ELITA HOGWARTU. NASTĘPNE POKOLENIE.
CZ. IV
TRZYNAŚCIE
FILARÓW
Rozdział 1. Podwodna fiesta
Wiatr przynosił westchnienie morza, wypełniając przestrzeń wzburzoną, parną pieśnią. Setki miliardów lat. Setki miliardów pieśni. Czasem łagodnych, czasem wściekłych. Często deszczowych, rzadko spokojnych.
Kochała morze. Kochała jego
nieprzewidywalność, nastrojowość, zmienność. Nie można go było objąć rozumem.
Można było jedynie zaakceptować je i pozwolić mu trwać.
Samotna postać odchyliła głowę do tyłu,
pozwalając, aby wiatr porwał jej włosy, a witające się z brzegiem fale
pochłonęły jej bose stopy.
Rozgwieżdżone niebo. Gwiazdozbiory noszone,
jak brylanty przez kolejną letnią noc.
Nadal mogła tego wszystkiego doświadczyć.
Nadal mogła próbować zliczyć wszystkie gwiazdy i wysłuchać wszystkich morskich
pieśni.
Arthemis North uśmiechnęła się do siebie,
gdy wiatr poderwał materiał jej sukienki. Minęły trzy tygodnie od kiedy
Anglestone postanowił uwolnić magię Serca Oceanu. Trzy tygodnie od chwili, gdy
Scorpius Malfoy padł bez życia na ziemię Nowej Zelandii. Trzy tygodnie od
momentu, w którym ich serca zdecydowały, że nie oddadzą go bez walki.
Cóż... jeszcze trochę będą musieli o niego
powalczyć, zanim wszystko się uspokoi - westchnęła, przymykając oczy.
Szelest wśród nocnej ciszy. Otworzyła oczy.
Po niebie przemknął ptak. Miał szeroko rozpostarte skrzydła i wyraźnie był
zadowolony z wietrznej nocy i cichej okolicy. Miał srebrzyste pióra na
skrzydłach.
Wygląda, jak mój patronus - przemknęło jej
przez myśl. Zawsze zastanawiała się dlaczego jej patronusem jest drapieżne
stworzenie nocy... Z ciekawością obserwowała zachowanie ptaka.
- Nocne
łowy, huh? - mruknęła do siebie. Ptak wzbił się wyżej, a potem zataczając
kręgi, zaczął obniżać lot. Przysiadł na głazie niedaleko niej i przez chwilę
się w nią wpatrywał. Arthemis uniosła brew. - Zawsze przyciągam największe
dziwadła - westchnęła. - Mam cię nakarmić, czy dotrzymać towarzystwa?
Ptak się otrząsnął, jakby ze śmiechu, a
potem Arthemis zaskoczona zaczęła się cofać do morza, gdy kontury jastrzębia
zaczęły się zamazywać i wykrzywiać.
- Myślę,
że mogłabyś zrobić i jedno i drugie, moja pani...
Arthemis wpatrywała się w postać, siedzącą
nonszalancko na skale. Rozczochrane, czarne jak noc włosy. Pewność siebie
bijąca z porów skóry, w taki sam sposób, jak pewny swego lotu jest jastrząb.
Ciemnobrązowe oczy, które wpatrywały się w nią zachłannie.
Coś się zacięło w umyśle Arthemis, a
potem...
- JAAAAAAMEESSS?!!
Ale... co, to..? Jak ty? COOO...?
James ześlizgnął się ze skały i stanął
przed nią.
- Wpatrujesz
się w gwiazdy i słuchasz szumu fal... Robisz się miękka, Arthemis - rzucił
cicho, odchylając głowę, żeby spojrzeć w niebo.
- Taaa...
powinnam sprać kolesia, który mi to zrobił - odparła lekko. Założyła ręce na
piersi. - No, więc? Jak udało ci się to zrobić w dwa tygodnie? - zapytała
nadąsana.
- Chyba
dwa lata - prychnął James. - Pewnie udałoby mi się szybciej, ale cały czas było
coś do zrobienia. Armagedon, czy dwa jednak nie ułatwia skupiania się... -
westchnął. - W zeszłym tygodniu w końcu udało mi się zamienić całkowicie, ale
potem miałem problem z powrotem do ludzkiej postaci. Jak już mi się udało to
bałem się zmienić znowu, żeby nie zostać na zawsze ptakiem... Ale wtedy
zmotywowała mnie wizja szoku na twojej twarzy - zaśmiał się złośliwie.
Arthemis prychnęła, a potem uśmiechnęła się
szeroko.
- Wiedziałam,
że jesteś dobry w transmutacji, ale nie wiedziałam, że aż tak!
James zmarszczył czoło w zastanowieniu.
- Każdy
z nas coś odziedziczył - mruknął. - Al ma po babci Lily zdolność do warzenia
eliksirów. Transmutacja jest dla mnie logiczna i prosta, jak dla dziadka
Pottera... A Lily... Lily ma całą resztę. Jest żywa, wesoła i ma skłonność do
ryzykownych zachowań, jak James Potter. Jest też praworządna, kochana i ma
miękkie serce, jak Lily Evans. A przede wszystkim jak mój ojciec i matka, jak
mój dziadek i wujowie jest cholerną gwiazdą quiddticha...
Arthemis roześmiała się cicho i wzięła go
za rękę, ciągnąc wzdłuż plaży.
- Tak,
więc jesteś animagiem - podsumowała. - Twój tata wie?
- Hmm...
myślę, że coś podejrzewa z bardzo prostego powodu, że w moim pokoju jest trochę
piór... Ale pewnie woli udawać, że nie wie.
Arthemis otworzyła szerzej oczy.
- Niby
czemu?
- Pracuje
w Ministerstwie, więc teoretycznie powinien to zgłosić, a ja powinienem wpisać
się na listę animagów.
- A
nie masz takiego zamiaru?
- To
by zniszczyło całą przykrywkę. Jeżeli ktoś się kiedyś dowie o tym, w co się
zamieniam to łatwo będzie mnie zdemaskować, gdybym chciał wykonywać jakieś
tajne zadanie.
- Nie
ucierpi na tym, to, że chcesz pracować w Ministerstwie? Nierejestrowani
animagowie są uznawani za przestępców...
James zmarszczył czoło i prychnął
sfrustrowany.
- Muszę
to przemyśleć. Co robiłaś na plaży? - zapytał po chwili.
- Wchłaniałam
atmosferę. Noc, morze... Naprawdę niewiele brakowało, a nie mogłabym się tym
cieszyć swobodnie.
James milczał. Arthemis zerknęła na niego
kątem oka.
- Co
jest? Dowiedzieliście się czegoś?
- Ojciec
wcale nie jest specjalnie chętny, żeby dzielić się informacjami, ale tak długo
go przyciskałem, że w końcu uległ - wyjaśnił cicho James z poważnym wyrazem
twarzy. - Nie obyło się bez poważnych kłótni - dodał ponuro.
Arthemis puściła jego rękę i zatrzymała go.
Patrzyła z wyczekiwaniem i wyczuwalną rezerwą, oczekując wyjaśnienia. James
opadł na piasek tam gdzie stał i usiadł w siadzie skrzyżnym, patrząc w
skupieniu na morze. Arthemis usiadła obok niego.
- Co
się stało z Anglestonem? - zapytała cicho.
- Nie
ma go - odparł James.
- Zabiłam
go - szepnęła, przełykając z trudem ślinę. Objęła ramionami kolana.
- Nie
wydaje mi się - odpowiedział spokojnie James. - Żył, gdy twoja moc wepchnęła go
do wiru, który otworzył. Tata wątpi, żeby mógł zostać wessany do alternatywnej
rzeczywistości. Zapewne po prostu siła odrzutu, sprawiła, że wzleciał bardzo
wysoko i wylądował gdzieś w oceanie. Pomimo wszystko powinien się z niego
wydostać...
- Chyba,
że zabiła go siła uderzenia - powiedziała Arthemis.
- Albo
syreny postanowiły się z nim rozprawić. W każdym bądź razie nie jesteś
odpowiedzialna za jego śmierć, a nawet jakby to chyba nie ma nikogo, kto by cię
nie uniewinnił.
- Może
nie bezpośrednio, ale jednak to moja wina... - Arthemis przeczesała włosy
rękoma, a potem energicznie poklepała po twarzy. - Cholera, robię się miękka!
Powinnam odtańczyć pieśń zwycięstwa, czy coś, a nie żałować tego bydlaka! Aaaa!
- krzyknęła sfrustrowana w przestrzeń, a James parsknął śmiechem. Przez chwilę
milczeli, wpatrzeni w horyzont, a potem Arthemis w końcu odważyła się
powiedzieć: - Jest we mnie ciemność, James... Czasem nie mogę jej powstrzymać,
czasem bierze nade mną kontrolę i cała moja moc uwalnia się w sposób, nad
którym nie panuje... Boję się, że kiedyś zrobię komuś krzywdę - zakończyła
szeptem.
- Nawet
jeżeli kroczysz na granicy ciemności i światła to nie znam nikogo kto by tak
zręcznie utrzymywał równowagę.
Posłała mu blady uśmiech.
- Twoja
wiara we mnie jest bezgraniczna, co? - rzuciła ciężko. - Ale to nie dlatego
jesteś taki poważny. To nie z powodu Anglestone'a. Jeżeli żyje, kiedyś się
pojawi, a jeżeli nie, to nic na to nie poradzimy. Coś jeszcze jest na rzeczy -
stwierdziła pewnie.
- Czasami
wolałbym, żebyś nie była aż tak domyślna - powiedział James. - Cała sprawa
trafiła do Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów. Minister Magii musi się
tłumaczyć z tego, czemu nikt nie został powiadomiony...
- Ma
przez nas kłopoty - westchnęła Arthemis. Zacisnęła usta ze złości. - Taki jest
właśnie problem z rządami! Ratujesz im tyłek, ale oni i tak mają do ciebie
pretensje! Ktoś cię atakuje, a ty się bronisz, ale to i tak twoja wina! Za kogo
oni się mają?! A jak jest naprawdę źle, to jak gdyby nigdy nic zawsze wiedzą,
gdzie cię znaleźć! Banda niekompetentnych bałwanów!
- Za
bardzo się tym przejmujesz - stwierdził wesoło James. - Oni mogą mieć te swoje
kodeksy i zasady, a my i tak będziemy robić to, co uznamy za słuszne...
- Czyli
tak to wygląda? Nie mamy żadnych informacji, bo sprawa trafiła do wyższej
instancji?
- Owszem,
mamy. Wiemy wszystko, bo ciotka Hermiona jest przedstawicielem Ministerstwa,
więc wiemy, jak przebiegają przesłuchania. Murphy powtórzył dokładnie to samo,
co powiedział naszym w jaskini. Był trzymany na sznurku i w sumie nie miał
żadnego dostępu do prawdziwych danych... Wykorzystali go, żeby utrzymywał
pozytywne stosunki z zawodnikami.
- Puścili
go?
- Nie.
Ale nie dostał wysokiego wyroku. Ma wykonywać pracy społeczne pod kontrolą
Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Nie może tez używać czarów
przez następne pięć lat. Założyli mu rezonującą obrączkę. Każda magia, jakiej
spróbuje użyć zostań przez nią wchłonięta.
- To
surowa kara...
- Przyjął
ją dość spokojnie. Nie stawiał oporu.
- A ta
cała zamaskowana armia? Skąd się wzięła? Kto to był? I co z Beverly?
- Jakbyś
mi, co chwilę nie przerywała, to bym ci powiedział... - rzucił kąśliwie.
- No,
dobra. Nie będę - burknęła.
- Wczoraj
przesłuchiwali Vane - zaczął James. - Przez ostatnie dwa tygodnie nie chciała
nic powiedzieć, ale w końcu przestraszyła się, że dostanie najwyższy wymiar kary,
jeżeli nie będzie współpracować. No i w końcu zaczęła mówić. Była znacznie
bliżej Anglestone'a niż myśleliśmy. W sumie pomimo tego, że to on wszystkiemu
przewodził tak naprawdę byli równi. Mieli ten sam status. Byli pułkownikami. -
James spojrzał na ogłupiałą twarz Arthemis. - Wybacz. Musiałem sobie to
poukładać, ale zacząłem od złego końca. - Przeczesał dłońmi włosy.
Arthemis od bardzo, bardzo dawna nie
widziała Jamesa w takim stanie. Był niepewny i jakby... trochę przestraszony.
Co jest, do cholery!? Przecież najgorsze już za nimi... prawda?
- Jeżeli
będziesz to przeciągał, powyrywam ci piórka, co do jednego - zagroziła mu
poważnie.
James prychnął.
- Proszę
cię, zniżanie się do ptasich żartów jest w tym momencie dość żałosne...
- Mógłbyś
przejść do rzeczy?
- To
nie tylko oni - powiedział cicho James. - To nie tylko ta dwójka. Oni byli
tylko marionetkami. Żołnierzami.
- Więc
jest ktoś nad nimi? Przeszło nam kiedyś coś takiego przez myśl - szepnęła do
siebie Arthemis. - Ale szybko ją odrzuciliśmy...
- Pamiętam.
Plan był za duży, jak na poboczne zadanie. Ale tym razem popełniliśmy błąd.
- Dla
kogo pracują?
James rozejrzał się dookoła i chwycił
leżący niedaleko patyk.
