czwartek, 25 stycznia 2018

Irytujący i uparty Fred Weasley (Rok VI, Rozdział 5)

Po obiedzie siódmoklasiści mieli jeszcze zajęcia z zaklęć. Lucas i James usiedli nieco, tyłu, żeby poobserwować sobie, co też zrobi Fred. Już niemal uwierzyli w to, że nie będzie miał szans usiąść obok Valentine, ale to miała pecha i spóźniła się na zajęcia. A jedynym, skrzętnie zajmowanym przez torbę Freda, wolnym miejscem, było to obok niego. Więc cóż… nie miała wyjścia i musiała usiąść obok niego, szczególnie, że profesor Alexander patrzyła na nią ponaglającym wzrokiem. Do tego nie mogła przecież zachowywać się jak idiotka. Sama dokładnie zadbała o to, żeby nic się nie działo między nimi. Nie mieli do siebie pretensji, ani żalu. Przecież to oczywiste, że nie mogła tak sobie po prostu odsunąć krzesła na sam skrawek ławki. Z resztą niby czemu miałaby to zrobić? Przecież jej nie obchodził…
 Ale nie chciała siedzieć obok niego. To było zbyt blisko. Nie mogła przecież panować nad reakcjami własnego ciała, prawda? Przecież gęsia skórka nie zniknie tylko dlatego, że jej tak każe.
 Fred patrzył w okno, zastanawiając się jak by ją tu podejść. Kurcze, chciał z nią wygrać. To, że zakończyła to co się między nimi działo, nawet nie próbując z nim o tym porozmawiać, siedziało w nim jak cierń. Może i na początku zależało mu na zabawie, ale przecież nie mógł powstrzymywać własnych uczuć, prawda? A skoro ona się przestraszyła, bo jej też zaczęło zależeć, należało dać jej za to w tę pustą głowę. Hmm… co mu tam radził ten głupi podręcznik podrywu? Ach, tak…
- Cześć – rzucił cicho, biorąc do ręki pióro, bo Alexander zaczęła coś dyktować.
Zerknęła na niego szybko.
- Cześć – odparła i wróciła do pisania.
Nachylił się do niej jeszcze bliżej, że niby nie chce, żeby ktoś go usłyszał i szepnął jej niemal na ucho. Zapomniał już jej zapach. A jeszcze bardziej świerzbiły go palce, żeby przejechać dłonią po jej włosach. Przepadłeś, bracie, pomyślał. A najdziwniejsze było to, że tak łatwo się z tym pogodził.
- Mam do ciebie sprawę. Pogadamy po lekcji, dobra?
Zmrużyła podejrzliwie oczy, ale skinęła głową.
Punk I. Zaintrygowanie. Wykonany, pomyślał Fred.
 Valentine całą resztę zajęć siedziała jak na szpilkach. Z całej siły starała się nie pokazać po sobie, że drażni ja gdy Fred nachyla się nad nią, żeby zerknąć na to, czego nie zdążył zapisać, a Alexander uparła się dzisiaj, że będą zajęcia teoretyczne.
 Lucas i James z otwartymi ustami, pisząc na kartce co, trzecie słowo, albo tylko początek zdania, podpierali głowy na rękach i starali się zbyt otwarcie nie ziewać. Dopóki nie zauważyli, że Fred skrzętnie notuję, każde słowa, a jak czegos nie zdąży, to zerka do Valentine. Spojrzeli po sobie. Co mu się stało? Do tej pory mieli wątpliwości, czy on w ogóle umie pisać...
 Totalnie ogłupiali nie wiedzieli co się dzieje, dopóki Fred po raz kolejny nachylając się ponad ramieniem Valentine, nie zerknął na nich przez ramię i nie posłał im cwanego, zadziornego uśmiechu. O tak… on coś kombinował…
 Gdy zakończyły się zajęcia, chcieli do niego podejść, zapytać się o wszystko, jednak on nieznacznie skinął głową. Jakby chciał powiedzieć: nie teraz. A potem ruszył za Valentine na korytarz.
 Odeszli kilka kroków od sali, gdy Valentine odwróciła się do niego ze złością.
- Czego chcesz?
- Słuchaj – powiedział i rozejrzał się dookoła, czy niby nikt ich nie podsłuchuje, - jest u was na roku, taka… brunetka… wysoka, trochę wyższa niż ty… - Valentine otworzyła usta ze zdumienia i wytrzeszczyła na niego oczy. – Siedziała dzisiaj obok siostry Justina… mogłabyś mi dostarczyć na jej temat jakiś informacji?
- Słucham? – zapytała gdy już odzyskała głos.
Punkt II. Oszołomienie. Wykonany.
- Wszyscy moi znajomi z Hufflepuffu wyszli, więc zostałaś mi tylko ty… - celowo użył słowa „znajomi”. Punkt III. Zredukuj waszą znajomość do czegoś mało istotnego. Ten punkt dodał osobiście. Z zemsty.
 Co mogła w takiej sytuacji zrobić Valentine? Miała ochotę na niego nawrzeszczeć, ale gdyby to zrobiła, wyszłoby, że wcale nie jest jej obojętny. A miała taką koszmarną i absolutną potrzebę wydarcia się na niego w tej chwili. Jeżeli natomiast odwróci się bez słowa, wyjdzie, że ją dotknęło. Zacisnęła więc palce w pięści i starając się nie zaciskać zębów, powiedziała:
- Zobaczę co się da zrobić – i dopiero wtedy się odwróciła, zwalczając w sobie chęć kopnięcia nikomu nie wadzącej zbroi.
 Punkt IV. Wściekłość i lekkie zagubienie. Osiągnięty.
Z poczuciem dobrze wykonanej misji, Fred odwrócił się i w myślach zaczął planować kolejne kroki.    


