym tak nie myślał to nadal byłbym biednym wampirem, śpiącym w spróchniałej trumnie w jakiejś rozwalającej się cmentarnej kaplicy!
     - A poza szkołą śpi pan...?
     - To zależy, w której posiadłości akurat przebywam - wzruszył ramionami. - W Nowym Yorku mam apartament nad moim klubem. Na Pacyfiku wyspę. W Rumunii zamek, a w Anglii pałac w stylu wiktoriańskim. Nie lubię Francuzów więc jeżdżę tam tylko z konieczności, ale jak wystawią kiedyś ten... no... Wersal na sprzedaż to może się skuszę...
     - Jest pan obrzydliwie bogaty, prawda?
     - Tak. Miałem 300 lat, żeby się dorobić, a teraz uciekają mi kolejne miliony galeonów, bo komuś nie chcę się wprowadzić faktur do księgi! - dostała po głowie, zwiniętym rulonem pergaminu.
     - Powinnam dostawać za to pensję - mruknęła do siebie Arthemis i zerknęła na poprzednie strony księgi, żeby zobaczyć według jakiego wzoru były wpisywane dane i sięgnęła po pierwszy stos dokumentów.
     W czasie kiedy ona siedziała nad księgą, profesor miał swoje dokumenty do przejrzenia. Odpisywał na listy i pisma, przeklinał pod nosem, kalkulował coś w myślach.
     Arthemis wciągnęła się w pracę, chociaż była żmudna i trzeba było sprawdzać po kilka razy, co i jak, ale czas szybko mijał.
     Przed kolacją profesor ją zwolnił.
     - Wyślesz to jutro z samego rana, dobrze? - włożyła jej w ręce stos dokumentów.
     - Mogę to zrobić jeszcze dzisiaj - odparła.
     - Zuch dziewczyna - mruknął. - Dokończysz w piątek - zapisał coś na kartce.
     - Co to?
     - Spędziłaś tu dwie godziny. W zamian uzyskasz dwie godziny treningu. Sprawiedliwie, prawda?
     Arthemis rozbłysły oczy.
     - Mam  nadzieję, że ten trening będzie tego wart.
     - Och, zawsze staram się, żeby moi wspólnicy byli zadowoleni.
     - Nie jestem pewna, czy jest pan rekinem finansjery, żigolakiem, nauczycielem, czy groźnym czarodziejem.
     - A powiedz mi czemu to wszystko miałoby się wykluczać? - odparł cicho.
     Arthemis zobaczyła w jego swobodnej postawie żigolaka o dziwnym chłopięcym uroku, w jego umyśle biznesmena, w jego cierpliwej twarzy nauczyciela, ale w jego oczach... w jego oczach był ten ostatni pierwiastek, który czynił go obrońcą, strażnikiem i katem.
     Wielowymiarowi ludzie ją przerażali i fascynowali. Po cicho ukłoniła się profesorowi i wyszła z jego gabinetu.


Arthemis przez następne cztery tygodnie uważnie obserwowała nowych nauczycieli. Algernona Luciana już nawet nie analizowała. Zdobył jej lojalność samym swoim podejściem do nauczania.
     Każdy rocznik miał inne zadanie. Z drugimi klasami Lucian odbywał zajęcia z obrony przed czarną magią przy pomocy profesora Weasleya. Drugoklasiści poznawali uroki i zaklęcia przeciw niebezpiecznym stworzeniom. Arthemis wiedziała, że profesor chociaż mógł nie pokazał im żadnego zaklęcia uśmiercającego, czy raniącego. Były to raczej zaklęcia obezwładniające, ale uczyli się ich używać w przeróżnych sytuacjach. Arthemis towarzyszyły im głównie podczas zajęć terenowych na przykład, gdy Lucian zabierał ich do Zakazanego Lasu. Pełniła wtedy bardziej rolę niańki, żeby nikt się nigdzie nie włóczył. Chociaż złapała za uszy dwóch chłopaków. Oczywiście z Gryffindoru. Zgromiła ich wzrokiem, zagroziła, że rozpowie wszystkim dziewczynką, że wolą chłopców i odesłała do całej grupy. Patrzyli na nią wkurzeni przez resztę lekcji.
     Ze starszymi klasami czwartymi i piątymi lekcje już bardziej przypominały normlane zajęcia z OPCM, jednak każde z nich przechodziło przez inne stadium.
     Lucian mógł dla innych wyglądać jak normalny nauczyciel, ale tak naprawdę jego zajęcia przypominały bardziej to, co pamiętała z lekcji z ojcem. Lucian każdego wychowywał oddzielnie, analizował jego zdolności pod innym kątem. Była pewna, że wszelki dane ma zapisane w pamięci, jak przychody i rozchody w swoich księgach.
     Z resztą uważała, że wszyscy nowi profesorowie mają w sobie coś.
     Oleandra Caprifolia zrzeszała wokół siebie szczególnie dziewczęta. Arthemis widziała często, jak spacerowało z nią 2 lub 4 dziewczyny po dziedzińcu, błoniach, nad jeziorem. Pani Profesor odpowiadała im na pytania, albo przystępowała przy jakiejś roślinie i delikatnie ją badała, jednocześnie tłumacząc, coś uczennicą. Zawsze nosiła biały kowbojski kapelusz, wysokie, skórzane kowbojki, kolorowe koszule z lekkich materiałów, na które zakładała krótkie kamizelki. Czasami zakładała spodnie, ale najczęściej chodziła w długich spódnicach.
     Arthemis obserwowała ją uważnie podczas zajęć, nie dlatego, że jej nie ufała, ale dlatego, że ją fascynowała. Jej stosunek do roślin, jak do żywych, myślących istot. Wpatrywała się w jej dłonie, bo po dwóch tygodniach nauczyła się szybko w ten sposób rozróżniać z jaką rośliną będą mieli do czynienia. Caprifolia, gdy miała dotknąć liścia delikatnej rośliny, zbliżała się do niej lekko, jakby chciała piórkiem musnąć kurz. Gdy miała do czynienia z twardą rośliną, lub trudną do radzenia sobie jej dłonie, palce poruszały się bez wahania z determinacją godną matki radzącej sobie z nieznośnym dzieckiem. Gdy zdarzało się im zetknąć z niebezpieczną rośliną, lub taką którą należało ściąć, Oleandra Convalaria Caprifolia działa jak nieustraszony samuraj z kataną w dłoni i błyskiem w oku.
     Arthemis uważała, że ta delikatna na pozór osoba jest różą. Przyciągała, była piękna, delikatna i majestatyczna, ale miała kolce i była równie niebezpieczna i stalowa, jak ostrze miecza.
     Ponadto była bardzo aktywna. W ciągu dwóch pierwszych tygodni stworzyła dwa koła. Jedno było głównie dla dziewcząt. Pokazywała tam razem z profesor Bennett w jaki sposób przygotowywać z roślin przeróżne preparaty. Kremy, maści, zioła, nalewki. Jedynym osobnikiem płci męskiej, który na nie uczęszczał był Albus, gdyż powiedział, że tworzenie domowych leków może być niesamowicie efektywne, przy niektórych schorzeniach.
