Lily
nawet słowem nie skomentowała faktu, że znalazła je w łóżku Arthemis, z kartami
w dłoniach. I do tego nie obudziły jej, żeby zagrała z nimi!
Arthemis z czołem opartym obok miski z
owsianką drzemała jeszcze podczas śniadania. A Rose w mgnieniu oka po obudzenia
ubrała się, wypadła i do tej pory jej nie widziały. Chwile potem najmłodsi
prefekci wpadli wyprostowani, w odprasowanych szatach i trochę stłamszeni
emocjonalnie.
- Kontrola
stroju? - zapytała cicho Lily Arthemis.
Arthemis otworzyła jedno oko, a po chwili
zamknęła je ponownie. Chwilę potem usłyszała szybkie kroki.
- Arthemis
mam dla ciebie plan - powiedziała Rose. - Dała mi go profesor Alexander.
Arthemis nie podnosząc głowy, wyciągnęła
rękę.
- O,
poczta! - zauważyła Lily. - Mam nadzieję, że mama przysłała mój notatnik od
quidditcha. Nie mogę zacząć treningów bez niego.
Arthemis dostała w głowę listem.
- Muszę
lecieć. Chcę dorwać jeszcze prefektów z Hufflepuffu.
- A
Slytherin juz dorwałaś? - zapytała Lily, oblizując łyżeczkę od zupy.
Rose odwróciła się bez słowa.
- Nie
dokuczaj jej - mruknęła Arthemis, otwierając przesyłkę. - Pomimo tego, jak to wygląda
to nie będzie łatwe zadanie. Rose zaangażuje się w to całą sobą, jak to ona, a
wiesz, jak to się może skończyć...
Lily zmarszczyła brwi.
- Może
się zrobić niebezpiecznie?
- To
zależy.
- Od
Malfoya?
Arthemis skinęła głową i zaczęła czytać
list, nie drążąc tematu.
Witaj
Najdroższa!
Przede
wszystkim dzień dobry! Nie mogłem dzisiaj spać. Ty też? Mam nadzieję, że ty
też...
Co
do pana Ru, to nic do niego nie mam... a przechodząc do ważniejszych spraw: co
to ma znaczyć: asystentka? Nie podoba mi się brzmienie tego słowa. Jak wygląda
ten nauczyciel? Ile ma lat? Znam go? Wierz mi, lepiej, żebym nie był zmuszony
go poznać...
Szkolenie
ciągnie się dalej. Nie mogę się doczekać, aż będziesz tu razem ze mną kopać
wszystkim tyłki. Teraz pracujemy nad zadaniami drużynowymi. Mam w grupie trzech
innych chłopaków i dwie dziewczyny. Jedna z nich jest z zagranicy i dopiero do
nas dołączyła.
Kiedy
wypad do Hogsmead?
Chcę
dzisiaj też dostać list. I jutro również.
Mam
nadzieję, że nikt się do ciebie nie dostawia. Powiedziałabyś mi, gdyby ktoś cię
wkurzał, prawda?
James
Arthemis uśmiechała się do siebie cały
czas, podczas i po przeczytaniu listu. Oczywiście, że by mu nie powiedziała. Chociaż
może by mu powiedziała, ale tylko po to, żeby zobaczyć go w stanie furii. James
w stanie ataku zazdrości to było naprawdę coś...
Ktoś odchrząknął nad jej głową. Spojrzała w
górę. Górował nad nią wysoki, złowieszczy, ciemnowłosy, XIX-wieczny wampir.
Lily otworzyła usta z wrażenia, jakie
wywarł z bliska Algernon Andreas Lucian.
- Czemu
jeszcze tu jesteś? - zapytał profesor Lucian.
- Jem
śniadanie, panie profesorze - odparła Arthemis.
- Więc
zjedz je szybciej. Dziesięć minut przed każdymi zajęciami, chcę cię widzieć w
klasie Obrony przed czarną magią.
Arthemis złożyła list. I razem z planem
zajęć włożyła go do kieszeni. Wstała i powlekła się za profesorem.
- Nie
miej takiej cierpiętniczej miny. Przecież nie każę ci spuszczać krwi...
- A
więc jakie będzie moje zadanie?
- Skoro już cię mam, to cię wykorzystam -
zapowiedział. - Dzisiaj będziesz mi potrzebna na wszystkich zajęciach, ale
tylko dzisiaj. Potem przydasz się okazjonalnie, ale będę cię potrzebować
popołudniami, przynajmniej przez pierwszy semestr. Rozumiem, że opanowałaś
podstawową umiejętność, jaką jest liczenie?
- Raczej
tak, ale co to ma wspólnego z...
- Dowiesz
się dzisiaj po południu. Na tę chwilę potrzebuję cię na lekcji. Podobno masz
wysoki próg bólu?
Arthemis z szeroko rozszerzonymi oczami
spojrzała na idącego obok niej profesora. Co jak co, ale takiego pytania się
nie spodziewała. Przełknęła ślinę i wkroczyła do sali na lekcje z trzecioklasistami.
Profesor
Lucian wskazał Arthemis miejsce pod ścianą z tyłu klasy. Nie narzekała. Nikt
nie śmiał odwrócić się i na nią gapić, gdyż profesor nie usiadł za biurkiem,
jak większość nauczycieli, tylko stał przed biurkiem i bez słowa czekał aż
napięcie w klasie opadnie. W końcu jedni uczniowie zaczęli popychać drugich,
żeby zamilkli.
- Skończyliście?
- zapytał cichym głosem, jakim mówił normalnie. Zapewne nie miał wątpliwości,
że prędzej czy później każdy nauczy się go słuchać obojętnie jak cicho będzie
mówił. - Nazywam się Algernon Andreas Lucian. Arthemis North zapewne już
znacie. Na moją prośbę od czasu do czasu będzie pomagała w lekcjach. - Rozejrzał
się po wpatrzonych w niego twarzach. - Macie ile lat? Trzynaście? Szczeniaki...
- westchnął. - Każdy z was ma teraz 10 minut na napisanie dla mnie na kartce
wszystkich zaklęć ofensywnych, jak znacie. Nie muszą być to zaklęcia z książek,
wszystko co uważacie za dobre do ataku ma się tam znaleźć. Podpiszcie się.
Arthemis zza pleców profesora obserwowała
trzecioklasistów. Część z nich skrupulatnie notowała, większość leniwie
skrobała coś na papierze, a ci którzy już skończyli z lekkim niepokojem obserwowali
profesora.
Lucian natomiast po kolei mierzył wzrokiem
każdego, zapewne szybko oceniając ich zachowanie i ewentualne ich konsekwencje.
Studenci zaczęli oddawać pracę. Profesor na szybko przelatywał wzrokiem listę
zaklęć. Arthemis zastanawiała się po, co tu jest, skoro profesor widocznie miał
już zaplanowaną lekcję.
Kiedy ostatni ze studentów oddał kartkę.
Profesor wylosował czyjąś pracę i powiedział:
- Rzucaliście
już te zaklęcia? Używaliście ich? Widzieliście ich efekty? Czy tylko delikatnie
ćwiczyliście je przy zaklęciach tarczy? - zerknął na nich przez ramię, jakby i
tak nie oczekiwał odpowiedzi, bo ją znał. - Mogę bez pudła wskazać, którzy z
was rzeczywiście wiedzą z jakim skutkiem zaklęcia ma do czynienia. Jest was tu
czterdziestu i tylko jedna czwarta wie o czym mówię, dlatego i tak wszyscy
przejdziecie przez ten etap, aż nie będę przekonany, że wiecie co robicie.
Higs, chodź tu.
Wysoki Krukon z ostatniego rzędu wstał i
leniwie podszedł do profesora. Arthemis szybko oceniła go, jako owieczkę w
skórze wilka. Zapewne dużo mówił, czym to on nie jest, ale na tym się kończyła
jego przygoda z zaklęciami ofensywnymi.
- Arturze,
wybierzesz jedno z zaklęć z listy, którą zrobiłeś. - Lucian machnął ręką na
Arthemis, odchodząc pod przeciwną ścianę, niż uczeń. Profesor odwrócił się do
Higsa. - Wybrałeś. - Chłopak kiwnął głową.
- Wybierz naprawdę dobrze, bo to, co zrobi Arthemis cię zaskoczy. - Higs
wyraźnie się zmartwił.
Lucian nachylił się do Arthemis i szepnął
jej coś na ucho. Spojrzała na niego zdziwiona.
- Naprawdę
mam to zrobić?
Lucian skinął głową. Arthemis spojrzała na
Higsa, który przysłuchiwał im się podejrzliwie i lekko zbladł.
Arthemis wzruszyła ramionami. Chłopak
rzucił zaklęcie powodujące drgawki. Musiała wziąć na wodze wszystkie swoje odruchy,
żeby z łatwością tego nie odbić. Pozwoliła się trafić. Poleciała na ścianę i
straciła orientację co się dzieje, gdy jej całe ciało rzucało się na podłodze
wstrząsane małymi wyładowaniami elektrycznymi. Zacisnęła zęby, żeby nie
krzyknąć, ale w pewnym momencie jednak nakładające się fale bólu zmusiły ją do
cichego krzyku.
Higs otworzył oczy z przerażenia i ruszył w
jej stronę.
- Panie
Profesorze, ja nie... - zaczął się jąkać, co zupełnie nie pasowało do jego
wcześniejszej, butnej postawy. - Ona nie... nie sądziłem, że...
- Dobra
robota - powiedział profesor Lucian. - Zapamiętaj to uczucie. - Machnął różdżką
i Arthemis przestała rzucać się po podłodze. Wstała powoli, ocierając usta
wierzchem dłoni. - Arthemis?