 Przez resztę zajęć James gruntownie przemyślał to, co mu powiedziała Arthemis i doszedł do wniosku, że ona nie jest księżniczką, którą da się zamknąć w wieży, chociażby nie wiadomo jak bardzo chciał ją tak traktować. Ona byłby królową dowodzącą wojskami. I w gruncie rzeczy nie chciał jej zmieniać. Miała racje w wielu kwestiach. Razem byli lepsi.
 Idąc zamyślony do pokoju wspólnego, nie uważał jak zwykle od początku roku, żeby nie trafić na trzy dziewczyny, które lubiły go otaczać. Irytowały go. Miał pecha na nie trafić, zaraz gdy wszedł do salonu Gryfonów.
- Słuchaj, James, nie chciałbyś nas nauczyć jak się dobrze bronić? – zaczęła od razu jedna z nich. Wiedział, że miała na imię Diana, ale udawał za każdym razem, że jej nie pamięta. Miał nadzieję, że się zniechęci.
- Nie mam czasu – odpowiedział z westchnieniem.
- Tylko kilka zaklęć – poprosiła płaczliwie druga.
- Widziałyśmy jak je rzucasz. To wyglądało naprawdę super! – jednak jej oczy mówiły „ty wyglądałeś wtedy super”.
- Słuchajcie, idiotki! – rozległ się obok nich gniewny ton. – On ma dziewczynę! – powiedziała Anabelle i chwyciła go za szatę na plecach. – Niech to dotrze do tych waszych tępych mózgów! – dodała, odciągając od nich Jamesa. Dziewczyny spoglądały za nią z nienawiścią.
- Dzięki – westchnął James.
- Czemu Arthemis, czegoś z tym nie zrobi? – zapytała go, jego była dziewczyna.
James spojrzał na nią pobłażliwie.
Anabelle skinęła głową.
- Taaa, to mogłoby się okazać niebezpieczne – przyznała.
- Czemu w sumie to ona musi coś z tym zrobić? Nie wystarczy, że ja im powiedziałem? – zapytał sfrustrowany.
- Cóż… to jest tak, że… - Anabelle się na chwilę zamyśliła. – Dopóki ona nie określi granic, one będą je naginały, uważając, że mają do tego prawo, bo przecież nikt im nie zabronił… - stwierdziła w końcu.
 James zmrużył oczy.
- To bez sensu.
- A u chłopaków jest niby inaczej? – rzuciła drwiąco Anabelle. – Do Arthemis nikt się nie zbliża, bo ty dałeś jasno do zrozumienia, że każdy kto spróbuje może stracić życie. Chociaż nie twierdzę, że jakiś nierozgarnięty kretyn nie spróbuje…
- Jaki kretyn? – zapytał podejrzliwie James.
- Ktoś w stylu tych trzech idiotek. Taki co nie rozpoznaje sygnałów i ostrzeżeń. Może to być równie irytujące, co słodkie.
- Nie uważam, żeby te dziewczyny były słodkie – odparł James.
- Nie wątpię – roześmiała się Anabelle. – No, ale tobie się podoba Arthemis, której daleko do takich zachowań. Nic więc, dziwnego, że cię irytują.
- Skoro ty to widzisz, to czemu one nie? – zapytał.
- Jakby to powiedzieć iloraz ich inteligencji na to nie wystarcza – odparła, wzruszając ramionami. – Zauważ, że żadne inne dziewczyny jakoś  nie próbują się narazić Arthemis, chociaż pewnie niejedna czeka na swoją szanse. Jeżeli wiesz o co mi chodzi… - dodała, sugestywnie ruszając brwiami.
- No, to sobie poczekają – mruknął chłodno.
Anabelle się roześmiała i położyła mu rękę na ramieniu, przyjacielskim gestem. James też się uśmiechnął i rozejrzał po Pokoju. Niemal natychmiast natrafił na chłodne spojrzenie granatowych oczu Arthemis.
 No, pięknie to musiało wyglądać, pomyślał ze znużeniem. Dopiero co odbyli niebanalną sprzeczkę, a on już zabawiał swoją byłą.
 Westchnął i przymknął oczy, gdy Arthemis powróciła do odrabiania lekcji. Zdziwiona Anabelle też się rozejrzała i spojrzała na zawzięcie piszącą coś Arthemis.
- Ooooch… - powiedziała ze zrozumieniem. – Widziała, że ja tylko…
- Nie.
- No, to powodzenia – powiedziała Anabelle współczująco i odeszła do swoich koleżanek, które też ze zdziwieniem jej się przypatrywały.
 James zastanawiał się, jak to rozegrać. Może udobruchać ją tym, że przemyślał wszystko i się zgadza na olimpiadę? Ale czy to nie będzie wyglądało jakby czuł się winny? Może więc powinien zacząć od sprostowania sytuacji?
 W każdym bądź razie przeszedł przez Pokój Wspólny i usiadł naprzeciwko Arthemis.
- Wyrwała mnie ze szponów tych trzech sępów, gdy mnie otoczyły, w bardzo szybki sposób uświadamiając im, że mam dziewczynę – powiedział bez wstępów.
 Nie podniosła wzroku, tylko skończyła pisać zdanie i zaczęła następne od nowej linijki.
- Nie dąsaj się ok? – rzucił James. – Przecież mi wierzysz, prawda?
- Mhm – odparła.
Przyjrzał jej się. Wydawało mu się, że ściska pióro mocniej niż trzeba było. Zmrużył oczy, gdy sobie coś uświadomił.
- Czemu jesteś zazdrosna tylko o nią? Czemu nie rusza cię, gdy otaczają mnie te trzy idiotki? – zapytał gniewnie.
- One nie są w twoim typie. Ona była – odparła krótko, nawet nie próbując zaprzeczać.
- Chcesz znowu wrócić do tego, czemu miałem w zeszłym roku dziewczynę? – zapytał chłodno.
 Podniosła na niego zasmucony wzrok.
- Będziesz mnie o to obwiniał do końca życia? – zapytała cicho.
James westchnął znużony i przetarł dłonią oczy.
- Czemu muszę ci się z tego tłumaczyć? – zapytał na granicy złości.
- Nie musisz - odpowiedziała i powróciła do pisania.
- Przecież to tak oczywiste, że nie powinnaś mieć żadnych wątpliwości… - ciągnął temat.
- Ty masz prawo być zazdrosny, a ja nie? - odpowiedziała mu chłodno.
- Rozumiem gdybyś była zazdrosna o te wszystkie idiotki. Ale ty jesteś zazdrosna o dziewczynę, która ze mną zerwała, bo uświadomiła sobie, że tylko ty się dla mnie liczysz! - uniósł się.
- Powiem ci jaka jest różnica w naszych uczuciach, James - powiedziała Arthemis po chwili milczenia. - Ty jesteś zazdrosny, bo jesteś facetem i nie lubisz, gdy ktoś dotyka twoich rzeczy...
- Nie traktuję cię jak przedmiotu! - powiedział oburzony.
- Ale uważasz mnie za swoją własność.
Nie mógł zaprzeczyć.
- Dopóki nie zaczniesz mi rozkazywać, twój instynkt posiadania mi nie przeszkadza - zapewniła go. - Wracając do tematu... Moja zazdrość wynika z niepewności... Inne dziewczyny są mniej ważne, bo wtedy wybrałeś akurat ją. Będziesz robił porównania, bo to nieuniknione. I boję się tego, co z tego wyjdzie...
- Na Merlina, Arthemis!! Jesteś taką idiotką!! - powiedział, wstając. - Nie przestanę z nią rozmawiać, bo ty nie chcesz uwierzyć w coś, co ci powtarzam aż do znudzenia! Możesz nas wpisać na listę - dodał chłodno i odszedł, zostawiając ją z niepewną, zaskoczoną i zasmuconą miną.
 Arthemis położyła głowę na dłoniach. Był drugi dzień szkoły, a oni już zdążyli się pokłócić trzy razy tylko tego dnia. Jak tak dalej pójdzie to się pozabijają przed końcem roku. I to pewnie z jej winy. Do diabła nie znała się na tych wszystkich damsko-męskich sprawach, powinien to wiedzieć!
 No tak, ale znała się na uczuciach. Jednak nic nie mogła poradzić na to, że Anabelle wryła się w jej pamięć jak oset.
 Arthemis zerknęła najpierw na trzy dziewczyny, siedzące przy kominku i rozmawiające o czymś po cichu, zerkając w kąt pokoju. Podążyła za ich wzrokiem. Siedziała tam Anabelle wśród koleżanek. W sumie nie traktowała jej jak wroga. Była jednak uosobieniem wszystkiego tego, czego jej brakowało. Taktu, łagodności, towarzyskości i zrozumienia.
- Znowu macie jakiś problem, co nie? - rzucił Albus, stając obok jej stolika. - Nie martw się, nie mam zamiaru się w to wtrącać. Ani mi to przez myśl nie przeszło - uspokoił ją, pomimo tego, że się nie odezwała. - Jednak, ponieważ mam wrażenie, że masz strasznie niską samoocenę, dam ci pewną radę. Skoro nie wiesz, co robić w pewnych sytuacjach, zastanów się co poradziłabyś komuś innemu, gdyby był na twoim miejscu - powiedział spokojnie, patrząc na nią wyrozumiale.
 ~Skąd to wszystko wiesz? - zapytała go w myślach.
 ~A kto cię zna, najlepiej poza Jamesem? - odpowiedział jej retorycznie. - Jednak jego to dotyczy bezpośrednio, więc pewnych rzeczy nie widzi. Nie rozumie, że to dla ciebie coś, czego dopiero się uczysz... Poza tym wiem, że uczucia nie przychodzą ci łatwo. Jednak znam również Jamesa i wiem, że on nie pozwoli ci na własne tempo. Będzie cię pośpieszał.
 ~To zbyt skomplikowane....
 ~Mnie to mówisz - westchnął w myślach. -W końcu go dogonisz... - pocieszył ją.
 ~W każdym bądź razie, dzięki. Skorzystam z rady...
 Albus skinął jej głową i usiadł na jej miejscu, gdy wstała, żeby też odrobić zadania domowe. Był drugi dzień szkoły, a oni i tak musieli harować. Zawsze po wakacjach łudził się, że tym razem będzie inaczej.
 Arthemis znikła na schodach do swojego dormitorium. Albus rzeczywiście dał jej dobrą radę. Zawsze jakoś wiedziała, co komu powiedzieć. Więc gdyby na przykład Rose znalazła się w podobnej sytuacji... co by jej powiedziała?
 Dokładnie przeanalizowała sytuację i westchnęła.
 Powiedziałaby jej, że jest kompletną idiotką i ignorantką, jeżeli coś takiego pomyślała. Że nie szanuje i nie ma zaufania do swojego własnego chłopaka i jego uczuć i że jeżeli pomimo tego wszystkiego, co do siebie czują, myśli, że na niego nie zasługuje to naprawdę na niego nie zasługuje.
 Tak właśnie by powiedziała i miałaby świętą rację. Dlaczego to było takie oczywiste, gdy mówiła do kogoś innego? Ależ była nierozgarniętą kretynką...