     Arthemis nie chodziła na te zajęcia. Chodziła za to na inne.
     "Zajęcia dla samobójców." - tak nazywała to Rose.
     Arthemis była jedyną dziewczyną, która na nie chodziła, nie licząc profesor Caprifolii. Podczas tych zajęć pani profesor wpuszczała ich do podziemnej szklarni, do której nawet siódmoklasiści nie mogli wejść. Był to świat zmutowanych, niebezpiecznych roślin, często inteligentnych, jak drapieżniki w dżungli. W tym buszu mogli poruszać się tylko określonymi ścieżkami, za nauczycielką. Nigdy i pod żadnym pozorem nie wolno było im schodzić z trasy i musieli mieć oczy dookoła głowy.
     Uczyli się nie tylko jak radzić sobie w dziwnych sytuacjach, na przykład, gdy kwiat wydzielający usypiającą woń był zbyt blisko, żeby na czas go zauważyć, jak przetrwać? Co zrobić, żeby nie stać się nawozem zaraz u jego korzeni? Otóż niebezpieczne rośliny miały w sobie równie wiele złego, co dobrego. Uczyli się je wykorzystywać i rozpoznawać z daleka. Czasami przechodzili wiele kilometrów, żeby przynieść mały listek służący do eliksirów, tak silnych, że tylko profesor Bennett je tworzyła i to za zgodą dyrektora.
     Co do profesor Bennett, była to niesamowita i barwna postać, której nie dało się przetłumaczyć prostego faktu, że Arthemis jest niereformowalnym nieukiem, jeżeli chodzi o eliksiry. Albus ją poparł, a profesor Bennett wyrzuciła go z sali.
     Do tej pory był to niezły szok dla wszystkich.
     - Nie obchodzi mnie, że znasz wszystkie receptury na pamięć. Chcesz być aurorem, prawda? Dlatego siedzisz w tej klasie. Nikt cię nie zmuszał, żebyś tu była, więc weź się w garść i przestań jęczeć.
     Pierwszy raz ktokolwiek powiedział Arthemis, że ma przestać jęczeć.
     Klasa profesor Bennett nigdy nie robiła tego samego. Była podzielona na sekcje i w każdej sekcji uczniowie zajmowali się innym przepisem. Najbiedniejszy był Al, gdyż on zawsze ze swoim kociołkiem siedział w kącie i musiał pracować sam ze sobą, albo trafiała mu się do pary jedyna odpowiednia osoba, czyli profesor Bennett.
     Arthemis też nie miała za dobrze. Siedziała w kącie, też sama i miała przed sobą przepis na eliksir z pierwszej klasy.
     - To książka dla pierwszoklasistów - powiedziała.
     - Czyli idealna na twój poziom - odparła profesor Bennett, biorąc się pod boki.
     - Ale...
     - Nie przejdziesz do innych eliksirów, dopóki nie nauczysz się robić tego i nie obchodzi mnie, jak wiele razy wybuchnie. Mogę ci powtarzać zasady tysiąc razy, więc nie martw się, że będziesz sama - klepnęła ją w plecy.
     Arthemis miała wielką ochotę westchnąć, ale profesor Bennett uniosła tylko brew, więc tylko jej zasalutowała. W taki sposób Arthemis spędziła dwa tygodnie nauki eliksirów. Były tylko cztery wybuchy i jeden przeżarty kociołek. Ponieważ pani profesor jej nie odpuszczała, Arthemis cofnęła się do podręczników z alchemii i przesiadywała nad nimi, w nadziei, że któryś z nich wskaże jej błędy. Oczywiście biorąc pod uwagę złośliwy błysk w oku, pani profesor musiała je  już znać, jednak nie raczyła jej ułatwić życia. Tym razem nawet błaganie Albusa nie przyniosło skutku, gdyż podręcznik od eliksirów traktował jak chrześcijańską biblię, a profesor Bennett jak proroka. Wyznawał ją z zapałem porównywalnym do maniakalnych mnichów.
     Lily śmiała się z niego, jednak chyba tylko dlatego, żeby jakoś zbić własne napięcie. Kiedy w szkole dowiedzieli się, że Charlie Weasley jest jej wujem, rozeszły się plotki, że piętnastoletnia Lily została kapitanem drużyny Gryffindoru tylko dlatego, że ktoś się za nią wstawił. Oczywiście ze starymi członkami drużyny nie było problemu, jednak w połowie września na przesłuchanie do drużyny zgłosiło się kilka nowych osób, który według Arthemis miały trochę za wiele do powiedzenia.
     Lily była spokojna, ale Arthemis wiedziała, że ją to gryzie. Jej zdaniem, ze swoimi zdolnościami Lily powinna ich rozgromić w drobny mak.
     Obecny stan drużyny nie przedstawiał się najlepiej. Była Arthemis(17) - bramkarz, Lily(15) - szukająca, Simon Wood (13) i Tasya Kirkland (14) - ścigający, Oscar Doobs(15) - pałkarz. Brakowało im dwóch osób na strategicznych pozycjach, które musiały dobrze działać  grupie z obecnymi członkami.
     Tłum, który się zebrał wcale nie pomagał i Arthemis mogła się założyć, że po jednym rzucie oka, Lily mogła przerzedzić ten tłum o połowę. Jednak chciała być sprawiedliwa. Stała za plecami Lily posyłając ostrzegawcze spojrzenia. W tłumie wrzało. I wcale nie pomagał fakt, że na widowni siedział opiekun Gryffindoru - Charlie Weasley.
     - Pałkarze z lewej, ścigający z prawej - krzyknęła Lily, stojąc na środku boiska. - Każdy z was będzie oceniany oddzielnie. Liczy się nie tylko technika, siła i szybkość, ale też współpraca z pozostałymi członkami. Jakieś pytania?
     - Dlaczego zostałaś kapitanem? - padło z tłumu, ale nie było widać zadającego pytanie. Nagle wszyscy skupili się na niej.
     - Wyznaczył mnie poprzedni kapitan - odparła spokojnie.
     - Który był twoim chłopakiem.
     - Nie był moim chłopakiem - odpowiedziała pośpiesznie zaczerwieniona Lily. - Co to ma do rzeczy?
     - Nie zrozum nas źle - do przodu wysunął się wysoki chłopak z szóstej klasy. - Jesteś najlepszą szukającą jaką mieliśmy i nie dalibyśmy cię zmienić, ale kapitanem zawsze zostawał najstarszy członek drużyny... - wszyscy spojrzeli na Arthemis, która zamrugała zaskoczona, a potem odwróciła głowę w bok i parsknęła śmiechem.
     Cały tłum wyglądał, jakby się tego spodziewał.
     - A wszyscy wiemy, że Arthemis była tu tylko dlatego, żeby pilnować Jamesa Pottera.
     Arthemis zmarszczyła brwi. Dowiadywała się tu o sobie ciekawych rzeczy...