- Beverly
twierdzi, że nigdy nie poznali jego twarzy ani nazwiska. Ona znała Anglestone'a
tylko dlatego, że zostali wysłani razem na misję. Pozostałych trzech
pułkowników nie widzieli. - James narysował na piasku pięcioramienną gwiazdę.
Wskazał pięć wierzchołków. - Pięciu pułkowników. A na środku Generał. Tak go
nazwała. Zostali wysłani do różnych zadań. Ale nie zna dyspozycji danych
pozostałym.
- To
logiczne. Skoro nie zna nawet jego twarzy, nie musi znać też jego planów...
Wiadomo czego chcą? Gdzie są? Co mają zamiar osiągnąć?
- Znali
swoje dyspozycje. Anglestone miał władać całym tym wirem magii i laską
nauczyciela. Uzyskał do tego nieograniczoną pomoc. Cała ta zamaskowana armia
została przysłana przez Generała. Dobrze im płaciła. Nie zadawali pytań.
- Jednym
słowem są przydatni, jak dziura w bucie - warknęła Arthemis. - Jeżeli tak było,
to jestem ciekawa, jak Generał zareagował na wieść o przepowiedni.
- Skoro nie przerwano akcji, skoro nawet
nie próbowano nas zabić, czy powstrzymać, to raczej się tym nie przejął.
- A to
prowadzi nas do niewesołej konkluzji, że tak naprawdę cała ta wielka afera z
armagedonem była dla niego pomniejszym interesem - powiedziała mrocznie
Arthemis.
- Dochodzisz
do tych samych wniosków, co mój ojciec i Ministerstwo Magii.
- Co
mają zamiar z tym zrobić?
- Ojciec
uruchomił tajną komórkę. Będę szukali. Międzynarodowa Konfederacja Czarodziejów
wysłała osobną grupę, żeby zbadała Nową Zelandię, przeanalizowała cały Turniej
i do skutku przesłuchiwała całą tą zamaskowaną bandę.
- I
zapewne zrobią to tak cicho, że Generał nie zmieni swoich planów, miejsca
pobytu i strategii, a co za tym idzie, nie będzie nimi manipulował i nie wybije
ich w ostateczności, co do jednego - Arthemis nie musiała się nawet za bardzo
starać, żeby jej głos ociekał sarkazmem.
- Mam wrażenie, że już to dzisiaj słyszałem
- skrzywił się James. - Mój ojciec i ty macie identyczne schematy myślowe...
- Jasne...
Jakbyś też o tym nie pomyślał - wytknęła mu. - To po prostu jest tak oczywiste,
że aż kłuje w oczy. Ale... skoro ci idioci będą na widoku, to jeżeli grupa
twojego ojca jest dostatecznie dobra, powinni zebrać o wiele więcej
informacji... Jestem ciekawa, czy Amerykanie i Japończycy też się czegoś
dowiedzieli? Warto byłoby mieć kilku dodatkowych informatorów...
James roześmiał się sztucznie i zakłopotany
przetarł dłonią kark. Starannie unikał jej wzroku.
- Jest
jeszcze ta jedna sprawa...
- Jaka?
- Mój
ojciec... cóż kazał mi coś przekazać. Nie będziesz zadowolona...
- Ach,
tak? - zapytała podejrzliwie, zakładając ręce na piersi.
- Cóż...
w skrócie brzmiała tak: dopóki nie będziesz miała uprawnień aurora nie wolno ci
kiwnąć palcem w tej sprawie. - Arthemis zmrużyła oczy. - Masz zostawić to
ludziom, którzy powinni się tym zajmować i skupić się na nauce, żeby jak
najszybciej trafić do jego biura, gdzie będzie mógł ci legalnie powierzyć tą
sprawę.
- A
jeżeli zostanę wmieszana w tę sprawę mimowolnie?
- Przewidywał,
że to powiesz - James wstał i otrzepał się z piasku.
- I??
- Aurorzy
zrobią wszystko, żeby do tego nie dopuścić, ale jeżeli dojdzie do takiej
sytuacji... masz za wszelką cenę przeżyć. I natychmiast go poinformować.
- Rozumiem.
Cóż... - westchnęła i uśmiechnęła się pod nosem. - Nie pozostawił mi wielkiego
wyboru, tak stawiając sprawę - mruknęła śmiechem. - Dobrze więc...
James przez chwilę patrzył na nią z góry,
zastanawiając się, czy jest zdenerwowana.
- Urwiesz
mi rękę, jak ci ją podam? - zapytał z uśmiechem, chociaż w środku wcale nie był
pewien, czy to żart.
Arthemis zerknęła na niego. Podała mu rękę,
ale ścisnęła ją ostrzegawczo, zanim zdążył pociągnąć ją do góry.
- Rozumiem,
że ciebie też dotyczą te zasady?
Kropelka potu wystąpiła na czole Jamesa, a
on modlił się w duchu, żeby ciemność ją ukryła. Arthemis była jak drapieżnik,
gdy wyczuwała słabość.
- W-w-w
większości - powiedział w końcu.
- To
znaczy?
Cisza na chwilę zanim trafi cię piorun.
Mniej więcej tak traktował jej spokojny ton James.
- Nie
wolno mi robić nic na własną rękę, ale może się zdarzyć, że w trakcie szkolenia
na aurora będę miał do czynienia z tą sprawą. Poza tym... mam dyskretnie
kolekcjonować informacje...
- A ja
nie mogę - westchnęła Arthemis, rozluźniając uścisk. - No, nic. Takie jest
życzenie mojego przyszłego szefa, więc je uszanuje. - James pomógł jej się
podnieść. Zerknęli na ciemny bezkres morza. - Tak poza tym James...
- Hmm?
Arthemis zaczęła iść w stronę ścieżki do
jej ogrodu.
- ...
robisz się strasznie miękki - rzuciła przez ramię złośliwie.
- Osz,
ty! - zaśmiał się James i pobiegł za nią.
- Powinniśmy
powiedzieć tacie - stwierdziła i zagwizdała.
- Raczej
wie. Mój ojciec jest z nim w kontakcie. Można powiedzieć, że w pewien sposób
twój tata jest tajnym agentem Biura Aurorów.
Arthemis zatrzymała się niespodziewanie, a
James zdał sobie sprawę, że popełnił błąd. Przeżegnał się w duchu, mając
nadzieje, że pan North nie nałoży na niego jakiejś straszliwej klątwy.
- Wie
o wszystkim? Nie pisnął ani słowa?
- Może
był zajęty? - podsunął szybko James.
Arthemis złowieszczo zachichotała.
- Wiesz
James, tata... nienawidzi ryb. Odrzuca go już sam widok, zapach,
konsystencja... Skoro jest tak bardzo zajęty, chyba powinnam się zająć
gotowaniem przez jakiś czas... Widziałam ostatnio w porcie mnóstwo świeżo
złowionych ryb... Powinnam zamówić dostawę do domu... Chyba mam jeszcze jakieś paluszki
rybne w zamrażarce...
Z Jamesa zeszło powietrze. Pan North może
będzie musiał pogodzić się z rybną dietą, ale wyszło lepiej niż się obawiał.
Arthemis jednak naprawdę robi się miękka nawet jeżeli gra twardą.
W podskokach przybiegł do nich Archer.
- Mam
nadzieję, że się wybiegałeś, bo idziemy na kolację - powiedziała do niego
Arthemis.
Radosny labrador skoczył na Jamesa z
entuzjazmem, ale za chwilę zjeżył się i zaczął go obwąchiwać podejrzliwie. Z
jego gardła zaczął się wydobywać warkot, a potem szczek. Okrążając Jamesa
obszczekiwał jego kostki.
- Archer?
Co ci jest? Przecież to ja? Twój kumpel... - rzucił zdziwiony James.
- Może
ma coś przeciwko twojej ptasiej formie? Gonienie ptaków to jego ulubiona
rozrywka - rzuciła Arthemis machając mu ręką i nawet się nie oglądając.
- Nie
możesz go uspokoić?
- Oczywiście
mogłabym - odparła. - Ale jaki byłby wtedy z ciebie autorytet, jako rodzica? Radź
sobie sam...
- Mściwa
jędza - mruknął do siebie James, uśmiechając się pod nosem. Spojrzał poważnie
na psa. - Chyba musimy pogadać, chłopcze, o twoim zachowaniu względem
skrzydlatych stworzeń... - Archer szczeknął głośno w odpowiedzi. - Nie pyskuj.
Godzinę
później bardzo wyczerpany James, przywlókł się do kuchni Northów. Arthemis
ustawiała właśnie naczynia na stole. Archer podreptał do kominka i padł
nieprzytomny na boku.
- Zabiłeś
mi psa - stwierdziła chłodno.
- Musiałem
jakoś go przekonać, że bieganie za kijem jest lepszym pomysłem niż gonienie
mnie. Chyba znowu jesteśmy kumplami...
- Idź
się umyć zaraz będzie gotowe.
- Nie
jest za późno na kolację? - zapytał James.
W
oczach Arthemis przemknął stalowy błysk, a mroczny uśmiech wypłynął na jej
twarzy.
- Tata,
zawsze zapomina o posiłkach, jak nad czymś pracuje, więc na pewno będzie
głodny.
James naprawdę uważał, że rybia zemsta
Arthemis nie jest wielką sprawą. W końcu jedzenie to jedzenie. Zmienił zdanie,
gdy pan North zasiadł do stołu.
- Naprawdę
się napracowałam, żeby zrobić to specjalnie dla ciebie - zaczęła Arthemis
wnosząc półmiski.
- Dziękuję,
kochanie. Cieszę się, że coraz lepiej wychodzi ci gotowanie. Zjem do ostatniego
kęsa.
- Biorę
cię za słowo. - stwierdziła cicho Arthemis. Odkryła pokrywkę stojącego przed
panem Northem półmiska.
James stwierdził, że nigdy nie widział,
żeby człowiek zrobił się w jednej chwili zielony.
- Podobno
ryby są bardzo zdrowe i dobrze wpływają na pamięć. Powinieneś zjeść nawet
podwójną porcję - powiedziała wesoło.
Pan North przełknął ślinę i drżącą ręką
sięgnął po widelec.
- Czy
coś się stało, kochanie? - zapytał słabo.
- Nieee...
- zaprzeczyła słodko. - Po prostu chcę, żebyś cieszył się zdrową i sprawną
pamięcią przez wiele, wiele lat.
- Ro-rozumiem
- James miał wrażenie, że pan North z całej siły stara się powstrzymać drżenie
ust. Naprawdę ktoś aż tak nie lubił ryb?
Arthemis nie tknęła sztućców. Obserwowała
uważnie każdy unoszony przez ojca widelec. Gdy już nic nie zostało na jego
talerzu uśmiechnęła się i rzekła:
- Wiedziałam,
że docenisz moje starania. Chcę, żebyś wiedział, że odwdzięczę się za każdy najmniejszy
przejaw ojcowskiej miłości...
James wpatrzony w swój talerz, będąc całym
sercem z panem Northem, miał dziwne wrażenie, że to bardzo poważna groźba.
- Dziękuję...
ja... chyba już pójdę się położyć - stwierdził pan North, wstając chwiejnie,
jakby było mu bardzo niedobrze.
Arthemis odprowadzała go wzrokiem, w którym
nie było litości.
- Nie
przesadzasz trochę? - zapytał James.
- Mógł
tego nie zjeść - odparła, wzruszając ramionami.
- Przemknęło
mi to przez myśl.
- Zrobił
mi kiedyś to samo - powiedziała uśmiechając się do siebie. Zaczęła zbierać
naczynia.
- Kazał
ci jeść ryby?
- Nie.
Ryby mi nie przeszkadzają. - Arthemis zmrużyła oczy. - Kazał mi jeść grzyby. -
Wzdrygnęła się. - Zdziwiłbyś się ile jest sposobów na przyrządzenie grzybów. Na
śniadanie, na kolację... na obiad...
- Czemu?
- zapytał, gdy zaczęli myć naczynia.
- Miałam
dwanaście lat i opuściłam posesję. Poszłam do wioski, obeszłam całą wyspę...
Zaatakowało mnie dwóch chłopaków. Użyłam zaklęcia... Oczywiście nie obyło się
bez siniaków i skaleczeń, ale wróciłam do domu udając, że nic się nie stało.
Oczywiście ojciec wiedział, co się stało. Namiar działał na mnie do pewnego
stopnia, chociaż nie dotyczyły mnie te same zasady. Ponieważ nic nie
powiedziałam, on też nic nie mówił. Następnego dnia na stole zaczęły pojawiać
się grzyby. Powiedział, że zapomniał, że ich nie lubię i przywiózł zapas na
cały tydzień. Ostrzegł mnie też, że dopóki sobie nie przypomnę, co robiłam
ostatniego dnia, to on nie przypomni sobie, gdzie pochował resztę jedzenia. -
Arthemis zacisnęła dłoń w pięść, jakby była zła na swoje młodsze ja. - Wytrzymała
tylko pięć dni. Złamię go po trzech! - dodała uroczyście, jakby składała świętą
przysięgę.
James wpatrywał się w jej pochłoniętą
zemstą twarz i przełknął ślinę. Zastanawiał się z przerażeniem, czy Arthemis
wie, że on nienawidzi baraniny. Zapachu, smaku, wyglądu... Nikt nigdy nie może
się o tym dowiedzieć. Nikt. Nigdy.
- Może
on nie wie, o co ci chodzi? - zapytał ostrożnie.