 Całe popołudnie i większość wieczoru minęło Jamesowi w ponurym nastroju.
 Musiał postawić na swoim inaczej za każdym razem będzie musiał ją przekonywać o czymś tak oczywistym jak słońce. Czemu musiał jej to powtarzać? Nie mogła mu uwierzyć raz? Dopóki sama sobie tego nie uświadomi, to on nie będzie mógł nic zrobić. I lepiej dla niej, żeby to się stało szybko, bo inaczej zrobi jej taką awanturę, że długo ją popamięta...
 Od tego wrednego nastroju zrobił się głodny, więc z radością powitał czas kolacji. Razem z Lucasem zszedł na dół i usiadł na przeciwko Albusa. Brat przez chwilę na niego patrzył, a potem z powrotem zajął się jedzeniem.
- Co!? - zapytał go James.
- Nic - odpowiedział mu Albus. - Jestem tylko ciekaw, czy zgłaszasz się do konkursu.
- Ach. Tak - odpowiedział James zastanawiając się, co wybrać. Teraz gdy, już tu był jakoś nie miał apetytu.
- Z Arthemis? - upewnił się.
- A co? Rozmawiałeś z nią? - rzucił chłodno James. - Poskarżyła się, jak to flirtuję ze swoją byłą?
- Nie. Na nic się nie skarżyła - odpowiedział lekkim tonem Al. - Wyglądała raczej na zagubioną...
- Och, jak mi przykro - powiedział drwiąco James. - Masz zamiar na mnie teraz nakrzyczeć?
- Nie zachowuj się jak idiota - skarcił go belferskim tonem Albus. - Uważam, że w przypadku Arthemis kopniaki lepiej skutkują niż głaskanie po głowie... - dodał smarując tost masłem i patrząc ze zdziwieniem na Jamesa, bo ten nadal nie miał nic na talerzu. To było do niego niepodobne.
 Obok nich stanęły dziewczyny. Lily zwyczajnie usiadła obok Lucasa, uśmiechając się do niego lekko, co przyjął z widoczną ulgą, a Arthemis po drugiej stronie Jamesa, wiedząc, że musi naprawić, co nabroiła.
 James uparcie ją ignorował, wpatrując się w stół, jakby było na nim zbyt dużo rzeczy, żeby się na coś zdecydować.
 Arthemis po prostu wzięła do ręki chleb i zaczęła pieczołowicie dobierać wszystko, co na nim położyła. Gdy skończyła pierwszą kanapkę, odłożyła ją na talerzyk i wzięła drugą kromkę chleba i potraktowała ją tak jak pierwszą. James w końcu nie mógł się oprzeć i spojrzał na smacznie wyglądające kanapki. Miał ochotę się roześmiać. Dawno nie widział, żeby ktoś włożył tyle wysiłku, w przygotowanie kanapek. Ostatnio chyba jego matka robiła takie, gdy był o wiele młodszy.
 Gdy na talerzyku Arthemis miała już pełno kolorowych kanapek, złożonych z różnych składników, podniosła go i zamieniła z pustym wciąż talerzykiem Jamesa.
 Albus otworzył usta ze zdziwieniem, podobnie jak Lily i Rose.
- Zjedz – powiedziała zwyczajnie i zaczęła robić kanapki dla siebie, jak gdyby nigdy nic.
James wpatrzył się w talerz przed sobą. Uśmiechały się do niego kanapki. Zacisnął zęby i zmrużył oczy.
- Jestem na ciebie zły – powiedział.
- Wiem – odparła spokojnie.
- Próbujesz mnie udobruchać za pomocą jedzenia – zarzucił jej.
- Skutecznie? – zapytała, z całej siły starając się nie uśmiechnąć.
Odwrócił wzrok od jej roześmianych oczu. Jeszcze jej ulegnie zbyt szybko…
- Idź sobie – powiedział do niej.
- James… - żałowała, że nie może z nim rozmawiać jak z Albusem. Trudno było coś powiedzieć, gdy wszyscy dookoła się na nich gapili. Westchnęła i przytknęła czoło do jego ramienia, w przepraszającym geście. – Nie gniewaj się… - mruknęła cicho.
 James spojrzał na nią kątem oka i niemal się uśmiechnął. Naprawdę nie wiedziała co zrobić, kiedy był zły. To było urocze. Chciał ją jednak jeszcze troszeczkę podręczyć.
- Miałem rację? – zapytał chłodno.
- Miałeś.
- A ty się myliłaś?
- Tak – przyznała po chwili.
- Mogę bez poczucia winy, rozmawiać z Anabelle?
- Tak – odparła i tylko dzięki temu, że bardzo dobrze ją znał, usłyszał odrobinę niechęci w jej głosie.
- Niepewność zniknęła?
- Pracuję nad tym – burknęła.
James udał, że się zastanawia. Wszyscy wpatrywali się w niego z napięciem i w Arthemis, która chyba zadziwiła wszystkich tym, że nadal miała czoło oparte o jego ramię. No, cóż nikt się nie spodziewał po niej takich gestów. Tym bardziej było to znaczące…
 Zerknął na swoje kanapki i wziął jedną do ręki.
- Zjedz coś, bo będziesz głodna – rzucił, wgryzając się w kanapkę.
 Arthemis uniosła głowę i zerknęła na niego. W jego oczach zabłysły wesołe ogniki. Odetchnęła z ulgą.
- Ale ostrzegam, że jeszcze jeden taki numer i będziesz robić takie kanapki 24 godziny na dobę – dodał, biorąc kolejny gryz.
Wzruszyła ramionami i napiła się herbaty.
- Biorąc pod uwagę, że chcemy jechać na Mistrzostwa to tak, czy inaczej, ktoś będzie musiał cię karmić, bo będziesz nieznośny – odpowiedziała, zjadając kanapkę.
- Arthemis, dzięki Bogu, że go przekonałaś, bo na pewno miał mnie w zapasie, a ja bym z nim nie wytrzymał.
 Nie przerywając jedzenia, James wyciągnął rękę i trzepnął Lucasa w głowę.
- Ty też powinieneś się zgłosić. Nie będziesz się nudził – stwierdził.
 Naprzeciwko nich, obok Albusa usiadł sobie Fred.
 Nałożył sobie jajecznicę i posmarował tosty masłem.
- Widzieliśmy tę akcję! Co ty kombinujesz z Valentine… - Fred posłał mu mordercze spojrzenie i szybko wzrokiem wskazał na Arthemis. Lucas zamilkł i pokiwał głową.
 Arthemis skończyła jeść drugą kanapkę, podniosła wzrok i rzuciła do Freda:
- Jeżeli używasz książki, to naprawdę miała rację zrywając z tobą…
Fred zacisnął usta i spojrzał w sufit.
- Po pierwsze nie twoja sprawa. Po drugie: sama mi tę książkę dałaś. Po trzecie: sama się o to prosiła.
- Naprawdę nie wiem, czy bardziej ty, czy ona nie traktuje tego poważnie.
- Skoro to, co tam jest napisane skutkuje, czemu z tego nie skorzystać? Poza tym nie myśl, że nie wkładam w to inwencji własnej. Chcę po prostu… doprowadzić do konfrontacji…
- Rób, co chcesz – skwitowała, w końcu. – No, ale ona też nie grała czysto, więc masz prawo do jednego ruchu nie fair.
- Właśnie, siostro – powiedział Fred, wnosząc toast kubkiem herbaty. – I co tam z tymi mistrzostwami? Już wszystko sobie wyjaśniliście? Poradziłaś sobie z nadopiekuńczym instynktem Jamesa?
- Nawet nie wiesz jak wyglądał mój dzień… - powiedziała ciężko Arthemis.
- I mój… - dodał James.
- Opowiedzcie mi coś o tym – zaśmiał się Fred. – Może jednak otrzeźwieję i odpuszczę sobie Valentine.
 Arthemis i James zerknęli na siebie.
- Nie wywołuj wilka z lasu – ostrzegł go James. – Posprzeczaliśmy się dzisiaj trzy razy.
Przez chwilę Fred im się przyglądał.
- A ponieważ już ze sobą rozmawiacie, musieliście się trzy razy pogodzić – stwierdził. – To fajne… Godzenie się zawsze pociąga za sobą różne inne rzeczy – sugestywnie ruszył brwiami.
 James spojrzał z namysłem na Arthemis.
- Właśnie – rzucił.
- Zrobiłam ci kanapki – powiedziała obronnym tonem.
James spojrzał na ostatnią kolorową kromkę chleba.
- Niech ci będzie – mruknął niezadowolonym tonem. – Ale nie myśl, że to koniec. Kłótnie były trzy. A kanapki liczą się jako jeden.
- Kłótnia numer dwa nie była moją winą – zaprotestowała Arthemis.
- To ty ją sprowokowałaś.
- Ale wyszło na dobre!
 Lily i Rose zaczęły chichotać.
- Rozpiszcie to sobie w tabelce – zaśmiała się Rose. – Albo zróbcie jakiś system punktowy…
- Wolę jak się kłócą, niż gdyby mieli chodzić w różowych sweterkach i ćwierkać do siebie czułymi słówkami – mruknął ponuro Albus.
- Wypiję za to – zaśmiała się Arthemis i podniosła do góry puchar z sokiem.



