wtorek, 26 maja 2020

Najwyższa kapłanka (Rok VII, Rozdział 30)


Tristan Harry Potter wylądował na mokrej trawie. Poczuł zapach śniegu, który powoli opadał z nieba. Owiał go lodowaty wiatr, a przecież był środek lata. Rozejrzał się dookoła, ale nie zobaczył ani rodzinnego domu, ani członków rodziny. Połowa z nich była zamrożona w czasie to rozumiał, ale jednak przed chwilą ich widział. I gdzie się podziali jego rodzice? Rodzeństwo? J.J.? Nie wyczuwał nawet swojej bliźniaczej siostry...
       Znikąd zmaterializował się ten złoty koleszka i wszystko nagle szlag trafił. Mówił coś o jakimś czasie alternatywnym. Wyniszczeniu całego rodu. Ataku Morgany. A potem go chwycił i...
       Tristan nagle poderwał się z zimnej, mokrej trawy na nogi i zgromił wzrokiem świetlistą postać obok siebie.
       -    Możesz być trochę zdezorientowany po podróży w czasie - powiedział do niego spokojnie Jikan.
       -    Słuchaj, człowieku, możesz być sobie kim tam chcesz, ale nie porywa się bez słowa...
       -    Jesteś potrzebny tutaj - przerwał mu Strażnik Czasu. - Reszta twojej rodziny już działa.
       Tristan zgrzytnął zębami i przywołał całe swoje opanowanie. Rozejrzał się. Dojrzał wysokie góry. Zielone wzgórza i ogromną ciągnącą się w oddali puszczę. Stali na wzniesieniu, z którego rozpościerał się widok na dolinę, w której stało jedno samotne domostwo.
       - A gdzie to "tu", własciwie jest?
       -    Na zachód od tego miejsca znalazłbyś mugolską miejscowość Ullapol. Dalej na wschód leży szkockie Lairg.
       -    Czyli Highlands. A dlaczego akurat tutaj?
       -    W tamtym domostwie - wskazał ręką na posiadłość leżącą w dolinie. - Mieszka Marcosias Jarou wraz z rodziną...
       -    Jarou? - Triastan zmarszczył brw słysząc znajome nazwisko.
       -    Rodzina Jarou od wieków jest jednym z filarów Zakonu Białego Kruka...
       Tristan spojrzał na niego oczekując szerszego wyjaśnienia.
       -    To żołnierze Merlina - prychnął opryskliwie Jikan, jakby irytowało go, że musiał wypowiedzieć przez ostatnią dobę więcej słów niż przez ostatnie 300 lat.
       -    J.J. należy do... - zaczął z niedowierzaniem Tristan, ale Jikan po raz kolejny nie dał mu dokończyć.
       -    Nie wiem czy należy w twoim czasie została natomiast na pewno odpowiednio przeszkolona. Sęk w tym, że obecnie jest grudzień roku 2029 a twoja Pani niedługo skończy 6 lat, gdy tak się stanie, jej krew posłuży za zabezpieczenie czegoś, co może wam pomóc pokonać Morganę.
       -    Ale J.J. przed chwilą była z nami w salonie. Mogliśmy ją poprosić, żeby dała nam to coś - powiedział zirytowany Tristan.
       -    Czy rozumiesz, że wasz czas już nie istnieje? - odpowiedział mu Jikan znużony. -Alternatywny czas rządzi się swoimi prawami, tworzy od nowa historię. A my musimy naprawić czas pierwotny, ten tutaj - rozłożył szeroko ręce.
       -    Ale skoro i tak musisz nas wysłać do przeszłości, żebyśmy walczyli razem z rodzicami, to dlaczego J.J. nie mogłaby wtedy dać nam tej tajemniczej broni.
       - Przypominam ci, chłopcze, że gdy twoi rodzice mieli po osiemnaście lat, to ciebie jeszcze nie było w planach, a panna Jarou prawdopodobodonie była wówczas płodem. Ponadto na pewno wtedy nie była strażnikiem, który mógłby ci oddać Sztylet Północy.
       Tristan westchnął głęboko i zapytał siląc się na cierpliwość:
       -    A czym jest Sztylet Północy.
       -    Bronią. Potężną bronią... Tylko tyle mogę ci powiedzieć, nie zaburzając rozwoju sytuacji. Musicie go mieć, gdy dojdzie do walki z Morganą. A ty musisz go wyciągnąć od tej małej.
       -    Ale zdaje sobie Pan sprawę z tego, że ona mnie nie zna? A sześcioletnie dziewczynki uczy się, żeby nie ufały obcym?
       -    Możesz tu przebywać przez tydzień - odparł tylko Strażnik. - Powodzenia! - i znikł.
Nie ufaj świetlistym gościom! Matka cały czas mu to powtarzała. Trzeba było jej słuchać! - wymyślał w głowie Tristan, rozpoczynając marsz. Był przemarznięty. Miał na sobie tylko koszulkę z krótkim rękawem i sandały. Padał śnieg. Wiatr przenikliwy szkocki wiatr, a on miał przekonać nieufne (Był tego pewien!) i przenikliwie (Tego był pewien jeszcze bardziej.) dziecko, że ma mu zaufać i powierzyć rodzinny sekret. Wspaniale! Dostało mu się najprostsze zadanie ze wszystkich! Kto w ogóle naznacza małą dziewczynkę jako Strażniczkę Krwi.
       Czy cały świat stanął na głowie?

      
       Arthemis i James prosto z Ministerstwa Magii teleportowali się do Hogsmead. Nadal było w gruzach. W powietrzu nadal unosił się zapach dymu. Świtało. Z okolicy dopiero schodzili się pojedyńczy mieszkańcy, gotowi kontynuować odbudowę.
       -    Pośpieszmy się - rzuciła Arthemis i nie oglądając się za siebie ruszyła w strone zamku.
       James złapał ją za łokieć i szarpnął w swoją stronę.
       -    Nie rób tego - rzucił gniewnie. - Nie zamykaj się. Nie odsuwaj się. I do diabła nie próbuj zrobić wszystkiego sama.
       -    Nie mamy czasu - odwarknęła.
       -    Stracimy go więcej jeżeli nie zachowamy zimnej krwi - odparł już spokojniej. - Jak sobie to wyobrażasz? Że przeszukamy każdy cholerny metr kwadratowy Indii? Wskazówki, które przekazał nam Ru nie wystarczą, chyba, że już je rozgryzłaś - dodał, patrząc na nią wyczekującą.
       Arthemis odetchnęła głęboko i pokręciła głową.
       - Potrzebujemy informacji - powiedział James, kładąc jej ręce na ramionach. - Zastanówmy się kto może nam ich udzielić.
       Arthemis pokiwała głową i włożyła ręce we włosy.
       - Ru powiedział, że mamy szukać matki i złota skropionego krwią. W świetle między rzekami. Między Gangesem i Indusem to jest jasne. W hinduskich wierzeniach kult bogini-Matki jest bardzo silny. Główna trójca to Saraswati, Lakszmi i Parwati. Stawia im się świątynie. Bogato zdobione złotem i mozaikami. Musimy znaleźć świątynię... odpowiednią świątynię.
       -    Skąd ty to wszystko wiesz? - zapytał z podziwem James.
       Uśmiechnęła się do niego smutno.
       -    Tata mi opowiadał... - potrząsnęła głową, żeby smutek jej nie dopadł. - Najpierw potrzebujemy historyka, a tak się składa, że najlepszego mamy obecnie na zamku...
       -    Potem będziemy musieli się dowiedzieć, co się obecnie dzieje w Indiach. I szukać krwi, a do tego potrzebujemy kogoś z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów... i chyba znam kogoś odpowiedniego...
       -    Oprócz oficjalnych informacji będzie nam potrzebnych jeszcze trochę nieoficjalnych - dodała Arthemis i westchnęła ciężko. Spojrzała żałośnie na Jamesa. - Musimy zabrać ze sobą Marcela.
       James parsknął śmiechem.
       -    Zawiadomię ciotkę Hermionę, że potrzebujemy informacji. Potem znajdę Marcela. Ty idź poszukaj profesora Davisa i spakuj nas. Zaoszczędzimy na czasie.
       Arthemis skinęła głową. Złapała go za rękę, gdy mieli się rozdzielić.
       - Dziękuję - powiedziała tylko.
       James ścisnął jej dłoń.
       -    Znajdziemy ich - odparł tylko i ruszył w kierunku błoni, a Arthemis pobiegła do zamku.