     Zauważyła, że starszaki z szóstych klas wysunęli się do przodu. Jej rocznik raczej trzymał się trochę z tyłu, starając się nie zwracać na siebie jej uwagi. Rocznik Lily raczej wyglądał na zaniepokojony i trochę zirytowany. Oni chyba rzeczywiście chcieli mieć normalne przesłuchanie.
     - Uważamy, że skład drużyny jest trochę za młody - powiedział znowu wysoki szóstoklasista, a wszyscy spojrzeli na trzynastoletniego Simona Wooda.
     - Rozumiem... - Lily zmarszczyła brwi. Podeszła do chłopaka i poderwała głowę, wyciągając rękę. - Przepraszam, nie znam twojego imienia. Jestem Lily.
     Arthemis niemal widziała, jak serce chłopaka przebija niewidzialna strzała. Połowa szóstoklasistów stojących razem z nim została trafiona urokiem Lily.
     Zapewne dobrze cię teraz zrozumieli, Luke... - przemknęło jej przez myśl.
     - Ben Michaels.
     - No, więc chyba rozumiem o co ci chodzi... Uważasz, że jesteśmy mało doświadczeni, albo, że potraktujemy grę jak zabawę, zamiast wygrać dla Gryffindoru - zaszczebiotała. W następnej chwili w jej oczach zalśnił płomień. - Mylisz się. Jednak nie umiem ci tego udowodnić, więc zrobimy jedyną oczywistą rzecz i zagramy.
     Simon podniósł rękę do góry, żeby zwrócić na siebie uwagę.
     - Moim zdaniem nie powinniście patrzeć na wiek zawodnika, tylko na jego staż w drużynie i doświadczenie. Rozumiem, że możecie mieć wątpliwości, co do nas - wskazał na siebie, Oscara i Tasyę, -  ale Lily jest w drużynie od pięciu lat i nie została wybrana przypadkiem. Oprócz niej obecnie w Gryffindorze nie ma obecnie osoby, która mogłaby ją zastąpić na miejscu kapitana.
       Lily spojrzała na niego ze wzruszeniem, ale zachowała spokój. To Arthemis posłała mu wdzięczny uśmiech, od którego zarumienił się na czerwono i odwrócił w drugą stronę. Sama nie mogła nic powiedzieć, bo byłoby to jak dolewanie oliwy do ognia.
     - Jeżeli chodzi o wybieranie zawodników - powiedział po chwili Simon. - Możemy zagrać. Nie obchodzi mnie to, bo w powietrzu i tak was pokonam.
     Ten chłopak ma w sobie jakiś urok - pomyślała Arthemis. - Był niemal niemową i śmiertelnie do tego nieśmiałym. Jednak gdy przedarła się na wierzch jego pewność siebie, oczy mu błyszczały jak dwa obsydiany.
     - A więc postanowione. Zagramy na trochę innych zasadach niż zamierzałam. Gramy o wszystkie stanowiska.
     - Oprócz twojego - powiedział Ben.
     Lily zamrugała.
     - Obojętnie co się stanie, chcemy cię jako szukającą.
     Zanim Lily zdążyła odpowiedzieć, Tasya powiedziała:
     - Zgadzamy się.
     - O tym kto zostanie kapitanem na stałe zadecyduje wybrana drużyna po pierwszym meczu - dodała Lily. Dało się wyczuć zaskoczenie wszystkich obecnych.
     Na boisko weszła drużyna Ravenclawu, prowadzona przez ich nową kapitan Millę Duram.
     - Gotowi jesteście? - rzuciła do Lily.
     - Powiedzmy. Zmieniły się trochę zasady. Wybieramy wszystkich, więc będą trzy testy. Ścigający najpierw, pałkarze, bramkarze na końcu.
     Mila wzruszyła ramionami.
     - Nam to bez różnicy. Profesor Hooch już idzie. Wskakiwać na miotły - krzyknęła do swoich.
     - Zaprosiłam ich tutaj dzisiaj, żeby pomogli nam wybrać drużynę w sposób bardziej rzeczywisty - rzuciła Lily. - Zasady są proste. Liczy się ilość, szybkość, jakość i inteligencja. Oceniać będę ja i profesor Hooch - dodała, gdy nauczycielka latania stanęła z arkuszem oceny na trybunach.
     Arthemis przybiła z Lily piątkę.
     - Powodzenia - rzuciła Lily.
     Arthemis ziewnęłam i wskoczyła na miotłę. Lily pokręciła z westchnieniem głową.
     To było mordercze przesłuchanie trwające aż do pory obiadowej. Dopiero o 14:00 wszyscy zawodnicy wylądowali na ziemi z jękiem.
     - Dzięki Lily, już dawno nie dostali tak w kość - rzuciła Milla, machając do Lily. - No, już. Przyzwyczajajcie się, bo od tej pory tak będą wyglądały wasze treningi! - krzyknęła do swoich zawodników, gdy zmierzali do szatni.
     Lily zerknęła na kandydatów, którzy leżeli na ziemi, wpatrując się w sine niebo. Nie było ich już tak dużo. Połowa odpadła, bo nie wytrzymałą kondycyjnie. Lily podziękowała profesor Hooch i zestawiła arkusze oceny z własnymi. Uśmiechnęła się trochę smutno.
     - Wstawajcie! Nie wolno wam się wylegiwać, bo zrobią wam się zakwasy. Już! Na nogi i porozciągać się!
     Ben podniósł się i spojrzał na starych członków drużyny, którzy spokojni, spoceni i wyczerpani, ale nie tak bardzo jak oni, rozmawiali cicho, czyścili miotły, dyskutowali. Zerknął na Arthemis, która nadal siedziała na miotle w jakiś akrobatyczny sposób i zabijała czas, wyczyniając niestworzone rzeczy, potem na Simona Wooda, z którego jeszcze nie opadła euforia po spędzeniu tylu godzin w powietrzu, więc coś wewnątrz niego wydawało się świecić. Westchnął i spojrzał na kapitana. W skupieniu zliczała arkusze.
     Zaczynał wierzyć w to, że nie ma nikogo innego, kto mógłby być w tym momencie kapitanem, dopóki Simon Wood nie dorośnie na tyle, żeby widzieć też zawodników poza grą.
     - Arthemis, mogłabyś? - rzuciła Lily, podchodząc do nich. - Może najpierw te mniej przełomowe informacje. Mam nadzieję, że po walce w powietrzu przekonaliście się, że nie ma, co stawać między zawodnikiem, a jego przeznaczeniem - przekręciła głowę. - Simon, jesteś w drużynie.
     Skinął głową. Po prostu przyjęcie oczywistego faktu.
     - Tasya, zostajesz. Oscar i Philip Jews - remis. Dogrywka.
     Jakiś chłopak leżący obok Bena zajęczał i podniósł rękę.
     - Odpuszczam sobie. Za dużo energii w to trzeba włożyć.
     Ben go kopnął.
     - Mięczak.