 Tydzień później Arthemis i James dyskutowali o ostatnich pytaniach, które musieliby zadać zanim się wpiszą na listy. Od jutra zaczynały się zapisy.
 Niespodziewanie Albus usiadł naprzeciwko nich. Miał bardzo niezadowoloną minę.
- Macie natychmiast zerwać – zażądał niespodziewanie.
 James drwiąco podniósł brew i spojrzał na niego jak na wariata.
- Bo?
- Bo dłużej tego nie zniosę! – rzekł gwałtownie. – Od kiedy, jakby to powiedzieć, przestałeś być stanu wolnego, wszystkie dziewczyny się na mnie gapią, jakbym był okazem w zoo!
- Nie martw się nie długo przestaną się tylko gapić i zaczną cię zaczepiać- mruknęła pocieszająco Arthemis, dusząc się ze śmiechu.
 Albus spojrzał na nią przerażony.
- Tu raczej nie chodzi o to, że ja mam dziewczynę, tylko o to, że ty jej nie masz – wyjaśnił spokojnie James.
- Co?! Przecież ja nigdy…
- Ale wszyscy myśleli, że kręcisz z Arthemis – przerwał mu.
- Że słucham?! – Albus wybałuszył na niego oczy. Spojrzał na Arthemis. – Wiedziałaś o tym?
- Tak jakby…
- To znaczy? – naciskał.
- No, wyobraź sobie jak to wyglądało z boku… wszędzie razem, wszystko razem itd. – machnęła ręką, zbywając go.
- I nic z tym nie zrobiłaś?
- Daj spokój, Al… Jakbym zaczęła coś robić, to byłoby jeszcze gorzej.
 Wpatrywał się w nią niespokojnie.
- Jesteś Potterem – powiedziała, nie mogąc się powstrzymać. – O ile się nie mylę jesteście tu doskonałą partią… Poczekaj aż będą miały okazję to się rzucą na ciebie jak hieny…
 W oczach Albusa pojawiło się przerażenie.
- Jeżeli chcesz, żeby reszta cię zostawiła, znajdź sobie jedną i zacznij się z nią pokazywać. Będziesz miał spokój – poradził mu James.
Arthemis przechyliła głowę i zmrużyła oczy.
- Co ty nie powiesz…
- Oczywiście to nie ma żadnego związku z nami – zapewnił ją szybko James. - Przestań być takim sztywniakiem, Al. Może ci jakaś przypadnie do gustu – dodał.
- Uśmiechnij się do którejś – poradziła mu Arthemis.
- Zwariowaliście? Całowanie zupełnie rzuciło wam się na mózg! – powiedział zły, wstał i odszedł bez słowa.
- Biedactwo… kompletnie się tego nie spodziewał – powiedziała współczująco Arthemis.
- Nie martw się… szybko przywyknie – odparł James.
- A tobie tego nie brakuje? – zapytała, patrząc na niego uważnie.
- Czego? – odparł z roztargnieniem.
- Tego ciągłego zainteresowania, chichotów, uśmieszków, itd… - wyjaśniła, robiąc nieokreślony ruch ręką.
- Przecież się do mnie uśmiechasz… no i – nachylił się do niej i mruknął, - mam całe twoje zainteresowanie, a długo o nie walczyłem.
- Czaruś – rzuciła ze śmiech, odpychając go.
- A co do chichotów…
- Ja nie chichoczę! – powiedziała stanowczo Arthemis zanim skończył.
- Kłamczucha – mruknął cicho prosto na jej ucho. – Nie przejmuj się… to słodkie.
- Ja nie chichoczę! – powtórzyła.
- A założysz się? – odparł z szerokim bezczelnym uśmiechem i wyciągnął do niej rękę.
 - Kretyn – mruknęła i wróciła do odrabiania lekcji, nie chcąc patrzeć na usatysfakcjonowaną minę Jamesa.
- Arthemis, masz wiadomość – powiedziała Rose, podchodząc do nich. W jednej ręce trzymała zwitek pergaminu, a w drugiej spasłego zielonego kota. – Chyba od twojego ojca. Na twoim łóżku zostawiłam jeszcze pozwolenie na uczestnictwo w olimpiadzie…
- Nie mógł przysłać tylko pozwolenia? – mruknęła niezadowolonym tonem Arthemis, biorąc od niej list. James zerknął jej przez ramię.

Arthemis,
Znaj moją dobrą wolę. Jednak dobrze wiesz, że
Nie byłoby to takie proste, gdybym nie miał pewności, że
James będzie cię pilnował. Jak już się w to pakujecie, to chociaż
Dobrze się przygotujcie. No i chciałbym dostać terminarz, żeby wiedzieć,
Kiedy mam zarezerwować sobie czas, żeby was oglądać.
Uważajcie na siebie.

                                           Tata

 James zachichotał.
- Mówiłem, że twój ojciec mnie lubi… A najśmieszniejsze jest to, że uważa, że jestem bardziej odpowiedzialny niż ty.
- Nie ciesz się za bardzo. Twoi rodzice uważają na odwrót – wygarnęła mu.
Rose zaśmiała się nad ich głowami.
- Jesteście niemożliwi. Kłócicie się zamiast się całować. Ale jak tak na was patrzę, to te wasze sprzeczki są bardziej znaczące niż gdybyście tarzali się po dywanie…
- Rose! – syknęła na nią Arthemis, a James wyszczerzył do kuzynki zęby.
- A swoją drogą nie uważacie, że Albus nie jest ostatnio w humorze? – rzuciła.
- Musi się przyzwyczaić, że jest kawalerem do wzięcia – odpowiedział jej James. – No i pewnie nie umie wrócić do tej swojej idealnej obojętności, bo zaczęły go intrygować…
- Wiesz z doświadczenia? – rzuciła kąśliwie Arthemis.
- Ja nigdy nie byłem obojętny, maleńka – odrzekł, sugestywnie ruszając brwiami.
- A ty się dziwisz, że trudno mi uwierzyć, w to, że tak strasznie ci odpowiada monogamiczny związek – mruknęła do siebie Arthemis.
- Słyszałem to – powiedział James i pociągną ją za włosy. – Chodzi o to, że zapewniasz mi więcej wrażeń, niż cała reszta żeńskiej płci…
 Rose westchnęła głęboko.
- Też już bym chciała czegoś takiego doświadczyć… - James podniósł na nią zmrużony wzrok. Jednak uspokoił się, gdy dodała: - Ale na razie jakoś nikt mi się nie podoba.
- Czekasz na kogoś kto ci się spodoba od pierwszego wejrzenia? – prychnął James. – Zazwyczaj to tak nie działa... Prawda, Arthemis?
- Co? – podniosła na niego nieograniający wzrok, z nad pisanej odpowiedzi do ojca.
- Spodobałem ci się od pierwszego wejrzenia? – zapytał z szerokim uśmiechem.
- Wkurzyłeś mnie – oznajmiła krótko.
James uniósł brwi.
- Czym?
- Przedarłeś się przez moją blokadę.
- To było przeznaczenia – stwierdził zachwycony, kładąc rękę na sercu.
Spojrzała na niego chłodno.
- Uwielbiam ten twój wzrok. Jakbyś chciała powiedzieć: nie denerwuj mnie… - dał jej pstryczka w nos.
- No, w każdym bądź razie, nie będę miała na to czasu. Eliminacje do olimpiady mają trzy podejścia. Osoby, które uzyskają największą liczbę punktów przechodzą dalej – stwierdziła Rose. – Jak już się skończy olimpiada to się za kimś rozejrzę…
 Oj, to będzie o wiele wcześniej, siostro – pomyślała z lekkim rozbawieniem Arthemis.