- W
porządku.
- Ale
przecież... - Higs potrząsnął głową.
- Musicie wiedzieć, że każde zaklęcie ataku
pociąga za sobą określone reakcje. Nie tylko przeciwnika, ale także twoje
własne. Nie możesz stać i rozpaczać nad tym, co zrobiło zaklęcie, jeżeli jesteś
w środku bitwy. Nie możesz też rzucać zaklęć jak popadnie nie zdając sobie
sprawę, co się stanie z ciałem, lub umysłem przeciwnika, gdy je rzucisz.
Musicie znać tę odpowiedzialność. Myśleć o niej. Akceptować ją. Rozumieć
konsekwencje swoich czynów. Arthemis nie będzie się bronić przed żadnym z waszych
zaklęć. Pamiętajcie, że możecie zrobić jej wielką krzywdę i będziecie musieli z
tym żyć. Następny! Clarens!
Wyszła przestraszona dziewczynka, która
chyba pomimo tego, że wiedziała, że Arthemis nie będzie się bronić, była
oszołomiona samym beznamiętnym wyrazem jej twarzy. Arthemis była więcej niż
wkurzona, gdy trafiło ją nieśmiałe zaklęcie powalających łaskotek. Już wolałaby
dostać jakimś krwawym diabelskim urokiem, niż jak oszalała śmiać się w głos, aż
leciały jej łzy, gdyż w pewnym momencie nawet łaskotki mogą stać się potężną
torturą.
- Błagam,
dosyć - wychrypiała. Stwierdziła, że bardzo nie lubi tego zaklęcia.
- Wystarczy!
- powiedział ostro profesor, a mała Clarens skurczyła się w sobie.
Arthemis wstała na trzęsących się nogach.
Spojrzała na pozostałe 38 osób w klasie i westchnęła ciężko. Jeszcze długa
droga przed nimi.
Arthemis padała niezliczoną ilość razy na
ziemię, wpadała na ścianę, na ławki. Wszystko ją bolało, ale gdy tylko
poruszeni uczniowie zaczęli po zajęciach wychodzić z sali, całkiem dobrze
rozumiała motywy profesora. Może gdyby większa ilość czarodziejów zdawała sobie
sprawę z konsekwencji zaklęć od początku, byłoby mniej wypadków i celowych
ataków.
Leżała na podłodze, wpatrując się w sufit.
W zasięgu jej wzroku pojawiła się głowa profesora.
- Naprawdę
jesteś odporna na ból - powiedział zdziwionym głosem. - Myślałem, że w połowie
zajęć rzucisz to i wyjdziesz.
Arthemis uniosła brew.
- Zbyt
duże doświadczenie - odparła swobodnie. - Wie Pan już prawda? Rozpoznał Pan ich
wszystkich. Wie Pan, na których trzeba mieć oko. Których trzeba popchnąć, żeby
byli bardziej śmiali. Którzy uświadomili sobie to, co chciał im Pan pokazać i
będą gdzieś trzymali w zakamarku umysłu.
- A
ty? - zapytał, pomagając jej wstać. - Potrafisz ich rozpoznać? - Podał jej
butelkę wody.
- Kilkoro
było przestraszonych. Będzie Pan rozwijał ich, aby opanowali chociaż podstawy
obrony w taki sposób, żeby nie winili się za to, że się bronią - zamyśliła się
na chwilę. - Wiem, kiedy ktoś jest podekscytowany tym, co dzieje się z ciałem
przeciwnika. Kilka osób było zafascynowanych, szczególnie po wybraniu bardzo
silnych zajęć. Na nich będzie miał Pan szczególne oko... - powiedziała z
pewnością, otworzyła napój i powąchała go. - Coś w tym jest... - mruknęła
podejrzliwie.
- Trochę
eliksirów - odparł, opierając się o biurko. - Nie chcę, żebyś chodziła z
siniakami, bo pomyślą, że stosuję na tobie jakieś diabelskie praktyki... -
przezornie, wyciągnął kubek w jej stronę, żeby mu trochę nalała i wypił. - To
nie trucizna - roześmiał się.
- Nawet
jeżeli pan to zrobił, gdzie gwarancja, że wampir zareaguje na truciznę -
mruknęła Arthemis, jednak wypiła napój.
- Jutro
będę cię potrzebował około 16 w moim gabinecie.
- Jakieś
przygotowania na lekcje?
- Nie.
To coś zupełnie innego - odparł tajemniczo. - Pojutrze chcę cię widzieć na
zajęciach drugo i czwartoklasistów. Przy pierwszorocznych i szóstoklasistach
nie będziesz mi potrzebna. W piątek zajęcia z piątą klasą. Dwa razy w tygodniu
w moim gabinecie o 16.
Arthemis westchnęła ciężko pogodzona z
losem.
- I
tak nie mam nic innego do roboty - mruknęła pod nosem. Odstawiła pustą butelkę.
- Idę na zajęcia panie profesorze Andy - rzuciła ze śmiechem, szybko zmierzając
do drzwi. Usłyszała jak pusta butelka trafia w zamknięte drzwi.
Oddalając się korytarzem pomyślała, że w
Hogwarcie znalazł się naprawdę dobry nauczyciel obrony przed czarną magią.
Wieczorem Arthemis napisała list do Jamesa
opisując lekcje z Lucianem oraz wypisując datę pierwszego wypadu do Hogsmead, a
Rose relacjonowała jej dzień Prefekta Naczelnego.
- Wyluzuj,
bo się wypalisz - rzuciła do niej Lily. - Jak ty wymyślasz te wszystkie rzeczy,
to co robi w tym czasie Malfoy?
- Nie
wiem. Nie widziałam się z nim - odparła Rose, lekko zarumieniona.
Arthemis spojrzała na nią zaniepokojona.
- Ale
chyba nie masz zamiaru robić wszystkiego sama, prawda? Rose, to tak samo jego
robota.
- Nie
chcę, żeby uważał, że to irytujące i niepotrzebne. Mam tysiąc pomysłów na
minutę, po co mam go w to mieszać?
- Boisz
się, że będzie miał kłopoty ze strony Ślizgonów - przejrzała ją Arthemis.
- To moje pomysły - odparła uparcie Rose.
- Nie musi się w nie angażować.
- Ale
może najpierw pozwolisz mu podjąć taką decyzję - Arthemis była nieustępliwa. -
Nie wyobrażam sobie, żeby był zadowolony z twojej samowolki. Nie mówiąc już o
tym, że będzie to gorzej wyglądało, jeżeli ty zaczniesz wprowadzać swoje
zasady, a Slytherin będzie się im musiał podporządkować, bez wiedzy ich
prefekta. Nie rób czegoś, co postawi cię w niebezpiecznym świetle, Rose - ostrzegła.
- Przesadzasz.
Mówisz, jakbym chciała tu zrobić rewolucję, a nie tylko trochę większy
porządek.
Arthemis podrapała się po włosach.
- Ok.
Skoro tak twierdzisz, ale uważaj na siebie.
- Jesteś
zbyt przyzwyczajona do tego, że coś ci zagraża - roześmiała się Rose. - To
szkoła, a nie pole bitwy.
- Nawyk
- Arthemis pokazała jej język.
- Arthemis.
Zapisz sobie gdzieś, że choćby świat miał się skończyć, a ciebie zaatakowało
stado rozszalałych sów, za dwa tygodnie w sobotę jest nabór do drużyny i masz
tam być - powiedziała Lily, ślęcząca nad jakąś tabelą i wykresem. Zapewne
schematem meczu.
- O
Boże, nadal jestem w drużynie?
Lily spiorunowała ją wzrokiem.
- Dobra, dobra. Idę wysłać list. I będę na
tym naborze.
Następnego
dnia w gabinecie profesora Arthemis zrozumiała, co to znaczy "coś zupełnie
innego".
- Siadaj
- pokazał jej biurko, obok tego przy którym sam siedział. Piętrzyły się na nim
stosu dokumentów.
- Co
to? - Zapytała zaintrygowana.
- Faktury
i rachunki - odpowiedział. - Prowadzę interesy od ponad 300 lat. Nie widzę
powodu, dla którego miałbym z nich zrezygnować, tylko dlatego, że mam stałą
pracę.
- A co
ja mam z tym wspólnego?
- Potrzebuję
kogoś od księgowości - położył przed nią ogromną skórzaną księgę. Według
Arthemis mogła mieć jakieś 250 lat. - W jednej kolumnie zapisujesz na plus
przychody, w drugiej na minus wydatki, w trzeciej opis. Spisujesz wszystko z
faktur i rachunków. Chyba sobie dasz radę z liczeniem? Mam liczydło... - dodał
z entuzjazmem.
- Mam
być sekretarką? - zapytała z niedowierzaniem Arthemis. - Serio?
- Asystentką
- poprawił ją, jakby to słowo coś zmieniało.
- Wątpię,
żeby to leżało w moich kompetencjach panie profesorze - odparła zgryźliwie.
- Domyślam
się, że nie, ale skoro już mi pomagasz, to jakoś przekonam dyrektora, tylko...
jak przekonać ciebie? - zapytał. - Co byś chciała? Przepustkę do Działu Ksiąg
Zakazanych?
- Mam
- odparła Arthemis.
- Pozwolenie
na wypad do Hogsmead w każdy weekend?
- Jak
się uprę to i tak wyjdę...
- Wolny
wstęp do Zakazanego Lasu?
Arthemis nawet nie pofatygowała się zbić
tej oferty, jedynie spojrzała pobłażliwie na Luciana.