- I
dopóki się nie dowie, słodki zapach pasty z łososia będzie go budzić, co rano -
mruknęła Arthemis.
- Łączą
was dziwaczne relacje, wiesz? - rzucił James. - Przeciągacie między sobą linę,
żeby zobaczyć, które dłużej wytrwa...
- Na
tym polega zabawa, prawda? - mroczny chichot Arthemis, postawił włosy na głowie
Jamesa.
- Chyba
powinienem już iść - westchnął James.
- Przez
następne kilka dni będę zajęta. Ale potem możemy wymyślić, jakieś zajęcie na te
wakacje.
- Przez,
co będziesz zajęta? - zapytał James, zanim zdążył się ugryźć w język.
- Muszę
się nauczyć robić sushi - powiedziała z szerokim uśmiechem, odprowadzając go do
drzwi.
- Nie
przesadź - poradził jej James, całując ją w czoło. Chwilę potem zmienił się w
jastrzębia.
- Zachodnie
okno będzie otwarte - rzuciła cicho, wpatrując się w smukłą sylwetkę na niebie.
Trzy
dni później James zszedł na śniadanie i ze zdziwieniem zobaczył pana Northa
pijącego herbatę. Nie wyglądał wcale źle. Śmiał się z czegoś z jego ojcem. Może
Arthemis mu odpuściła?
- Dzień
dobry.
- Witaj,
James.
James podszedł do blatu i zaczął
przygotowywać dla siebie kanapki. Gdy skończył usiadł przy stole i podniósł do
ust kawałek chleba, gdy napotkał intensywne spojrzenie pana Northa. Wyciągnął
kanapkę w jego kierunku.
- Ma
pan ochotę?
Tristan zdesperowany walnął głową w stół.
- To
dziecko to demon. Już nie wytrzymam. Koreczki śledziowe, pasta z tuńczyka,
wędzony łosoś, filety z makreli, zupa rybna. Wczoraj myślałem, że już odpuściła
i zrobiła kotlety, ale okazało się, że to medaliony z dorsza. Śniadanie, obiad,
kolacja... Wpatruje się w ciebie dopóki nie zjesz wszystkiego...
Histeria narastała w głosie ojca Arthemis z
każdą chwilą.
- Jeżeli
tego nie lubisz, to czemu to jesz? - zapytał Harry spokojnie. - Powiedz, że sam
sobie, coś ugotujesz...
Pan North uniósł głową i zerknął ponuro na
Harry'ego.
- Chcesz,
żebym z nią przegrał? Miała dwanaście lat i wytrzymała pięć dnia bez
zająknięcia, a zjadając każdy kolejny kęs, wpatrywała się we mnie, jakby
obmyślała zemstę. Wiedziałem, że ten dzień kiedyś nadejdzie...
Pan Potter wpatrywał się ze zdziwieniem w
pana Northa.
- Nie
możesz na nią nakrzyczeć? Wiesz, o co jej chodzi?
- Podejrzewam.
Ale gdy Arthemis jest w takim stanie, krzyk to ostatni gwóźdź do trumny. Jeżeli
ja zacznę krzyczeć to ona też zacznie, a skoro podjęła tę grę to ma w ręku
argumenty, z którymi nie wygrasz.
James westchnął i skończył jeść śniadanie.
- No,
dobrze. Poniekąd to moja wina, więc ją zabiorę... Ale nie myślcie sobie, że
jestem po waszej stronie. Macie do nas pretensje, kiedy nic wam nie mówimy, ale
jesteście aniołami praworządności, gdy robicie dokładnie to samo - James wstał
od stołu. - Robię to tylko dlatego, że nie chcę w niej rozbudzać mściwych
instynktów, bo zbyt często robię coś, co jej się nie podoba, a nie mam zamiaru
jeść czegoś, co powoduje u mnie odruch wymiotny.
- Nie
wiedziałem, że jest coś czego nie jadasz - zdziwił się Harry, rozkładając
gazetę.
James się wzdrygnął.
- Dla
własnego bezpieczeństwa, zabiorę tę tajemnicę z sobą do grobu - szepnął do
siebie. - W każdym bądź razie nie martwcie się o nas. Dam wam znać gdzie
jesteśmy i co robimy, jak będzie ku temu okazja.
Pan North wstał i położył dłonie na
ramionach Jamesa.
- Zapłacę
ci każde pieniądze, jeżeli wyjedziecie jeszcze dzisiaj.
James uśmiechnął się w duchu najbardziej
chochlikowatym uśmiechem, jaki miał w swoim repertuarze.
James znad słodkiego napoju z parasolką
zerknął na stającą przy burcie Arthemis. Nadal miała niezadowoloną minę, a jego
wyobraźnia podpowiadała mu, że wokół jej postaci nadal mroczne prądy
morderczych zamiarów.
Westchnął.
- Długo
jeszcze będziesz się dąsać?
James uparcie na nią patrzył, ale nie
poskutkowało. Zignorowany, heh? Pociągnął łyk soku.
- To
nie jest tak, że przegrałaś...
W chwili, gdy Arthemis spojrzała na niego,
poczuł niewidzialną włócznię przeszywającą go. Trzeba było siedzieć cicho -
poradził sobie w myślach.
- To
twoja wina. Miałam go na widelcu, gdy przyjechałeś z tym swoim durnym planem!
- Twój
ojciec sponsoruje nam tę wycieczkę i wierz mi, że dobrze to wykorzystamy, a
wszystko to, dzięki temu, że chciał się ciebie pozbyć, żeby ratować swoją skórę
i żołądek. Jak dla mnie wygląda to na ucieczkę z pola bitwy i wywieszenie
białej flagi...
- Phii!
- prychnęła Arthemis, odwracając się z powrotem w kierunku oceanu, ale ciężka
atmosfera, gdzieś uleciała. - W ogóle dlaczego nie mogliśmy od razu znaleźć się
na miejscu? Tak byłoby wygodniej, prawda?
- Chciałem
popłynąć statkiem - powiedział z dziecięcym entuzjazmem James, wystawiając
twarz do słońca. - Tutaj jest wszystko! Basen, restauracja, mnóstwo żarcia i
wszędzie kręcą się laski, które roznoszą napoje...
- Ach...
tak? - głos Arthemis obniżył się o kilka oktaw.
- Nie
bądź taka! - zaśmiał się James i oparł dłonie na burcie obok niej, więżąc ją w
swojej posturze. Jej włosy połaskotały go po twarzy, gdy oparł podbródek na jej
ramieniu.
Nawet jeżeli chcę być z nią sam na sam,
przez następny miesiąc... to nie mogę sobie na to pozwolić - pomyślał ciężko
James. - Bo gdy wyjedzie do szkoły, będę za nią tylko bardziej tęsknił...
- Co
się stało? - zapytała cicho Arthemis, kładąc dłonie na jego dłoniach. - Przez
chwilę poczułam coś... ponurego...
- Przemknęło
mi coś przez myśl - przyznał tylko. - Płyniemy dotrzymać obietnicy, co nie?
- Naprawdę
nie wiem, jak na to wpadłeś.
- To proste...
Chciałem cię zabrać w jakieś niecodzienne miejsce.
- No, to rzeczywiście wybrałeś doskonale.
Ale czy musieliśmy najpierw jechać do Australii, zamiast od razu do celu? W
końcu ta wyspa jest o rzut kamieniem...
James podniósł głowę. Na horyzoncie ukazała
się Nowa Zelandia. Uśmiechnął się pod nosem. Miał nadzieję, że na nich czekali.
- Nie
wiem po, co ci to wszystko... - mruknęła Arthemis, patrząc na Jamesa, który był
objuczony dwiema wielkimi torbami podróżnymi, a trzecia mniejszą ciągnął za sobą.
Nie mogli się zbyt afiszować w mugolskim porcie. - O ile mi wiadomo, schodzimy
pod wadę, więc wszystko, co ci potrzeba to strój kąpielowy...
James wydawał się być przybity i zgarbiony,
gdy odpowiedział:
- Zaraz
zrozumiesz...
Arthemis zeszła z trapu i rozejrzała się na
nabrzeżu. Nie wiedziałam, że jeszcze tak dużo ludzi korzysta z tego środka
transportu, od kiedy samoloty zawojowały niebo...
- Tam
są! Patrz tam są!!
- Nadal
jestem zła, że nas ze sobą nie zabrał! Dwa dni rejsu! Ja też bym chciała!
- Zamknij
się. Wziąłem cię tylko dlatego, że mama mi kazała - powiedział ponuro James do
Lily, w tym samym momencie, gdy w ramiona Arthemis rzuciła się Rose.
- Arthemis,
tak dobrze cię widzieć!
- Dziewczyny?!
Co wy tu robicie?! - roześmiała się Arthemis, obejmując Lily, ale zerkając na
Jamesa.
- Lubię
robić niespodzianki... - zaczął James, w tym samym momencie, w którym Rose
wypaplała:
- Nie
chciał być jedyną osobą, którą możesz dręczyć w odwecie, za przerwanie ci
zimnej zemsty. Masz nasze rzeczy? - zapytała Jamesa.
Rzucił w nią jedną z toreb.
Arthemis uniosła brew.
- Twoje
akcje spadają z drastyczną szybkością - mruknęła cicho, nad głową Lily.
Lily oderwała się od niej i uśmiechnęła
oślepiającym, oddanym uśmiechem młodszej siostry.
- Nie
przeszkadza ci, że jedziemy z wami?
- Jasne,
że nie - roześmiała się Arthemis. Walnęła Jamesa w plecy, aż poleciał do
przodu. - Ten koleś dobrze mnie zna. Jednak... skoro zabrałeś dziewczyny,
mogłeś też wziąć Ala... Będzie sie dąsał do końca życia!
- Al
miał przyjechać z nami, ale powiedział, że będzie spóźniony. Powinien się z
nami spotkać na nabrzeżu - wyjaśniła Rose.
James podał Lily torbę.
- Uważaj
na nią. Albus powkładał tam zapas eliksiru na najbliższy tydzień.
- Przyszło
mi do głowy, w jaki sposób będziemy się komunikować? - westchnęła Arthemis. - Z
Jamesem, czy Albusem to nie problem, ale z dziewczynami? Przecież jakoś musimy
rozmawiać...
- Nie
martw się o to - mruknął James z ponurą twarzą, a Lily wybuchła śmiechem.
- Chyba
nie mówisz o TYM eliksirze?! - Czknęła, między wybuchami śmiechu. - O tym,
który Albus robi od nowa i od nowa, od dwóch tygodni?! O tym, przez który mama
w końcu straciła cierpliwość i wylała przez okno jego pokoju?! O tym samym,
przez który Albus schudł pięć kilo i nie spał przez pięć dni?! Mówicie o tym
eliksirze?!
- Nie
wezmę tego do ust - zadecydowała Rose.
James machnął ręką.
- Z
eliksirem jest wszystko ok. To z Albusem był problem...
- Dlaczego?
- zapytała Arthemis zmartwiona.
- Nasz
Złote Dziecko doznało szoku - westchnął. - Po tym, jak opowiedzieliśmy mu
dokładnie, co działo się pod wodą, wydawałoby się, że wszystko jest ok. Ale
potem ten kretyn zaczął drążyć... I okazało się, że znalazł ten eliksir i recepturę...
a także właściwości i po przeanalizowaniu tego wszystkiego...
- WHAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!
- wrzasnęła Lily tak, że z Arthemis wyskoczyły kolejne trzy wcielenia. - Taki
właśnie wrzask rozległ się w naszym domu w środku nocy... - powiedziała zadowolona z siebie tonem
wyjaśnienia.
- Nie musiałaś przedstawiać tego aż tak
dobrze - wykrztusiła Rose, trzymając się za serce. Rozejrzała się. - Ludzie
zaczęli sie na nas gapić.
- W
każdym bądź razie. Wyskoczyliśmy wszyscy ze skóry. Ojciec wywarzył drzwi, taki
był przerażony! - James zgrzytnął zębami. - Mama bała się, że się czymś zatruł,
bo leżał na ziemi blady jak ściana...
Nawet Lily zrobiła rozgniewaną mroczną
minę, gdy dodała:
- Miała
łzy w oczach... Jak sobie to przypomnę, to mam znowu ochotę rozbić mu tamtą
butelkę na łbie!
James kiwnął głową.
- Do
rzeczy! - przypomniała im Arthemis.
- Gdy
już w końcu go podnieśliśmy i przywróciliśmy mu rozum, powiedział, że popełnił
błąd...
Rose i Arthemis wpatrywały się w nich z
wyczekiwaniem.
- Popełnił
błąd w recepturze, warząc tamten eliksir dla nas - uzupełnił James. - Okazało
się, że powinniśmy móc normalnie się porozumiewać pod wodą.
Lily zacisnęła dłoń w pięść.
- Tak
nas wystraszyć, tylko dlatego, że pomylił się robiąc eliksir! - warknęła. -
Nadal mam ochotę go za to pobić! - Potem przez pięć dni nie wychodził z pokoju
i robił na okrągło ten sam eliksir! Co więcej! Wiecznie okupował wannę, żeby
sprawdzić efekt! Za to też bym go skopała! - mruknęła do siebie, na chwilę
odwracając głowę. - W końcu mama wpadła
do jego pokoju tydzień temu i wylała wszystko za okno. Miałam niezły ubaw
zbierając mu spod nosa wszystkie notatki...
Arthemis zamrugała. A potem...