Od wczesnych godzin rannych Rose i Scorpius siedzieli w sali narad. Po informacji o ataku Rose nie mogła już spać, a Scorpius naturalnie do niej dołączył. Normalnie przebywali tutaj  wraz z kluczami i najważniejszymi osobami, ustalając plany działań. Jednak trudno było ustalać cokolwiek, gdy nie znało się nawet przybliżonej liczebności wroga.
       - Coś nam umyka - stwierdził Scorpius przyglądając się planom obrony Hogwartu. Na ich środku widniał wielki znak zapytania. System obronny Hogwartu, którego ani nie wiedzieli jak zastosować, ani jak działa.
       -    Jakbym miała armię to bym nie planowała ataku tylko w jednym miejscu - odezwał się zachrypnięty, lekko drwiący głos.
       -    Tak, właśnie to mi chodziło po głowie... Musimy się liczyć z tym, że... - mruczał do siebie Scorpius, gdy jednocześnie Rose krążąca po sali, zapytała:
       -    Kim jesteś? - niepokój w jej głosie sprawił, że Scorpius podniósł wzrok znad makiety i spojrzał na osobę stojącą przy drzwiach. Nonszalancko opierała się o framugę.
       Była to wysoka, ciemnowłosa dziewczyna. O jasnoniebieskich oczach okolonych ciemnymi rzęsami i zwieńczonych równie ciemnymi brwiami. Jej twarz nie była piękna w konwencjonalnym sensie. Jednak miała w sobie jakiś magnetyzm dzięki twardym rysom i pełnym ustom. Ubrana była w skórzane spodnie i skórzaną kurtkę, pod którą widać było czerwoną bluzkę. Włosy miała zaczesane wysoko na czubku głowy, a w jednym uchu widać było z siedem małych srebrnych kolczyków.
       Odchyliła głowę do tyłu i krzyknęła:
       -    Znalazłam ich! - uśmiechnęła się krzywo do Scorpiusa. - A przynajmniej jakąś część...
       Scorpius wstał.
       -    Rose zadała ci pytanie - powiedział ostro. - Kim, do cholery, jesteś...?
       -    O matko... - zachichotała - twój tata, Nick, był w gorącej wodzie kąpany, gdy był młodszy... - rzuciła głośno.
       W gorącej wodzie kąpany? Scorpius poczuł się do głębi urażony. Był przecież mistrzem opanowania.
       - Tiana, miałaś ich znaleźć, a nie denerwować - odezwał się zirytowany dziewczęcy głos.
       -    Nie denerwuję ich, panno prefekt, tylko żartuję - odparła, odwracając się do rudowłosej dziewczyny, wyprostowanej jak struna. Miała orzechowe oczy, w których brąz kłócił się z zielenią i włosy spływające jej rudymi falami aż do pasa. Była prawdziwą pieknością. Do tego różniła się od pierwszej z dziewcząt jak dzień i noc. Miała na sobie bardzo grzeczną spódnicę do kolan, wysokie podkolanówki i białą koszulę. Na wierzch narzuciła elegancki długi żakiet.
       Odwróciła się do Rose i Scorpiusa.
       -    Przepraszam was serdecznie, za jej zachowanie... - powiedziała przejęta, podchodzacąc do nich.
       -    Rozumiemy. Na co dzień mamy do czynienia z kimś podobnym - westchnęła Rose.
       Tiana się roześmiała.
       -    Nazywam się Violet Mirage. A to jest Tiana Sorensen. Jak już się zapewne domyśliliście jesteśmy z przyszłości...
       Scorpius opadł na krzesło i zerknął krzywo na Tianę.
       - Zaryzykowałbym stwierdzenie, że jesteś kolejnym diabelskim pomiotem Arthemis, ale nazwisko mi się nie zgadza...
       Roseśmiała się ochryple.
       -    Zdecydowanie nie jestem - odparła.
       - Z czego się śmiejecie? - zapytał Camden, stając za Tianą i wkładając nos w jej włosy. Odepchnęła go.
       -    Czy już się przedstawiłyście? - zapytał Nick, wchodząc do sali. Spojrzał na skołowaną Rose i skwaszonego Scorpiusa. Zerknął na Tianę. - Znowu siejesz zamęt?
       -    Para Prefektów znowu w akcji - rzuciła Tiana z westchnieniem. - Skończyliśmy już szkołę, przestańcie zachowywać się, jakbyście nadal musieli dbać o honor Gryffindoru...
       Rose odchrząknęła.
       -    No to czyimi dziećmi jesteście? - zapytała.
       -    Ach, no więc nie waszymi. Ani ogólnie nikogo z waszych - odparła Violet.
       -    To, co tu robicie? - rzucił Scorpius.
       -    Jesteśmy powiązane z tą całą akcją przez nich - powiedziała Tiana, zaciśniętą pięścią waląc w ramię Camdena. - Wiedziałam, że sprowadzisz na mnie zły los...
       Rose skinęła głową, jakby wszystko zrozumiała, po czym zwróciła się do najpoważniejszej wg niej osoby w tym gronie... do Violet.
       - Czyli ty jesteś dziewczyną Nicholasa?
       Groza na twarzy jej syna mówiła sama za siebie.
       Camden zaczął się śmiać.
       -    Zawsze wam mówiłem, że do siebie pasujecie. Takie same czyścioszki. Na Merlina, jak to dobrze, że nie ma tu z nami Devlina. Na wszelki wypadek obtłukłby Nicka, żeby już nie był taki ładniutki...
       -    Nie, nie zrobiłby tego - rzekła stanowczo Violet, zakładając ręce na piersi. - Wie, że tak nie wolno...
       -    Tak, bo to by go powstrzymało - rzucił drwiąco Cam.
       -    Nie boję się go - dodał stanowczo Nick. - To ja bym obtłukł jego...
       -    Tak tak... - Camden poklepał go po ramieniu. - Dobrze mieć wiarę we własne możliwości.
       Nick wyglądał jakby chciał się odgryźć, ale Scorpius chrząknął ostrzegawczo.
       Nagle do sali wszedł Albus.
       Znowu na jego twarzy odbił się szok na widok Camdena, ale potrząsnął głową i rzucił jedynie:
       -    Nie chcę wiedzieć. Skoro tu jesteście, znaczy, że Serena, Gabriel i J.J. są z powrotem w swoim czasie, a my nie wiemy, co się stało. Zabierajcie się do roboty, cały czas powatarzacie, że wiecie co macie robić... Arthemis i James są już w zamku, ale nie widziałem się jeszcze z nimi.
       -    My wiemy, co się stało - odparła Tiana. - Serena nam powiedziała.
       Nick i Cam skinęli głowami.
       -    Zaatakowali ich w ministerstwie dragoni Morgany. Wszyscy zostali ranni, wyczerpali piasek czasu po użyciu mocy - wyjaśnił Nick.
       -    Ale nie to jest najgorsze - dodał ponuro Camden. Gdy wszyscy patrzyli na niego z napięciem, spojrzał na Albusa i wyjaśnił - Ojeciec Arthemis został przez nich porwany.
       - CO?! - krzyknęli jednocześnie Rose i Albus.
       - Dlaczego? - zapytał Scorpius.
       -    Podejrzewamy, że chcą wyciągnąć od niego informacji dotyczące Źródła Młodości - powiedziała Arthemis wchodząc. Przemknęła wzrokiem po nowoprzybyłych, jakby próbując ich zidentyfikować.
       -    Nie zabraliśmy ze sobą tym razem żadnego twojego dziecka - powiedział jej domyślnie Camden, szczerząc zęby.
       - Ruszacie za nimi? - zapytał Scorpius.
       - Nie. Lecimy do Indii, tak jak planowaliśmy - powiedziała Arthemis.
       - Ale... twój tata... - powiedziała Rose.
       Arthemis spojrzała na nią łagodnie.
       -    Ja wiem, że wszyscy widzicie mojego ojca, jako spokojnego, przyjacielskiego i pobłażliwego, ale połowę rzeczy nauczył mnie właśnie on. Jest łowcą artefaktów i jeżeli nie potrafi wyprowadzić przez jakiś czas w pole bandy nierozgarniętych czarodziejów to się wkurzę...
       -    Zostawisz go tak po prostu? - zapytał z niedowierzaniem Albus.
       -    Oczywiście, że nie. Znalaźli nas merliniści. To oni ruszyli w pogoń za moim ojcem. Liczą na to, że dotrą do morganistów - westchnęła Arthemis. - Musimy ruszać - dodała, wyczuwając zbliżającego się Jamesa. - Zajmijcie się swoimi zadaniami. My przywieziemy wam klucz.
       - Arthemis? Gotowa? - zapytał James, targając za sobą Marcela. - Ciotka Hermiona na nas czeka w ministerstwie.