 Następnego dnia w przerwie obiadowej Arthemis zapukała do gabinetu Neville. Uśmiechnął się szeroko, jakby nie mógł się doczekać kiedy ją zobaczy.
- Gdzie masz Jamesa? – zapytał.
- Nie startuję z Jamesem – odpowiedziała śmiertelnie poważnie. – Uznaliśmy, że tak będzie lepiej.
Nevillowi szczęka opadła aż do samej ziemi. Arthemis miała wrażenie, że profesor się zaraz rozpłacze. Nie mogła się opanować i zaśmiała się, a w tym momencie do gabinetu wpadł James, mówiąc:
- Miałaś na mnie zaczekać!
Neville zmrużył oczy.
- Panno North, proszę sobie nie żartować.
Arthemis wyszczerzyła zęby.
- Dużo już jest osób na liście? – zapytał James.
- Ach, z Gryffindoru całkiem sporo. Przynajmniej połowa licząc wszystkie klasy i wszystkie dziedziny. Ale pełną listę ma profesor Vector. Rozwiesi ją pod koniec tygodnia.
- Jak będą wyglądać eliminacje? – zapytała Arthemis.
- W każdej konkurencji jest to zaplanowane inaczej. Was oczywiście dotyczy Dziesięciobój, więc będziecie mieli pojedynki. Najpierw osobno. Żeby wyeliminować najsłabszych. A potem w parze, żeby wytypować najlepszą parę.
- A jeżeli odpadnie jedna osoba z pary. Może dobrać sobie inną osobę, jeżeli taka będzie wolna, albo do końca pierwszej tury zostać w eliminacjach i zobaczyć kto jeszcze nie ma pary na końcu.
- Niezbyt komfortowa sytuacja, co nie? – rzuciła Arthemis.
- Jak odpadniesz to ci skopie tyłek – zapowiedział James.
Neville zachichotał.
- Nie sądzę, żebyście mieli się o co martwić…
- Każdy walczy z każdym? – zapytał James.
- Tylko w pierwszej turze. Niestety będzie to trochę trwało. Jednak w drugiej turze będzie system pucharowy, więc poleci szybciej.
- Losujemy przeciwników? – upewniła się Arthemis.
- Tak.
- A jak to będzie wyglądać już na mistrzostwach?
- Część uczestników odpada podczas zadań, innych eliminuje się podczas losowych pojedynków. Jeszcze inni na pewno zrezygnują, bo to nie będzie łatwy orzech do zgryzienia…
- O to nam chodzi – mruknęła Arthemis, a James pokręcił głową zerkając na nią.
- No, ale po drodze na pewno będzie wiele atrakcji – zapewnił ich Neville. – Każde z zadań odbywa się w różnych terminach i miejscach. Dużo zobaczycie i przeżyjecie.
- O ile pojedziemy – sprostował James.
Neville uśmiechnął się kącikiem ust.
- Może nie powinienem wam tego mówić, ale profesor Deveraux od razu chciał zgłosić waszą dwójkę, dopóki profesor Vector nie stwierdziła, że to niesprawiedliwe... A regulamin to regulamin, więc eliminację muszą być przeprowadzone… - wzruszył ramionami, a Arthemis i James zerknęli po sobie. – Gaelen uważa, że to nie jest dobry pomysł, żeby posyłać kogoś… zaangażowanego, ale ja się z nim nie zgadzam. Uważam, że im bardziej jesteście zaangażowani tym lepiej się rozumiecie i znacie, a przez to będzie wam łatwiej się dostosować…
- A jak wyglądają pozostałe konkurencje? – zapytała Arthemis.
- Morgana i pozostali profesorowie od określonych dziedzin najpierw przeprowadzają część teoretyczna, a potem kilka zadań praktycznych… Ten kto najlepiej wypadnie, wygrywa.
- My mamy dziesięć zadań. A pozostali?
- Różnie. Nie raz konkurencja ma tylko jedno zadanie, nie raz trzy, nie raz pięć. Wy zapewne będzie się bawić z tą olimpiadą do końca roku…
- Bosko – westchnęła radośnie Arthemis.
- Nie wątpię, że ci to odpowiada – zaśmiał się Neville. – A teraz zmykajcie mi stąd, bo pewnie już mam kolejkę pod drzwiami.

 Mrugnął do nich i podsunął im pióro. Wpisali się na listy, Arthemis podała mu swoje pozwolenie od ojca, a potem wyszli. Musieli poćwiczyć przed eliminacjami.

Zasady rywalizacji (Rok VI, Rozdział 4)

Następnego ranka Arthemis weszła nerwowym krokiem do Wielkiej Sali i od razu podeszła do Lucy, która rozdawała akurat plany lekcji. Przebiegła po nim wzrokiem. Potem usiadła naprzeciw Jamesa i Lucasa, którzy już jedli śniadanie.
- Kiedy macie obronę? – zapytała krótko.
- Jutro – odpowiedział James.
- Kurczę ja też! – mruknął niezadowolonym tonem.
- Hej, chłopaki, jaki mamy plan? – rzucił Fred, podchodząc do nich.
- Chodzisz z nimi? – zdziwiła się Arthemis.
- A co myślałaś, że mnie cofną do szóstej klasy? – prychnął Fred. – Muszę po prostu odrobić pół roku…
- Hmm… - mruknęła do siebie Arthemis. – A wiesz, co to znaczy?
- Że będę robił dokładnie to samo, co w zeszłym roku… czyli nic – oznajmił Fred spokojnie.
- Tego się po tobie spodziewałam – odrzekła drwiąco. – Jednak chodzi mi o to, że… pokaż plan… - przebiegła wzrokiem plan siódmych klas. – Przez większość tygodnia będziesz miał lekcje z Valentine. Podrażnij się z nią trochę i usiądź z nią w ławce – dodała mimochodem.
 Fred przez bardzo długą chwilę na nią patrzył.
- Coś ty się nagle taka zainteresowana zrobiła? – rzucił podejrzliwie.
- A jak myślisz, z kim Valentine rozmawiała przez ostatnie pół roku? Skoro nikt o was nie wiedział? – prychnęła drwiąco.
- Byłeś z Valentine??! – Luke zakrztusił się sokiem. – Przecież ona cię nie znosi…
Fred nie zwrócił na niego uwagi. Nachylił się do Arthemis i z ostrym, poważnym wyrazem oczy, zapytał:
- Co ci powiedziała?
Arthemis uniosła brew.
- Chyba nie myślisz, że ci powiem.
Fred się wyprostował.
~Jeżeli nie zdobędziesz jej sam Fred, to na nią nie zasługujesz – powiedziała mu w myślach, kładąc na chwilę rękę na jego ręce.
- Skąd pomysł, że nadal jestem nią zainteresowany? – rzucił drwiąco.
Arthemis spojrzała na niego spokojnie i posmarowała tosty masłem.
- Ze wszystkimi dziewczynami, z którymi kiedykolwiek kręciłeś jesteś w przyjaznych stosunkach, nie łudź się Rose i Roxanne powiedziały mi które to są. Tylko z tą jedną jeszcze nie zamieniłeś słowa…
- To ona rzuciła mnie, więc nie sądzę, żeby to zależało ode mnie – odparł siląc się na swobodę Fred.
- Oczywiście, że nie – zgodziła się z nim Arthemis. – Ale to nie znaczy, że nie umiesz spowodować, żeby poczuła nieodpartą potrzebę by z tobą porozmawiać… - dodała mimochodem, wgryzając się w tost.
 Fred przez długą chwilę się na nią patrzył.
- Coś ty tak nagle po mojej stronie jest?
- Nie wiem o czym mówisz – odparła z szerokim uśmiechem i wstała, nadal z tostem w ręku. – Idę na zajęcia…
Zarówno Fred, jak i James odprowadzali ją wzrokiem. Jeden z lekką złością, a drugi z rozbawienie, dopóki koleś z Ravenclawu, który ją minął, nie obejrzał i nie zmierzył szybkim spojrzeniem jej nóg. James zmrużył oczy i przyjrzał się chłopakowi. Zapamiętał go. Na wszelki wypadek.
- Wiedziałeś?! – rzucił Lucas, klepiąc James w ramię.
- Nikt nie miał wiedzieć – odpowiedział za Jamesa Fred i zaczął jeść śniadanie. – Oni dowiedzieli się przez przypadek.
- Aha… - Lucas chyba poczuł się udobruchany, bo wzruszył ramionami. Jednak znowu zmarkotniał, gdy Lily przeszła koło stołu, z koleżanki, nawet na nich nie spojrzawszy.
- To do niej niepodobne – stwierdził James, jedząc jajecznicę. – Zazwyczaj nie dąsa się dłużej niż kilka godzin… No, może na Albusa, jak przegnie.
 Lucas westchnął ciężko.