- HAHAHAHAHAHA!!
Chyba żartujecie! HAHAHA! Mistrz Eliksirów spadł między normalnych ludzi?!
HAHAHA!! Nie mogę! Gdzie on jest?! Hahaha! - Arthemis oparła dłonie na kolanach
i zaśmiewała się do łez. - Pan Nie Popełniam Błędów właśnie stracił prawo doi
tytułu! Niech cię, Al! HAHAHA!
- Naładowałeś
ją radością na cały tydzień - westchnęła Rose, niemal ze współczuciem,
wpatrując się w wijącą się Arthemis.
- Tak, czy inaczej, chodźmy. Al, pewnie
będzie czekał...
- To
nie zmienia faktu, w jaki sposób, mamy wziąć eliksir - zauważyła Rose.
- Przecież
powiedziałem, że z eliksirem wszystko jest ok, prawda? - rzucił James. - Albus
w końcu w Dniu Wielkiego Gniewu Mamy, zrozumiał, gdzie popełnił błąd i dlaczego
eliksir nie działa, jak powinien...
Z Arthemis uleciało powietrze.
- A
więc jednak, koniec końców, mu się udało?
- Cóż,
jak zbierałam jego notatki, to zerknęłam na nie - rzuciła Lily przez ramię. -
Okazało się, że cała receptura jest pisana ręcznie, a on cały czas brał 5, jako
6 w proporcjach jednego ze składników... Pokazałam mu błąd, a on padł na kolana
i zaczął mamrotać o tym, jak taki tępak jak ja mógł to zauważyć... Wtedy
właśnie potraktowałam jego twardy łeb butelką...
Arthemis zagryzła usta, które zaczęły
drżeć.
- No,
dalej... Nie zmuszaj się - westchnął James.
Lily i Rose zerknęły na jej twarzy, która
zrobiła się czerwona od powstrzymywania śmiechu. Obie westchnęły, gdy Arthemis
ponownie wpadła w otchłań ogłuszającego śmiechu.
- Boli
mnie brzuch - mruknęła Arthemis, gdy zeszli z klifów na plażę, pół godziny
drogi od miasteczka portowego.
- Jakbym
się przez pół godziny śmiała, to też by mnie bolał - mruknęła Rose.
- Jak
zobaczy Albusa będziemy mieli kolejną dawkę - dodała Lily.
- Tak
myślicie? - rozległ się za nimi mroczny głos. Gęsia skórka pojawiła się
natychmiast.
- Mroczna
Arthemis wróciła - jęknęły.
- Ponieważ
boli mnie brzuch nie sądzę, żebym była zdolna do śmiechy obojętnie kogo zobaczę
i co o nim wiem. Poza tym... nie sądzę, żeby Albus miał dostatecznie dobry
humor, żeby przełknąć nawet najmniejszy przytyk w tych okolicznościach... -
powiedziała i wyprzedziła je dołączając do Jamesa.
Lily i Rose odprowadziły ją wzrokiem.
- Jednym
słowem, będzie jej się chciało śmiać, ale nawet jej warga nie drgnie... -
powiedziała pewnie Lily.
- Jest
taką miłą dziewczyną, prawda? - dodała Rose.
- Cicho
bądź, bo cię usłyszy...
Arthemis pokręciła głową z lekkim uśmiechem.
Dziesięć minut później znaleźli się w wyznaczonym miejscu. Rozejrzeli się w
poszukiwaniu Albusa.
- Może
jest gdzieś dalej? - zerknęli na klif.
- Nie
wiem.
- Słyszeliście
to? - zapytała nagle Rose.
Arthemis zmarszczyła brwi.
- To
chyba z tamtego zakola - wskazała przed siebie ręką. - To odgłosy walki? -
przyśpieszyła kroku. James pobiegł za nią. Gdy się zbliżyli usłyszeli kłótnie.
- Puszczaj,
ty patałachu!
- Nigdzie
się stąd nie ruszysz!
- Powiedziałeś,
że to coś ważnego!! Po cholerę mnie tu przytargałeś!?
- Nie
opierałeś się za bardzo!
Arthemis otworzyła usta, żeby krzyknąć, gdy
James zatrzymał dłonią pięść celującą prosto w twarz Albusa.
- Zapomniałam
spytać... Jak się mają sprawy między wami? - zapytała Arthemis Rose, która wpatrywała
się z zaskoczeniem w Scorpiusa, gapiącego się z zimną furią na Jamesa.
- Wstrzymaj
konie, blondi - rzucił spokojnie James. - To ja cię zaprosiłem...
- Zaprosiłeś?!
- warknął Malfoy. - Tak nazywasz sytuację, w której jakiś tępy okularnik wyciąga
mnie z domu i wywozi na inny kontynent, twierdząc, że Anglestone po raz kolejny
próbuje odpalić Serce Oceanu?!
James zamrugał zaskoczony. Potem puścił
pięść Scorpiusa i odsunął się.
- Proszę.
Uderz go...
- Heej!!
- warknął Albus.
- To
było naprawdę wredne z twojej strony. Jesteś świnią, Al - westchnął James.
- A
myślisz, że była jakaś możliwość, żeby go tu przytargać pod innym pretekstem!?
James zerknął na Malfoya. Ten opuścił ręce.
- Poniekąd
ma rację... Jednak, nie znaczy, że tu zostanę! Wracam do domu i to natychmiast!
Prosto do domu! Bez przystanków! A wy jesteście porąbani! Po, co w ogóle tu
przyjechaliście?! Nie macie dość?!
Lily westchnęła i podeszła do Malfoya.
Zerknął na nią ze złością, a potem zamrugał zaskoczony, jakby dopiero ją
poznał. Wbiła mu pięść w bok, aż zgiął się w pół.
- Uspokój
się. Jesteśmy tu na wakacjach...
Rose podeszła do niego z drugiej strony i
nachyliła się, żeby ich oczy mogły się spotkać. Posłała mu obezwładniający
uśmiech.
- Po
prostu dobrze się bawmy, ok? - rzuciła.
Scorpius westchnął i przymknął na chwilę
oczy, jakby godził się z przegraną. Wyprostował się i wskazał palcem Jamesa i
Albusa.
- Jeszcze
jeden taki numer i urządzę wam marynarski pogrzeb!
- W każdym bądź razie... jesteście gotowi
na spotkanie z królową oceanu? - zapytała Arthemis uśmiechając się diabolicznie
do Scorpiusa.
- Ach...
więc ty też tu jesteś? - rzucił posyłając jej równie ziemny i mroczny uśmiech.
Albus spuścił głowę.
- Są
ulepieni z tej samej gliny, co nie? Mroczna aura, morderczy uśmiech...
- Nie
rozśmieszaj mnie - prychnęła Arthemis. - Ten koleś jeszcze długo nie będzie
wstanie dosięgnąć mojego levelu...
- ...ostry
umysł i miękkie, cieplutkie serce...
- Chyba
jednak mu przyłożę - zdecydował Scorpius.
Arthemis jednak nie drgnęła. Spojrzała
tylko kątem oka na Albusa i posłała mu uśmiech wyższości.
- Aaach
taaak? Masz jeszcze coś do powiedzenia? Panie... Nie Potrafię Rozróżniać
Cyfr...
Albus zrobił się czerwony na twarzy i ze
złością zbliżył nos do jej nosa.
- To było napisane jakimiś bazgrołami!!
- Czyżby...
a jednak twoja młodsza... - Arthemis położyła nacisk na to słowo. -...siostra,
zauważyła błąd w sekundzie, w której spojrzała na kartkę, prawda? - rzuciła
lekceważąco.
- Po
tylu dniach wszystko zlało mi się w jedno! Miałem prawo tego nie zauważyć!
- Więc
może powinieneś zmienić okulary?
Pozostałe cztery osoby spoglądały na tę
wymianę zdań z krzywymi uśmiechami.
- Wcale
nie jest taka miła, prawda? - westchnęła Lily.
- Nie.
Trafia dokładnie w miejsca, które doprowadzą go do szybkiej depresji... -
mruknęła ponuro Rose.
- To
właśnie Arthemis... - dodał James.
- Zasłużył
na to. Zapewne nie próbowałaby się z nim kłócić, gdyby nie zaczął - stwierdził
Malfoy, całym sercem po stronie Arthemis.
Rose spuściła głowę.
- Zaczynam
być zazdrosna... - wymamrotała.
- Możemy
w końcu wejść do wody!? - krzyknęła Lily. - Chcę zobaczyć królową, trytony i
konika morskiego, który wziął na sznurek Jamesa!
Albus odwrócił się od Arthemis i założył
ręce na piersi.
- Skończyłaś?
- Poniekąd... Skoro już wiesz, jakie
popełniasz błędy, będziesz teraz mógł je rozpoznać wcześniej.
- Zapewne...
- Albus westchnął. - Nie masz zamiaru się śmiać?
Arthemis trąciła go łokciem.
- Nie.
Nie mam.
Wymienili spojrzenia, a potem Arthemis
wyciągnęła w jego kierunku buteleczki.
- Czyń
powinności, Mistrzu...
- Gotowi
na spotkanie z mieszkańcami Trytonis?
- Bardziej
już nie będę! - rzuciła ze śmiechem Lily. Połknęła swoją dawkę i wskoczyła do
wody.
Wymieniając rozbawione spojrzenia wszyscy
poszli w jej ślady.
- Nie
wiedziałem, że pod wodą może być tak przestronnie - powiedział zamyślony
Scorpius rozglądając się za małymi rybkami, które otaczały ich, jak kolorowy
kokon. - Miałem wrażenie większej klaustrofobii, jak byłem na wakacjach na
Morzu Karaibskim...
- Zawsze
jeździcie na wakacje w takie popularne miejsca? - rzucił uszczypliwie Al.
- Raczej
tak. Jest wiele magicznych miejsc na całym globie, więc warto wszystkie je
zobaczyć. Moja matka chciała się nawet przez jakiś czas przeprowadzić do Salem.
Mają tam niesamowite odmiany roślin, więc jak wróciliśmy miałem trzymiesięczną
żałobę. Ojciec mało się nie wyprowadził...
- Zapomniałam,
że twoja mama hoduje te niesamowite odmiany roślin. Macie szklarnie? - rzuciła
Rose.
- Nawet
kilka. I oranżerię. Powinnaś wpaść i... - Scorpius zamrugał nagle zdając sobie
sprawę, że od kilku minut jak najęty opowiada o swojej rodzinie, czego nigdy
wcześniej nie robił. Zerknął na pływającego w oddali Albusa, który
przysłuchiwał się jego odpowiedzi i Lily, która goniła się z ławicą
pomarańczowych rybek, ale jednocześnie patrzyła w jego stronę. W oddali przed
nimi płynęli nieświadomi świata dookoła Arthemis i James. A przynajmniej taką
miał nadzieję, dopóki Arthemis nie spojrzała przez ramię i nie uśmiechnęła się
złośliwie:
- Masz
minę w stylu: "Cholera, wygadałem się."
- To
raczej mina z cyklu: "Dlaczego spoufalam się z tymi ludźmi" - nie
zgodził się James.
- Wyciągnijmy
z niego wszystko dopóki jest tak zmieszany - zaśmiała się Lily.
Scorpius odwrócił twarz i zacisnął usta.
- No,
więc jakie rośliny hoduje twoja matka? - zapytał Albus, zbliżając się do
Scorpiusa z poważną miną. Jego oczy się święciły, jakby właśnie odkrył jakąś
skarbnicę wiedzy tajemnej.
Scorpius zakrył przedramieniem usta, jakby
był zbyt zakłopotany nagłym zainteresowaniem wszystkich.
Lily podpłynęła pod nim. Pociągnęła go za
nogę, tak, że na chwilę stracił swobodę pływania.
- Powiedziałem
ci, żebyś przestała! - krzyknął na nią Malfoy.
- No,
dalej! Wykrztuś to z siebie. Przecież nie zaatakujemy twojego domu, żeby ukraść
kilka roślin! - roześmiała się i odpłynęła.
- Mógłbyś
powiedzieć jej, żeby się odczepiła? - warknął Scorpius do Albusa.
Al zmarszczył brwi.
- Czemu
ja?
- Jesteś
jej starszym bratem! - krzyknął Scorpius z oczywistym zniecierpliwieniem w
głosie.
Albus założył ręce na piersi i energicznie
przebierał nogami.
- Co
to ma do rzeczy?
- Nie
masz na nią żadnego wpływu?
- Mam
wpływ na to, jak bardzo się wkurzy, jeżeli powiem coś co jej się nie spodoba...
- wzruszył ramionami i odpłynął dalej.
- Wkurzająca
rodzina! - burknął do siebie Scorpius. Uniósł głowę, żeby zobaczyć, jak daleko
odpłynęła reszta. Arthemis i James byli mocno z przodu, ale nie płynęli dalej.
Przywarli do siebie plecami i obserwowali otoczenie.
Kawałek za nimi Albus zatrzymał Lily, żeby
nie płynęła dalej. Scorpius odruchowo złapał Rose za nadgarstek i pociągnął
bliżej siebie.
- Zaczekaj!
- powiedział, przytrzymując ją.