       -    Tak. Wszystko jest spakowane. Czyżbyś miał jakiś problem, Marcel? - zapytała zwodniczo łagodnie, lustrując wzrokiem nadąsanego jak czterolatek z nosem na kwintę Marcela.
       - Już nie - zapewnił ją James, klepiąc Marcela po ramieniu.
       -    Uważajcie na siebie - rzucił Camden.
       Arthemis uśmiechnęła się do niego przelotnie.
       -    Zawsze uważamy.
       - Akurat - mruknął Albus jednocześnie z (ku zdziwieniu wszystkich) Scorpiusem.
       -    Powodzenia - rzuciła Arthemis ruszając za Jamesem.
       Wszyscy patrzyli za nimi dopóki nie znikli za załomem korytarza.
       -    Wracamy z Camdenem do podziemia sprawdzić możliwości systemu - powiedział Nick. - A wy pownniście usłyszeć, co dziewczyny mają wam do powiedzenia - dodał.
       Violet z błyskiem w oku odwróciła się w kierunku Rose, Scorpiusa i Albusa.
       -    Mamy przesyłkę od J.J.
       Tiana z westchnieniem weszła do sali i usiadła przy stole na przeciw Scorpiusa.
       -    I miejmy nadzieję, że wpadniecie na coś więcej niż my...



Arthemis i James wyszli za bramy Hogwartu. Arthemis zerknęła przez ramię na zadziwiająco i nienaturalnie cichego Marcela.
       -    Marudził? - zapytała Jamesa.
       -    Trochę. Że do Indii nie jedzie, bo ma tam niezałatwione sprawy.
       -    Dziewczyna, czy hazard?
       -    Coś w tym stylu - odparł James.
       -    Obronię cię, jakby co - rzuciła Arthemis przez ramię. - Nie musisz się dąsać.
       -    Twój ojciec... - rzucił Marcel blady jak ściana.
       Arthemis wypuściła ze znużeniem powietrze.
       -    Tak, porwali go... Czy wszyscy mogą mi przestać o tym przypominać? Bo jak ja stracę nad sobą panowanie to na tej wysepce nie zostanie kamień na kamieniu... - powiedziała przez zaciśnięte zęby.
       James zaśmiał się, łapiąc ją za rękę, gdy tylko przekroczyli bramę.
       - Mój ojciec sobie poradzi - powiedziała Arthemis, łapiąc wolną dłonią Marcela. - My też musimy... - dodała teleportując się.
       Stanęli w gabinecie Hermiony Weasley. Podskoczyła lekko na krześlę, gdy się pojawili. Rozległ się szczek i spod jej biurka wyczołgał się Archer.
       Skoczył na Arthemis i z rozmachu sprawił, że aż usiadła. Zaczął lizać ją po twarzy i piszczeć.
       -    Już dobrze. Już dobrze, mały - powiedziała cicho, głaszcząc go energicznie i przytulając. - Już dobrze... już dobrze... - wtuliła twarz w jego futro. - Już dobrze... Wszystko będzie dobrze.
       James spojrzał na to z ściskiem serca.
       Archer wlazł jej na kolana jak szczeniak i zwinął się na nich unieruchamiając ją.
       Arthemis spojrzała przepraszajaco na Hermionę.
       -    Czy udało się Pani czegoś dowiedzieć? - zapytała.
       -    Trochę. Niewiele informacji da się zebrać w tak krótkim czasie.
       -    Interesują nas świątynie bogini Lakszmi - powiedziała Arthemis.
       -    W ostatnim czasie doszło do kilku incydentów w różnych świątychniach - przyznała Hermiona, przeglądając notatki. - Zniszczono ponad 11 różnych świątyń. - Hermiona pokazała im mapę, a James i Marcel się nad nią pochylili.
       -    W którejś doszło do masakry? - rzuciła Arthemis.
       Hermiona zamrugała zdziwiona.
       -    Masakry?
       -    Nie tylko my szukamy klucza - powiedział James. - Mamy iść za złotem i krwią...
       -    Powinniśmy zacząć od Khajuraho - powiedział niespodziewanie Marcel.
       -    Dlaczego tam? - zapytała Hermiona. - Nie ma doniesień o czymś niepokojącym, co działoby się akurat tam.
       -    Khajuraho w Indiach to szczególne miejsce - powiedział cicho. - Hinduscu czarodzieje strzegą tam mugoli, gdyż świątynie odwiedzają tłumy. Jeżeli ludzie Morgany czegoś szukali zaczęli tam, gdzie mogli wyrządzić najwięcej szkody. Ponadto podziemia Khajuraho jest jak targ, jak ośrodek aktywności czarodziejów. Musimy się dostać na ten targ.
       -    A co ty chcesz kupować? - zapytała Arthemis.
       -    Informacje - odparł Marcel. - Jeżeli szukali infromacji to zaczęli właśnie tam. - Popatrzył na mapę. - Spójrzcie, gdzie były ataki. Dżajpur, Agra, New Delhi. Idą jak po sznurku i gdzieś zmierzają... Potrzebujemy szczurów...
       -    Co? - zpaytała z obrzydzeniem Hermiona.
       Marcel się zaśmiał.
       -    Zbieraczy informacji. Małych stworzonek, które za odpowiednią cenę, powiedzą ci nawet, kiedy ostatni raz indyjski Minister Magii miał zaparcie...
       -    Gdzie doszło do pierwszego ataku? - zapytała Arthemis.
       -    W Agrze - odparła Hermiona.
       - Co się tam stało?
       - Doszło do ataku na kapłanki jednej ze świątyń...
       -    Religię w Indiach uważa się za jedną z filarów magii. W ich kulturze chociażby ze względu na religijność różnice między czarodziejami a mugolami nie sa aż tak oczywiste - mruknął Marcel.
       - W Agrze dowiem się więcej - powiedziała Arthemis. Wstała, uspokajająco głaszcząc Archera.  - Ale potrzebujemy informacji z Khajuraho...
       -    Ile potrzebujesz godzin na zdobycie informacji? - zapytał Marcela James.
       -    Dwóch, może trzech?
       -    Poradzisz sobie sam? - zapytała Arthemis.
       -    Pytasz czy szybciej wydobędę informacje bez królowej zniszczenia dyszącej mi w kark? - zapytał z niedowierzaniem. - Oczywiście!
       James parsknął śmiechem. Zamilkł, gdy Arthemis zgromiła go wzrokiem.
       -    Jest tylko jeden problem... - zaczął Marcel nieśmiało. W tym samym momencie Arthemis rzuciła w niego sakiewką pełną monet. - No i po problemie... - wykrztusił, rozcierając nos, w który uderzyła sakiewka.
       -    Tylko błagam cię, nie traf po drodze do jakiegoś niecnego przybytku - rzuciła Arthemis, zarzucając plecak na ramię. Sprawdziła różdżkę w uprzęży na lewym przedramieniu. - Widzimy się w New Delhi za trzy godziny - dodała, łapiąc Jamesa za rękę.
       - Dzięki, ciociu - powiedział jeszcze James i razem się teleportowali.
       Hermiona westchnęła.
       -    Uważajcie na siebie...
       -    To raczej tamci powinni uważać. Arthemis jest wkurzona na maksa - rzucił Marcel. - Ładny gabinet - dodał i również z hukiem się teleportował.


       Arthemis i James wylądowali na obrzeżach parku. Ścieżka pod ich stopami prowadziła w głąb. Ruszyli nią szybko, oglądając się za siebie, czy żaden mugol ich nie zauważył. Zdecydowanie wyróżniali się od kolorowego tłumu.
       - Nikt się tu nie zbliża - zauważyła Arthemis. - Coś tu musiało się stać - dodała.
       James się rozejrzał. Rzeczywiście w parku nie było nikogo. W oddali widać było tłumy, ale pomimo tego, że był wczesny, ciepły poranek, idealny na spacer, w parku nie było żywej duszy.
       Ścieżka biegła pod górę. Pomiędzy drzewami widzieli niewielki budynek.
       -    Spodziewałem się czegoś większego - zauważył James.
       -    Miejsca kultu to zazwyczaj małe kapliczki - odparła Arthemis. - Jest ich za to bardzo dużo...
       -    Skoro są tak małe to nikt przecież w nich nie przebywa.
       - Na co dzień nie, ale kapłanki opiekują się tymi miejscami - wyjaśniła Arthemis. - Nie będziemi mieli dużo do przeszukania. To pewnie budynek wielkości Wielkiej Sali.
       Gdy stanęli na schodach prowadzących do środka okazało się, że jest odrobinę większy. Świątynia była otwarta. Nie było w niej żadnych drzwi. Nawet z dołu schodów widzieli ciemność wnętrza.