- Chcesz,
żebym cię zamienił w wampira?
- Nie,
dziękuję! - warknęła.
- Będziesz
miała dostęp do wszystkich miejsc, do których ja mam dostęp. W szkole, ale w
szczególności poza nią.
- Jako
pana asystentka i tak będę się musiała za panem szlajać - wzruszyła ramionami.
- A
więc czego chcesz?
- Czasu.
Pana czasu. Treningu.
Zaintrygowany uniósł brew.
- Jestem
do tego przyzwyczajona, a nie chcę zardzewieć. Chcę przejść przez elementy
szkolenia aurorów.
Profesor wydął usta.
- Trening
nie byłby problemem, zarówno magiczny, jak i fizyczny, natomiast... nie
dysponuję wiedzą an temat, jak wygląda szkolenie aurorów... Przynajmniej
jeszcze nie - wyciągnął do niej dłoń. - Zgoda. A teraz do roboty, bo czas to
pieniądz.
Arthemis przewróciła oczami. Wytknął ją
palcem.
- Hej,
gdybym tak nie myślał to nadal byłbym biednym wampirem, śpiącym w spróchniałej
trumnie w jakiejś rozwalającej się cmentarnej kaplicy!
- A
poza szkołą śpi pan...?
- To
zależy, w której posiadłości akurat przebywam - wzruszył ramionami. - W Nowym
Yorku mam apartament nad moim klubem. Na Pacyfiku wyspę. W Rumunii zamek, a w
Anglii pałac w stylu wiktoriańskim. Nie lubię Francuzów więc jeżdżę tam tylko z
konieczności, ale jak wystawią kiedyś ten... no... Wersal na sprzedaż to może
się skuszę...
- Jest
pan obrzydliwie bogaty, prawda?
- Tak.
Miałem 300 lat, żeby się dorobić, a teraz uciekają mi kolejne miliony galeonów,
bo komuś nie chcę się wprowadzić faktur do księgi! - dostała po głowie,
zwiniętym rulonem pergaminu.
- Powinnam
dostawać za to pensję - mruknęła do siebie Arthemis i zerknęła na poprzednie
strony księgi, żeby zobaczyć według jakiego wzoru były wpisywane dane i
sięgnęła po pierwszy stos dokumentów.
W czasie kiedy ona siedziała nad księgą,
profesor miał swoje dokumenty do przejrzenia. Odpisywał na listy i pisma,
przeklinał pod nosem, kalkulował coś w myślach.
Arthemis wciągnęła się w pracę, chociaż
była żmudna i trzeba było sprawdzać po kilka razy, co i jak, ale czas szybko
mijał.
Przed kolacją profesor ją zwolnił.
- Wyślesz
to jutro z samego rana, dobrze? - włożyła jej w ręce stos dokumentów.
- Mogę
to zrobić jeszcze dzisiaj - odparła.
- Zuch
dziewczyna - mruknął. - Dokończysz w piątek - zapisał coś na kartce.
- Co
to?
- Spędziłaś
tu dwie godziny. W zamian uzyskasz dwie godziny treningu. Sprawiedliwie,
prawda?
Arthemis rozbłysły oczy.
- Mam nadzieję, że ten trening będzie tego wart.
- Och,
zawsze staram się, żeby moi wspólnicy byli zadowoleni.
- Nie
jestem pewna, czy jest pan rekinem finansjery, żigolakiem, nauczycielem, czy
groźnym czarodziejem.
- A
powiedz mi czemu to wszystko miałoby się wykluczać? - odparł cicho.
Arthemis zobaczyła w jego swobodnej
postawie żigolaka o dziwnym chłopięcym uroku, w jego umyśle biznesmena, w jego
cierpliwej twarzy nauczyciela, ale w jego oczach... w jego oczach był ten
ostatni pierwiastek, który czynił go obrońcą, strażnikiem i katem.
Wielowymiarowi ludzie ją przerażali i
fascynowali. Po cicho ukłoniła się profesorowi i wyszła z jego gabinetu.
Arthemis
przez następne cztery tygodnie uważnie obserwowała nowych nauczycieli.
Algernona Luciana już nawet nie analizowała. Zdobył jej lojalność samym swoim
podejściem do nauczania.
Każdy rocznik miał inne zadanie. Z drugimi
klasami Lucian odbywał zajęcia z obrony przed czarną magią przy pomocy
profesora Weasleya. Drugoklasiści poznawali uroki i zaklęcia przeciw
niebezpiecznym stworzeniom. Arthemis wiedziała, że profesor chociaż mógł nie
pokazał im żadnego zaklęcia uśmiercającego, czy raniącego. Były to raczej zaklęcia
obezwładniające, ale uczyli się ich używać w przeróżnych sytuacjach. Arthemis
towarzyszyły im głównie podczas zajęć terenowych na przykład, gdy Lucian
zabierał ich do Zakazanego Lasu. Pełniła wtedy bardziej rolę niańki, żeby nikt
się nigdzie nie włóczył. Chociaż złapała za uszy dwóch chłopaków. Oczywiście z
Gryffindoru. Zgromiła ich wzrokiem, zagroziła, że rozpowie wszystkim
dziewczynką, że wolą chłopców i odesłała do całej grupy. Patrzyli na nią
wkurzeni przez resztę lekcji.
Ze starszymi klasami czwartymi i piątymi
lekcje już bardziej przypominały normlane zajęcia z OPCM, jednak każde z nich
przechodziło przez inne stadium.
Lucian mógł dla innych wyglądać jak
normalny nauczyciel, ale tak naprawdę jego zajęcia przypominały bardziej to, co
pamiętała z lekcji z ojcem. Lucian każdego wychowywał oddzielnie, analizował
jego zdolności pod innym kątem. Była pewna, że wszelki dane ma zapisane w
pamięci, jak przychody i rozchody w swoich księgach.
Z resztą uważała, że wszyscy nowi
profesorowie mają w sobie coś.
Oleandra Caprifolia zrzeszała wokół siebie
szczególnie dziewczęta. Arthemis widziała często, jak spacerowało z nią 2 lub 4
dziewczyny po dziedzińcu, błoniach, nad jeziorem. Pani Profesor odpowiadała im
na pytania, albo przystępowała przy jakiejś roślinie i delikatnie ją badała,
jednocześnie tłumacząc, coś uczennicą. Zawsze nosiła biały kowbojski kapelusz,
wysokie, skórzane kowbojki, kolorowe koszule z lekkich materiałów, na które zakładała
krótkie kamizelki. Czasami zakładała spodnie, ale najczęściej chodziła w
długich spódnicach.
Arthemis obserwowała ją uważnie podczas
zajęć, nie dlatego, że jej nie ufała, ale dlatego, że ją fascynowała. Jej
stosunek do roślin, jak do żywych, myślących istot. Wpatrywała się w jej
dłonie, bo po dwóch tygodniach nauczyła się szybko w ten sposób rozróżniać z
jaką rośliną będą mieli do czynienia. Caprifolia, gdy miała dotknąć liścia
delikatnej rośliny, zbliżała się do niej lekko, jakby chciała piórkiem musnąć
kurz. Gdy miała do czynienia z twardą rośliną, lub trudną do radzenia sobie jej
dłonie, palce poruszały się bez wahania z determinacją godną matki radzącej
sobie z nieznośnym dzieckiem. Gdy zdarzało się im zetknąć z niebezpieczną rośliną,
lub taką którą należało ściąć, Oleandra Convalaria Caprifolia działa jak
nieustraszony samuraj z kataną w dłoni i błyskiem w oku.
Arthemis uważała, że ta delikatna na pozór
osoba jest różą. Przyciągała, była piękna, delikatna i majestatyczna, ale miała
kolce i była równie niebezpieczna i stalowa, jak ostrze miecza.
Ponadto była bardzo aktywna. W ciągu dwóch
pierwszych tygodni stworzyła dwa koła. Jedno było głównie dla dziewcząt.
Pokazywała tam razem z profesor Bennett w jaki sposób przygotowywać z roślin
przeróżne preparaty. Kremy, maści, zioła, nalewki. Jedynym osobnikiem płci
męskiej, który na nie uczęszczał był Albus, gdyż powiedział, że tworzenie
domowych leków może być niesamowicie efektywne, przy niektórych schorzeniach.
Arthemis nie chodziła na te zajęcia.
Chodziła za to na inne.
"Zajęcia dla samobójców." - tak
nazywała to Rose.
Arthemis była jedyną dziewczyną, która na
nie chodziła, nie licząc profesor Caprifolii. Podczas tych zajęć pani profesor
wpuszczała ich do podziemnej szklarni, do której nawet siódmoklasiści nie mogli
wejść. Był to świat zmutowanych, niebezpiecznych roślin, często inteligentnych,
jak drapieżniki w dżungli. W tym buszu mogli poruszać się tylko określonymi
ścieżkami, za nauczycielką. Nigdy i pod żadnym pozorem nie wolno było im schodzić
z trasy i musieli mieć oczy dookoła głowy.
Uczyli się nie tylko jak radzić sobie w
dziwnych sytuacjach, na przykład, gdy kwiat wydzielający usypiającą woń był
zbyt blisko, żeby na czas go zauważyć, jak przetrwać? Co zrobić, żeby nie stać
się nawozem zaraz u jego korzeni? Otóż niebezpieczne rośliny miały w sobie
równie wiele złego, co dobrego. Uczyli się je wykorzystywać i rozpoznawać z
daleka. Czasami przechodzili wiele kilometrów, żeby przynieść mały listek
służący do eliksirów, tak silnych, że tylko profesor Bennett je tworzyła i to
za zgodą dyrektora.