Najpierw poczuli poruszenie wody, a potem
porwał ich ciepły prąd. Wrzeszcząc w niebogłosy zaczęli zjeżdżać po wodnej
spirali, jak górską kolejką. Gdzieś pośród szoku i uważania na Rose, Scorpius
usłyszał śmiech Lily, do którego dołączył radosny śmiech Rose. Te dwa dźwięki,
połączone w jedną zadziwiającą melodię, uderzyły w niego niespodziewanie i rozbiły
szklaną taflę, którą się zawsze otaczał. Otaczająca go woda i dziwne,
łaskoczące uczucie w żołądku rozprysły na całą jego postać.
Rose zamarło na chwilę serce, gdy usłyszała
śmiech Scorpiusa. To była sekunda, może krócej, ale pierwszy raz mogła go usłyszeć,
gdy śmiał się całym sobą. Uśmiechnęła się do siebie i krzyknęła zaskoczona, gdy
zjeżdżalnia nagle się skończyła, a ona wyleciała wysoko i miękko opadła na dno
oceanu.
Dopiero po chwili ze zdziwieniem zauważyła,
że zamiast bezkresnej toni dookoła nich, patrzy na ogromną skałę, w kształcie
zamku, błyszczącą zielonkawo od osadu.
- Jesteśmy
na miejscu? - zapytała Lily, patrząc niepewnie na podwodny gród.
- Taak...
- mruknęła Arthemis. - Ale coś...
- ...
jest nie tak - dokończył za nią James, wyciągając różdżkę.
Scorpius natychmiast poszedł w jego ślady,
a po chwili również Rose, Albus i Lily wyciągnęli różdżki.
- Niby,
co ma być nie tak? - zapytał Al.
- Syreny
wobec ludzi są jak groupies wobec jakiegoś idola. Jest tu zwyczajnie za cicho
no i nikt się na nas nie patrzy - wyjaśniła Arthemis.
- Ponadto,
gdy byliśmy tu ostatnim razem ten cały gród, który kryje w sobie całe miasto,
uliczki i pałac, nie stał sobie tak po prostu na widoku, gdzie każdy mugol
mógłby go zobaczyć.
- Poprzednim
razem Nefrit zdjął dla nas osłonę, więc to wysoce podejrzane, że tym razem go
tu nie ma. Coś się musiało stać więc bądźcie ostrożni - wyjaśniła Arthemis i obok
James, jako pierwsza przeszła przez kamienny łuk.
Ich zmysły weszły na najwyższy poziom
skupienia, gdy szli śmiertelnie cichą, wysadzaną muszlami kamienną uliczką,
przy której piętrzyły się skalne kamieniczki. Okna ozdobione były doniczkami, z
których zwieszały się różnobarwne wodorostu i inne wodne rośliny. Nie było
dookoła nich natomiast ławic małych, kolorowych, błyszczących rybek, jak
ostatnio. Nawet przez wodę nie przebiegały zwyczajowe prądy.
Miasto ciszy. Wymarłe miasto.
- Co
tu się stało? - zapytał cicho James. - Myślisz,
że coś ich zaatakowało?
Arthemis rozejrzała się uważnie, marszcząc
brwi.
- Raczej...
nie wyczuwam tutaj... tragedii... W sumie to nie ma tu nawet cienie agresji -
mruknęła z zastanowieniem.
- Może
po prostu wyszli - zasugerował Albus.
- Razem
ze strażami, małymi rybkami i ośmiornicami, a my nie widzieliśmy żadnego pod
wodą? - sceptycznie powiedziała Lily. - Nie wiem, czy to mój mózg ostatnio się
wyostrza, czy twój przytępia... - westchnęła.
- Zamknij
twarz, ok? - warknął Albus.
Scorpius nachylił się w jego stronę i ze
złośliwą miną, powiedział:
- Masz
rację. Interwencja jest zbędna. Pozwalanie jej na robienie, co jej się żywnie
podoba z ludźmi, których zna, jest nawet zabawne...
Albus posłał mu spojrzenie z cyklu
"giń w czeluściach piekieł", ale Scorpius nie wydawał się nim
przejmować.
- Dobra,
chodźmy do pałacu - powiedział w końcu James. - Może tam będą jakieś wskazówki,
co się tu dzieje, ostatecznie to nie jest tak, że oni są bezbronni. Musieli...
Nie zdążył dokończyć zdania, gdy nagle
wszystko zatrzęsło się od kolorów i dźwięków. Dookoła nich ze wszystkich okien
spadały płatki różnobarwnego konfetti, a woda zaroiła się od tysięcy mniejszych
i większych kolorowych rybek. Bębny, flety i syrenie głosy wymieszały się w
jedną powitalna pieśń.
I nagle pod ich stopami poruszyła się
ziemia, a raczej z muszli, wyłoniła się płaszczka, która podniosła się do góry,
przy dźwięku ich zdezorientowanego krzyku.
Arthemis i James byli jedynymi, którzy
zdołali utrzymać równowagę pomimo nagłego wstrząsu i nierównego podłoża.
- Chyba
jesteśmy głównym elementem parady - westchnął ciężko James i schował różdżkę.
- Oszalałeś,
czemu ją schowałeś? - krzyknął Scorpius.
Arthemis włożyła swoją do uprzęży.
- Spodziewałam
się, czegoś w tym stylu - dodała Arthemis i podniosła rękę, żeby pomachać.
Z kamiennych okien wypłynęły syreny,
tytony, delfiny i inne morskie istoty. Zrobiło się jeszcze głośniej, gdyż
wszyscy machali, krzyczeli, klaskali i wyrażali swoje szczęście w głośny,
radosny sposób.
Płaszczka ponownie opadła na dno,
pozwalając im zejść tuż przed drzwiami pałacu morskich władców, którzy stali
przed drzwiami wielkiej sali. Arthemis postawiła stopę na dnie oceanu i
natychmiast znowu została porwana do góry przez obejmującą ją syrenę. Czerwone
włosy unosiły się wokół nich, a ona piszczała:
- Wiedziałam,
że wrócicie! Czekaliśmy na was! Tak się cieszę, że cię widzę!
- Wasza
wysokość... - wykrztusiła z trudem Arthemis, próbując złapać dech.
Scorpius z otwartymi ustami wpatrywał się w
panią podwodnego świata, ale jej reakcja na Arthemis trochę utrudniała mu
zaakceptowanie tego faktu.
- Czy
to jest... - zaczął niepewnie, mając nadzieję, że James mu odpowie.
- Tryteia. Cesarzowa Oceanów, Imperatorowa
Prądów Morskich, Wielka Księżna Mórz i Jezior, Królowa Trytonis, a także moja
żona... - odpowiedział mu tryton z złotym trójzębem w ręku.
James skłonił się nisko i powiedział:
- Wasza
Wysokość. Spodziewaliście się nas?
- Cóż...
w pewien sposób... - Taumas uśmiechnął się kwaśno. - Moja pani zaplanowała to
jak tylko wyjechaliście i postawiła w stan gotowości wszystkich, gdy tylko
koniki doniosły nam, że znaleźliście się pod wodą. Nie poszło tak gładko, jak
sobie to wyobrażała, ale...
- Nie.
Myślę, że poszło doskonale - mruknął James do siebie. - Przez chwilę rozważaliśmy
taktyczne możliwości do obrony pod wodą...
- Och, byliście tacy słodcy! - pisnęła
Tryteia, spływając w dół z Arthemis w ramionach. - Wasze zachowanie chwyciło
mnie za serce! Gdyby naprawdę coś się stało ruszylibyście nam na odsiecz,
prawda?! Tak, jak myślałam, ludzie są super!
- Wasza
Wysokość, może przedstawię pozostałych? - mruknęła Arthemis, chcąc odwrócić od
siebie uwagę królowej.
Oczy Trytei rozbłysły, gdy ją puściła i
odwróciła się do pozostałych.
- No,
więc to są nasi przyjaciele. Scorpius Malfoy - Scorpius skłonił głowę, a
Tryteia się odkłoniła, ale nie wykazywała większego zainteresowania nim.
Arthemis więc przeszła do Albusa, który został potraktowany tak samo. - To
natomiast jest Lily Potter... - Lily dygnęła i uśmiechnęła się szeroko. A
Tryteia cofnęła się odruchowo, a potem zamrugała i oblała rumieńcem. Arthemis
zaniepokoiła się i zbliżyła do Lily.
- Jest...
jest słodka - powiedziała cicho Tryteia.
- Ty
też! - rzuciła Lily, nie przejmując się etykietą. - Mam nadzieję, że będziemy
się dobrze bawić. Razem.
- OOOOOOooo!!
- Arthemis nie sądziła, że będzie świadkiem, jak czyjaś twarz się rozpuszcza,
ale reakcja Trytei dała jej całkiem niezłe wyobrażenie na ten temat. Opłynęła
Lily dookoła i porwała w ramiona, a potem spojrzała na Rose.
- To
moja kuzynka. Rose - wyjaśniła lekko Lily. - Jest trochę nieśmiała, ale to
geniusz...
Rose natychmiast zarumieniła się na te
słowa.
Tryteia złapała ją nie wypuszczając z objęć
Lily.
- Jesteście
takie śliczne! Arthemis była piękna, ale wy jesteście słodkie i takie niewinne!
Arthemis przywiozłaś mi te cudowne skarby!
- Niestety
te akurat muszą wrócić razem ze mną... - wyjaśniła z uśmiechem, patrząc na
dziewczyny obejmowane przez królową. Tryteia nadąsała się natychmiast, ale
Arthemis była na to przygotowana. - Jednak jak obiecałam przywiozłam ze sobą
prawdziwy prezent, lady.
- Może
więc najpierw wejdźmy do pałacu - zaproponował Taumas. - Wieczorem odbędzie
bal, ale na razie dajmy wszystkim ochłonąć.
- Bal?
- syknął Scorpius do Albusa, gdy wchodzili za resztą do pałacu.
- Nie
obawiajcie się. Wasze komnaty i stroje zostały już przygotowane - powiedział
tryton o zielonych prostych, jak drut włosach sięgających do ramion i
dziwacznie turkusowych oczach.
- Witaj
Nefricie - rzucił James, ściskając rękę syrena. - Naprawdę mogliście oszczędzić
sobie kłopotu...
- Powiedz
to królowej... - westchnął kapitan straży.
- Ach...
jeżeli mogę zapytać... to czy ona nie lubi mężczyzn? - zapytał Albus.
- Och,
nie! Jeżeli zaczniecie z nią rozmawiać to chętnie podejmie dyskusję, nie
jesteście natomiast dla niej interesujący fizycznie. Nie bieżcie tego do
siebie. Po prostu po zawiązaniu związku dla naszego gatunku nie istnieje płeć
przeciwna... A ludzkie kobiety są... jakby to powiedzieć jak błyskotki, dla
naszej lady. Lubi się nimi otaczać, zachwycać, oglądać je, sprawiać, że
błyszczą...
- Rozumiem
- mruknął Albus.
- Co
Arthemis jej przywiozła? - zapytał Malfoy Jamesa.
- Szczerze
mówiąc nie mam pojęcia. Gdy powiedziałem jej gdzie jedziemy wkurzyła się, a
potem wypchnęła mnie z pokoju i powiedziała, żebym wrócił za kilka godzin...
- Proponuje,
żebyśmy się tutaj spotkali za jakiś czas - zarządził król. - Nefricie zaprowadź
naszych gości do ich komnaty.
- Ale...
- zaczęła Tryteia.
- Będziesz
miała ich dla siebie przez następne kilka dni, moja pani - upomniał ją.
Skinęła głową i puściła Rose i Lily.
Nefrit
wprowadził ich do komnaty. W sumie Arthemis uważała, że słowo
"wprowadził" było złym słowem, gdyż nie stawiali stóp na dnie, tylko
unosili się lekko w wodzie. Dzięki eliksirowi pojęcie grawitacji, czy ciężkości
traciło na swoim znaczeniu w tym świecie.
- Proszę... - powiedział wskazując im
jaskinie, pełną odbitego światła. - Wewnątrz jest wiele wnęk, więc myślę, że
będzie wam to odpowiadało... Przybędę po was wieczorem.
Arthemis i James wpłynęli do środka
pierwsi. Okazało się, że znaleźli się w ogromnej, okrągłej jaskini, wypełnionej
artystycznymi koralowcami, pełniącymi funkcje mebli i ozdób. W ścianach jaskini
były wnęki, zasłaniane przez morskie liany, wyglądające jak zasłony. Za nimi
znajdowały się ogromne muszle, w których spokojnie mogło zmieścić się co
najmniej dwie osoby. Wypełnione były miękkimi kolorowymi gąbkami i zapraszały,
żeby się w nich położyć.
- Całkiem
tu wygodnie - stwierdził Albus, siadając na jednym.
- Żartujesz!
Jest obłędnie!! - krzyknęła Lily, rzucając się na inne.
- Co
przywiozłaś królowej? - zapytał James, gdy Arthemis układała swoją torbę, obok
muszli.
- Nie
dałeś mi za dużo czasu na przygotowanie wiesz - burknęła w odpowiedzi. -
Musiałam szybko działaś. Dobrze, że miałam już coś w głowie...
- Skąd
miałaś jakąś błyskotkę? - zainteresował się.
- Nie
drąż. Zobaczysz później...
- Co do szlachetnych kamieni. To co się
stało z Okiem Ozyrysa, Sercem Oceanu i Szmaragdem Tytana? - zapytał Scorpius. -
Bardzo nie chciałbym, żeby zaszła sytuacja, w której znowu pojawią się razem...
- Zostały
ukryte - wyjaśnił James.
- Gdzie?
- zapytał Albus.