       -    Dlaczego akurat Lakszmi? Wspominałaś jeszcze jakieś inne...
       -    Profesor Davies powiedział, że Lakszmi to bogini, która jest patronką święta Diwali - odpowiedziała Arthemis. Spojrzała na Jamesa. - Święta Światła. Zgodzisz się ze mną, że to przesądziło sprawę...
       -    Zdecydowanie... Wchodzimy?
       - Tak. Osłaniaj mnie.
       -    Jak zawsze...
       Arthemis weszła pierwsza. W ciemności nie płonęła żadna świeca. Objęła swoją moc i wypuściła ją na zewnątrz. Odpowiedział jej jedynie wilgotny, chłodny podmuch powietrza.
       -    Pusto - powiedziała cicho.
       James szepnął zaklęcie i nagle wszystkie świece zapłonęły oświetlając dwa posągi stojące na ołatarzu, malowidła na ścianiach i suficie oraz wyłaniając kolorową mozaikę na podłodze.
       Światło wydobyło jednak kolejne makabryczne szczegóły. Posągi obryzgane były krwią, tak samo, jak podłoga dookoła ołatarza.
       -    Co tu się stało? - zapytał w przestrzeń James.
       -    Przekonajmy się - odparła Arthemis i przyklękła na jedno kolano. Położyła ręce płasko na podłodze, a potem rozłożyła palce.
       James po raz drugi widział jej magię. I niezmiernie go to fascynowało. Z podłogi poderwały się niewidzialne drobinki kurzu. Uniosły się, podrywając włosy Arthemis. Gdy podniosła głowę z kurzu zaczęły materializować się postaci.
       Najpierw były to tylko dwie kobiety. Dwie młode dziewczyny, ubrane w długie spódnice zapalały różdżkami świece u podnóża posągów. Nagle coś się stało, bo dziewczyny nagle wydały się poruszone i zwróciły się w kierunku komnaty za ołtarzem. Jakby ktoś krzyknął, żeby uciekały.
       Jednak nie zdążyły.
       Głowa jednej z nich rozprysła się jak bańka mydlana. Jej tułów zachybotał się bezwładnie i opadł na posadzkę. Drobinki kurzu ułożyły się w kałużę krwi, które teraz widniała na posadzce. Druga z dziewcząt doskoczyła do niej w szoku. Nie zdążyła jednak nawet jej dotknąć, gdy niewidzialne ostrze przecieło jej gardło i krew zaczęła tryskać na posągi na ołtarzu.
       Dwie zamaskowane postacie pojawiły się na zwłokami dziewcząt. Jeden wskazał rękę na pomieszczenie za ołtarzem, gdy jednocześnie pojawiła się w niej postać. Miała na głowie ozdobny szal, częściowo zasłaniający jej twarz. Gdy zobaczyła dwie postaci nad ciałami, nie czekała. Wyjęła zza pasa dwie małe kulki i rzuciła je na ziemię. Rozpłynęła się w chmurze dymu.
       Arthemis cofnęła obraz i zatrzymała go.
       -    To ona - powiedziała.
       James podszedł do zatrzymanej, niematerialnej postaci. Była to starsza kobieta. Miała korpulętne kształty. Tyle James mógł stwierdzić na podstawie retrospekcji utworzonej przez Arthemis.
       - Próbowała je ostrzec - mruknął James, kręcąc głową. - Nie zdążyła...
       -    Musimy sprawdzić następne miejsce. Z tego, już nic nie wyciągnę. Niczego tutaj nie dotknęli, więc nie wyciągnę historii przedmiotu.
       Arthemis pstryknęła palcami i cała scena się rozpłynęła, a kurz powoli zaczął opadać.
       James się obejrzał i zobaczył, że z nosa Arthemis cieknie strużka krwi.
       Podszedł do niej i otarł ją palcem.
       -    Jeszcze nie wydobrzałaś do końca po Lucianie - stwierdził.
       -    Jest ok. Głowa mnie nie boli. Niektóre z nowych umiejętności po prostu wymagają ode mnie trochę więcej skupienia.
       -    Teraz Dżajpur?
       -    Tak. Pośpieszmy się. Za dwie godziny mamy spotkanie z Marcelem w New Delhi.
       Złapali się za ręce i teleportowali, a świece w świątyni ponownie zgasły ukrywając ślady zbrodni.


       Dwie godziny później znaleźli się w świątyni w New Delhi. W Dżajpurze dowiedzieli się tylko tyle, że ich tajemniczy klucz zdążyła tym razem ewakuować wszystkie kapłanki tuż przed tym, jak wylądowali tam morganiści.
       Tym razem jednak od razu w powiatrzu czuć było magię. Wewnątrz świątyni w New Delhi wszystko było idealne. Zbyt idealnie czyste. Zbyt idealnie poustawiane. Jakby wszystko wyczyszczono.
       - To dziwne - powiedział James. - Ktoś bardzo chciał ukryć co tu się stało...
       Arthemis skinęła głową i wywołała retrospekcję.
       Tym razem była to masakra. Młode dziewczyny modlące się, oczyszczające ołtarz, rozmawiające z odwiedzającymi nie miały żadnych szans. Tym razem nie była to ta dwójka, którą widzieli przedtem. Tym razem wpadli całą hordą. To była rzeź.
       - O matko - szepnął James, widząc jak celowo morganiści rozczłonkowują zwłoki i rozrzucają je po całej sali. Głowy nadal ociekające krwią wylewitowali pod sufit. Po czym po prostu wyszli. Nawet nie przeszukali świątyni.
       -    Nie było jej tutaj - powiedziała Arthemis.
       Oglądali do samego końca, jak przybyli magowie z ministerstwa magii i jak długo nie mogli znaleźć odpowiedniego zaklęcia, żeby ściągnąć zwłoki spod sufitu. Jedna z czarownic w pewnym momencie po prostu się załamała.
       Scena się rozpłynęła.
       -    To ostrzeżenie - powiedział James. - Nie mogli jej namierzyć, więc chcieli doprowadzić, żeby sama się do nich zgłosiła.
       -    Mam nadzieję, że nie udało im się jej zastraszyć... - odrzekła Arthemis. - A my nie mamy nadal tropu.
       -    Wy nie - rzucił Marcel. Opierał się o kolumnę i nadal wpatrywał w miejsce, w którym przed chwilą ukazane zostało bezgłowe ciało jednej z kapłanek. - Szukacie Indiry Khabi. Najwyższej kapłanki Agry, wśród szczurów znają ją jako Wyrocznię. Ukryła się w górach. Szukają jej. I to intensywnie. A przez szukanie mam na myśli ataki na świątynie w całym kraju.
       - Ale dlaczego nie ma o tym doniesień?
       -    Bo po tej rzezi - powiedział, - atakowali co mogli, ale nie doszło do kolejnych ofiar. Za każdym razem tuż przed atakiem świątynie magicznie pustoszały.
       - Ostrzegła ich - powiedziała Arthemis. - Dobra robota - rzuciła do Marcela. - Dokąd ruszamy?
       -    W dolinie przy szczycie Phabrang jest ukryta świątynia. W górach jest ich mnóstwo. Na całym szlaku, jest pełno miejsc kultu.
       - Ruszajmy - rzucił James. - Mamy przed sobą zapewne marsz pod górę i lepiej, żebyśmy się pośpieszyli, bo mamy tylko jeden namiot.
       Złapali się za ręce i teleportowali.
       Stanęli na środku wąskiej ścieżki u podnóża góry, biegnącej przez maleńką wioskę.
       O dziwo stanęli oko w oko z zakapturzoną postacią. Arthemis i James w jednej chwili chwycili za różdżki.
       -    CZEKAJCIE! - krzyknęła postać. Zdjęła kaptur. Ukazała się delikatna twarz o karmelowym kolorze i zielonych oczach.
       -    Kim jesteś? - zapytał James.
       -    Wysłała mnie po was - odparła tylko.
       -    Po pierwsze dlaczego mamy ci zaufać? A po drugie niby skąd wiedziała, że jej szukamy?
       -    Jest jasnowidzącą - prychnęła dziewczyna.
       - Ta dziewczyna jest podejrzana - powiedział natychmiast Marcel.
       -    A wy jesteście durni... Niby skąd wiedziałabym, że dokładnie w tym miejscu, co do minuty stanę z wami twarzą w twarz?
       Marcel nadal patrzył na nią podejrzanie, ale Arthemis i James wymienili niechętnie spojrzenia. Arthemis zrobiła krok w jej stronę i wyciągnęła rękę.
       -    Pokaż mi to wspomnienie...
       -    To też przewidziała - rzuciła dziewczyna, biorąc ją za rękę. - Co mam zrobić?