     - Tylko później nie żałuj - powiedziała Lily. - Oscar jesteś w drużynie. Twoim partnerem i nowym pałkarzem będzie Mathias Bellforte. - Lily ucieszyła się wewnętrznie, bo Oscar i Mathias chodzili razem do klasy, więc będą się dobrze dogadywać. Nowym ścigającym będzie Ben Michaels, gratuluję.
     Ben zamrugał zdziwiony.
     - Gdybyś startował w zeszłym roku już byś był w drużynie - dodała Lily kręcąc głową z naganą.
     - No i ostatnia sprawa.
     Arthemis spojrzała przepraszająco na Lily. Przyjaciółka z westchnieniem pokręciła głową.
     - Wypadasz.
     - Co?! - Tasya i Oscar, a także Ben, krzyknęli jednocześnie.
     - Przepraszam, ale naprawdę wszystkie moje umiejętności giną w płomieniach waszego zaangażowania. Nie dorastam wam do pięt. Pani Kapitan...
     - Taaa... - Lily na chwilę zamilkła, a potem powiedziała.  - Nowym bramkarzem będzie Brian Cox. Był to potężny chłopak z piątej klasy. Był też szybki i miał dobry wzrok, więc jeżeli zgra się z pozostałymi graczami, to będą mieli dobrą drużynę.
     - Treningi w każdy czwartek po południu o 16:00. Obecność obowiązkowa. Nie ma obijania się. Jak ktoś chce coś powiedzieć, to niech mówi. Teraz do szatni.
     Arthemis zaczekała aż wszyscy się przebiorą i wyjdą z szatni. Usiadła obok milczącej Lily i trąciła ją ramieniem w ramię.
     - Przepraszam.
     Lily pokręciła głową.
     - I tak chciałam cię wyrzucić - mruknęła. - Zawsze robiłaś to dla Lucasa, albo dla tego, że chciałaś dokopać Flintowi. Nie powinno się tak grać w quidditcha.
     Arthemis roześmiała się.
     - Rozumiem... A więc skąd ta mina?
     - Lucas trzymał cię w drużynie, chociaż czasami bardziej z Jamesem przeszkadzaliście, niż pomagaliście. Ale byliście dobrzy. Zastanawiam się, co by powiedział na to, co robię z jego drużyną...
     Arthemis zderzyła się z Lily głową. W pustej szatni rozległo się głuche "łuup".
     - Ałłaaaa!
     - Po pierwsze to twoja drużyna. Była twoja od chwili kiedy Lucas ci ją powierzył. A po drugie to ty jesteś kapitanem, a Lucas nigdy nie zakwestionowałby decyzji kapitana, któremu ufa. Koniec z mazgajeniem się.
     - Koniec - Lily wzięła głęboki oddech. - Idź już zdać raport z dzisiejszego dnia mojemu durnemu bratu.
     - To nie raport - burknęła Arthemis, wychodząc.
     Chociaż z drugiej strony może rzeczywiście pisali sobie raporty. Opisywała mu każdy kolejny dzień, dodając coś od siebie. Czekała rankami na jego odpowiedzi, które zawsze krótko komentowały jej słowa, a potem opowiadały o jego dniu. W miarę, jak mijał wrzesień Arthemis ze zdziwieniem zauważyła swoją niechęć do czytania części o dniach Jamesa, jednak zwaliła to na karb swojej tęsknoty za nim i tego, że chciałaby te dni spędzać razem z nim. Trochę poprawił się jej humor na myśl o tym, że w pierwszą sobotę października będzie mogła zobaczyć nową drużynę Lily w powietrzu, a w drugą zobaczy Jamesa o świcie w Hogsmead.


     Arthemis przeszła obok Izby pamięci i ze zdziwieniem i zaniepokojeniem usłyszała tam huk, hałas i głośno krzyczane przez Rose dyspozycje. Zerknęła.
     Rose stała na środku sali i organizowała wielką przestrzeń na wielki postument pod wielką księgę. Arthemis nie przesadzała. Księga naprawdę była wielka. Jedna jej okładka była ogromna, jak koło od tego dziwnego, terkoczącego urządzenie, którym mugole jeździli po polach.
     -                   Co to jest? I co chcesz z tym zrobić? - zapytała zaintrygowana.
     - To? Kronika Hogwartu - odparła Rose. - Ta jedyna i oryginalna. Wszystkie historie i opowiadania na temat Hogwartu są pisane na podstawie tej jednej. Sądzę, że od jakiegoś czasu nie była uzupełniana... Leżała w gabinecie wicedyrektora. Alexander patrzyła na mnie, jak na niepoczytalną, jak jej powiedziałam, że trzeba ją uzupełnić ostatnie lata.
     - Ile ostatnich lat? - zapytała niespokojnie Arthemis.
     - Ostatni wpis jest z 1979.
     - A więc wpisy zostały przerwane, gdy Voldemort zaczął szaleć po raz pierwszy na dobre - mruknęła szybko kalkulując.
     - Mhm. Wyobrażasz sobie, że nie ma tu niczego, co przeżyli nasi rodzice?! W każdym bądź razie trzeba to uzupełnić - machnęła różdżką, a dookoła Arthemis zmaterializowały się wielkie, pękate worki i stosiki naprawdę starych, ale i nowych gazet.
     - Co to ma być?
     - Wszystko, co było w Archiwum. Zdjęcia i artykułu, a także wszelkie wpisy, pamiętniki i dzienniki uczniów Hogwartu... - Rozległ się huk, który przerwał jej wypowiedź. Chłopacy z Gryffindoru spojrzeli na nią spode łba, gdy postument został ustawiony.
     - Dziękuję wam - powiedziała szybko.
     - Pomagamy ci tylko dlatego, że na pewno masz ciężko z Malfoyem - burknął jeden z nich, ocierając twarz z potu. Rose zamrugała zaskoczona. - Jak będziesz miała jakiś problem to daj nam znać...
     Obaj cicho szepcząc, opuścili Izbę Pamięci. Rose patrzyła za nimi z konsternacją, a potem wzruszyła ramionami i odwróciła się z powrotem do Arthemis, i z zaskoczenia odruchowo się cofnęła, gdy napotkała jej niezadowolony, ostry wzrok.
     - Rose? Czy Scorpius o tym wie?
     - Eeee... nie rozmawiałam z nim o tym. To nic takiego. Dowie się przy okazji...
     - Rose! - powiedziała ostro Arthemis. - Robisz tu kronikę Hogwartu! Spisujesz wydarzenia, które już miały miejsce, a historia nie zawsze jest kolorowa i sympatyczna! Jak sądzisz, w jaki sposób odbierze to Slytherin, gdy dowie się, że pracują przy niej tylko Gryfoni?! Będziesz mogła wyrzuć do kosza całą tę kronikę, jak tylko powiedzą ci, że jest nieprawdziwa, bo spaczona przez Gryfonów!
     - Dobrze, powiem mu! Nie musisz krzyczeć! - warknęła Rose. - Wielkie halo z niczego - westchnęła, przeczesując dłonią włosy. - Pomożesz  mi z tym, prawda? To zadanie idealne dla ciebie - powiedziała wskazując na worki.