Co do profesor Bennett, była to niesamowita
i barwna postać, której nie dało się przetłumaczyć prostego faktu, że Arthemis
jest niereformowalnym nieukiem, jeżeli chodzi o eliksiry. Albus ją poparł, a
profesor Bennett wyrzuciła go z sali.
Do tej pory był to niezły szok dla
wszystkich.
- Nie
obchodzi mnie, że znasz wszystkie receptury na pamięć. Chcesz być aurorem,
prawda? Dlatego siedzisz w tej klasie. Nikt cię nie zmuszał, żebyś tu była,
więc weź się w garść i przestań jęczeć.
Pierwszy raz ktokolwiek powiedział
Arthemis, że ma przestać jęczeć.
Klasa profesor Bennett nigdy nie robiła
tego samego. Była podzielona na sekcje i w każdej sekcji uczniowie zajmowali
się innym przepisem. Najbiedniejszy był Al, gdyż on zawsze ze swoim kociołkiem
siedział w kącie i musiał pracować sam ze sobą, albo trafiała mu się do pary
jedyna odpowiednia osoba, czyli profesor Bennett.
Arthemis też nie miała za dobrze. Siedziała
w kącie, też sama i miała przed sobą przepis na eliksir z pierwszej klasy.
- To książka dla pierwszoklasistów -
powiedziała.
- Czyli
idealna na twój poziom - odparła profesor Bennett, biorąc się pod boki.
- Ale...
- Nie
przejdziesz do innych eliksirów, dopóki nie nauczysz się robić tego i nie obchodzi
mnie, jak wiele razy wybuchnie. Mogę ci powtarzać zasady tysiąc razy, więc nie
martw się, że będziesz sama - klepnęła ją w plecy.
Arthemis miała wielką ochotę westchnąć, ale
profesor Bennett uniosła tylko brew, więc tylko jej zasalutowała. W taki sposób
Arthemis spędziła dwa tygodnie nauki eliksirów. Były tylko cztery wybuchy i
jeden przeżarty kociołek. Ponieważ pani profesor jej nie odpuszczała, Arthemis
cofnęła się do podręczników z alchemii i przesiadywała nad nimi, w nadziei, że
któryś z nich wskaże jej błędy. Oczywiście biorąc pod uwagę złośliwy błysk w
oku, pani profesor musiała je już znać,
jednak nie raczyła jej ułatwić życia. Tym razem nawet błaganie Albusa nie przyniosło
skutku, gdyż podręcznik od eliksirów traktował jak chrześcijańską biblię, a
profesor Bennett jak proroka. Wyznawał ją z zapałem porównywalnym do
maniakalnych mnichów.
Lily śmiała się z niego, jednak chyba tylko
dlatego, żeby jakoś zbić własne napięcie. Kiedy w szkole dowiedzieli się, że
Charlie Weasley jest jej wujem, rozeszły się plotki, że piętnastoletnia Lily
została kapitanem drużyny Gryffindoru tylko dlatego, że ktoś się za nią
wstawił. Oczywiście ze starymi członkami drużyny nie było problemu, jednak w
połowie września na przesłuchanie do drużyny zgłosiło się kilka nowych osób,
który według Arthemis miały trochę za wiele do powiedzenia.
Lily była spokojna, ale Arthemis wiedziała,
że ją to gryzie. Jej zdaniem, ze swoimi zdolnościami Lily powinna ich rozgromić
w drobny mak.
Obecny stan drużyny nie przedstawiał się
najlepiej. Była Arthemis(17) - bramkarz, Lily(15) - szukająca, Simon Wood (13)
i Tasya Kirkland (14) - ścigający, Oscar Doobs(15) - pałkarz. Brakowało im
dwóch osób na strategicznych pozycjach, które musiały dobrze działać grupie z obecnymi członkami.
Tłum, który się zebrał wcale nie pomagał i
Arthemis mogła się założyć, że po jednym rzucie oka, Lily mogła przerzedzić ten
tłum o połowę. Jednak chciała być sprawiedliwa. Stała za plecami Lily posyłając
ostrzegawcze spojrzenia. W tłumie wrzało. I wcale nie pomagał fakt, że na
widowni siedział opiekun Gryffindoru - Charlie Weasley.
- Pałkarze
z lewej, ścigający z prawej - krzyknęła Lily, stojąc na środku boiska. - Każdy
z was będzie oceniany oddzielnie. Liczy się nie tylko technika, siła i
szybkość, ale też współpraca z pozostałymi członkami. Jakieś pytania?
- Dlaczego zostałaś kapitanem? - padło z
tłumu, ale nie było widać zadającego pytanie. Nagle wszyscy skupili się na
niej.
- Wyznaczył
mnie poprzedni kapitan - odparła spokojnie.
- Który
był twoim chłopakiem.
- Nie
był moim chłopakiem - odpowiedziała pośpiesznie zaczerwieniona Lily. - Co to ma
do rzeczy?
- Nie
zrozum nas źle - do przodu wysunął się wysoki chłopak z szóstej klasy. - Jesteś
najlepszą szukającą jaką mieliśmy i nie dalibyśmy cię zmienić, ale kapitanem
zawsze zostawał najstarszy członek drużyny... - wszyscy spojrzeli na Arthemis,
która zamrugała zaskoczona, a potem odwróciła głowę w bok i parsknęła śmiechem.
Cały tłum wyglądał, jakby się tego
spodziewał.
- A
wszyscy wiemy, że Arthemis była tu tylko dlatego, żeby pilnować Jamesa Pottera.
Arthemis zmarszczyła brwi. Dowiadywała się
tu o sobie ciekawych rzeczy...
Zauważyła, że starszaki z szóstych klas
wysunęli się do przodu. Jej rocznik raczej trzymał się trochę z tyłu, starając
się nie zwracać na siebie jej uwagi. Rocznik Lily raczej wyglądał na
zaniepokojony i trochę zirytowany. Oni chyba rzeczywiście chcieli mieć normalne
przesłuchanie.
- Uważamy,
że skład drużyny jest trochę za młody - powiedział znowu wysoki szóstoklasista,
a wszyscy spojrzeli na trzynastoletniego Simona Wooda.
- Rozumiem...
- Lily zmarszczyła brwi. Podeszła do chłopaka i poderwała głowę, wyciągając
rękę. - Przepraszam, nie znam twojego imienia. Jestem Lily.
Arthemis niemal widziała, jak serce
chłopaka przebija niewidzialna strzała. Połowa szóstoklasistów stojących razem
z nim została trafiona urokiem Lily.
Zapewne dobrze cię teraz zrozumieli,
Luke... - przemknęło jej przez myśl.
- Ben
Michaels.
- No,
więc chyba rozumiem o co ci chodzi... Uważasz, że jesteśmy mało doświadczeni,
albo, że potraktujemy grę jak zabawę, zamiast wygrać dla Gryffindoru -
zaszczebiotała. W następnej chwili w jej oczach zalśnił płomień. - Mylisz się.
Jednak nie umiem ci tego udowodnić, więc zrobimy jedyną oczywistą rzecz i
zagramy.
Simon podniósł rękę do góry, żeby zwrócić
na siebie uwagę.
- Moim
zdaniem nie powinniście patrzeć na wiek zawodnika, tylko na jego staż w
drużynie i doświadczenie. Rozumiem, że możecie mieć wątpliwości, co do nas -
wskazał na siebie, Oscara i Tasyę, - ale
Lily jest w drużynie od pięciu lat i nie została wybrana przypadkiem. Oprócz
niej obecnie w Gryffindorze nie ma obecnie osoby, która mogłaby ją zastąpić na
miejscu kapitana.
Lily spojrzała na niego ze wzruszeniem,
ale zachowała spokój. To Arthemis posłała mu wdzięczny uśmiech, od którego
zarumienił się na czerwono i odwrócił w drugą stronę. Sama nie mogła nic
powiedzieć, bo byłoby to jak dolewanie oliwy do ognia.
- Jeżeli
chodzi o wybieranie zawodników - powiedział po chwili Simon. - Możemy zagrać.
Nie obchodzi mnie to, bo w powietrzu i tak was pokonam.
Ten chłopak ma w sobie jakiś urok -
pomyślała Arthemis. - Był niemal niemową i śmiertelnie do tego nieśmiałym.
Jednak gdy przedarła się na wierzch jego pewność siebie, oczy mu błyszczały jak
dwa obsydiany.
- A
więc postanowione. Zagramy na trochę innych zasadach niż zamierzałam. Gramy o
wszystkie stanowiska.
- Oprócz
twojego - powiedział Ben.
Lily zamrugała.
-
Obojętnie co się stanie, chcemy cię jako szukającą.
Zanim Lily zdążyła odpowiedzieć, Tasya powiedziała:
- Zgadzamy
się.
- O tym kto zostanie kapitanem na stałe
zadecyduje wybrana drużyna po pierwszym meczu - dodała Lily. Dało się wyczuć
zaskoczenie wszystkich obecnych.
Na boisko weszła drużyna Ravenclawu,
prowadzona przez ich nową kapitan Millę Duram.
- Gotowi jesteście? - rzuciła do Lily.
- Powiedzmy.
Zmieniły się trochę zasady. Wybieramy wszystkich, więc będą trzy testy.
Ścigający najpierw, pałkarze, bramkarze na końcu.
Mila wzruszyła ramionami.
- Nam
to bez różnicy. Profesor Hooch już idzie. Wskakiwać na miotły - krzyknęła do
swoich.