       -    Przypomnij sobie - odparła Arthemis. - Ja zrobię resztę.
       Trwało to kilka sekund, podczas których James i Marcel intensywnie wpatrywali się w Arthemis i nieznajomą.
       W końcu Arthemis puściła rękę dziewczyny.
       -    Jest czysta.
       -    Jestem Jaya. Musimy się teleportować - powiedziała szybko.
       -    Hej, może jesteś czysta, ale nie zaufamy ci tak po prostu...
       Jaya podparła się pod boki.
       -    To, albo 10 km marszu pod górę...
       - Jestem za teleportacją - rzucił natychmiast Marcel.
       Arthemis i James spojrzeli na siebie.
       -    Jeżeli to pułapka... ty zgniesz pierwsza - rzucił James, łapiąc ją za ramię.
       -    Widziałam już dość krwi - odparła jedynie i wyciągnęła rękę, gdy wszyscy położyli swoje dłonie na jej, wciągnął ich wir teleportacji.
       Stanęli tuż przed wysokimi i wąskimi schodkami, prowadzącymi w górę szczytu. James spojrzał w górę. Schodki wiły się wokół szczytu i znikały w wysokiej mgle. Słyszał jak Marcel głośno przełknął ślinę.
       -    Mogę tu zostać? - wyrwało mu się z nadzieją.
       -    Nie - odparła od razu Arthemis. - Nie będę cię potem szukała w jakiejś jaskini yetiego...
       Marcel zaśmiał się nieszczerze.
       -    Normalnie czarodzieje mogą się teleportować prosto do świątyni - powiedziała Jaya. Jednak najwyższe kapłanki zadecydowały, że ze względów bezpieczeństwa nałożą na większość świątyń zaklęcia antyteleportacyjne.
       Marcen chrząknął.
       -    A... jak długo idzie się na górę?
       -    Około godziny, może półtorej, jak sie będziecie ślimaczyć...
       - Idziemy - rzuciła Arthemi. - Nie możemy tracić czasu... - Położyła rekę na ramieniu Marcela. - Idź pierwszy?
       -    Dlaczego ja? - jęknął.
       -    Bo ja będziesz szedł ostatni, zostaniesz z tyłu i coś cię zje - powiedziała zadziwiająco łagodnie.
       Marcel spojrzał na nią spode łba.
       -    Nie jestem pewny, czy żartujesz, więc dobra... - zaczął się wspinać. Za nim ruszyła Jaya. James zamykał pochód.
       Przez pół godziny szli w milczeniu, w końcu jednak Jaya obejrzała się na Arthemis.
       -    Dlaczego jej szukacie?
       -    Jest nam potrzebna - odparła tylko Arthemis.
       -    Nam też - mruknęła gniewnie Jaya. - Bez niej nigdy nie zapobieglibyśmy atakom w świątyniach w całym kraju.
       -    Bez niej do tych ataków nigdy by nie doszło - odparła Arthemis.
       -    Jak to?
       -    Ścigają ją. Nie powiedziała wam?
       -    Nie sądzę, żeby wiedziała. Jej moc nie działa w ten sposób.
       -    A w jaki sposób działa? - wtrącił James.
       -    Nie wiecie? To po co jej szukacie?
       -    Dopiero od kilku godzin wiemy, że szukamy akurat jej.
       Jaya przyjrzała im się podejrzliwie. W końcu westchnęła.
       -    Oczywiście przede wszystkim w tradycyjny sposób, przy wykorzystaniu wróżbiarskich narzędzi jest w stanie wygłaszać przepowiednie. Jednak oprócz tego jej dar jest bardzo wrażliwy na otoczający ją świat. Gdy się na nie otwiera ma dokładne wizje, co się może stać w ciągu siedmiu dni, wtedy poszukuje konkretnych odpowiedzi. Jednak dar, który najtrudniej utrzymać jej na wodzy to migawki. Potrafi przewidzieć w swoim najbliższym otoczeniu każdy ruch minutę wcześniej. Pani Indira prawie nie używa czarów i w ogóle nie umie walczyć, ale szczerze mówiąc nie wiem jak ktoś miałby z nią walczyć, skoro jest w stanie przewidzieć każdy ruch przeciwnika. Zrobić unik, bądź zablokować go zanim w ogóle podejmie decyzję, jakiego zaklęcia chce użyć... - przez chwilę milczeli pokonując wyjątkowo stromy odcinek schodów. - Przybyliście, bo potrzebujecie przepowiedni?
       -    To trochę bardziej skomplikowane - odparła Arthemis. - Przysłał nas jej przyjaciel, żebyśmy zabrali ją w bezpieczne miejsce, dopóki jej coś zagraża...
       -    I mówicie, że ataki wtedy ustaną?
       -    Nie będą chcieli tu wtedy być... Mają wystarczająco dużo do roboty na drugim końcu świata - powiedział kwaśno James.
       Jaya spuściła głową.
       -    Jest dla nas jak matka... Chroniła nas tak długo...
       -    Przyszedł czas, żeby to ją ochronić - powiedziała Arthemis.
       -    Co się stanie, jeżeli z wami nie pojedzie?
       -    Prawdopodobnie my zgniemy jako pierwsi, a potem tak czy inaczej zmieni się cała Europa, potem Azja, aż w końcu cały świat. Ile przy tym zgienie ludzi? Sądze, że tego nawet ona nie jest w stanie przewidzieć.
       Jaya pokiwała głową i wzięła głęboki oddech. Potem się rozejrzała.
       -    Jeszcze pół godziny i będzimy na miejscu... Zawierzymy decyzji Indiry bez względu na to, co powiecie.  Jeżeli stwierdzi, że lepiej będzie, gdy zostanie, nikt jej się nie sprzeciwi. Musicie mieć tego świadomość...
       -    Takich jak ona o potężnej mocy jest jeszcze dwunastu. I żadnego z nich nie zmuszaliśmy do pomocy - odparł James. - Myślę, że ona doskonale o tym wie. Inaczej nie kazałaby ci nas znaleźć...
       Jaya nie odpowiedziała.
       Dalej szli w milczeniu. Arthemis zerknęła na zegarek, po czym zaczęła grzebać w bocznej kieszeni plecaka. Podała Jamesowi przez ramię batonik.
       -    Matko jak ja cię kocham - rzucił James, przy wtórze szelestu papierka.
       Arthemis parsknęła śmiechem, a potem podała batoniki reszcie. Marcel wziął swój z podejrzliwą miną.
       -    Przerażasz mnie, gdy jesteś milutka...
       -    Daje ci go tylko po to, żebyś był w stanie szybko uciekać, w razie czego...
       Zrzedła mu mina, jednak ruszył dalej, gdy Jaya zgromiła go wzrokiem, bo blokował schody.
       - Nie do końca mogę wyczaić wasze stosunki - powiedział rozbawiony James do Arthemis. - Niby to przyjaciel twojego ojca i na początku myślałem, że traktujesz go jak wuja, ale generalnie jest jakoś mało opiekuńczy w stosunku do ciebie...
       -    Marcel może i jest dorosły, ale jego dojrzałość emocjonalna przestała się rozwijać jak miał dwanaście lat - odparła uszczypliwie Arthemis.
       -    Wcale nie... - zaprzeczył dziecinnie Marcel. - Jestem bardzo opiekuńczy w stosunku do normalnych kobiet. Ale Artemis to mutant...
       -    Mówisz tak, bo wiecznie przegrywałeś...
       -    Bo stosowałaś niedozwolone chwyty!
       -    Chwyty? - rzucił James.
       -    Wiecznie się tłukliśmy - odparła Arthemis.
       -    Jak miała sześć lat prawie odgryzła mi ucho. Althea musiała mnie łatać - żalił się Marcel.
       -    Byłeś większy... Musiałam sobie jakoś radzić - mruknęła Arthemis na swoją obronę.
       -    Myślałem, że w twoim dzieciństwie już nic mnie nie zdziwi, ale sądzę, że jeszcze dużo przede mną... - zaśmiał się James.
       -    I kto to mówi? Podobno raz wlazłeś do torby zmniejszająco-zwiększającej swojego ojca, którą zabierał na misje i wylazłeś z niej podczas pojedynku aurorów z czarnoksiężnikami.
       James chrząknął, nie chcąc ani potwierdzić ani zaprzeczyć. Na samo wspomnienie tego co się potem stało, tyłek wciąż go bolał...
       Otworzył usta, żeby zmienić temat, gdy Jaya powiedziała:
       -    To tutaj...
       Weszła do wnętrza góry przez okrągły półkolisty otwór. Wnętrze wydawało się zimne i ciemne. Jednak, gdy tylko przekroczyli próg świece w kandelabrach rozbłysły prowadząc ich w głąb.