     - Że słucham?!
     - Arthemis, i tak nie masz co robić. Wyrzucili cię z drużyny quidditcha; nie ma Jamesa, więc nie masz gdzie rozrabiać; nic się nie dzieję, więc znudzona smęcisz się po zamku, czekając aż będzie wyjazd do Hogsmead.
     Arthemis poczuła jak spadają jej wirtualne kamienne bloki na ramiona z napisami "Wyrzucili cię z drużyny", "Nie ma Jamesa", "Smęcisz się po zamku". Serio tak wyglądało jej życie teraz?! Błagam niech się zacznie coś dziać?!
     - Proszę. Może znajdziesz coś ciekawego... - zachęcała ją Rose.
     Arthemis z zaciśniętymi ustami, patrzyła na nią niezadowolona i trochę obrażona.
     - No dobra! - zgodziła się w końcu. - Ale tylko wtedy, kiedy nie będę zajęta Lucianem, albo czymś innym.
     - Dzięki. Może, któryś z duchów by ci pomógł?
     - Jeszcze jedno słowo i ty będziesz duchem, który mi pomoże - rzuciła.
     - Dobra, dobra - zaśmiała się i spojrzała na zegarek. - O Matko! Już ta godzina, a jestem umówiona z dyrektorem w sprawie komitetu dyscyplinarnego. Muszę lecieć! Dzięki, Arthemis! Możesz zamknąć na razie Izbę dla studentów, jeżeli chcesz mieć spokój! - I zanim Arthemis zdążyła zapytać Rose zniknęła na ruchomych schodach.
     - Możesz już wyjść - powiedziała w pustą przestrzeń.
     Zza załomu pomieszczenia wyszedł Scorpius Malfoy.
     - Powiesz mi, co ona wyprawia, albo czego nie rozumiem? - zapytał groźnie.
     - Mogę tylko przypuszczać.
     - Twoje przypuszczenia są zazwyczaj, więcej warte niż pewność kogoś innego - mruknął, stając obok niej.
     - Zapewne nie chce cię w to mieszać, żeby nie narażać cię na ostracyzm ze strony Ślizgonów. Ale to już dalszy problem. Przede wszystkim boi się, że uznasz ją za upierdliwą i irytującą, jeżeli dowiesz się o wszystkim, co chce zrobić skoro uważasz, że cała ta prefektura to raczej kłopot niż pożytek.
     - Bo to jest kłopot - warknął Scorpius. - Ten głupek nie zdaje sobie sprawy z tego, że jeżeli mnie w to nie włącza wystawia siebie na odstrzał nie mówiąc już o tym, że Ślizgoni z miejsca będą chcieli ją usunąć. O tym już nie pomyślała, tak?! Przez to muszę mieć ją na oku cały czas, a ona zamiast mnie w to włączyć, wymyślając głupi pretekst, że: "dyrektor kazał", robi wszystko sama!
     - Porozmawiaj z nią. Nakrzycz na nią albo coś. Wymyśl, co zrobić. To twoja dziewczyna - mruknęła Arthemis, podchodząc do pierwszego z worków.
     Zerknęła przez ramię, bo nagle nastała cisza. Scorpius patrzyła na ścianę i miał lekko zaczerwienione policzki. Był zawstydzony, jakby pierwszy raz usłyszał, że ktoś mówi o Rose, jako  "jego dziewczynie". Zachichotała w duchu.
     Usłyszała po chwili szum i zobaczyła, że Scorpius rozcina paczkę z najstarszymi gazetami.
     - Co robisz? - zapytała.
     - Sama przecież powiedziałaś, że powinni być w to włączeni Ślizgoni, żeby kronika nie była jednostronnym opisem wydarzeń...
     - No... tak... - przyznała.
     - Powiesz Rose?
     - Nie. Niech to ona mi powie... - powiedział cicho, rozsiadając się na podłodze i wyciągając różdżkę. - Od czego mam zacząć?
     Arthemis podeszła do postumentu z księgą i zerknęła na kilka ostatnich zdjęć i wpisów.
     - Sądzę, że od stycznia 1980 roku - rzuciła. Przyjrzała się jednemu ze zdjęć. Było trochę nie wyraźne, albo po prostu stare. Przedstawiało Ślizgonów i ich drużynę quidditcha, prawdopodobnie z jakimś profesorem. Siedział tam chłopak, który był podobny do kogoś, kogo znała, ale zupełnie nie mogła skojarzyć dwóch twarzy. Po chwili wpatrywania się w fotografię, wzruszyła ramionami i postanowiła nie zaprzątać tym sobie głowy.


     Rose szła zadowolona z postępów prac. Dyrektor powiedział, że może przydzielać dyżury prefektom według grafiku, żeby każdy z nich miał jakieś zadanie w tygodniu podczas przerwy obiadowej w najbardziej wrażliwych punktach zamku: w Sali Wejściowej, na Dziedzińcu i na głównych korytarzach na każdym piętrze. Powinno wystarczyć jej ludzi jeżeli policzy Ślizgonów. Musiała ich policzyć... - westchnęła.
     Usłyszała szybkie kroki i ktoś się z nią zrównał.
     - Dzień dobry Pani Prefekt, dawno się nie widzieliśmy - usłyszała chłodny, mrukliwy głos.
     - Scorpius - zamrugała zaskoczona. - Coś się stało? - rozejrzała się szybko.
     - A co miałoby się stać? Co to? - zapytał, kiwając głową na papiery w jej ręku.
     Rose pociągnęła go za rękaw i wciągnęła w tajne przejście.
     - Co robisz? - zapytał cichym, groźnym tonem. - Czemu się ukrywamy?
     Rose nie odpowiedziała, zamiast tego po chwili wahania pocałowała go. Scorpius zaskoczony automatycznie odpowiedział. Po chwili jednak delikatnie ją odsunął. Odgarnął jej włosy za ucho wolnym gestem, a potem przesunął kciukiem po kości policzkowej.
     - Nie rób tego tylko dlatego, że nie chcesz mi odpowiedzieć... - szepnął trochę smutno. - Jeżeli nie chcesz, żeby nas widzieli to po prostu powiedz, zniknę ci z oczu - odwrócił się, aby odejść.
     Pierwszy raz słyszała go smutnego. Odruchowo złapała go za rękę.
     - Nie idź! To nie chodzi o to, że nie chcę żeby widzieli nas! Tylko, żeby nie widzieli ciebie... ze mną... - dokończyła kulawo.
     Jego twarz zmieniła się w zimną maskę.
     - Ach, a więc nadal działamy Slytherin kontra Gryffindor? Jak sobie życzysz Pani Prefekt. Tylko pamiętaj, że moje pomysły mogą się nie do końca zgadzać z twoimi...
     Scorpius wyszedł na korytarz zanim zdążyła odpowiedzieć.


     Arthemis wiedziała, że coś jest bardzo nie tak, skoro Scorpius każdego wieczora po kolacji przebywał razem z nią w Izbie Pamięci a nie razem ze swoją nową dziewczyną. Arthemis ostrzegała Rose, ale nie sądziła, że ta zignoruje ją tyle razy.