- Zaprosiłam
ich tutaj dzisiaj, żeby pomogli nam wybrać drużynę w sposób bardziej
rzeczywisty - rzuciła Lily. - Zasady są proste. Liczy się ilość, szybkość,
jakość i inteligencja. Oceniać będę ja i profesor Hooch - dodała, gdy
nauczycielka latania stanęła z arkuszem oceny na trybunach.
Arthemis przybiła z Lily piątkę.
- Powodzenia
- rzuciła Lily.
Arthemis ziewnęłam i wskoczyła na miotłę.
Lily pokręciła z westchnieniem głową.
To było mordercze przesłuchanie trwające aż
do pory obiadowej. Dopiero o 14:00 wszyscy zawodnicy wylądowali na ziemi z
jękiem.
- Dzięki
Lily, już dawno nie dostali tak w kość - rzuciła Milla, machając do Lily. - No,
już. Przyzwyczajajcie się, bo od tej pory tak będą wyglądały wasze treningi! -
krzyknęła do swoich zawodników, gdy zmierzali do szatni.
Lily zerknęła na kandydatów, którzy leżeli
na ziemi, wpatrując się w sine niebo. Nie było ich już tak dużo. Połowa
odpadła, bo nie wytrzymałą kondycyjnie. Lily podziękowała profesor Hooch i
zestawiła arkusze oceny z własnymi. Uśmiechnęła się trochę smutno.
- Wstawajcie!
Nie wolno wam się wylegiwać, bo zrobią wam się zakwasy. Już! Na nogi i
porozciągać się!
Ben podniósł się i spojrzał na starych
członków drużyny, którzy spokojni, spoceni i wyczerpani, ale nie tak bardzo jak
oni, rozmawiali cicho, czyścili miotły, dyskutowali. Zerknął na Arthemis, która
nadal siedziała na miotle w jakiś akrobatyczny sposób i zabijała czas,
wyczyniając niestworzone rzeczy, potem na Simona Wooda, z którego jeszcze nie
opadła euforia po spędzeniu tylu godzin w powietrzu, więc coś wewnątrz niego
wydawało się świecić. Westchnął i spojrzał na kapitana. W skupieniu zliczała
arkusze.
Zaczynał wierzyć w to, że nie ma nikogo
innego, kto mógłby być w tym momencie kapitanem, dopóki Simon Wood nie dorośnie
na tyle, żeby widzieć też zawodników poza grą.
- Arthemis,
mogłabyś? - rzuciła Lily, podchodząc do nich. - Może najpierw te mniej
przełomowe informacje. Mam nadzieję, że po walce w powietrzu przekonaliście
się, że nie ma, co stawać między zawodnikiem, a jego przeznaczeniem -
przekręciła głowę. - Simon, jesteś w drużynie.
Skinął głową. Po prostu przyjęcie
oczywistego faktu.
- Tasya,
zostajesz. Oscar i Philip Jews - remis. Dogrywka.
Jakiś chłopak leżący obok Bena zajęczał i
podniósł rękę.
- Odpuszczam
sobie. Za dużo energii w to trzeba włożyć.
Ben go kopnął.
- Mięczak.
- Tylko
później nie żałuj - powiedziała Lily. - Oscar jesteś w drużynie. Twoim
partnerem i nowym pałkarzem będzie Mathias Bellforte. - Lily ucieszyła się
wewnętrznie, bo Oscar i Mathias chodzili razem do klasy, więc będą się dobrze
dogadywać. Nowym ścigającym będzie Ben Michaels, gratuluję.
Ben zamrugał zdziwiony.
- Gdybyś
startował w zeszłym roku już byś był w drużynie - dodała Lily kręcąc głową z
naganą.
- No i
ostatnia sprawa.
Arthemis spojrzała przepraszająco na Lily.
Przyjaciółka z westchnieniem pokręciła głową.
- Wypadasz.
- Co?! - Tasya i Oscar, a także Ben,
krzyknęli jednocześnie.
- Przepraszam,
ale naprawdę wszystkie moje umiejętności giną w płomieniach waszego
zaangażowania. Nie dorastam wam do pięt. Pani Kapitan...
- Taaa...
- Lily na chwilę zamilkła, a potem powiedziała.
- Nowym bramkarzem będzie Brian Cox. Był to potężny chłopak z piątej
klasy. Był też szybki i miał dobry wzrok, więc jeżeli zgra się z pozostałymi
graczami, to będą mieli dobrą drużynę.
- Treningi
w każdy czwartek po południu o 16:00. Obecność obowiązkowa. Nie ma obijania
się. Jak ktoś chce coś powiedzieć, to niech mówi. Teraz do szatni.
Arthemis zaczekała aż wszyscy się przebiorą
i wyjdą z szatni. Usiadła obok milczącej Lily i trąciła ją ramieniem w ramię.
- Przepraszam.
Lily pokręciła głową.
- I
tak chciałam cię wyrzucić - mruknęła. - Zawsze robiłaś to dla Lucasa, albo dla
tego, że chciałaś dokopać Flintowi. Nie powinno się tak grać w quidditcha.
Arthemis roześmiała się.
- Rozumiem...
A więc skąd ta mina?
- Lucas
trzymał cię w drużynie, chociaż czasami bardziej z Jamesem przeszkadzaliście,
niż pomagaliście. Ale byliście dobrzy. Zastanawiam się, co by powiedział na to,
co robię z jego drużyną...
Arthemis zderzyła się z Lily głową. W
pustej szatni rozległo się głuche "łuup".
- Ałłaaaa!
- Po pierwsze to twoja drużyna. Była twoja
od chwili kiedy Lucas ci ją powierzył. A po drugie to ty jesteś kapitanem, a
Lucas nigdy nie zakwestionowałby decyzji kapitana, któremu ufa. Koniec z
mazgajeniem się.
- Koniec
- Lily wzięła głęboki oddech. - Idź już zdać raport z dzisiejszego dnia mojemu
durnemu bratu.
- To
nie raport - burknęła Arthemis, wychodząc.
Chociaż z drugiej strony może rzeczywiście
pisali sobie raporty. Opisywała mu każdy kolejny dzień, dodając coś od siebie.
Czekała rankami na jego odpowiedzi, które zawsze krótko komentowały jej słowa,
a potem opowiadały o jego dniu. W miarę, jak mijał wrzesień Arthemis ze
zdziwieniem zauważyła swoją niechęć do czytania części o dniach Jamesa, jednak
zwaliła to na karb swojej tęsknoty za nim i tego, że chciałaby te dni spędzać
razem z nim. Trochę poprawił się jej humor na myśl o tym, że w pierwszą sobotę
października będzie mogła zobaczyć nową drużynę Lily w powietrzu, a w drugą
zobaczy Jamesa o świcie w Hogsmead.
Arthemis przeszła obok Izby pamięci i ze
zdziwieniem i zaniepokojeniem usłyszała tam huk, hałas i głośno krzyczane przez
Rose dyspozycje. Zerknęła.
Rose stała na środku sali i organizowała
wielką przestrzeń na wielki postument pod wielką księgę. Arthemis nie
przesadzała. Księga naprawdę była wielka. Jedna jej okładka była ogromna, jak
koło od tego dziwnego, terkoczącego urządzenie, którym mugole jeździli po
polach.
- Co
to jest? I co chcesz z tym zrobić? - zapytała zaintrygowana.
- To?
Kronika Hogwartu - odparła Rose. - Ta jedyna i oryginalna. Wszystkie historie i
opowiadania na temat Hogwartu są pisane na podstawie tej jednej. Sądzę, że od
jakiegoś czasu nie była uzupełniana... Leżała w gabinecie wicedyrektora.
Alexander patrzyła na mnie, jak na niepoczytalną, jak jej powiedziałam, że
trzeba ją uzupełnić ostatnie lata.
- Ile ostatnich lat? - zapytała
niespokojnie Arthemis.
- Ostatni
wpis jest z 1979.
- A
więc wpisy zostały przerwane, gdy Voldemort zaczął szaleć po raz pierwszy na
dobre - mruknęła szybko kalkulując.
- Mhm.
Wyobrażasz sobie, że nie ma tu niczego, co przeżyli nasi rodzice?! W każdym
bądź razie trzeba to uzupełnić - machnęła różdżką, a dookoła Arthemis
zmaterializowały się wielkie, pękate worki i stosiki naprawdę starych, ale i
nowych gazet.
- Co
to ma być?
- Wszystko,
co było w Archiwum. Zdjęcia i artykułu, a także wszelkie wpisy, pamiętniki i
dzienniki uczniów Hogwartu... - Rozległ się huk, który przerwał jej wypowiedź.
Chłopacy z Gryffindoru spojrzeli na nią spode łba, gdy postument został
ustawiony.
- Dziękuję wam - powiedziała szybko.
- Pomagamy
ci tylko dlatego, że na pewno masz ciężko z Malfoyem - burknął jeden z nich,
ocierając twarz z potu. Rose zamrugała zaskoczona. - Jak będziesz miała jakiś
problem to daj nam znać...
Obaj cicho szepcząc, opuścili Izbę Pamięci.
Rose patrzyła za nimi z konsternacją, a potem wzruszyła ramionami i odwróciła
się z powrotem do Arthemis, i z zaskoczenia odruchowo się cofnęła, gdy
napotkała jej niezadowolony, ostry wzrok.
- Rose? Czy Scorpius o tym wie?
- Eeee... nie rozmawiałam z nim o tym. To
nic takiego. Dowie się przy okazji...
- Rose!