       Weszli jedynie do ogromnej skalnej komnaty, która ozdobiona była pozłacanymi posągami bóstw i składanymi u ich stóp kwiatami. Przesycona była zapachem świec, topionego wosku i kadzideł. Arthemis zaczęła włąśnie podziwiać skomplikowaną mozaikę układającą się na podłodze w obraz, gdy nadbiegła dziewczyna i złapała Jayę za ramiona. Zaczęła coś szybko i rozpaczliwie mówić po hindusku.
       Jaya zbladła i odwróciła się do nich.
       -    Pani Indira opuściła to miejsce godzinę temu - złapała Arthemis za ramiona. - Nie ma jej!
       - Uspokój się i powiedz, gdzie w takim razie jest.
       -    Powiedziała dziewczynom tylko tyle, że posłaniec nie dotarł do świątyni w Bahai Jar, więc trzeba ich ostrzec...
       -    Ale jak się stąd wydostała? - zapytał James. - Jedyna droga prowadzi schodami...
       - Nie można się teleportować do świątyni, ale ze swiątyni można. Nie mogliśmy zablokować możliwości ucieczki.
       -    To ułatwia sprawę - stwierdziła Arthemis. - Zabierz nas tam...
       - Ale...
       -    Mamy szansę, żeby ją uratować - powiedział James. - Ale musimy się pośpieszyć...
       -    Idziesz? - rzuciła Arthemis do Marcela.
       - Nie zadawaj głupich pytań, smarkulo - burknął Marcel.
       -    Proszę pomóżcie jej - rzuciła Jaya, gdy porwał ich wir teleportacji.
       Pierwszy, co poczuli, to swędzący zapach pyłu. Gryzł ich w gardło i oczy. Rozejrzeli się. Wielka, szara chmura unosiła się do nieba znad jednego ze szczytów, wśród otaczających ich gór. Byli oddaleni może o kilometr od tego miejsca. Jaya krzyknęła histerycznie:
       -    To świątynia! Stała tam! - wskazała drżącym palcem. - Pani Indira! Kapłanki! Co się z nimi stało?!
       -    Zjeżdżaj stąd! - warknęła Arthemis.
       -    Ale...
       -    Arthemis chce powiedzieć, że bezpiecznie będzie jak nie będziemy musieli na ciebie uważać - wyjaśnił łagodnie Marcel, podczas gdy Arthemis i James już biegli w kierunku wzbijających się pod niebo kłębów dymu. - Teraz nasza kolej, żeby im pomóc...
       -    Tym bardziej nie zostawię przyjaciółek. Mogą mnie potrzebować!
       Marcel spojrzał na nią z niezadowoloną miną, ale cóż, nie on był tutaj od kazań i morałów.
       -    Trzymaj się mnie. Jestem dobry w ukrywaniu się, gdy sprawy zaczynają przybierać nieciekawy obrót...
       Ruszyli w kierunku świątyni w oddali widząc, jak Arthemis i James są już w połowie drogi.
       Arthemis i James przemknęli do ruin, które jeszcze godzinę temu musiały być świątynią. Obecnie była to jedynie podłoga zawalona gruzem i reszta porozbijanych marmurowych schodów. Przyczołgali się do wyrwy w murze, skąd mieli dobry widok. Oczyszczona została podłoga na środku głównej sali. Klęczały tam związane kobiety i dziewczęta w kolorowych strojach, obecnie poplamionych krwią i szarych od kurzu. Obok dziecięciu jeńców leżały zmasakrowane zwłoki kolejnych dwóch. Kilka kobiet próbowało coś mówić, jednak przez knebel nie można było ich zrozumieć. Inne się modliły. Starsza kobieta w czerwono-złotych szatach wpatrywała się wyzywająco w czwórkę mężczyzn.
       - Będziemy zabijać po kolei - powiedział jeden z nich. - Aż w końcu jedna z was nie ujawni tych niezwykłych mocy. A jak żadna z was tego nie zrobi, zabierzemy się za kolejne, a potem następne, aż w końcu nie zostanie tu ani jedna kapłanka...
       Arthemis i James spojrzeli na siebie.
       ~ Nie mają pojęcia kogo szukają. Ani jakie ma moce...- powiedziała Arthemis do Jamesa w myślach.
       ~ Dlatego wycinają wszystkich jak leci. Wiedzą, że prędzej czy później trafią na właściwą osobę i sie jej pozbędą...
       Usłyszeli za sobą sapanie, więc błyskawicznie spojrzeli za siebie, z gotowymi do ataku różdżkami. Ze zdziwieniem zobaczyli Marcela i Jayę.
       -    Chyba żartujecie - syknęła Arthemis.
       -    Nie moja wina - odparł Marcel.
       James spojrzał ostro na Jayę.
       -    Siedź tu, nie wychylaj się. Jak będziesz mogła bezpiecznie kogoś uratować to, to zrób. Ale nie wchodź nam w drogę...
       -    Jak wygląda sytuacja? - mruknął Marcel, który usadowił się obok Arthemis i wyjrzał przez otwór na to, co się działo. Gdy tylko jego oczy zarejestrowały widok kolejnej masakry, zbladł i przełknął ślinę.
       -    Jest ich czwórka, ale to nie problem - szepnęła Arthemis, godząc się z towarzyszami na gapę. - Problemem jest zagłuszacz...
       Morganista z zagłuszaczem stał z tyłu, obserwując trzech pozostałych napastników spokojnie z bronią gotową do użycia, gdyby jakaś kapłanka się wyrwała.
       -    Po pierwsze możemy sobie wsadzić różdżki w... no wiesz gdzie, dopóki go mają. A po drugie: chcę go...
       - Po, co?
       -    Żeby sprawdzić jak działa i go wykorzystać - odparła, patrząc na niego z naciskiem.
       - To jaki jest plan?
       -    Musimy zaatakować jednocześnie - powiedział James. - Arthemis zajmie się tym gościem z zagłuszaczem, a ja muszę się znaleźć za nimi - dodał, wskazując miejsce za klęczącymi kapłankami. - Tak, żeby między mną a zagłuszaczem znaleźli się pozostali. Wtedy w razie czego, facet nie będzie mógł go użyć, bo jednocześnie pozbawi możliwość walki swoich.
       -    Mogę cię tam zabrać - szepnęła Jaya. - Każda ze świątyń ma więcej niż jedno wejście. Najbliżej będą te na tyłach. Trzeba się prześlizgnąć zboczem...
       -    Dobrze - rzucił James. Arthemis skinęła mu głową, gdy pochylony wycofywał się razem z Jayą z ich miejsca.
       Marcel z niedowierzaniem spojrzał na Arthemis.
        - Ale jak ty chcesz pokonać tego kolesia z zagłuszaczem, skoro nie możesz używać czarów?
       Arthemis zsunęła z ramion plecak i kurtkę. Pod kurtką miała czarną bluzkę z długim rękawem. Jednak uwagę przyciągały przede wszystkim uprzęże na jej przedramionach, w których znajdowała się przymocowana cała kolekcja różnej wielkości noży do rzucania i walki. Arthemis odpięła od bransoletki na nadgarstku małą zawieszkę w kształcie łuku i kołczanu ze strzałami. Gdy to zrobiła zaklęcie zwiększająco-zmniejszające zaczęło działać  w jej rękach pojawił się ogromny łuk. Wzięła jedną strzałę z kołczanu.
       - Jesteś naprawdę przerażającym dzieciakiem - mruknął Marcel.
       -    Słuchaj, ty masz jedno zadanie - wyjaśniła mu. - Masz zabrać Indirę do Hogwartu jasne? Nie oglądaj się na nic, po prostu ją stąd wyciągnij... - usłyszeli poruszenie na placu, nagłę jęki i urywane krzyki, gdy jeden z morganistów podchodził do kolejnej kapłanki. Jedna z nich błagalnie coś wykrzykiwała. - Proszę nie kłóć się ze mną - szepnęła Arthemis. - Nie mamy czasu...
       Marcel nic nie powiedział, przyglądał się jak morgnista przykłada dziewczynie różdżkę do czoła. Pociągnął ją za długie czarne włosy do góry. Z jej skroni zaczęła wypływać krew.
       -    On ją zaraz zabije... - szepnął w szoku.
       Druga kapłanka rzuciła sie na jego stopy z płaczem, ale odtrącił ją nogą.
       Arthemis zacisnęła zęby i pokręciła głową.
       -    Nie mogę... Nie mogę dopóki Jamesa nie będzie na miejscu...
       - On ją zabije - powtarzał jak mantrę Marcel.