     Wiedziała, że dyżury prefektów zostały rozplanowane i zorganizowane według grafiku Rose. I nie zostali w to włączeni Ślizgoni. Nawet z jej strony nie wyglądało to dobrze... Rose chciała zintegrować szkołę. Ale chroniąc Scorpiusa zniszczyła to, co chciała osiągnąć. Arthemis domyślała się, że Scorpius to wie i wszystko widzi. I nie będzie zadowolony.
     A Rose miała siniaki. Arthemis była pewna, że ktoś ja "przypadkowo" potrącił. Tak samo, jak "przypadkowo" oblano ją wiadrem wody.
     Jakby tego było mało Gryffindor mało nie przegrał meczu z Puchonami. Lily ziała ogniem i gromiła wzrokiem każdego, kto się do niej zbliżył. Wygrali 170 do 90. I to tylko dlatego, że Lily dała radę w 45 minut złapać znicza. Arthemis słyszała, jak objeżdżała zawodników z góry na dół. To było nawet słodkie. Wyglądała, jak mała, ruda puma.
     - Ben, Mathias, Brian daliście radę ze stresem i za to należy wam się pochwała. Jednak nic, co trenowaliśmy nie pojawiło się w meczu. Simon mógł zdobyć więcej punktów, gdyby nie to, że tłuczki były zawsze odbijane w niego - Spojrzała na Oscara i Mathiasa. - Nie wystarczy, że genialnie będziecie między sobą odbijać tłuczki. Musicie widzieć, który z naszych zawodników jest zagrożony! Simon! Nie możesz patrzeć tylko na Tasyę, kiedy podajesz kafla! Ona nie jest w stanie być z każdej strony. Musisz zwracać większą uwagę na własnych zawodników! Brian, za wolno robisz zwroty od lewej do prawej pętli. Dlatego to wykorzystali. Będziemy to ćwiczyć. A siebie kopnę za to, że zwracałam większą uwagę na was niż na znicza - westchnęła, wzdychając.
     - Co z profesor Hooch? - zapytała Tasya.
     Po meczu profesor Hooch zsiadła z miotły i zaczęła mieć duszności. Zanim ktoś to zauważył, zemdlała. Nie była już młoda, jednak nadal w doskonałej kondycji fizycznej, więc na trybunach zapanowało niezłe zamieszanie. Panią Profesor zabrano do skrzydła szpitalnego. Lily jeszcze nie miała żadnych informacji.
     Arthemis i Albus zapukali cicho do drzwi szatni.
     - Profesor Hooch doszła do siebie. Pani Pomfrey mówi, że nic jej nie będzie, ale chyba już nie będzie uczyć latania...
     - CO?!! - cała drużyna zerwała się na nogi.
     - Słyszeliśmy, jak pani Hooch mówi, że czuje się słabo od dawna, jak tylko wchodzi na boisko quidditcha. Nawet zastanawiała się, czy nie wydzielają się tam jakieś pyłki, które mają zły wpływ na jej płuca...
     - Ale nikomu nic nie jest - zauważyła Lily. - Pół miesiąca spędziłam na boisku...
     - Może ma alergię - zamyślił się Albus.
     - Jest cała podekscytowana, bo jutro ma przyjechać do niej jej bratanek. Podobno jej brat chce, żeby przeprowadziła się do Australii... - dodała Arthemis.
     - A wy skąd to wiecie?
     Arthemis wyciągnęła z kieszeni Uszy Dalekiego Zasięgu.
     - Niezbyt eleganckie, ale przydatne. Mam nadzieję, że Fred wymyśli nie długo coś lepszego - westchnęła.
     - No, chodźcie, cały Pokój Wspólny na was czeka... - rzucił Albus, wychodząc.
     Arthemis zrównała z nim krok.
     - Naprawdę myślisz, że to alergia? - zapytała.
     - Jeżeli tak to jakaś bardzo dziwna - stwierdził. - Nikt inny nie zareagował, a jest prawie niemożliwe, że alergeny działają tylko na profesor Hooch. Poza tym, jak tylko zabraliśmy ją z boiska, wszystkie symptomy przeszły właściwie po chwili. Normalnie czułaby się oszołomiona jeszcze przez jakiś czas...
     - Co masz na myśli?
     - To głupie, ale... to tak, jakby boisko było jej alergenem. Jakby nie chciało, żeby tam przebywała i delikatnie popychało ją do wyjścia... Cholera, to takie nienaukowe, że aż mi głupio! - przeciągnął ręką po włosach, przez chwilę przypominając jej Jamesa. Potrząsnęła głową. - Wiem, że to niemożliwe, ale...
     - Nie. Pomyśl... Hogwart potrafi robić różne dziwne rzeczy... Pokój Życzeń, schody i przejścia, które pojawiają się tam gdzie ich potrzebujesz... Nie, wcale nie uważam, żeby to było niemożliwe...
     - Przestań! Mam dreszcze! Że niby teraz zamek będzie wyrzucał ludzi, którzy mu się nie podobają?
     Arthemis pokręciła głową.
     - Raczej nie. Inaczej dawno temu zacząłby coś takiego robić. Pytanie jest, czemu akurat teraz? I czemu akurat profesor Hooch?
     Oboje wpatrywali się w zieloną murawę, z kolorowymi tyczkami  na końcach, jakby czekali aż źdźbła trawy odpowiedzą im na pytania.


     Następnego dnia Arthemis szła razem z Rose do Izby Pamięci. Rose była pod wielkim wrażeniem, jak szybko Arthemis posuwała się z pracą. Nie wiedziała tylko, że w dużej mierze pomagał jej Scorpius. Gdyby nie on pomijałaby wszystkie wg niego istotne wycinki z gazet. Ponadto zaskoczył ją tym, że do niektórych ludzi pisał listy z prośbą o przesłanie pamiętników, lub wspomnień ze szkoły. Arthemis była pod wielkim wrażeniem. Szczerze mówiąc to mieli przy tym kupę zabawy i w ogóle się nie nudzili. Dobrze, że Scorpius umiał zaczarować księgę, żeby mogli dodawać w środku strony, gdyż czasem później napotykali coś, co dotyczyło wcześniejszych czasów.
     Poza tym Arthemis odkryła sekret. Ona mogła systematycznie układać historię, równolegle przyklejać zdjęcia na kartach, kaligraficznie opisywać historię, ale pewnego wieczoru Scorpius przyniósł ze sobą ołówki i zaczął ozdabiać strony motywami roślinnymi, albo innymi wzorami, w zależności od tego, co przedstawiała strona. Była tak zaskoczona, że przez pierwsze pół godziny po prostu patrzyła na jego rękę.
     Policzki zaczęły mu różowieć.
     - Mogłabyś przestać?
     - To jest naprawdę dziwne. Niesamowite - powiedziała w ogóle nieprzejęta. - Naprawdę umiesz to robić.