- Uważasz,
że za dobre ukrycie miejsce, o którym bym wiedział? - prychnął James. - Nikt
nie wie... Ojciec też nie. Ani Minister Magii... nawet przewodniczący
Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów.
- To...
jest jakiś pomysł... - zauważyła Rose ostrożnie. - Ale w takim razie skoro nikt
nigdy nie dowie się gdzie są te kamienie i nie będzie mógł ich użyć, to czemu
ich po prostu nie zniszczono?
- No,
więc powiem wam, że to jest naprawdę coś... - westchnął James. - Nie wiem,
który z geniuszów konfederacji to wymyślił, ale to już od dawna nie słyszałem o
tak ciekawej magii...
- Sądzę,
że miałeś niezłą próbkę niecały miesiąc temu... - rzuciła Rose.
- Uważasz,
że ta brutalna magiczna siła, była ciekawa? - prychnął James. - Nie sądzę, żeby
połączenie kilku wrednych kamieni było wyrazem geniuszu.
- Teraz
to mnie zaintrygowałeś... Co oni wymyślili? - zapytał Albus.
Rozłożyli się na pufach na środku saloniku,
a James wziął jakąś mniejszą muszlę i użył jej jako rysika na miękkim podłożu.
- Każde
państwo ma swojego przedstawiciele w Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów.
Jest ich więc ponad 190. Każdy z nich wybrał jednego swojego człowieka...
- Ale
skąd pewność, że ci ludzie to ci właściwi? - zapytała Lily.
James skarcił ją wzrokiem za to, że mu
przerwała.
- Widzicie
te kamienie nie zostały tak po prostu ukryte... zostały przeniesione do
równoległej przestrzeni za pomocą zaklęcia...
- Eleuterisa!
- dokończyli za niego Scorpius i Rose.
- Co
to takiego? - zapytała Lily.
- To
zaklęcie wiążące jakiś przedmiot z gwarantem jego bezpieczeństwa. Czarodziej
przenosi przedmiot do jego alternatywnej przestrzeni, a w jego rękach pozostaje
gwarant, tylko, że ten konkretny czarodziej niekoniecznie musi być posiadaczem
gwaranta. Jakby to powiedzieć... - mruknęła Rose.
- Trzyma
w ręku klucz, ale nie może go użyć, chyba
że stanie się nosicielem gwaranta... - wpadł jej w słowy Malfoy.
- Kujony
- mruknął Albus.
Wszyscy, jak jeden mąż spojrzeli na niego w
wyrazie całkowitego lekceważącego: i kto to mówi...
- Najszybciej
chyba będzie wytłumaczyć to na przykładzie - mruknął James. - Każdy z trzech
kamieni miał swój gwarant, to mogły być dajmy na to trzy zwykłe kamyki, czy
trzy kartki papieru. Każdy z nich został zaczarowany oddzielnie i czarodziej
rzucający czar otrzymał trzy gwaranty. I teraz wam wytłumaczę, czemu uważam, że
genialnie je ukryli... Zaklęcie Eleuterisa, Zaklęcie Zapieczętowanego Wyboru i
Zaklęcie Następnej Generacji.
- Niesamowita
kompozycja... - westchnęli jednocześnie w podziwie Rose i Scorpius.
- A
możecie bardziej obrazowo? - rzuciła Lily, waląc Scorpiusa w ramię. Zgrzytnął
zębami, ale nic nie powiedział.
- Zaklęcie Zapieczętowanego Wyboru rzucone
na gwaranty spowodowało ich iluzjonistyczne rozmnożenie do wymaganej liczby,
czyli 190. Iluzjonistyczne, gdyż tylko osoba, która dostała gwarant mogła w
rzeczywistości go zobaczyć. Gwarant w ten sposób został przeniesiony na jej
skórę w postaci znamienia, ale ponieważ to jest zapieczętowany wybór nie może
on go zdradzić ani słowem ani czynem. Tylko on o nim wie. Dzięki temu może
przywołać kamień, gdy zaklęcie mu na to pozwoli. No i zaklęcie mistycznie
wybiera osobę, z którą kamień będzie najbezpieczniejszy na podstawie cech
charakteru. Ostatnie z zaklęci gwarantuje przekazanie gwaranta następcy, gdy
ten się pojawi. Tylko wtedy Zaklęcie Zapieczętowanego Wyboru pozwoli
nosicielowi na zdradzenie sytuacji następcy. Najczęściej jest to osoba z
następnej generacji, powiązana krwią z pierwszym nosicielem, jednak nie jest to
absolutnie konieczne.
- Szczerze
mówiąc dużo rzeczy trzeba tutaj wziąć na wiarę... - westchnął Albus. - Niby jak
zaklęcie może poznać twoje cechy charakteru?
- Al...
- mruknęła cicho Arthemis. - Magia nie jest czymś oczywistym... Magia w
większości nie jest kwestią umiejętności, czy dobrze wypowiedzianego zaklęcia,
gdyby tak było zaklęcie Patronusa byłoby kwestią formułki... Im silniejsze jest
twoje życzenie, im silniejsze jest twoje serce... tym silniejsza jest twoja
magia. Jeżeli rzucający zaklęcie naprawdę życzył sobie bezpieczeństwa
gwarantów, sądzę, że magia wybrała dla kogoś, kto mógłby spełnić tę prośbę. Przynajmniej
tak myślę - dodała ciszej, nagle pogrążając się w myślach.
- Czyli
trzech nieznanych ludzi posiada klucz do odzyskania tych kamieni? To mnie w
pewien sposób uspokaja... - mruknął Scorpius, przeciągając się. - Co my tu
właściwie będziemy robić przez dwa tygodnie?
- Ja,
będę ćwiczyć z syrenami walkę - stwierdziła Arthemis. - Założę się, że pod wodą
opór jest zupełnie inny i bardziej działa na mięśnie...
- To
miały być wakacje, wiesz... - westchnął James.
- Ja
bym chciał zobaczyć, jaki oni tutaj mają rośliny i jak leczą - mruknął Albus. -
Muszą mieć jakieś swoje sposoby...
- A ja
mam zamiar posypywać wszystko konfetti w towarzystwie królowej - rzuciła lekko
Lily.
- Jestem
pewna, że dobrze na tym wyjdziesz - mruknęła Arthemis.
- Ja
będę zwiedzać - stwierdziła Rose. - Nie co dzień trafia się do podwodnego
miasta...
- Hej,
widzieliście te stroje!! - krzyknęła Lily. - Są super. Ta falbaniasta spódnica,
a te muszle to chyba stanik... Haha... jak to się przyczepia? Mama by się
przeżegnała gdyby mnie zobaczyła.
Arthemis pełna niepokoju poszła obejrzeć
swój strój, ale na szczęście był bardziej konserwatywny. Przypominał
jednoczęściowy obcisły strój z doszytą krótką spódniczką. Rose natomiast
otrzymała sukienkę z dwoma długimi rozporkami aż do ud i mocno wydekoltowaną
górą.
- To
bardzo nieskromny strój... - mruknęła Rose.
- Twój
jest tylko nieskromny... ja czuję się jak perwersyjna lolita - prychnęła
Arthemis.
- Z twoim wyrazem twarzy nikt się nie
nabierze - stwierdził Albus, szukając potwierdzenia u pozostałej dwójki, ale
Scorpius był odwrócony w stronę ściany, jak najdalej od Rose, a James grzebał w
torbie uparcie nie patrząc na Arthemis.
- Mój
jest idealny... - rzuciła Lily. - Weźcie się trochę rozchmurzcie! Jesteśmy na
wczasach!
Albus rzucił okiem na siostrę i natychmiast
potrząsnął głową.
- Nie
wyjdziesz w tym!
- Ale
oczywiście, że wyjdzie... Chyba, że chcesz tłumaczyć się królowej, czemu
odrzuciłeś jej dar - odpowiedziała Arthemis. - A teraz nie traćcie czasu i też
się przebierzcie...
James z lekkim strachem podchodził do miejsca,
gdzie leżały męskie ubrania, ale z ulgą stwierdził, że nie są dziwniejsze niż
te ludzkie. Mieli nawet spodnie, co go mocno zastanawiało... Nie mieli
natomiast koszul. Oznaczało to wyraźne zaproszenie do pozostania bez górnej
części odzieży. Cóż nie widział do tej pory trytona w koszuli, więc... Znalazł
jednak kamizelki, więc nie musieli iść pół nadzy. Nawet pomimo kamizelek Albus
był mocno niezadowolony, dopóki nie okazało się, że na imprezie byli z
pewnością ubrani najskromniej.
Arthemis oczywiście wzięła ze sobą różdżkę,
przyczepioną na udzie. Na szczęście nie było żadnych honorowych miejsc, czy
eskortowanego wejścia. Wpadli na bal, który już całkiem nieźle się rozkręcił.
Zostali natychmiast wkręceni w tłum syren.
Udało im się w końcu dotrzeć do
rozchichotanej królowej. Arthemis skłoniła się lekko.
- Jak
obiecałam mam dla ciebie prezent, Pani... Mam nadzieję, że ci się spodoba -
Arthemis wyjęła różdżkę i przymknęła oczy, a potem machnęła różdżką i pojawiło
się przed nią ogromne pudło. - Pomyślałam, że nie miałaś pani do tej pory
radości z ziemskich kwiatów. Pod wodą zapewne te gatunki nie mogą przetrwać.
Jednak zrobiłam z nich ozdoby i nadałam im cechy, charakterystyczne dla
prawdziwych. Łącznie z zapachem... - Arthemis uśmiechnęła się zadowolona z
siebie. Wyciągnęła białą różę. - To spinka do włosów. - Następnie wyciągnęła
jasnoróżową lilię. - To broszka, którą można przypiąć do ubrania. - Wyciągnęła
wianek na włosy, zrobiony z małych białych kwiatów. - To kwiaty jabłoni. -
Kolejny mały wianek złotych kwiatków. - To bransoletka zrobiona z żonkili. -
Następnie wyjęła naszyjnik, na którym zawieszony był pojedynczy... - Kwiat
magnolii. Mam nadzieję, że przyjmiesz te dary...
Nie tylko syreny, ale także czarodzieje
wpatrywali się z podziwem i zachwytem w niezwykłe ozdoby przywiezione przez
Arthemis. Tryteia wpatrywała się w nie najpierw z oddali, a potem niepewnie
dotknęła płatków jednego z kwiatów i natychmiast zabrała palce, jakby
zdziwiona.
- Są
delikatne...
- Jak
prawdziwe kwiaty, chociaż nimi nie są - odpowiedziała Arthemis. - Niestety nie
sądzę, żeby prawdziwe kwiaty przetrwały długo pod wodą, bez względu na to jakie
zaklęcie się na nie rzuci... Nie zniszczą się tak łatwo! - powiedziała wesoło
Arthemis i wpięła białą różę w czerwone włosy królowej.
Ponieważ gadatliwej królowej nagle odebrało
mowę Arthemis przekrzywiła głowę, uśmiechnęła się i rzuciła zadziornie, jak do
bliskiej przyjaciółki:
- Podoba
się?
Wszyscy na balu roześmieli się, gdy
jednocześnie z ust królowej wydobył się krótki śmiech, a z jej oczu trysnęły
łzy.
- Jednak
ty też jesteś słodka... wojownicza księżniczko... - rzuciła radośnie rzucając
się na Arthemis. - A więc bawmy się dalej!!!
Dwa dni później Arthemis, James, Scorpius,
Rose, Albus i nawet Lily mieli nadzieję, że "dalej" niedługo się
skończy.
Podwodne
życie różniło się znacznie od tego, co znali Arthemis i ekipa. Dużo się tu
bawiło i niewiele poza tym. Żywiono się tutaj oczywiście najdziwniejszymi
rzeczami dlatego co jakiś czas James albo Scorpius wypływali na powierzchnię,
żeby zdobyć coś jadalnego dla ludzi.
Arthemis oczywiście odbywała swój trening
tak, jak zapowiedziała. Na początku usłużnie pomagał jej Nefrit, ale jego
obowiązki nie pozwalały mu na długie wyczerpujące zajęcia z Arthemis. James już
miał ją namówić, żeby zrezygnowała z tego pomysłu, lecz wtedy na placu pojawiła
się wysoce niepożądana postać. Ponieważ James natychmiast wyczuł sztyletujące
się wzrokiem kobiety, miał zamiar natychmiast ewakuować większą część męskiej
populacji, ale trytony, jakby same z siebie wyczuły napięcie.
Arthemis wskazała na Filyrę krótkim
mieczem, którego używały syreny.
- Ty
będziesz ze mną ćwiczyć! - zarządziła chłodno.
Filyra potrząsnęła krótkimi błękitnymi
włosami.
- Cóż
skłoniło cię do tego przypuszczenia? - prychnęła drwiąco.
- Jestem
ci coś winna - odparła cicho Arthemis.
- Ale
nie będziesz płakać, jak cię skaleczę? - rzuciła syrena, wyciągając ze stojaka
miecz. - Ani nie pobiegniesz na skargę do królowej?
- Lekceważenie
mnie nie przyniesie ci nic dobrego - odparła spokojnie Arthemis. - Nie obejdę
się z tobą łagodnie.
James westchnął ciężko i dał znak innym na
arenie, żeby się odsunęli na bezpieczną odległość.
- Robi
się gorąco, co nie? - rzuciła podekscytowana Lily, wyciągając z nikąd aparat.