       -    Kurwa - warknęła Arthemis i zerwała się na równe nogi. Stanęła w wyrwie po wybuchu z łukiem gotowym do strzału. - Może pobawicie się z kimś waszego formatu?!
       Jej pojawienie się wywołało nagłe poruszenie. Zagłuszacz skierował się w jej stronę. Nie to było jednak problemem w tym momencie, bo jej różdżka spoczywała bezpiecznie w uprzęży na łydce. Problemem było to, że wszyscy morganiści odwrócili się w jej stronę.
       Strzeliła. Strzała trafiła morgnistę z zagłuszaczem w ramię, jednak nie wypuścił narzędzia. Wykorzystała moment szoku przeciwników, w którym jeszcze nie dotarło do nich, że mogą ją zwyczajnie powalić prostym zaklęciem i rozpędzona rzuciła się biegiem w stronę największego problemu. Rzuciła nożem, który wbił się w udo mężczyzny. Gdy poczuła, jak zaklęcie dotyka koniuszków jej włosów, zrobiła wślizg unikając kolejnych śmiercionośnych klątw i rzuciła dwa kolejne noże. Jeden musnął twarz przeciwnika, drugi przeleciał nad nim. Czuła jak bok jej spodni ściera się wraz ze skórą nogi. Na szczęście w tym momencie trzej pozostali zaczęli rzucać zaklęciami w przeciwnym kierunku, gdy pojawił się James.
       -    Zabijajcie je! To musi być któraś z nich! - skrzekliwy głos jednego z morgnistów rozległ się w ruinach.
       Dwójka ruszyła na Jamesa. Trzeci rzucił zaklęcie uśmiercające na jedną z dziewcząt, ale Indira rzuciła się na nią nadal związana i przewróciła ją na ziemię.
       Arthemis zerwała się na nogi. Jej przeciwnik prawą ręką celował w nią zagłuszaczem. Lewa zaciskała się na strzale wbitej w ramię. Miała szczęście, że był idiotą. Nie docierało do niego, że nie używa przeciw niemu czarów. Że przed bólem i fizycznym atakiem urządzonko go nie obroni. Nawet nie wyjął różdżki...
       A Arthemis już dotarła praktycznie do niego. Zaczął się cofać w popłochu. Chwyciła za zakrzywiony nóż na biodrze i wyrwała go z pochwy. Zrobiła obrót i siłą rozpędu wbiła nóż w rękę przeciwnika. Przeszedł przez jego nadgarstek jak przez masło. Pięść nadal zaciśnięta na zagłuszaczu potoczyła się pod ich stopy. Trysnęła krew. Przeciwnik zaczął wrzeszczeć, wpatrując się w kikut.
       -    Uważaj! - krzyknął Marcel.
       Arthemis miała sekundy. Zerknęła przez ramię i jej ciało po prostu zareagowało, gdy nogi się pod nią ugięły i padła na ziemi, a zaklęcie śmierci przemknęło nad nią i uderzyło w jej przeciwnika. Padł na nią bez życia.
       Arthemis oswobodziła się i zerknęła na sytuację.
       James był pod ścianą. Atakowało go dwóch morganistów na raz. Odbijał zaklęcia z taką prędkością, że Arthemis nie rozróżniała zaklęć. Zobaczyła jak trzeci, który mało nie trafił jej zaklęciem stoi nad zwłokami kolejnej dziewczyny.
       Spojrzał się w jej kierunku i nagle zniknął. Arthemis widziała jedynie jego cień, jakby w jednej sekundzie osiągnął niewyobrażalną prędkość.
       Ruszyła w stronę Jamesa, widząc, jak Indira szarpie się z kneblem. W końcu udało się jej go zerwać i krzyknęła:
       -    UWAŻAJ! ON TU NADAL JEST!
       Arthemis wyszarpnęła różdżkę w momencie, kiedy zaklęcie trafiło ją w kręgosłup i rzuciło na gruzy.
       Nad nią zmaterializował się uśmiechnięty od ucha do ucha mężczyzna.
       -    Taka pchełka... aż żal cię zgnieść... - rzucił i znowu znikł.
       Jaya wyskoczyła zza Jamesa i podbiegła do kapłanek. Zaczęła rozwiązywać ich więzy. James obrywał. Widziała to, ale był szybki, a jego przeciwnicy nie.
       Co robić? Co robić? - zapytała się w myślach, gdy trafiło ją kolejne zaklęcie. Wylewitowało ją do góry i rzuciło o ziemię. Ten człowiek rzucał zaklęcia i poruszał się z prędkością, która czyniła go niewidzialnym dla jej oka... Nie mogła odbić zaklęcia, którego nie widziała...
       Arthemis zamknęła oczy. Przeniosła się do innej rzeczywistości. Rzeczywistości, którą tylko ona mogła widzieć. Rozbłysły kolory. Widziała teraz zieloną chmurę, która się poruszała w okół niej. Widziała czerwoną jak zachodzące słońce aurę Jamesa.
       Arthemis obróciła różdżkę w dłoniach i wycelowała, odliczała nanosekundy, niczym godziny. Gdy rozmazana zielona chmura wystrzeliła kolejne zaklęcie, Arthemis krzyknęła:
       -    Immobilus!
       - Bardzo dobrze! - zaśmiał się unieruchomiony przeciwnik. - Finite!
       Dodał, a zaklęcie przestało działać. Zanim jednak zdążył ponownie zamazać własne kształty, Marcel rzucił:
       -    Nie tak szybko... - I wycelował w niego zagłuszaczem.
       - Explliarmus! Petrificus totalus! - krzyknęła Arthemis, rozbrajając a następnie petryfikując przecinika.
       Marcel wycelował zagłuszaczem w stronę przeciwników Jamesa, a ich zaklęcia nagle zaczęły latać bez celu i sensu. James również będąc na drodze wiązki zagłuszającej, nie użył czarów, tylko położył przeciwników dwoma ciosami prosto w nosy. Opadli nieprzytomni na ziemię.
       Marcel wyłączył zagłuszacz.
       -    No nieźle...
       -    Całkiem nieźle - rzuciła Arthemis.
       -    Chyba znaleźliśmy ich słaby punkt - powiedział James, wpatrując się w mamroczących coś morgniastów, których twarze zalewała posoka sącząca się z nosów. - Nie akceptują i nie umieją robić czegokolwiek, łącznie z obroną bez czarów...
       - Cóż to by było w stylu Morgany - mruknęła Arthemis, utykając na jedną nogę. - Nie pozwoliłaby swoim ludziom skalać się czymkolwiek niemagicznym...
       - Lepiej ich zwiążmy - powiedział Marcel.
       -    Linką antyteleportacyjną - dodał James. - Jest w plecaku Arthemis...
       Marcel skinął głową i ruszył do wyrwy w murze.
       Arthemis wpatrywała się jednak w spetryfikowanego przeciwnika.
       -    On potrafi coś dziwnego... Nigdy czegoś takiego nie widziałam... Po prostu zamazał swoją postać...
       James położył rękę na jej ramieniu.
       -    Może to o tym mówiła Serena. Że J.J. umie z nimi walczyć... Pewnie będą umieli nam  to wyjaśnić. Teraz mamy inne rzeczy na głowie.
       Kapłanki w kręgu klęczały przy zwłokach martywch dziewcząt. Słuchać było płacz i modlitwy. Nad ich kręgiem stała Indira z poszarzałą twarzą, posiwiałymi włosami podartą, pobrudzoną szatą, ale nadal dostojna.
       Zaczęła iść w ich kierunku.
       -    To chyba najłatwiej znaleziony klucz ze wszystkich - mruknął James.
       -    Nie licząc tych, które same dotarły do Hogwartu.
       Indira stanęła przed nimi. Uniosła wysoko podbródek.
       -    Nie wiem, kim jesteście, ale mam nadzieję, że umiecie to wytłumaczyć.
       -    Jest Pani wróżbitką. Jasnowidzącą wyrocznią - zdziwił się James.
       -    Znam wydarzenia. Nie ich przyczyny - rzuciła wyniośle. - Posłałam po was Jayę, bo widziałam to wydarzenie i waszą pomoc - pokazała ręką dookoła. - Ale nie rozumiem, dlaczego musiało do tego dojść. Dlaczego obcy atakują kapłanki i świątynie? Dlaczego zostawiają za sobą krwawe żniwo i sami nie wiedzą czego chcą!
       -    Czy wie pani kim jest Morgana la Fay? - zapytała Arthemis cicho.
       Oczy Indiry pociemniały jeszcze bardziej.
       -    Możliwe...
       - To byli jej ludzie... A zna Pani kogoś takiego jak Ru?