- powiedziała ostro Arthemis. - Robisz tu kronikę Hogwartu! Spisujesz
wydarzenia, które już miały miejsce, a historia nie zawsze jest kolorowa i
sympatyczna! Jak sądzisz, w jaki sposób odbierze to Slytherin, gdy dowie się,
że pracują przy niej tylko Gryfoni?! Będziesz mogła wyrzuć do kosza całą tę
kronikę, jak tylko powiedzą ci, że jest nieprawdziwa, bo spaczona przez
Gryfonów!
- Dobrze, powiem mu! Nie musisz krzyczeć! -
warknęła Rose. - Wielkie halo z niczego - westchnęła, przeczesując dłonią
włosy. - Pomożesz mi z tym, prawda? To
zadanie idealne dla ciebie - powiedziała wskazując na worki.
- Że
słucham?!
- Arthemis,
i tak nie masz co robić. Wyrzucili cię z drużyny quidditcha; nie ma Jamesa,
więc nie masz gdzie rozrabiać; nic się nie dzieję, więc znudzona smęcisz się po
zamku, czekając aż będzie wyjazd do Hogsmead.
Arthemis poczuła jak spadają jej wirtualne
kamienne bloki na ramiona z napisami "Wyrzucili cię z drużyny",
"Nie ma Jamesa", "Smęcisz się po zamku". Serio tak
wyglądało jej życie teraz?! Błagam niech się zacznie coś dziać?!
- Proszę.
Może znajdziesz coś ciekawego... - zachęcała ją Rose.
Arthemis z zaciśniętymi ustami, patrzyła na
nią niezadowolona i trochę obrażona.
- No
dobra! - zgodziła się w końcu. - Ale tylko wtedy, kiedy nie będę zajęta
Lucianem, albo czymś innym.
- Dzięki.
Może, któryś z duchów by ci pomógł?
- Jeszcze
jedno słowo i ty będziesz duchem, który mi pomoże - rzuciła.
- Dobra,
dobra - zaśmiała się i spojrzała na zegarek. - O Matko! Już ta godzina, a
jestem umówiona z dyrektorem w sprawie komitetu dyscyplinarnego. Muszę lecieć!
Dzięki, Arthemis! Możesz zamknąć na razie Izbę dla studentów, jeżeli chcesz
mieć spokój! - I zanim Arthemis zdążyła zapytać Rose zniknęła na ruchomych
schodach.
- Możesz już wyjść - powiedziała w pustą
przestrzeń.
Zza załomu pomieszczenia wyszedł Scorpius
Malfoy.
- Powiesz
mi, co ona wyprawia, albo czego nie rozumiem? - zapytał groźnie.
- Mogę
tylko przypuszczać.
- Twoje
przypuszczenia są zazwyczaj, więcej warte niż pewność kogoś innego - mruknął,
stając obok niej.
- Zapewne
nie chce cię w to mieszać, żeby nie narażać cię na ostracyzm ze strony
Ślizgonów. Ale to już dalszy problem. Przede wszystkim boi się, że uznasz ją za
upierdliwą i irytującą, jeżeli dowiesz się o wszystkim, co chce zrobić skoro
uważasz, że cała ta prefektura to raczej kłopot niż pożytek.
- Bo
to jest kłopot - warknął Scorpius. - Ten głupek nie zdaje sobie sprawy z tego,
że jeżeli mnie w to nie włącza wystawia siebie na odstrzał nie mówiąc już o
tym, że Ślizgoni z miejsca będą chcieli ją usunąć. O tym już nie pomyślała,
tak?! Przez to muszę mieć ją na oku cały czas, a ona zamiast mnie w to włączyć,
wymyślając głupi pretekst, że: "dyrektor kazał", robi wszystko sama!
- Porozmawiaj
z nią. Nakrzycz na nią albo coś. Wymyśl, co zrobić. To twoja dziewczyna -
mruknęła Arthemis, podchodząc do pierwszego z worków.
Zerknęła przez ramię, bo nagle nastała
cisza. Scorpius patrzyła na ścianę i miał lekko zaczerwienione policzki. Był
zawstydzony, jakby pierwszy raz usłyszał, że ktoś mówi o Rose, jako "jego dziewczynie". Zachichotała w
duchu.
Usłyszała po chwili szum i zobaczyła, że
Scorpius rozcina paczkę z najstarszymi gazetami.
- Co
robisz? - zapytała.
- Sama
przecież powiedziałaś, że powinni być w to włączeni Ślizgoni, żeby kronika nie
była jednostronnym opisem wydarzeń...
- No...
tak... - przyznała.
- Powiesz
Rose?
- Nie.
Niech to ona mi powie... - powiedział cicho, rozsiadając się na podłodze i
wyciągając różdżkę. - Od czego mam zacząć?
Arthemis podeszła do postumentu z księgą i
zerknęła na kilka ostatnich zdjęć i wpisów.
- Sądzę,
że od stycznia 1980 roku - rzuciła. Przyjrzała się jednemu ze zdjęć. Było
trochę nie wyraźne, albo po prostu stare. Przedstawiało Ślizgonów i ich drużynę
quidditcha, prawdopodobnie z jakimś profesorem. Siedział tam chłopak, który był
podobny do kogoś, kogo znała, ale zupełnie nie mogła skojarzyć dwóch twarzy. Po
chwili wpatrywania się w fotografię, wzruszyła ramionami i postanowiła nie
zaprzątać tym sobie głowy.
Rose szła zadowolona z postępów prac.
Dyrektor powiedział, że może przydzielać dyżury prefektom według grafiku, żeby
każdy z nich miał jakieś zadanie w tygodniu podczas przerwy obiadowej w
najbardziej wrażliwych punktach zamku: w Sali Wejściowej, na Dziedzińcu i na
głównych korytarzach na każdym piętrze. Powinno wystarczyć jej ludzi jeżeli
policzy Ślizgonów. Musiała ich policzyć... - westchnęła.
Usłyszała szybkie kroki i ktoś się z nią
zrównał.
- Dzień
dobry Pani Prefekt, dawno się nie widzieliśmy - usłyszała chłodny, mrukliwy
głos.
- Scorpius
- zamrugała zaskoczona. - Coś się stało? - rozejrzała się szybko.
- A co
miałoby się stać? Co to? - zapytał, kiwając głową na papiery w jej ręku.
Rose pociągnęła go za rękaw i wciągnęła w
tajne przejście.
- Co
robisz? - zapytał cichym, groźnym tonem. - Czemu się ukrywamy?
Rose nie odpowiedziała, zamiast tego po
chwili wahania pocałowała go. Scorpius zaskoczony automatycznie odpowiedział.
Po chwili jednak delikatnie ją odsunął. Odgarnął jej włosy za ucho wolnym
gestem, a potem przesunął kciukiem po kości policzkowej.
- Nie
rób tego tylko dlatego, że nie chcesz mi odpowiedzieć... - szepnął trochę
smutno. - Jeżeli nie chcesz, żeby nas widzieli to po prostu powiedz, zniknę ci
z oczu - odwrócił się, aby odejść.
Pierwszy raz słyszała go smutnego.
Odruchowo złapała go za rękę.
- Nie
idź! To nie chodzi o to, że nie chcę żeby widzieli nas! Tylko, żeby nie
widzieli ciebie... ze mną... - dokończyła kulawo.
Jego twarz zmieniła się w zimną maskę.
- Ach,
a więc nadal działamy Slytherin kontra Gryffindor? Jak sobie życzysz Pani
Prefekt. Tylko pamiętaj, że moje pomysły mogą się nie do końca zgadzać z
twoimi...
Scorpius wyszedł na korytarz zanim zdążyła
odpowiedzieć.
Arthemis wiedziała, że coś jest bardzo nie
tak, skoro Scorpius każdego wieczora po kolacji przebywał razem z nią w Izbie
Pamięci a nie razem ze swoją nową dziewczyną. Arthemis ostrzegała Rose, ale nie
sądziła, że ta zignoruje ją tyle razy.
Wiedziała, że dyżury prefektów zostały
rozplanowane i zorganizowane według grafiku Rose. I nie zostali w to włączeni
Ślizgoni. Nawet z jej strony nie wyglądało to dobrze... Rose chciała
zintegrować szkołę. Ale chroniąc Scorpiusa zniszczyła to, co chciała osiągnąć.
Arthemis domyślała się, że Scorpius to wie i wszystko widzi. I nie będzie
zadowolony.
A Rose miała siniaki. Arthemis była pewna,
że ktoś ja "przypadkowo" potrącił. Tak samo, jak
"przypadkowo" oblano ją wiadrem wody.
Jakby tego było mało Gryffindor mało nie
przegrał meczu z Puchonami. Lily ziała ogniem i gromiła wzrokiem każdego, kto
się do niej zbliżył. Wygrali 170 do 90. I to tylko dlatego, że Lily dała radę w
45 minut złapać znicza. Arthemis słyszała, jak objeżdżała zawodników z góry na
dół. To było nawet słodkie. Wyglądała, jak mała, ruda puma.
- Ben, Mathias, Brian daliście radę ze
stresem i za to należy wam się pochwała. Jednak nic, co trenowaliśmy nie pojawiło
się w meczu. Simon mógł zdobyć więcej punktów, gdyby nie to, że tłuczki były
zawsze odbijane w niego - Spojrzała na Oscara i Mathiasa. - Nie wystarczy, że
genialnie będziecie między sobą odbijać tłuczki. Musicie widzieć, który z
naszych zawodników jest zagrożony! Simon! Nie możesz patrzeć tylko na Tasyę,
kiedy podajesz kafla! Ona nie jest w stanie być z każdej strony. Musisz zwracać
większą uwagę na własnych zawodników! Brian, za wolno robisz zwroty od lewej do
prawej pętli. Dlatego to wykorzystali. Będziemy to ćwiczyć. A siebie kopnę za
to, że zwracałam większą uwagę na was niż na znicza - westchnęła, wzdychając.