 Pierwsza lekcja transmutacji odbywała się na trzecim piętrze, a ponieważ nie wszyscy wybierali ją jako swój przedmiot, Arthemis poznawała wszystkich swoich kolegów i koleżanki z roku z różnych domów. Był tu Flynn Latimer, Marissa Corner, Daryll Banister, czy Scorpius Malfoy.
 Arthemis nie chciała teraz myśleć o tym, że pod koniec roku rozstali się jednak w niezbyt przyjacielskich stosunkach, po tym, jak Scorpius dowiedział się, co potrafi. Przybiegła do niej Rose, a chwilę potem Albus.
- Jestem bardzo ciekawa jaki będzie profesor Axelrod – powiedziała zachwycony. – Część, Scorpius – pomachała Malfoyowi, a ten ostentacyjnie się odwrócił. Rose zmarszczyła brwi. Miała zamiar pogadać o tym z Arthemis. Zupełnie nie rozumiała tego człowieka. Miała nadzieję, że Arthemis jednak zrozumie go trochę lepiej. Bo Rose zupełnie się już pogubiła. Albo ją ratował. Albo prowadził do skrzydła szpitalnego. Albo w ogóle nie chciał się do niej zbliżyć i zawsze zapomniał, że może jej zwyczajnie odpowiedzieć „cześć” zamiast obnosić się ze swoją niechęcią.
 Rose spojrzała na swoją dłoń. Pamiętała jak w lesie, w zeszłym roku, przez chwilę biegli, trzymając się za ręce. To było… nawet przyjemne. Jego dłoń była taka chłodna, ale nie puścił jej nawet na sekundę.
 Otworzyły się drzwi do sali. Wszyscy szóstoklasiści weszli tam ciekawi, jaki jest nowy nauczyciel. Profesor siedział za biurkiem i wpatrywał się okno. Poczekał aż wszyscy usiądą po czym wstał.
- Miło mi was poznać. Jesteście moją pierwszą klasą, więc poprawiajcie mnie jeżeli dojrzycie jakieś rażące błędy – powiedział spokojnym głosem z lekkim zagranicznym akcentem. – Nie wątpliwie jesteście ciekawi, całej olimpiady i nie możecie się na niczym innym skupić, więc wytłumaczę wam na czym to polega zanim, przejdziemy do właściwego tematu zajęć.
 Podobny do Forsythe’a, pomyślała Arthemis. Z tym, że Forsythe zawsze był bardziej swobodny i otwarty. Często się uśmiechał i zamiast za biurkiem siedział na nim. Profesor Axelrod wydawał się natomiast bardzo zasadniczy.
- Olimpiada młodzieży w kategorii Transmutacja nie wnosi ze sobą nic, czego byście nie mogli przewidzieć, w przeciwieństwie do niektórych innych kategorii. Jednak ponieważ nie do mnie należy opowiadanie wam o innych dziedzinach magii, skupmy się na transmutacji. Tylko najlepszy ze wszystkich osób, które się zgłoszą do eliminacji będzie miał okazję wziąć udział w Olimpiadzie. Proszę mi wierzyć, że dokładnie sprawdzę, czy nadaje się do tego, by tam pojechać. Będzie to wymagało wielu dodatkowych zajęć i nużących  treningów, więc nie dopuszczam do siebie myśli, by zgłaszał się ktoś kto nie jest gotowy do poświęceń.
 Początkowa fascynacja uczniów w miarę mowy profesora zaczynała blednąć. Arthemis pocieszała się jednym, ten człowiek znał się na transmutacji i potrafił jej nauczyć, więc może w końcu bez większych problemów wejdzie na właściwą ścieżkę. Rose chyba też tak myślała, bo słuchała profesora z fascynacją.
 Profesor Axelrod zaczął im wyłuszczać zasady panujące w jego klasie, a po chwili kazał wyjąć podręczniki i przeczytać pierwszy rozdział, z którego mieli napisać streszczenie na następne zajęcia, na których mieli przejść do praktyki.
- Nudy – stwierdził Albus, gdy wyszli z sali. – Co mamy następne?
- Zaklęcia. A potem ja mam Eliksiry.
- Czyli na razie wszystko mamy razem – ucieszyła się Rose. – Jutro my mamy obronę przed czarną magia, a Albus zielarstwo.
- Nie masz obrony? – zdziwiła się Arthemis.
- Nie – pokręcił głową Albus. – Jako uzdrowiciel nie jest mi to zbyt potrzebne…
- Taaa, chyba, że jakiś czarnoksiężnik wpadnie do szpitala i strzeli ci urokiem w tyłek – prychnęła Arthemis. Rose i Albus spojrzeli na nią z naganą. – No, co? Obrona zawsze się przydaje…
- Ok, to chodźmy już na te zaklęcia – westchnął Albus. – Mam nadzieję, że profesor Alexander powie nam więcej…
 Profesor Alexander jak zwykle wpadła do klasy energicznym krokiem w swoim ukochanym skórzanym płaszczu i włosach związanych wysoko na głowie.
 Arthemis ja uwielbiała. Była taka… groźna.
- Słuchajcie… jesteście w szóstej klasie, więc pewnie ktoś z was, bądź z wyższej klasy będzie reprezentował szkołę. Tylko zapowiadam, że nie będzie to proste i będę bezlitosna dla tych osób, które przejdą eliminację.
- Osób? – zdziwiła się Lisbeth. – Może być więcej niż jedna?
- A i owszem panno O’Reilly. Wręcz musi być, gdyż jest to konkurencja drużynowa.
- To znaczy, jaka? Jedzie cała grupa? – dopytywał się Darryll.
- Otóż pani Bannister, to wygląda tak. Konkurencja ZU, czyli zaklęcia i uroki, odbywa się w dwuosobowej drużynie. Tak więc dwie osoby, które osiągną najwyższe wyniki będą musiały się jakoś dogadać i współpracować dla dobra szkoły. Ponieważ jest to jedna z trudniejszych konkurencji dwie osoby mają większe szanse po połączeniu swoich sił i umiejętności, żeby znaleźć najlepsze rozwiązania. To już nie są zwykłe zaklęcia. To będą bardzo złożone czary. Tak więc zastanówcie się dobrze zanim się zapiszecie do eliminacji. Chętnych będę przyjmować od następnego tygodnia. I jeżeli uznam, że ktoś nie ma szans już na starcie go nie dopuszczę – zapowiedziała ostro.
- To idiotyczne – szepnął Albus. – Wyobraź sobie, że jesteś w parze z kimś kogo nie cierpisz. Kłótnie są nie do uniknięcia…
- A ja myślę, że nie masz racji. Dla zwycięstwa i dla szkoły ludzie mogą się postarać – odpowiedziała mu cicho Rose.
- Jesteś naiwna – prychnął. – Mam nadzieję, że takie zasady nie obowiązują przy Eliksirach…
- Bo nie możesz sobie wyobrazić, że miałbyś kogoś posłuchać w swojej ukochanej dziedzinie. Przecież wszystko wiesz najlepiej – odgryzła się Rose.
- A ty, co o tym myślisz? – zapytał Albus, Arthemis.
- Myślę, że pojedzie Rose i Scorpius Malfoy – odparowała Arthemis mimochodem.
Rose i Albus otworzyli usta ze zdumienia.
- To jakaś twoja nowa umiejętność? Przewidujesz przyszłość? – zapytał z lekkim niepokojem Albus.
- Nie – odparła Arthemis. – Rose i Scorpius po prostu wygrają tę konkurencję. Nie mają wystarczających przeciwników.
- No wiesz, jest jeszcze mnóstwo osób z siódmej klasy – powiedziała od razu Rose, ale się zarumieniła.
- I kto pojedzie? – zapytała ją Arthemis ironicznie. – Eliza? Gillian? Fred?
- Jest jeszcze mnóstwo osób, których nie znasz, Arthemis – zganił ją Albus.
- Mówię wam, że pojedzie Rose i Malfoy. Tylko nie wiem, które wygra, a które będzie drugie – powtórzyła uparcie Arthemis.
- A skąd wiesz, że Rose w ogóle chce się zgłosić? – syknął Albus.
Arthemis spojrzała na niego pobłażliwie.
- Proszę cię… - prychnęła.
- I o to mi właśnie chodzi! – powiedział nagle Albus. – Niby jak oni mają się dogadać, co? Przecież to Malfoy…
- Ja tam nie widzę problemu – odparła Rose. – Po prostu będziemy mieć zadanie do wykonania.
- Teraz tak mówisz, a jak przyjdzie co do czego…
- Wasz trójka niech zamknie jadaczki! – zwróciła im ostro uwagę profesor Alexander. – Bo już pierwszego dnia polecą punkty! Przechodzimy do lekcji…
 Rose i Albus wymienili ostatnie niezadowolone spojrzenia i skupili się na lekcjach.


 Z Eliksirów Albus po dwóch godzinach wyszedł trochę zmieszany. Może dlatego, że profesor Carmanthen opowiadała o EA, czyli Eliksiry i Antidota, patrząc tylko na niego i nie zauważając pozostałych uczniów. Nie mówiąc już o tym, że zdziwiła się niezmiernie na widok Arthemis.
- Ciekawe jaka będzie konkurencja – zastanowił się Albus, gdy szli na obiad do Wielkiej Sali.
- Żadna – odparła mu natychmiast Arthemis.
- No, co ty, przecież…
- Al. – powiedziała wyraźnie. – To eliksiry… Nikt z własnej woli się w to nie pcha…
- Wcale, że nie – zaperzył się Albus. – Na pewno w całej szkole jest kilka osób, które…
- I co? Ma z tobą konkurować dwunastoletnia dziecko? – prychnęła Arthemis. – Z reszta chociażby startowało w EA pół szkoły, to i tak nie mają z tobą szans.
Albus już otworzył usta, ale po chwili je zamkną, bo nie wiedział jak można by na to odpowiedzieć.