       Jasnowidzka zrobiła krok w tył.
       -    Kartograf nie żyje - powiedziała tylko.
       -    Owszem - odparła Arthemis. - Kazał nam Panią znaleźć i sprowadzić do Hogwartu. To długa historia... Powinna ją Pani usłyszeć.
       - Morgana... czy jest aktywna? - zapytała drżąco Indira.
       James wskazał ręką na ruiny dookoła nich i  krew znaczącą mozaikę na podłodze.
       -    A to nie wystarczy Pani za odpowiedź?
       - Jest Pani jednym z elementów potrzebnych do obrony świata czarodziejów przed Morganą - rzuciła Arthemis. - Tylko tyle możemy Pani teraz powiedzieć...
       Jaya podeszła do Indiry i położyła jej rękę na ramieniu.
       -    Poradzimy sobie - powiedziała cicho.
       Indira uścisnęła jej dłoń.
       -    Jeżeli chce Pani zapewnić pozostałym kapłankom bezpieczeństwo, proszę iść z nami - powiedział twardo James. - Szukają Pani i nikogo innego...
       Oczy Indiry rozszerzyły się z przerażenia.
       -    Chcecie mi powiedzieć, że to wszystko przeze mnie?
       -    Nie wiedzieli czego szukają... ale szukali Pani - wyjaśnił James. - Ma Pani dar... może Pani sprawdzić następną godzinę, żeby wiedzieć, że nie stanie sie Pani krzywda...
       Podszedł Marcel.
       -    Związani - powiedział. - Co z nimi zrobimy?
       -    Mój ojciec będzie chciał ich przesłuchać - powiedział James. - Ale nie możemy się z nimi teleportować. Najlepiej zawiadomić Ministerstwo, żeby ich zabrali...
       -    Należą do nas - odezwała się hardo i wściekle Jaya. - I odpowiedzą przed nami...
       -    Potrzebujemy informacji - rzucił ostro James.
       Jaya zniosła jego wzrok.
       -    Przetrzymamy ich przez 24 godziny. Pozwolimy ich przesłuchać, jeżeli Pani Indira da nam znać, że nic jej nie grozi.
       - Połamcie im różdżki - zasugerował Marcel. - I trzymajcie w naprawdę małym i ciemnym lochu...
       Arthemis i James wpatrywali się w Indirę. Ta w końcu skinęłą powoli głową.
       -    Zabierz Panią do Hogwartu - powiedziała Arthemis do Marcela. - Oddaj zagłuszacz profesor Alexander albo Lucianowi. - Skinął głową i stanął obok Indiry. - Dziękuję - szepnęła jeszcze Arthemis, gdy przyjaciel jej ojca chwycił za ramiona ostatni z kluczy i teleportował się.
       Jaya patrzyła na nich z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Potem zaczęli zjawiać się w ruinach kolejni czarodzieje.
       -    To nasi... Wezwałam ich, gdy się tu znaleźliśmy... - rzuciła tylko.
       -    Jeżeli będziecie potrzebować pomocy, wyślij nam wiadomość, albo poinformuj nasze ministerstwo magii, będą wiedzieć jak nas znaleźć - powiedział James.
       Jaya skinęła głową.
       -    Powodzenia - szepnęła. - Strzeżcie jej - dodała jeszcze niechętnie. - Jej przepowiednie, zawsze się sprawdzają.
       -    Będziemy - rzuciła Arthemis. - Uważajcie na siebie.
       James złapał ją za rękę i teleportowali się do Londynu.

      
       Arthemis wiedziała, że zmęczenie jest wynikiem pędu ostatnich dni oraz tego, że właśnie zmienili dwa razy strefy czasowe. Wyruszali do Indii o 10. Teraz była 15. Dopiero co w Indiach była 20. Byli skołowani jak po jaździe na górskiej kolejce.
       Stanęli przed wejściem do Ministerstwa Magii. Gdy znaleźli się w podziemiach, ruszyli prosto do biura aurorów.
       -    Jak to wszystko się pochrzaniło - mruknął James. - Miesiąc temu po prostu szaleliśmy na głupiej gali a teraz brakuje nam czasu na wszystko...
       -    Nie wiem. Ale musiemy nadgonić informacje. Nie mamy pojęcia co udało się ustalić w związku z systemem Hogwartu, co znaleźli w archiwum, ani co udało im się wyciągnąć z Merlinistów. Skoro już ich znaleźliśmy to powinni nam zdradzić m.in. jak walczyć z tymi morganistami, którzy umieją po prostu znikać...
       -    Ty sobie z nim poradziłaś - zauważył.
       -    Tylko dlatego, że mam trzecie oko, które widzi coś innego niż świat materialny - odrzekła.
       Zapukali do biura pana Pottera. Usłyszeli zaproszenie. Gdy weszli podniósł na nich skołowany wzrok. Potrząsnął głową.
       -    Co wy tu robicie?
       -    Wróciliśmy - odparł spokojnie James.
       Pan Potter przyjrzał się jego posiniaczonej twarzy, nadpalonym ciuchom, a potem utkwił wzrok na zakrwawionej nodze Arthemis.
       -    Żyjecie?
       -    Mieliśmy pewne problemy...
       -    Z Morganistami?
       -    Są bezwzględni. Wybiliby pewnie wszystkie kapłanki w Indiach, gdyby zdążyli. Nie mieli pojęcia czego szukają, po prostu wpadli tam i po kolei wszystkich wybijali...
       -    A klucz?
       -    Jest już w Hogwarcie. Musimy sprawdzić, czy Lucian się nią zajął. Indira Khabi, Najwyższa Kapłanka Agry. Ma kilka imponujących sztuczek w rękawie... - wyjaśnił James.
       Arthemis upewniła się, że drzwi są szczelnie zamknięte.
       -    Panie Potter, czy pański gabinet jest zabezpieczony?
       - Oczywiście...
       -    Mamy kreta - powiedziała cicho. - I to kogoś bardzo blisko nas.
       -    Zawsze jest ryzyko, że gdzieś udało się przechwycić nasze informacje.
       -    I tak podejrzewaliśmy, gdy znaleźli nas w Arizonie - odparła. - Ale 24 godziny temu my sami jeszcze nie wiedzieliśmy, gdzie szukać ostatniego Strażnika.
       Harry odchylił się na krześle i ścisnął palcami nos.
       -    To przerażająca perspektywa.
       -    Musimy zacieśnić krąg, z którym wymieniamy się informacjami - zauważył James.
       Harry westchnął.
       -    Mogę ręczyć za Kingsleya i rodzinę...
       -    A ja za klucze - powiedziała Arthemis. - Sądzę, że nikt z nich nie zdradziłby tego kim jest dla Howartu. Hogwart by go nie wybrał.
       -    A młody Malfoy... - zapytał cicho Harry.
       O dziwo to nie Arthemis zamarła. Tylko James. Wpatrywał się w ojca z niedowierzaniem.
       -    Serio? Byłeś w Nowej Zelandii... Widziałeś co zrobił... Połowa z nas by nie żyła, gdyby nie on.
       -    Muszę uwzględnić wszystkie opcje.
       -    Uwzględniłeś - zapewnił go ostro James. - Sam to powiedziałeś... Możemy ręczyć za rodzinę.
       Harry przez chwilę się zamyślił. W końcu pokiwał głową.
       - A więc kluczowe informacje przekazujemy tylko między sobą. Przekażę Hermionie i reszcie rodziny. Wy przekażcie kluczom i dzieciakom. Wracacie dzisiaj do Hogwartu?
       -    Tak - odparła Arthemis.
       -    Nie - w tym samym momencie zaprzeczył James. Spojrzała na niego zdziwiona. - Musimy cię załatać. Jutro spotkamy się z Fredem. Musimy też odwiedzić twój dom... Potem polecimy do Hogwartu.
       Arthemis po namyśli skinęła głową.
       -    A więc ustalone - rzucił Harry, wstając zza biurka. - Przekażę wam informacje o spotkaniu z merlinistami najpóźniej pojutrze.
       -    Uważaj na siebie - rzucił James.
Odpowiedział zdaniem, które wielkrotnie tego dnia powtarzali innym.
       - Zawsze uważam.         
       Trójka huncwotów wymieniła międzysobą porozumiewawcze spojrzenia.
       -    Pamiętajcie o szyfrowaniu komunikatów - dodał Harry i westchnął. Przetarł brzegiem szaty okulary. - Wiecie... nie sądziłem, że dożyję III wojny czarodziejów.
       -    Boję się pomyśleć co by było, gdyby Pana zabrakło, gdy nad naszymi głowami wisi widmo śmierci - rzuciła Arthemis, wychodząc z James z gabinetu.