- Nie
zniszczysz go? - zapytał, marszcząc brwi.
- Poprosiłam
Rose, żeby rzuciła na niego wodoodporne zaklęcie, więc jest w porządku. Pomyśl,
jakie nierealne ujęcia zdobędę dzięki temu?! - mruknęła naciskając na przycisk.
- Cała
ta sytuacja jest nierealna - prychnął James.
Arthemis fachowym okiem oceniła zagrożenie.
Filyra była ichtiocentaurzycom. Jej długi syreni ogon mógł zmieść Arthemis z
areny jednym potężnym uderzeniem. No i zapewne szybciej pływała... Przez to
była zbyt pewna siebie. I to... będzie jej gwóźdź do trumny.
Filyra była wyższa niż Arthemis zapewne
przez dwie przednie końskie nogi, które trochę utrudniały dostęp do niej. Ale
po kilku minutach zwartej walki, Arthemis wiedziała jedno - była znacznie
lepszym szermierzem. Zajęło jej to kilka minut i jeden ciężki moment spotkania
z ogonem Filyra, przez który wyleciała trochę do góry. Wykorzystała to szybko
by wykonać frontalne kopniecie prosto w twarz kobiety. Jej fioletowe usta
zalśniły od czerwieni.
Filyra syknęła wściekle. Arthemis uniosła
drwiąco brew i po raz kolejny wykonała sekwencję, którą wykonywała wcześniej.
Filyra odpowiedziała ponownie w ten sam sposób, więc wyprzedzając jej ruch,
Arthemis uderzyła ją rękojeścią w nadgarstek i zmusiła do wypuszczenia miecza,
swój własny trzymając przy szyi przeciwniczki. Wzięła do ręki drugi miecz i
przyłożyła go z drugiej strony trzymając głowę Filyry w imadle ostrzy.
Ichtiocentaurzyca poruszyła się
niespokojnie. Oczy Arthemis leniwie powędrowały do jej ogona. Przekręciła lekko
nadgarstek pozostawiając skaleczenie na ciele syreny.
- Mój
nadgarstek, czy twoje ciało. Co jest szybsze? - rzuciła ostrzegawczo.
- Wrobiłaś
mnie - warknęła Filyra.
- To
ty dałaś się wrobić - odrzekła Arthemis. - Zbyt łatwo przewidzieć twoje ruchy,
gdy wiecznie powtarzasz to samo... - Arthemis zmrużyła oczy. - Gdy na ciebie
patrzę naprawdę jestem wkurzona...
- To
dość dziwne, biorąc pod uwagę, że raczej się nie sprzeciwiałaś w tamtym
momencie - prychnęła syrena.
Arthemis przesunęła miecz wzdłuż obojczyka
Filyry i zjechała między piersi.
- Może
powinnam odpłacić ci pięknym za nadobne i pokazać, jak bardzo boli wtedy serce?
James przełknął ślinę, gdyż sytuacja
zaczynała wymykać się spod kontroli. Nawet Lily opuściła aparat i przełknęła
ślinę.
- Spójrz
na jej oczy - szepnęła. - Wiem, że z Arthemis nie powinno się bezmyślnie
zadzierać, ale nigdy nie widziałam jej w zimnej furii. Taka Arthemis... jest
przerażająca...
- Nic
nie zrobi... Chce ją przestraszyć - mruknął James, ale gdzieś w środku sam
chciał, żeby ktoś inny go o tym zapewnił.
Filyra spojrzała Arthemis w oczy.
- To
nic nie da. Nic już we mnie nie ma...
- Ale
odczuwasz ból, prawda? - rzuciła Arthemis obojętnie. - Straciła kogoś bliskiego
twemu sercu. Zżera ci tu duszę, jak rdza. Pochłania cię mroczna obsesja, żeby
coś zapełniło pustkę... Ból to jedyne co rozumiesz, prawda? - Miecz na sercu,
nacisnął na ciało Filyry, a drugi groźnie zjechał po jej ramieniu w kierunku
brzucha.
James zrobił krok w kierunku Arthemis, nie
mając pojęcia, co się nagle z nią stało. Czy zbyt wiele walki wyzwoliło w niej
agresję? Zatrzymał się jednak, gdy po twarzy syreny spłynęła łza.
- Tak...
- szepnęła.
- To
cię nie usprawiedliwia - powiedziała bez litości Arthemis. - Powodowanie tego
samego bólu u innych, jeszcze bardziej wepchnie cię w otchłań. O to ci chodzi,
prawda? Chcesz się jeszcze bardziej pogrążyć...
James rozejrzał się niespokojnie, gdy
dookoła nich syreny i trytony zaczęli się ruszać niespokojnie. Jednak nikt nie
ruszył na pomoc ichtiocentaurzycy. Ani jeden z nich. Co było z nimi nie tak?
Czy była aż tak nielubiana.
- James...
zróbmy coś - mruknęła Lily prosząco. Z jednej strony James bardzo chciał jej
posłuchać, a z drugiej... nadal nie wierzył, że Arthemis przekroczy granicę zza
której nie ma odwrotu.
- Tak...
- szepnęła znowu Filyra i złapała za miecz, przyciskając go do piersi i robiąc
kolejną ranę na skórze. - Tylko to mi zostało. Ból we mnie i dookoła mnie.
Tylko on istnieje i jest rzeczywisty! Więc zrób to w końcu! Zemścij się za
twojego Jedynego!!
James wychwycił ten jeden jedyny moment, w
którym Arthemis się zmieniła. Jej twarz stała się dziwnie czuła i nasycona
współczuciem. Miecz, który trzymała zwrócony ku ziemi spadł z cichym brzdękiem,
a jej ręka powędrowała na głowę Filyry. Pogłaskała lekko jej włosy. Oczy syreny
rozszerzyły się w szoku.
- Nawet
jeżeli przestajesz odczuwać ten ból nie znaczy to, że zapominasz. Gdzieś w
głębi serca wiesz, że ból to najmniej znaczące co ci zostało... - Arthemis
przechyliła głowę i uśmiechnęła się smutno. - Jest coś o wiele trwalszego,
prawda?
Po twarzy syreny spływały kolejne łzy, gdy
wzrok Arthemis ponownie stał się twardy, a końcówka miecza z piersi Filyry
przeniosła się na jej wargi.
- Ale
dotknij jeszcze raz mojego faceta i zrobię z ciebie suschi. Wyrażam się jasno?
Filyry przez chwilę wpatrywała się w
Arthemis zdezorientowana. Trudno było ją za to winić. Jedną rękę dziewczyna
delikatnie trzymała na jej głowie, a drugą dzierżyła miecz z jasnym zamiarem
użycia go.
Filyra mimowolnie parsknęła śmiechem.
- Jesteś
wielowymiarowa, co nie?
James usłyszała kliknięcie aparatu tuż obok
siebie.
- Cała
jej esencja w jednym ujęciu - mruknęła Lily. - Nie sądziłam, że kiedyś będę
mogła jednocześnie ujrzeć jej światło i cień.
Arthemis odwróciła się od przeciwniczki i
odrzuciła broń. Zerknęła na Jamesa wyzywająco, jakby chciała zapowiedzieć, że
będzie musiał sobie poradzić zarówno z oślepiającym światłem, jak i głębokim
mrokiem.
Uśmiechnął się z męską aprobatą, czując
nagłe pożądanie, które przepłynęło przez jego żyły.
Esencja Arthemis była jedyna w swoim
rodzaju. Nie miał zamiaru się nią dzielić.
- Płyniemy
na wycieczkę Arthemis - rzucił lekko wyciągając do niej rękę. Ujęła ją lekko,
machając na do widzenia do Filyry.
Tydzień później Arthemis wylegiwała się w
swojej muszli, wspominając nocną wycieczkę, na którą zabrał ją James. Popłynęli
znacznie w górę oceanu, dzięki czemu toń rozjaśniła się blaskiem księżyca. Pod
powierzchnią wody światło księżyca wydawało się być mistyczne i mlecznobiałe,
jak poświata wydzielona przez duchy. Ich skóra, ich dotyk sprawiały wrażenie...
jakby w następnej chwili miał zniknąć. Ale najlepsze i tak było to, że
towarzystwa dotrzymywały im morskie żółwie. Całe ich rodziny pływały leniwie
dookoła nich. Zabawne natomiast, że wśród stada żółwi cały czas pływały dwie
małe rybki. Jedna była pomarańczowo biała w paski, a druga miała kolor
fluorescencyjnego kobaltu.
Chwila dla ich dwójki nie trwała zbyt długo,
gdyż szybko dołączyli do nich Scorpius, Rose i Lily. W pośpiechu odrywając się
od Jamesa, Arthemis z niepokojem
zastanawiała się, jak długo tam stali...
- Arthemis!
Mogłabyś chociaż udawać, że nam pomagasz! - wyrwała ją z zamyślenia Lily.
- Nie
mam najmniejszej ochoty. Trzeba było się zastanowić dwa razy zanim
spakowałyście kilka ton rzeczy, których nigdy nie użyłyście... - odparła
leniwie Arthemis.
- Dokładnie
- mruknął James ze swojej muszli. - Postaw je do pionu Arthemis! One zawsze tak
robią, a my chłopcy musimy cierpieć i targać to ze sobą.
- Jak
to się dzieje, że nawet zaklęcie nie jest w stanie tego upchnąć! - warknęła
Lily, siadając ciężko na torbie. -
A-aaaaaaaaaaarteeeeeemiiiiissss....! Pomóż mi...!
- Za
nic na świecie - prychnęła Arthemis. - Idę pogadać z królową. Na pewno się
dąsa, że już wyjeżdżamy... No i muszę jej o czymś przypomnieć...
- Idę
z tobą! - zerwał się James, gdy przechodziła obok niego. Popchnęła go z
powrotem na łóżko.
- Zostań.
Babskie sprawy...
- Ty
nie gadasz o babskich sprawach - mruknął podejrzliwie z nadąsaną miną.
- Ta
akurat mnie interesuje - odparła lekko i zniknęła na w większej z jaskiń.
Straciwszy jedną z łodzi ratunkowych Lily
zwróciła się do Rose, której rzeczy również leżały w całej jaskini i obojętnie,
jak się Rose starała nie mieściły się w jej podróżnej torbie razem z
pamiątkami, które chciała zabrać.
- Rose,
- powiedziała stanowczo - jesteś geniuszem! Zrób coś!
- Próbuję!
- wydyszała Rose, naciągając na nogę torbę z ciuchami, w nadziei, że same się
skurczą. - Nie rozumiem czemu zaklęcie nie działa! Nie powinno być problemu! -
mruczała sfrustrowana. - Jeżeli jednak użyję zaklęcia powiększającego na torbie
przestanie być wodoodporna!
- Przypominam,
że za godzinę wypływamy i wszystko czego
nie będziecie mogły spakować zostaje - zarządził Albus swoim najbardziej
belferskim tonem.
- Czemu
zaklęcie zmniejszające nie działa?! - Rose wydawała się być na skraju płaczu.
Lily zerwała się na równe nogi. James już
myślał, że zacznie pakować rzeczy, które sie nie mieściły do jego lub Albusa
torby, wyrzucając przy okazji ich rzeczy, twierdząc, że przecież i tak im się
nie przydadzą. Jednak nie docenił inwencji swojej siostrzyczki, bo ona rzuciła
się na łóżko, na którym spokojnie drzemał, nieświadomy zagrożenia Scorpius. Jej
łokieć wbił się idealnie w jego brzuch. Chłopak zgiął się w pół całkowicie
pozbawiony oddechu, wydając z siebie dźwięk, jakby za chwilę miał wypluć
wnętrzności.
- Pomóż
nam! - zażądała Lily.
Scorpius sturlał się z łóżka i na podłodze
padł na kolana. Kaszlał przez chwilę, zgięty, dotykając czołem podłogi. Chwilę
później skoczył na równe nogi z twarzą czerwoną od gniewu... albo od nagłego
uderzenia.
- Chciałaś mnie zabić?! - wrzasnął, tracąc
cały chłód, opanowanie i obojętność, czyli wszystko to, co czyniło go Malfoyem.
- Podobno
jesteś geniuszem, blondi, więc weź się do roboty i wymyśl coś - odparła
nieprzejęta Lily.
- I
zamiast grzecznie poprosić wolisz połamać mi żebra i zmiażdżyć organy
wewnętrzne?!
Lily drwiąco uniosła brew.
- Baba
- rzuciła obraźliwie.
Scorpius zgrzytnął zębami. Zacisnął palce w
pięści i trząsł się przez chwilę, jakby wewnątrz toczył żarliwy spór
wściekłości z opanowaniem. Ostatecznie ruszył w stronę Lily, ale ona się nie
cofnęła. Tyle, że Scorpius ominął ją ostentacyjnie. Jego mroczne i wściekłe
spojrzenie zmierzyło Albusa. Przez chwilę patrzył na niego, gdy ten z uporem
próbował rozwiązać supeł przy krótkich spodenkach, a potem z ciężkim
westchnieniem, wyrażającym głębię rezygnacji, potrząsnął głową i wojskowym
krokiem zwrócił się w kierunku Jamesa.
- Hej,
nie ignoruj mnie! - Lily rzuciła w niego poduszką. Uderzyła go w tył głowy.
Zamknął oczy. W myślach policzył do dziesięciu i stanął nad wyluzowanym
Jamesem.