     - Zamknij jadaczkę - burknął, była pewna, że pół dnia wahał się i dyskutował ze sobą, czy wziąć ołówki. Urocze.
     - Rose wie?
     - Sądzę, że wie. Ale nigdy tego nie potwierdziłem...
     - Rozmawialiście ostatnio?
     - Próbowałem z nią rozmawiać, ale z marnym skutkiem. Woli, żeby mnie z nią nie widziano.
     - Boi się, że będziesz miał kłopoty ze strony Ślizgonów.
     - Wiem. Jej zachowanie tak bardzo mnie denerwuje, że mam ochotę nią potrząsnąć, za każdym razem, jak ją widzę - zgrzytnął zębami. - Najpierw naraziła się Flintowi, a teraz próbuje nastawić przeciwko sobie cały Slytherin. I co ja mam z tym zrobić?! Jakby zachowywała się normalnie wystarczyłoby jedno zdanie z mojej strony, że jesteśmy prefektami, ale teraz zamiast współpracować, wygląda jakby Rose próbowała mnie całkowicie zdyskredytować i zepchnąć z tronu. Ślizgoni tego nie darują.
     Scorpius staje się gadatliwy, jak jest zdenerwowany, zauważyła Arthemis.
     - Wiesz, co się dzieje, prawda?
     - Wiem! Ale już nie wiem, jak to powstrzymać. Nie mogę być we wszystkich miejscach jednocześnie! I jeszcze do tego, cała ta jej postawa pod tytułem: " Wszystko jest idealnie w porządku"! Przecież widzę, że nie jest! Powiedz jej coś! - zażądał marudnie.
     - Ona mnie nie słucha - odparła ponuro Arthemis, pochylając się nad kolejnym zdjęciem.
     Przez chwilę milczeli.
     - Co tam u Pottera?
     - Ma nową koleżankę - odpowiedziała uszczypliwie, zanim zdążyła się powstrzymać.
     - Nie lubisz jej - stwierdził domyślnie.
     - Nie znam jej - odrzekła.
     - Ale cię denerwuje. To znaczy, że jesteś zazdrosna... Nie sądziłem, że jesteś do tego zdolna - mruknął, a Arthemis usłyszała rozbawienie w jego głosie.
     - Spadaj - mruknęła.
     Arthemis wróciła myślami do chwili obecnej, gdyż poczuła coś dziwnego. Stanęła w miejscu, a Rose przeszła kilka metrów do przodu. Dopiero po chwili zauważyła, że Arthemis nie ma obok niej. Odwróciła się.
     Arthemis stała jak wrośnięta w ziemię na środku korytarza.
     - Arthemis?
     Przyjaciółka odwróciła się błyskawicznie i zaczęła, jak taran przez tłum iść w kierunku oddalającego się chłopaka. Był ubrana... nietypowo. Miał jasną skórzaną kamizelkę, biały kapelusz, jeansy i wysokie buty. Arthemis dogoniła go i złapała za ramię.
     - Szuka Pan czegoś?
     Był młody. Mógł być 4-5 lat starszy od nich. Miał chłopięcy uśmiech, lekko kręcone czarne włosy i ciemne oczy.
     - Och, szukam mojej ciotki. Jest w szpitalu... - i bardzo silny australijski akcent. - Jestem Ikarius Wright.
     Rose dobiegła do nich.
     - Co ty wyprawiasz?! Och... - wykrztusiła, gdy jej wzrok padł na nową osobę.
     - Rose, zaprowadź prof... pana Wrighta do skrzydła szpitalnego, do profesor Hooch - poprosiła Arthemis, nie mogąc oderwać oczu od nowego przybysza. - Ja... muszę  coś zrobić... - popędziła korytarzem w przeciwną stronę.
     Ikarius Wright uśmiechnął się do Rose trochę zdezorientowany.
     - Proszę tędy - mruknęła, jednocześnie oglądając się na biegnącą Arthemis.
     Arthemis nie wiedziała, czy najpierw powinna zawiadomić dyrektora, czy bliżej miała do profesora Luciana. Jej problem rozwiązał się sam, gdy wpadła na profesora, który akurat wychodził z gabinetu dyrektora.
     Zamrugał na jej widok.
     - Co się stało?
     - Mam newsa - wykrztusiła Arthemis. - Panie Profesorze, muszę powiedzieć coś dyrektorowi. To ważne.
     - No, to chodź. Może jeszcze złapiemy go, zanim ruszy do Ministerstwa Magii.
     Wpadła do gabinetu dyrektora.
     - Profesorze Deveraux! Przyjechał bratanek profesor Hooch.
     - To jest ta twoja ważna wiadomość!? - prychnął wkurzony Lucian.
     Potrząsnęła głową.
     - On jest kluczem!
     Wyglądali jakby jej nie zrozumieli.
     - Jednym z 13 strażników. I mogą się założyć, że może uczyć Latania.
     Profesorowie zaniemówili.
     - Skąd wiesz? - zapytał w końcu podejrzliwie Lucian.
     Arthemis zastanawiała się, jak to wyjaśnić.
     - Normalnie, gdy mam założoną blokadę nie widzę nic dziwnego. W takim sensie, że nie widzę aur ludzi dookoła mnie, chyba, że będę chciała je zobaczyć. Natomiast nie jestem w stanie w żaden sposób zablokować aury profesor Bennett, profesor Caprifolii, czy Pana Profesora. Myślę, że w szczególności, gdy jesteśmy w zamku, ale poza nim również. To tak, jakby wszyscy strażnicy mieli podwójną aurę. Swoją własną, osobistą i tą, która się pojawia, gdy stają się kluczami. Nie jestem w stanie zablokować tej drugiej. Ten człowiek minął mnie na korytarzu i jego aura prawie mnie oślepiła!
     Lucian i Deveraux wymienili spojrzenie.
     - Zaproś go - westchnął dyrektor, zwracając się do Luciana. Potem spojrzał na portret Everarda. - Odwołaj moje spotkanie z Hermioną Granger, proszę. - Zjawię się w Ministerstwie, jak tylko będę mógł. - Osoba z portretu zniknęła. - Panno North, rozumiem, że nie da się Pani stąd wyprosić?
     Arthemis zamrugała.
     - A czemu miałabym tu być? Moje zadanie jest skończone. Ja mam znajdować klucze. Co się dzieje później i załatwienie, żeby tu zostali to już nie moja sprawa...
     - Skąd wiesz, że będzie uczył latania?
     - Profesor Hooch nie może już uczyć, ponieważ boisko w Hogwarcie powoduje u niej reakcję alergiczną. Na nikogo innego tak nie działa. Brakuje nam nauczyciela latania i jakimś cudem pojawia się nagle klucz. To logiczny wniosek...
     - Co to znaczy, że boisko powoduje reakcję alergiczną?!
     Arthemis wzruszyła ramionami.
     - Albus nadal nie wierzy, że to może być prawda, ale skoro Hogwart ma swój system obronny, to kto wie, co się dzieje, gdy zostanie aktywowany?