 Lucas właśnie wyszedł z lekcji numerologi, gdy mignęła mu Lily. Poszedł za nią. Kurcze, miał swoje racje i nie miał zamiaru pozwolić jej dąsać z byle powodu. Mogła robić co chciała z braćmi, ojcem i kolegami, ale z nim jej się nie uda. Cholera, była zawsze taka wesoła, więc kiedy się gniewała, to zupełnie głupiał. Znał ją od zawsze. Była młodsza, ale nie przeszkadzało mu to. Zawsze była z nimi i zawsze się dogadywali.
Złapał ją zanim weszła na schody za koleżankami.
- Lily – powiedział – słuchaj… Nie gniewaj się dobra?
- Nie gniewam się, chociaż gdyby tak było pewnie czułabym się lepiej – powiedziała prosto z mostu. – Jest mi głupio – zaśmiała się zażenowana. – Nie umiem udawać i nie umiem kłamać. Cieszę się, gdy inni się cieszą. Jestem prosta. Lubię to w sobie. Dlatego czuje się głupio, odkąd uświadomiłam sobie, że zmuszam cię do czegoś, na co nie masz ochoty.
- To nie tak, że…
- Nie. Naprawdę nie ma sprawy. Jeżeli ty się nie gniewasz, to ja też nie – powiedziała szybko.
- Ach… - powiedział lekko oszołomiony. – To w porządku.
Uśmiechnęła się do niego przepraszająco.
- Myślę, że do końca września powinniśmy przeprowadzić eliminacje do drużyny – dodała jeszcze. – Muszę iść na następne zajęcia. Do zobaczenia później.
- Cześć – mruknął Lucas, patrząc jak odchodzi. No to załatwione, pomyślał, tylko czemu mam wrażenie, że nie tak jak chciałem?


 Resztę popołudnia mieli już wolną, więc nie musieli się niczym przejmować. Trzeba było tylko szybko zrobić streszczenie z transmutacji, żeby nie mieć zaległości.
 Arthemis bardzo kusiło, żeby iść dorwać gdzieś Forsythe’a, żeby powiedział jakie będą zasady jego konkurencji, ale postanowiła, że wytrzyma. Z tym, że irytowało ją straszliwie, że James ma obronę przed czarną magią na godzinę przed nią. Będzie musiała go unikać aż sama się wszystkiego dowie. Bo jeżeli ten kretyn będzie chciał się z nią kłócić, to przecież musi wiedzieć: o co.


 Arthemis weszła do Pokoju Wspólnego z podręcznikiem od transmutacji. I zmarszczyła brwi.
Znowu go otoczyły. Cztery dziewczyny. Głównie z piątej klasy. Szczeniaki. Niemal widziała te wszystkie myśli, które krążą w ich głowach. „Jestem ładniejsza od niej”, „Przecież ona zachowuje się jak chłopak”, „Jestem dla ciebie idealną dziewczyną”, „Jestem taka miła, umów się ze mną”, „Pamiętaj o mnie gdy z nią zerwiesz” itd. Arthemis zacisnęła zęby i poszła do stolika, przy którym siedział Albus, ale zobaczyła, że zmierza do niego również Lisbeth, więc poszła w przeciwnym kierunku i usiadła obok Lucasa, w kącie pokoju. Uśmiechnęła się krótko do Justina, jego kolegi z roku. Chyba rozmawiali o drużynie quidditcha Gryfonów.
- Cześć, Arthemis – rzucił Justin. – Masz zamiar zgłosić się do olimpiady? Byłoby dziwne, gdyby tego nie zrobiła.
- Oczywiście – odparła. – Już nie mogę się doczekać obrony przed czarną magią…
- No, wszyscy są ciekawi. Albus pewnie zgłosi się do Eliksirów, co?
- Jasne – odpowiedziała i otworzyła podręcznik z transmutacji, przy okazji rzucając szybkie spojrzenie na Jamesa. Rozmawiał z kolegą z roku, ale co chwilę wpatrywał się w sufit, gdy jakaś dziewczyna się wtrącała.
- To dlatego, że jest popularny od zeszłego roku – wyjaśnił jej Justin. Spojrzała na niego, lekko zdziwiona. – Nie otaczałyby go tak, ale uważają go za bohatera. Zresztą was oboje…
- Ja jakoś nie mam takich problemów – mruknęła.
- Cóż… - zaśmiał się z lekkim zażenowaniem Justin. Uniosła brew w oczekiwaniu na wyjaśnienia. – Jakby to powiedzieć, ty to ty. Po pierwsze wszyscy wiedzą, że lepiej cię nie drażnić, a po drugie, wszyscy chłopacy wiedzą, że lepiej nie drażnić Jamesa.
- Nie rozumiem tych wszystkich durnych zasad… - mruknęła niezbyt zainteresowana Arthemis i wróciła do książki, dopóki nie usłyszała podniesionego, podszytego zniecierpliwieniem znanego głosu:
- Słuchajcie, to miłe, ale denerwujące! Przestańcie, ok?! – James z wyczekiwaniem, czekał aż dziewczyny z zawiedzionymi minami odejdą. Każda przy okazji obrzuciła Arthemis obrażonym spojrzeniem.
- No, tak… to musi być… irytujące – powiedział z rozbawieniem Justin. – Idę mu trochę podokuczać…
Gdy odszedł Lucas, jakby nie mógł się tego doczekać, nachylił się do Arthemis.
- Słuchaj mam problem z…
- Lily – dokończyła za niego, nawet nie podnosząc oczy znad książki i nadal pisała coś na pergaminie.
Lucas zmarszczył brwi.
- Skąd wiesz?
- Lily się zazwyczaj nie gniewa dłużej niż pół godziny… Jeżeli jest inaczej ludzie zaczynają się martwić. W tym przypadku ty – mruknęła.
- Właśnie o to chodzi. Ona twierdzi, że się nie gniewa – powiedział Lucas.
Arthemis dopiero teraz spojrzała na niego z namysłem.
- Cóż… tak mi się właśnie wydawało… Ona ma już czternaście lat. Nie jest dzieckiem i stara się panować nad tym, żeby się jak dziecko nie zachowywać. Może być jej trochę ciężko, gdyż zazwyczaj dostawała to, co chciała. W ten sposób, chce sprawić, żeby inni przestali ją jak dziecko traktować. Mam na myśli oczywiście jej braci…
- Nie traktuje jej jak dziecko – powiedział obronnym tonem Lucas.
- Nie mówię, że traktujesz – odparła spokojnie.
- Więc co mam zrobić? – zapytał.
- Nic. Gdy pierwsze zażenowanie minie, wróci do siebie.
- Wiesz… co do tych tańców…
- Nie przypominaj mi. Nadal mam nadzieję, że dzień przed weselem uda mi się złamać nogę…- burknęła i szybko wymazała jakiś fragment tekstu, który dopiero, co napisała.
 Lucas westchnął głęboko.
- Nie chcę tańczyć, bo nie umiem – powiedział szeptem przez zaciśnięte zęby.
Arthemis powoli na niego spojrzała.
- A myślisz, że ja umiałam? Albo Albus? Albus James? Co ja mówię… Fred? Myślisz, że on umiał? Dwa tygodnie wakacji Victoire ich torturowała – odpowiedziała Arthemis. - Jednak wiesz, nie zmieniaj teraz nagle zdania, dlatego, że się skrzywiła. Odmówi ci, myśląc, że robisz to z litości i będzie na siebie jeszcze bardziej zła…
 Lucas zacisnął ust.
- Nie rozumiem dziewczyn.
- Dlatego z żadną cię nie widuje? – zapytała mimochodem, pochylając się nad zadaniem.
- Słucham? – zapytał zaskoczony.
- Zdradzę ci, że mimo wszystko nie mogę się opanować, przed obserwowaniem Jamesa… Ale jak mu to powiesz to się wyprę… - dodała szybko. - I wiem, kiedy dziewczyny mają w oczach otwartą zachętę. I wierz mi, niejedna tak na ciebie patrzy. Nie jesteś jak Albus, który po prostu woli tego nie dostrzegać, więc pytam się: czy to dlatego, że ich nie rozumiesz? Czy kryje się za tym coś innego?
- Fred ma racje – mruknął podejrzliwie Luke. – Coś ty taka zainteresowana ostatnio?
Arthemis wzruszyła ramionami.
- Ja tylko pytam. Przecież nie muszę uzyskać odpowiedzi… A poza tym znajdźcie mi inne zajęcie, to przestanę się interesować...
 Naprzeciwko nich na krzesło rzucił się Albus. Miał zadziwiająco zawziętą i zamyśloną minę.
Arthemis westchnęła głęboko i odłożyła pióro. Chyba jednak zrobi to jutro.
- Co się stało? – zapytała, siląc się na uprzejmy ton.
- Lisbeth… chciała robić ze mną lekcje – burknął zamyślony. – Z tym, że w ogóle nie patrzyła w książki tylko na mnie... I co chwilę prosiła, żeby jej coś wyjaśnił.
- Luke, wytłumacz mu to – westchnęła Arthemis.
- Podrywa cię – odpowiedział krótko Lucas i wstał.
Albus otworzył usta ze zdziwienia, a Arthemis wzruszyła ramionami.
- Przecież ci to nie przeszkadza… - stwierdziła.
Albus przez chwilę się zastanawiał.
- No, nie… ale to dziwne.
- Na razie – uspokoiła go i zebrała książkę. Wstała. – Chyba się położę. Czas mi szybciej minie…
- Do jutra – odpowiedział jej nadal pogrążony w myślach Albus.
Arthemis nie zauważyła, że James odprowadza ja zamyślonym, trochę niezadowolonym wzrokiem.