- Co z
profesor Hooch? - zapytała Tasya.
Po meczu profesor Hooch zsiadła z miotły i
zaczęła mieć duszności. Zanim ktoś to zauważył, zemdlała. Nie była już młoda,
jednak nadal w doskonałej kondycji fizycznej, więc na trybunach zapanowało
niezłe zamieszanie. Panią Profesor zabrano do skrzydła szpitalnego. Lily
jeszcze nie miała żadnych informacji.
Arthemis i Albus zapukali cicho do drzwi szatni.
- Profesor
Hooch doszła do siebie. Pani Pomfrey mówi, że nic jej nie będzie, ale chyba już
nie będzie uczyć latania...
- CO?!!
- cała drużyna zerwała się na nogi.
- Słyszeliśmy,
jak pani Hooch mówi, że czuje się słabo od dawna, jak tylko wchodzi na boisko
quidditcha. Nawet zastanawiała się, czy nie wydzielają się tam jakieś pyłki,
które mają zły wpływ na jej płuca...
- Ale
nikomu nic nie jest - zauważyła Lily. - Pół miesiąca spędziłam na boisku...
- Może
ma alergię - zamyślił się Albus.
- Jest
cała podekscytowana, bo jutro ma przyjechać do niej jej bratanek. Podobno jej
brat chce, żeby przeprowadziła się do Australii... - dodała Arthemis.
- A wy
skąd to wiecie?
Arthemis wyciągnęła z kieszeni Uszy
Dalekiego Zasięgu.
- Niezbyt
eleganckie, ale przydatne. Mam nadzieję, że Fred wymyśli nie długo coś lepszego
- westchnęła.
- No,
chodźcie, cały Pokój Wspólny na was czeka... - rzucił Albus, wychodząc.
Arthemis zrównała z nim krok.
- Naprawdę
myślisz, że to alergia? - zapytała.
- Jeżeli
tak to jakaś bardzo dziwna - stwierdził. - Nikt inny nie zareagował, a jest
prawie niemożliwe, że alergeny działają tylko na profesor Hooch. Poza tym, jak
tylko zabraliśmy ją z boiska, wszystkie symptomy przeszły właściwie po chwili.
Normalnie czułaby się oszołomiona jeszcze przez jakiś czas...
- Co
masz na myśli?
- To
głupie, ale... to tak, jakby boisko było jej alergenem. Jakby nie chciało, żeby
tam przebywała i delikatnie popychało ją do wyjścia... Cholera, to takie
nienaukowe, że aż mi głupio! - przeciągnął ręką po włosach, przez chwilę
przypominając jej Jamesa. Potrząsnęła głową. - Wiem, że to niemożliwe, ale...
- Nie.
Pomyśl... Hogwart potrafi robić różne dziwne rzeczy... Pokój Życzeń, schody i
przejścia, które pojawiają się tam gdzie ich potrzebujesz... Nie, wcale nie
uważam, żeby to było niemożliwe...
- Przestań!
Mam dreszcze! Że niby teraz zamek będzie wyrzucał ludzi, którzy mu się nie
podobają?
Arthemis pokręciła głową.
- Raczej
nie. Inaczej dawno temu zacząłby coś takiego robić. Pytanie jest, czemu akurat
teraz? I czemu akurat profesor Hooch?
Oboje wpatrywali się w zieloną murawę, z
kolorowymi tyczkami na końcach, jakby
czekali aż źdźbła trawy odpowiedzą im na pytania.
Następnego dnia Arthemis szła razem z Rose
do Izby Pamięci. Rose była pod wielkim wrażeniem, jak szybko Arthemis posuwała
się z pracą. Nie wiedziała tylko, że w dużej mierze pomagał jej Scorpius. Gdyby
nie on pomijałaby wszystkie wg niego istotne wycinki z gazet. Ponadto zaskoczył
ją tym, że do niektórych ludzi pisał listy z prośbą o przesłanie pamiętników,
lub wspomnień ze szkoły. Arthemis była pod wielkim wrażeniem. Szczerze mówiąc
to mieli przy tym kupę zabawy i w ogóle się nie nudzili. Dobrze, że Scorpius umiał
zaczarować księgę, żeby mogli dodawać w środku strony, gdyż czasem później
napotykali coś, co dotyczyło wcześniejszych czasów.
Poza tym Arthemis odkryła sekret. Ona mogła
systematycznie układać historię, równolegle przyklejać zdjęcia na kartach,
kaligraficznie opisywać historię, ale pewnego wieczoru Scorpius przyniósł ze sobą
ołówki i zaczął ozdabiać strony motywami roślinnymi, albo innymi wzorami, w
zależności od tego, co przedstawiała strona. Była tak zaskoczona, że przez
pierwsze pół godziny po prostu patrzyła na jego rękę.
Policzki zaczęły mu różowieć.
- Mogłabyś
przestać?
- To
jest naprawdę dziwne. Niesamowite - powiedziała w ogóle nieprzejęta. - Naprawdę
umiesz to robić.
- Zamknij
jadaczkę - burknął, była pewna, że pół dnia wahał się i dyskutował ze sobą, czy
wziąć ołówki. Urocze.
- Rose
wie?
- Sądzę,
że wie. Ale nigdy tego nie potwierdziłem...
- Rozmawialiście
ostatnio?
- Próbowałem
z nią rozmawiać, ale z marnym skutkiem. Woli, żeby mnie z nią nie widziano.
- Boi
się, że będziesz miał kłopoty ze strony Ślizgonów.
- Wiem.
Jej zachowanie tak bardzo mnie denerwuje, że mam ochotę nią potrząsnąć, za
każdym razem, jak ją widzę - zgrzytnął zębami. - Najpierw naraziła się
Flintowi, a teraz próbuje nastawić przeciwko sobie cały Slytherin. I co ja mam
z tym zrobić?! Jakby zachowywała się normalnie wystarczyłoby jedno zdanie z
mojej strony, że jesteśmy prefektami, ale teraz zamiast współpracować, wygląda
jakby Rose próbowała mnie całkowicie zdyskredytować i zepchnąć z tronu.
Ślizgoni tego nie darują.
Scorpius staje się gadatliwy, jak jest
zdenerwowany, zauważyła Arthemis.
- Wiesz,
co się dzieje, prawda?
- Wiem!
Ale już nie wiem, jak to powstrzymać. Nie mogę być we wszystkich miejscach
jednocześnie! I jeszcze do tego, cała ta jej postawa pod tytułem: "
Wszystko jest idealnie w porządku"! Przecież widzę, że nie jest! Powiedz
jej coś! - zażądał marudnie.
- Ona
mnie nie słucha - odparła ponuro Arthemis, pochylając się nad kolejnym
zdjęciem.
Przez chwilę milczeli.
- Co tam u Pottera?
- Ma
nową koleżankę - odpowiedziała uszczypliwie, zanim zdążyła się powstrzymać.
- Nie lubisz
jej - stwierdził domyślnie.
- Nie
znam jej - odrzekła.
- Ale
cię denerwuje. To znaczy, że jesteś zazdrosna... Nie sądziłem, że jesteś do
tego zdolna - mruknął, a Arthemis usłyszała rozbawienie w jego głosie.
- Spadaj
- mruknęła.
Arthemis wróciła myślami do chwili obecnej,
gdyż poczuła coś dziwnego. Stanęła w miejscu, a Rose przeszła kilka metrów do
przodu. Dopiero po chwili zauważyła, że Arthemis nie ma obok niej. Odwróciła
się.
Arthemis stała jak wrośnięta w ziemię na
środku korytarza.
- Arthemis?
Przyjaciółka odwróciła się błyskawicznie i
zaczęła, jak taran przez tłum iść w kierunku oddalającego się chłopaka. Był
ubrana... nietypowo. Miał jasną skórzaną kamizelkę, biały kapelusz, jeansy i
wysokie buty. Arthemis dogoniła go i złapała za ramię.
- Szuka Pan czegoś?
Był młody. Mógł być 4-5 lat starszy od
nich. Miał chłopięcy uśmiech, lekko kręcone czarne włosy i ciemne oczy.
- Och,
szukam mojej ciotki. Jest w szpitalu... - i bardzo silny australijski akcent. -
Jestem Ikarius Wright.
Rose dobiegła do nich.
- Co
ty wyprawiasz?! Och... - wykrztusiła, gdy jej wzrok padł na nową osobę.
- Rose,
zaprowadź prof... pana Wrighta do skrzydła szpitalnego, do profesor Hooch -
poprosiła Arthemis, nie mogąc oderwać oczu od nowego przybysza. - Ja...
muszę coś zrobić... - popędziła
korytarzem w przeciwną stronę.
Ikarius Wright uśmiechnął się do Rose
trochę zdezorientowany.
- Proszę
tędy - mruknęła, jednocześnie oglądając się na biegnącą Arthemis.
Arthemis nie wiedziała, czy najpierw
powinna zawiadomić dyrektora, czy bliżej miała do profesora Luciana. Jej
problem rozwiązał się sam, gdy wpadła na profesora, który akurat wychodził z
gabinetu dyrektora.
Zamrugał na jej widok.
- Co
się stało?
- Mam
newsa - wykrztusiła Arthemis. - Panie Profesorze, muszę powiedzieć coś
dyrektorowi. To ważne.
- No,
to chodź. Może jeszcze złapiemy go, zanim ruszy do Ministerstwa Magii.
Wpadła do gabinetu dyrektora.