     - Chcesz mi powiedzieć, że moi nauczyciele są w niebezpieczeństwie, bo szkoła chce ściągnąć tu klucze?! - krzyknął w szoku.
     - Nie sądzę, żeby byli w niebezpieczeństwie, ale sądzę, że zdarzy się teraz wiele zbiegów okoliczności, które umożliwią pojawienie się kluczy - wtrącił się zamyślony Lucian.
     - Pan Ru powiedział jednak, że mamy czas - zauważyła Arthemis.
     - Pytanie więc, czy coś się zmieniło, że Hogwart zaczyna aktywować swój system obronny?
     - To za dużo na moją głowę - westchnął dyrektor. - Najważniejsze teraz to wezwać tego chłopaka i go tu zatrzymać. Będziemy na bieżąco mierzyć się z tym, co przyjdzie... Dziękuję Panno North. Może Pani odejść.
     Arthemis skinęła głową i odeszła, czując lekkie dreszcze podekscytowania. Zaczynało się coś dziać.


     Ikarius Wright zgodził się zostać ich nauczycielem tylko dlatego, że ciotka dała mu po głowie i powiedziała, żeby wziął się w końcu do roboty zamiast włóczyć się po farmie i użalać nad sobą. Przynajmniej tak słyszała Arthemis...
     Prawdopodobnie było to prawdą, gdyż przez tydzień chodził nadąsany. Przeszło mu, gdy zauważył, że krok w krok za nim chodzi stado dziewczyn. Dwa tygodnie później był już nieźle zaaklimatyzowany. Dziewczyny z klas 1-7 go po prostu uwielbiały. Przerwy spędzał otoczony, jakąś grupką i opowiadał o Australii.
     Na początku wszyscy chłopcy odnosili się do niego z lekkim chłodem dopóki nie zaczął prowadzić właściwych lekcji latania. Wtedy właśnie wszyscy ci "chłodni" chłopcy rozpoznali w nim gwiazdę quidditcha, która musiała dwa lata wcześniej zrezygnować z gry z powodu kontuzji. Jednym słowem stał się ulubieńcem uczniów.
     Pomimo jego charakteru trudno było go uważać za kiepskiego nauczyciela. Poprosił dyrektora o założenie klubu quidditcha i dawał lekcje dodatkowo dla osób, które bały się latać i dla tych, które chciały wykonywać zaawansowane tricky na miotle. A że przy okazji lubił się popisywać, cóż - każdy ma jakieś wady.
     Arthemis była tak podekscytowana tym wszystkim, że napisała bardzo długi radosny list do Jamesa. Chyba od początku roku nie napisała aż tyle.
     Odpowiedział krótko, ale nie zmartwiło jej to.

Nie mogę się doczekać aż opowiesz mi wszystko osobiście.
Do zobaczenia w następną sobotę.
Całuję!
James

     Odłożyła liścik na toaletkę i zerknęła przez ramię na Rose. Bazgrała coś namiętnie w kalendarzu.
     - Idziesz do Hogsmead? - zapytała ją.
     - Nie mam czasu.
     - Jakbyś poprosiła kogoś o pomoc to być miała... - odparła uszczypliwie.
     - Poprosiłam ciebie - odparła Rose spokojnie, szykując się na kolejną bitwę z tego samego cyklu.
     - A ja nie narzekam za bardzo, prawda? - wytknęła Arthemis. - Mimo tego, że nie jestem prefektem. Niedługo wciągniesz w te swoje plany Lily, wszystkich z naszej klasy, a zaraz potem resztę Gryffindoru.
     - Nie widzę nic złego w angażowanie ludzi w życie szkoły.
     - Ja też nie, dopóki angażujesz wszystkich po równo - powiedziała twardo Arthemis. - Nie wiem, czy zauważyłaś, że w szkole utworzyły się dwa obozy. A jeżeli da się to zauważyć, zaczyna się robić nieciekawie. Ślizgoni są przekonani, że jesteś tak bardzo wrogo do nich nastawiona, że próbujesz nastawić przeciw nim całą resztę szkoły. I oczywiście argumentują swoją teorię twoją nienawiścią do Malfoya. Czy nie miało być czasem na odwrót?
     - Arthemis, on jeden kontra reszta Ślizgonów. Czy wiesz, co będzie musiał znieść? Uznają go za swojego wroga jeżeli stanie po mojej stronie.
     - Nie znam się na polityce Rose. Wiem tylko, że dopóki nie zaogniłaś nastrojów w szkole, wszystko wyglądałoby po prostu, jak polecenie dyrektora. Dopiero teraz ludzie zauważą, że Scorpius Malfoy staje po stronie Rose Weasley, które próbuje ośmieszyć dom Slytherinu. To go postawi w niebezpieczeństwie, które do tej pory nie istniało.
     - Nie mogę z tym już nic teraz zrobić! Scorpius musi się przez jakiś czas trzymać ode mnie z daleko, dopóki to szaleństwo się nie uspokoi!
     - Powiesz mu to osobiście? Po tym wszystkim, co zdarzyło się w zeszłym roku? Powiesz mu to prosto w oczy?
     Rose zamarła.
     Arthemis narzuciła skórzaną kurtkę i wyjęła spod niej rozpuszczone długie włosy. Przełożyła torbę przez ramię.
     - Wiesz Rose... zdaję sobie sprawę, że boisz się go stracić. Jak teraz na ciebie patrzę to widzę, że byłaś silniejsza. W zeszłym roku parłaś do przodu, nie odpuszczałaś chociaż cię odpychał. Trzymałaś go ze wszystkich sił i nie dziwię się, że rani go to, że z taką łatwością go teraz puściłaś.
     - Zaczekaj! Skąd wiesz...?
     Arthemis stanęła z ręką na klamce i spojrzała na Rose przez ramię.
     - Rose, nie chcę widzieć więcej siniaków na tobie, ani bać się, że dojdzie do jednego przypadkowego zdarzenia za dużo. Tylko Scorpius jest w stanie cię z tego wyciągnąć i jeżeli mu na to nie pozwolisz, znajdziesz się w niebezpieczeństwie. Dlatego błagam zacznij myśleć logicznie. Będę przy tobie. Przysięgam, że będę. Ale na wszystkie świętości, Rose, to nie ja jestem ci potrzebna...
     Rose wpatrywała się w zamknięte drzwi, a potem otworzyła kalendarz próbując sobie przypomnieć, co chciała w nim napisać. Zamknęła go, a potem otworzyła na nowo. Przekartkowała strony od września i przeklęła się w duchu. Do żadnej aktywności, żadnych zadań nie został dopisany ani jeden prefekt Slytherinu. Nikt. Nawet ich Prefekt Naczelny. Szczególnie ich prefekt naczelny...

     Cholera. Mogą być kłopoty.

1 komentarz:

  1. Dardzo dobry rozdział. Dobrze, że zostały dodane opisy lekcji nowych nauczycieli, strażników. Oby z tego bałaganu, który powstał przez Rose, nic złego nie wynikło.

    OdpowiedzUsuń