- Czy
mógłbyś... proszę - Zgrzytnięcie zębami. - zapanować nad siostrą?
- Za cholerę - odpowiedział natychmiast
James.
- Mało
mnie nie zabiła! To jakiś agresywny dzikus! Przez dwa tygodnie nazbierałem tyle
siniaków, że mniej miałem po walkach z krwawymi diabłami!
- Następnym
razem jej oddaj - poradził mu spokojnie James.
- Co?
- Scorpius zaniemówił z wrażenia.
- Oddaj
jej - powtórzył.
W oczach Malfoya błysnęły gniewne ogniki.
James starał się nie okazywać ani rozbawienia, ani zadowolenia z jego reakcji.
Kątem oka spojrzał na Lily, która też starała się powstrzymać uśmiech i Rose
która udawała zbyt zajętą pakowaniem, żeby zwracać uwagę na otoczenie.
- Jesteś
jej cholernym, starszym bratem! - warknął Scorpius. - Jak w ogóle możesz
powiedzieć coś takiego!?
- Jestem
jej starszym bratem - potwierdził James, - więc wiem, że w stosunku do braci
ten potwór, nie ma żadnych skrupułów i częstokroć z całych sił próbuje ich
wysłać ich do szpitala...
- Więc
dlaczego uwzięła się na mnie!?
- Właśnie...
to ciekawe pytanie, co nie? - rzucił James, przekręcając się na drugi bok. Był ciekaw,
czy Scorpius w końcu zrozumie, co Lily próbuje mu przekazać, czy będą musieli
użyć dosadniejszych metod. Był tylko ciekaw, czy Scorpius je przeżyje...
- Powinniście
ją tego oduczyć już dawno temu! - warknął.
- Proszę
bardzo... - James postanowił dać mu kolejną wskazówkę przed drzemką. - Teraz
gdy zostałeś postawiony na równi z nami, możesz próbować do końca swoich dni...
Będziemy wdzięczni, jeżeli ci się uda... - dodał sennym głosem.
W jakiś dziwnym sposób ból brzucha, który
odczuwał Scorpius, stał się dziwnie słodki.
Scorpius zaczął szarpać sobie włosy, aż w
końcu wrzasnał:
- Ta
rodzina doprowadza mnie do szału!!!
Lily roześmiała się.
- Cóż...
sądzę, że każdy z nas ma to uczucie od czasu do czasu - powiedziała Lily, dając
mu kuksańca w ramię. - Przyzwyczaisz się...
Scorpius zacisnął powieki z frustracji, a
potem jak jakaś linka pękła, dał Lily pstryczka w czoło z taką siłą, że została
na nim czerwona plama.
Lily przez chwilę mrugała zdezorientowana,
a potem gniewnie zahaczyła nogą o jego kolana i go przewróciła.
- Spakuj
nas! - zażądała.
- Odczep
się, wiedźmo! - Scorpius leżąc pociągnął ją też na ziemię.
- Będę
miała ślad na czole!!
- A ja
muszę sprawdzić, czy mam wszystkie całe żebra!
- Mięczak!
- Dzikuska!
Trwało to jakiś czas, aż w końcu zmęczony
Scorpius poczołgał się do miejsca, w którym klęczała Rose i jak worek
ziemniaków padł głową na jej kolana.
- Zabierz
mnie stąd, błagam cię... - mruknął, zamykając oczy.
Leżąca niedaleko Lily, mrugnęła do Rose, a
ta wdzięczna lekko przymknęła oczy. Lily traktująca Scorpiusa na równi z
braćmi. James traktujący to jak coś naturalnego... Czy jakieś słowa mogłyby dać
mu więcej gruntu pod stopami? Rose wiedziała, że nie...
Jednak... pozostawała jedna drobna
sprawa...
- Scorpius...
- zapytała cicho. - Masz jakiś pomysł, dlaczego zaklęcia nie działają?
- Utwórz
bańkę próżniową w wodzie i dopiero w niej użyj zaklęć. Woda nie zmienia
właściwości, nawet jeżeli twoje ciuchy wydają się być wodoodporne - mruknął
kątem ust, zbyt zmęczony by się ruszyć.
- NIE
MOGŁEŚ POWIEDZIEĆ OD RAZU?! - wrzasnęły jednocześnie Lily i Rose.
Scorpius zacisnął powieki, starając się nie
rozpłakać, jak baba. Ta rodzina była nienormalna...
Arthemis zapukała cicho i otworzyła drzwi
do sali tronowej. Tryteia leżała zwinięta wewnątrz muszli i ocierała kąciki
oczu liściem wodnej lilii. Widząc Arthemis nadąsała się jeszcze bardziej.
- Nie
możecie zostać?
- Wiesz,
że nie. Co nie zmienia faktu, że jeszcze się zobaczymy...
Tryteia wdzięcznie popłynęła w góry i
opadła przed Arthemis.
- Mam coś dla ciebie... - wyjęła ze
stanika... tak ze stanika... misterny wisiorek z małym trójzębem. - To nie jest
zwykła błyskotka - wyjaśniła. - Gdy dotkniesz nią powierzchni jakiejkolwiek
wody połączonej z oceanem zmieni się w trójząb boga mórz, więc wszystkie istoty
oceanów przybędą ci na pomoc.
Arthemis skupiona wpatrywała się w małe
cudo, mające wielką moc.
- Dziękuję.
Ale jesteś pewna, że chcesz mi to dać?
- O
czym ty mówisz! - broda królowej zaczęła drgać. - Jesteśmy przyjaciółkami,
prawda?! Jakie przyjaciółki nie chciałyby sobie pomóc?!
- Ach...
w takim razie... - Arthemis wzięła w dłoń kamień zawieszony na piersi królowej
i wyjęła różdżkę. Gdy użyła zaklęcia, pękł na pół. Jedna z połówek nadal
wisiała na łańcuszku, drugą schowała do kieszeni. - Gdy będziesz potrzebować
pomocy, wypowiedz życzenie do tego kamienia. Mój to rozpozna, więc zrobię co w
mojej mocy, żeby być jak najszybciej.
Arthemis spodziewała się wybuchu radości, a
zamiast tego Tryteia, odchyliła piękną głowę do tyłu i wybuchła rozdzielającym
szlochem.
Arthemis zaśmiała się.
- Nie
rycz. Jesteś damą... - rzuciła. - A tak w ogóle jeszcze nie dotrzymałaś
obietnicy! - wzięła się pod boki. - Chce wiedzieć, jak to robicie! - rzuciła
prosto z mostu.
Łzy Trytei ustały. Zarumieniła się.
- Och...
no tak... Ale nie możesz nikomu powiedzieć!
- Dałaś
mi świecidełko, dzięki któremu mogę władać oceanem, ale nie mogę nikomu
powiedzieć, jak uprawiacie seks?! - zapytała z niedowierzaniem Arthemis.
- Dobra,
dobra - skrzywiła się Tryteia. Wzięła głęboki oddech, a potem wzbiła się wzwyż.
Na oczach Arthemis fale zaczęły obmywać ogon syreny, by po chwili w magiczny
sposób zmienić się w dwie ludzkie nogi. Bardzo zgrabne nogi. Krótka przejrzysta
spódniczka, którą miała na pasie, zasłaniała teraz ludzkie ciało.
- Wow...
- mruknęła Arthemis. - Cóż... tak... myślę, że teraz rozumiem... Tak, całkiem
dobrze rozumiem... Hej, czy to znaczy, że czasem wychodzisz na spacery na
powierzchnię?
Tryteia zmieniła się w swoją syrenią formę.
- Cóż...
mogłabym, ale moje nieprzyzwyczajone do ciężaru ciała nogi są bardzo słabe.
Poza tym nie mogę zbyt długo utrzymywać tej formy. Zazwyczaj po godzinie, czy
dwóch muszę ją zmienić.
- No, zaspokoiłam swoją ciekawość. I
dobrze, że powstrzymałam Jamesa, przed przyjściem tu ze mną... Idę sprawdzić,
czy są gotowi...
Arthemis przeszła kilka kroków, ale
odwróciła się na chwilę.
- Nie
rozpaczaj, ok? Zrobią ci się zmarszczki...
Śmiejąc się przez łzy Tryteia wypchnęła
Arthemis za drzwi.
Podwodny świat żegnał ich, tak jak ich
powitał, w ferii barw, śmiechu i aplauzu. Delfiny stawiły się przed bramą, żeby
zabrać ich na brzeg. Lily trochę pociągała nosem, żegnając się z Tryteią, ale
szybko jej przeszło. Zanim się obejrzeli byli już w Anglii. W dziwny sposób wszystko
wydawało się być dziwnie jasne, po tygodniach spędzonych w oceanie.
Wylądowali na wyspie Arthemis. Arran była
jak zawsze wietrzna, ale dzień był piękny.
Archer powitał ich ze swoim zwyczajowym
entuzjazmem, szczególnie zainteresowany nowym przyjacielem - Scorpiusem,
któremu błyskawicznie przyniósł patyk.
Arthemis wchodząc do domu zaczęła wołać
ojca.
- Tato,
wróciłam! Mam prezent!
James odetchnął z ulgą, że Arthemis przez
dwa tygodnie ochłonęła i chociaż pan North został zdjęty z celownika.
- Miło
was wszystkich widzieć. Czy to pan Malfoy? Czemu nie wchodzi? - rzucił wesoło
pan North.
- Archer
się nim zajął - wyjaśniła Lily.
- No,
tak... Co mi przywieźliście? - zapytał rozentuzjazmowany.
Arthemis wyciągnęła z plecaka przezroczystą
bańkę powietrza, w której pływała kolorowa ryba.
- Ugotuj
ją. Będzie na obiad...
James westchnął ciężko, ale nie tak ciężko,
jak pan North. Tristan wpatrywał się w nieprzejednane oczy Arthemis, aż w końcu
wyciągnął drżącą rękę w kierunku bańki, poddając się.
Arthemis roześmiała się.
- Myślisz,
że po dwóch tygodniach w podwodnym świecie zjadłabym cokolwiek związanego z
morzem? Nie żartuj! I nie próbuj ugotować Idola! To twoje nowe zwierzątko, więc
masz o nie dbać! I nie dawaj go Marcelowi! Na pewno by go zamordował...
- Ty
mały diable... - roześmiał się pan North. - Chodźcie. Zrobimy coś na obiad... A
ty idź uratuj Scorpiusa - rzucił do Jamesa.
Wszyscy zostali do późnej nocy. W sumie
tylko dlatego, żeby dać trochę czasu Rose i Scorpiusowi, którzy pod pretekstem
zwiedzania, włóczyli się we dwójkę po wyspie. Albus przesiadywał w gabinecie
razem z ojcem Arthemis. Lily zasnęła jak kamień na fotelu razem z Archerem, po
pierwszych tonach melodii, którą zaczęła grać Arthemis na fortepianie.
- Myślisz,
że w końcu powiedzą rodzicom? - zapytał James, siadając przy Arthemis,
nawiązując do Rose i Malfoya.
- Myślę,
że jeszcze nie teraz. Rodzice Rose zapewne już się domyślili, ale dopóki jest
to nieoficjalne nie muszą reagować, a jestem pewna, że Scorpius chce mieć spokojne
te wakacje i rok szkolny, więc pewnie jak skończą szkołę dopiero się wszystko
wyda...
- I
co? Będą się chować w szkole po kątach?
- Może
przez jakiś czas... ale pewnie szybko ich to zmęczy i sobie odpuszczą. A ty
kiedy zaczynasz szkolenie?
- W
połowie sierpnia. A to znaczy, że mamy dla siebie jeszcze całe dwa tygodnie! -
dodał z entuzjazmem. - Masz jakiś pomysł?
- Może...
- odparła tajemniczo Arthemis. - Spotkajmy się po jutrze w Dziurawym Kotle, ok?
- Mam
się jakoś ubrać? - zaśmiał się James.
- Zwykłe
mugolskie ubrania wystarczą - zapewniła go Arthemis.
James nachylił się, żeby ją pocałować.
- Chyba
się będziemy zbierać... - mruknął.
- Mhm...
- odparła, przyjmując kolejny pocałunek.
- Hej!
Idziemy? - rzucił Albus. - Lily, wstawaj!
Rose weszła przez drzwi balkonowe.
- Gdzie
Scorpius? - zapytała Arthemis.
- Już
się teleportował... Powiedział, że nie chce was widzieć, aż do własnego
pogrzebu...
Wszyscy się roześmieli. Rose wzięła pod
rękę Lily.
- Do
zobaczenia Arthemis! Zostawiamy wam torby, chłopcy! - rzuciła i teleportowała
się, zanim któryś zdążył zareagować.
- Kobiety...
- westchnął Albus ciężko, biorąc torbę Lily. - Na razie, Arthemis!
- Zobaczymy
się w niedzielę - powiedział James. - Nie męcz taty...
- Gdzieżbym
śmiała - roześmiała się Arthemis. James nachylił się, żeby cmoknąć ją w
policzek i teleportował się.
- Banda
oszołomów - mruknęła Arthemis, przeciągając się. - Ok... muszę sobie zrobić
listę.
Rozdział jak zwykle cudowny, ale Marlin i Dory szukający Nemo z żółwiami totalnie mnie rozwalili :)
OdpowiedzUsuńwerka
Następny świetny rozdział dający więcej światła na podwodne życie. Cudownie ze traktują Scorpiusa jak swego :)
OdpowiedzUsuń