- Profesorze
Deveraux! Przyjechał bratanek profesor Hooch.
- To
jest ta twoja ważna wiadomość!? - prychnął wkurzony Lucian.
Potrząsnęła głową.
- On
jest kluczem!
Wyglądali jakby jej nie zrozumieli.
- Jednym
z 13 strażników. I mogą się założyć, że może uczyć Latania.
Profesorowie zaniemówili.
- Skąd
wiesz? - zapytał w końcu podejrzliwie Lucian.
Arthemis zastanawiała się, jak to wyjaśnić.
- Normalnie,
gdy mam założoną blokadę nie widzę nic dziwnego. W takim sensie, że nie widzę
aur ludzi dookoła mnie, chyba, że będę chciała je zobaczyć. Natomiast nie
jestem w stanie w żaden sposób zablokować aury profesor Bennett, profesor
Caprifolii, czy Pana Profesora. Myślę, że w szczególności, gdy jesteśmy w
zamku, ale poza nim również. To tak, jakby wszyscy strażnicy mieli podwójną
aurę. Swoją własną, osobistą i tą, która się pojawia, gdy stają się kluczami.
Nie jestem w stanie zablokować tej drugiej. Ten człowiek minął mnie na
korytarzu i jego aura prawie mnie oślepiła!
Lucian i Deveraux wymienili spojrzenie.
- Zaproś
go - westchnął dyrektor, zwracając się do Luciana. Potem spojrzał na portret
Everarda. - Odwołaj moje spotkanie z Hermioną Granger, proszę. - Zjawię się w
Ministerstwie, jak tylko będę mógł. - Osoba z portretu zniknęła. - Panno North,
rozumiem, że nie da się Pani stąd wyprosić?
Arthemis zamrugała.
- A
czemu miałabym tu być? Moje zadanie jest skończone. Ja mam znajdować klucze. Co
się dzieje później i załatwienie, żeby tu zostali to już nie moja sprawa...
- Skąd
wiesz, że będzie uczył latania?
- Profesor
Hooch nie może już uczyć, ponieważ boisko w Hogwarcie powoduje u niej reakcję
alergiczną. Na nikogo innego tak nie działa. Brakuje nam nauczyciela latania i
jakimś cudem pojawia się nagle klucz. To logiczny wniosek...
- Co
to znaczy, że boisko powoduje reakcję alergiczną?!
Arthemis wzruszyła ramionami.
- Albus
nadal nie wierzy, że to może być prawda, ale skoro Hogwart ma swój system
obronny, to kto wie, co się dzieje, gdy zostanie aktywowany?
- Chcesz
mi powiedzieć, że moi nauczyciele są w niebezpieczeństwie, bo szkoła chce ściągnąć
tu klucze?! - krzyknął w szoku.
- Nie
sądzę, żeby byli w niebezpieczeństwie, ale sądzę, że zdarzy się teraz wiele
zbiegów okoliczności, które umożliwią pojawienie się kluczy - wtrącił się
zamyślony Lucian.
- Pan Ru powiedział jednak, że mamy czas -
zauważyła Arthemis.
- Pytanie
więc, czy coś się zmieniło, że Hogwart zaczyna aktywować swój system obronny?
- To
za dużo na moją głowę - westchnął dyrektor. - Najważniejsze teraz to wezwać
tego chłopaka i go tu zatrzymać. Będziemy na bieżąco mierzyć się z tym, co
przyjdzie... Dziękuję Panno North. Może Pani odejść.
Arthemis skinęła głową i odeszła, czując
lekkie dreszcze podekscytowania. Zaczynało się coś dziać.
Ikarius Wright zgodził się zostać ich
nauczycielem tylko dlatego, że ciotka dała mu po głowie i powiedziała, żeby
wziął się w końcu do roboty zamiast włóczyć się po farmie i użalać nad sobą.
Przynajmniej tak słyszała Arthemis...
Prawdopodobnie było to prawdą, gdyż przez
tydzień chodził nadąsany. Przeszło mu, gdy zauważył, że krok w krok za nim
chodzi stado dziewczyn. Dwa tygodnie później był już nieźle zaaklimatyzowany.
Dziewczyny z klas 1-7 go po prostu uwielbiały. Przerwy spędzał otoczony, jakąś
grupką i opowiadał o Australii.
Na początku wszyscy chłopcy odnosili się do
niego z lekkim chłodem dopóki nie zaczął prowadzić właściwych lekcji latania.
Wtedy właśnie wszyscy ci "chłodni" chłopcy rozpoznali w nim gwiazdę
quidditcha, która musiała dwa lata wcześniej zrezygnować z gry z powodu
kontuzji. Jednym słowem stał się ulubieńcem uczniów.
Pomimo jego charakteru trudno było go
uważać za kiepskiego nauczyciela. Poprosił dyrektora o założenie klubu
quidditcha i dawał lekcje dodatkowo dla osób, które bały się latać i dla tych,
które chciały wykonywać zaawansowane tricky na miotle. A że przy okazji lubił
się popisywać, cóż - każdy ma jakieś wady.
Arthemis była tak podekscytowana tym
wszystkim, że napisała bardzo długi radosny list do Jamesa. Chyba od początku
roku nie napisała aż tyle.
Odpowiedział krótko, ale nie zmartwiło jej
to.
Nie mogę się doczekać aż opowiesz mi wszystko
osobiście.
Do zobaczenia w następną sobotę.
Całuję!
James
Odłożyła liścik na toaletkę i zerknęła
przez ramię na Rose. Bazgrała coś namiętnie w kalendarzu.
- Idziesz
do Hogsmead? - zapytała ją.
- Nie
mam czasu.
- Jakbyś
poprosiła kogoś o pomoc to być miała... - odparła uszczypliwie.
- Poprosiłam
ciebie - odparła Rose spokojnie, szykując się na kolejną bitwę z tego samego
cyklu.
- A ja
nie narzekam za bardzo, prawda? - wytknęła Arthemis. - Mimo tego, że nie jestem
prefektem. Niedługo wciągniesz w te swoje plany Lily, wszystkich z naszej klasy,
a zaraz potem resztę Gryffindoru.
- Nie
widzę nic złego w angażowanie ludzi w życie szkoły.
- Ja
też nie, dopóki angażujesz wszystkich po równo - powiedziała twardo Arthemis. -
Nie wiem, czy zauważyłaś, że w szkole utworzyły się dwa obozy. A jeżeli da się
to zauważyć, zaczyna się robić nieciekawie. Ślizgoni są przekonani, że jesteś
tak bardzo wrogo do nich nastawiona, że próbujesz nastawić przeciw nim całą
resztę szkoły. I oczywiście argumentują swoją teorię twoją nienawiścią do
Malfoya. Czy nie miało być czasem na odwrót?
- Arthemis,
on jeden kontra reszta Ślizgonów. Czy wiesz, co będzie musiał znieść? Uznają go
za swojego wroga jeżeli stanie po mojej stronie.
- Nie znam się na polityce Rose. Wiem
tylko, że dopóki nie zaogniłaś nastrojów w szkole, wszystko wyglądałoby po
prostu, jak polecenie dyrektora. Dopiero teraz ludzie zauważą, że Scorpius
Malfoy staje po stronie Rose Weasley, które próbuje ośmieszyć dom Slytherinu.
To go postawi w niebezpieczeństwie, które do tej pory nie istniało.
- Nie
mogę z tym już nic teraz zrobić! Scorpius musi się przez jakiś czas trzymać ode
mnie z daleko, dopóki to szaleństwo się nie uspokoi!
- Powiesz
mu to osobiście? Po tym wszystkim, co zdarzyło się w zeszłym roku? Powiesz mu
to prosto w oczy?
Rose zamarła.
Arthemis narzuciła skórzaną kurtkę i wyjęła
spod niej rozpuszczone długie włosy. Przełożyła torbę przez ramię.
- Wiesz
Rose... zdaję sobie sprawę, że boisz się go stracić. Jak teraz na ciebie patrzę
to widzę, że byłaś silniejsza. W zeszłym roku parłaś do przodu, nie
odpuszczałaś chociaż cię odpychał. Trzymałaś go ze wszystkich sił i nie dziwię
się, że rani go to, że z taką łatwością go teraz puściłaś.
- Zaczekaj!
Skąd wiesz...?
Arthemis stanęła z ręką na klamce i
spojrzała na Rose przez ramię.
- Rose, nie chcę widzieć więcej siniaków na
tobie, ani bać się, że dojdzie do jednego przypadkowego zdarzenia za dużo.
Tylko Scorpius jest w stanie cię z tego wyciągnąć i jeżeli mu na to nie
pozwolisz, znajdziesz się w niebezpieczeństwie. Dlatego błagam zacznij myśleć logicznie.
Będę przy tobie. Przysięgam, że będę. Ale na wszystkie świętości, Rose, to nie
ja jestem ci potrzebna...
Rose wpatrywała się w zamknięte drzwi, a
potem otworzyła kalendarz próbując sobie przypomnieć, co chciała w nim napisać.
Zamknęła go, a potem otworzyła na nowo. Przekartkowała strony od września i
przeklęła się w duchu. Do żadnej aktywności, żadnych zadań nie został dopisany
ani jeden prefekt Slytherinu. Nikt. Nawet ich Prefekt Naczelny. Szczególnie ich
prefekt naczelny...
Cholera. Mogą być kłopoty.
Dardzo dobry rozdział. Dobrze, że zostały dodane opisy lekcji nowych nauczycieli, strażników. Oby z tego bałaganu, który powstał przez Rose, nic złego nie wynikło.
OdpowiedzUsuń