 Następnego ranka wyszła przez dziurę w portrecie, idąc na śniadanie i zobaczyła, opierającego się naprzeciwko niej Jamesa. Uśmiechnęła się do niego. Nie odpowiedział tym samym, tylko wyciągnął rękę.
 Spojrzała w sufit. Mało się nie uśmiechnął, ale musiał być twardy. Bo inaczej, już zawsze będzie tak jak ona chce.
- Jesteś zły? – zapytała ostrożnie.
- Trochę – odpowiedział, zaskakując ją. Zamrugała, a on szybciej poruszał palcami.
Westchnęła głęboko i podała mu rękę.
- Wiesz, że nie lubię, gdy ktoś się na nas gapi – burknęła cicho.
- A ja nie lubię, gdy całe dnie zachowujesz się, jakby nic między nami nie było – odpowiedział chłodno. Splótł z nią palce i ścisnął je sugestywnie.
 Westchnęła i przemyślała to. Miał rację. Trudno było jej się przestawić. Przyzwyczaić do myśli, że jej uczucia mają być na wierzchu.
- Wiesz, że nie umiem tego okazywać – mruknęła przygnębiona.
Pokręcił głową.
- Nie nauczysz się, jeżeli nie będziesz próbować.
- Naprawdę jesteś zły – mruknęła.
- Nie mogę uwierzyć, że tak trudno ci wziąć mnie za rękę – odpowiedział, chociaż z trudem przeszło mu to przez gardło.
 Spojrzała na ich połączone dłonie. Uśmiechnęła się do siebie. To było tak naturalne, że szybko zapomniała, że trzyma go za rękę, a jednocześnie było jej jakoś cieplej w środku. Rozejrzała się. Ludzie na nich zerkali, ale nikt się specjalnie nimi nie interesował. Może i byli popularni, ale nie byli jedyną parą w szkole.
 Zdała sobie sprawę, że tylko dla niej to wszystko było takie dziwne. Bo dla niej nadal było to coś zupełnie nowego. Coś niemal nierealnego. Jak życie na jawie.
- Przepraszam – powiedziała, ściskając jego dłoń.
- Chodzi mi o to, że…
- Wiem – powiedziała szybko. Zerknęła na niego z ukosa. – To, że trzymamy się za ręce nie znaczy, że od razu musimy publicznie zdzierać z siebie ciuchy.
 Uniósł brew, ale kąciki jego ust zadrżały.
- Po prostu, gdybyś nie schodziła z moich kolan te wszystkie baby by mnie nie otaczały…
- Nigdy nie siedziałam ci na kolanach – powiedziała ze zmarszczonymi brwiami.
- Nie? Musimy to szybko nadrobić – odpowiedział i w końcu się uśmiechnął.
- Popracuję nad tym, ok? – powiedziała. – Tylko nie oczekuj ode mnie, żebym rzucała ci się w ramiona, gdy mijam cię na korytarzu...
- Dziwna wizja – James się skrzywił.
Arthemis pokiwała głową.
- Nie mogę się doczekać obrony – westchnęła po chwili.
- Mam nadzieję, że Forsythe szybko powie nam…
- Arthemis! – Valentine złapała Arthemis za wolną rękę. – Porwę ją na chwilę, dobra? – rzuciła do Jamesa i już jej nie było, a z nią znikła i Arthemis. James patrzył za nimi z konsternacją.
 Valentine wciągnęła Arthemis za jedną z wielkich zbroi. Trzepnęła ją po ramieniu.
- Jak mogłaś mi nie powiedzieć?! – warknęła.
- Czego? - zapytała Arthemis z miną niewiniątka.
- Że Fred jest w szkole!! Co on tu robi do cholery!?
- Ma do odrobienia jeden semestr – Arthemis wzruszyła ramionami.
- I nie uznałaś za stosowne mi o tym powiedzieć? Chociażby pierwszego września?
- Cóż mogłabym skłamać, że byłam przekonana, o tym, że Molly ci powiedziała. Ale szczerze mówiąc, przecież sama twierdziłaś, że nic was już nie łączy. Uznałam, że nie interesuje cię, iż Fred nadal jest w szkole – odparła Arthemis sprytnie.
- Oczywiście, że mnie… - zaczęła szybko Valentine, po czym zacisnęła usta. – Cwana jesteś…
- Cóż… - Arthemis się uśmiechnęła, jednak było coś chochlikowatego w tym geście. – To wasza sprawa… Ja się nie wtrącam.
- I co ja mam teraz zrobić? – zapytała Valentine, przeczesując dłonią włosy.
- Przecież on cię nie interesuje… Więc nic nie rób… W każdym bądź razie, wątpię, żeby Fred coś z tym zrobił… Na razie! - dodała mimochodem i zaczęła odchodzić, w myślach mówiąc sobie: nie musisz dziękować, Weasley.
 Czuła jak Valentine odprowadza ją wzrokiem. Nie odwróciła się jednak.
 Kilkanaście kroków dalej zastanowiła się, czy nie robi im krzywdy, wtrącając się. A potem doszła do wniosku, że oni sami robią sobie krzywdę, udając, że już nic ich nie łączy. Że nie mają do siebie żalu. Że według obojga coś poszło nie tak, jak chcieli. Potem porównała to w myślach z tym co się działo z Jamesem i nią w zeszłym roku. Cóż… oni przynajmniej nie udawali, że nic się nie stało. Wręcz kłuło w oczy, że coś jest nie tak z nimi. A jeżeli starali sobie wmówić, że za sobą nie tęsknią, to robili to tylko by przetrwać. Dobra, dobra oni też udawali, musiała to chociaż przyznać przed sobą, jednak w końcu sobie wszystko wyjaśnili, prawda? A ta dwójka krążyła wokół siebie jak dwa lwy. I żadne tak naprawdę nie wiedziało, co się stało…
 Arthemis poczuła się trochę rozgrzeszona, jak już sobie to powiedziała. A potem wyrzuciła ich z myśli, bo przecież za dwie godziny miała mieć obronę przed czarną magią.


Gdy na piętnaście minut przed lekcją wszyscy uczniowie siedzieli już w ławkach w klasie obrony przed czarną magią, zaskoczony profesor Forsythe, podniósł na nich zamyślony wzrok i uśmiechnął się do siebie wyrozumiale. Gdy rozbrzmiał dzwonek na lekcję, obszedł biurko i usiadł na nim.
- Widzę, że po wakacjach jesteście pełni energii – rzucił ze śmiechem, a potem westchnął i powiedział: - Chyba nie będę was długo dręczył i powiem wam to, co tak bardzo chcecie wiedzieć…
 W klasie rozległy się pomruki zadowolenia, a ktoś nawet zaklaskał krótko.
- Tak, więc jesteście ciekawi konkurencji, która związana jest z obroną przed czarną magią. Nazwano ja Dziesięciobojem, bo do wykonania przewidziane jest dziesięć zadań.
- Jakich? – zapytał natychmiast Darryl Banister.
- Tego nikt nie wie. Między innymi dlatego jest to takie niebezpieczne. Nie wiadomo jakie będę to zadania, ale organizatorzy wspominają o niezawodnych umiejętnościach tropienia, wytrzymałości psychicznej, wydolności fizycznej i oczywiście odporności. W każdym bądź razie, po każdej z konkurencji odbywają się losowe pojedynki, które mają na celu eliminowanie zawodników. Ale zacznijmy od początku. W ciągu całego roku podczas wszystkich zadań i pojedynków drużyna zbiera punkty. Od ilości punktów zależy wygrana. Konkurencja ma również na celu sprawdzenie waszej współpracy. Ktoś kto wygra takie zadanie może po prostu odpuścić sobie resztę nauki w szkole i zostać aurorem.
- Drużyny? – zapytała Arthemis zaniepokojonym tonem. Oczami wyobraźni widziała dziesięć osób z całej szkoły, na które trzeba byłoby uważać…
- Tak – powiedział profesor Forsythe i uśmiechnął się kącikiem warg. – Jest to druga ze wszystkich konkurencji, która jest konkursem drużynowym. W każdej drużynie jest dwie osoby. Jednak o ile w Zaklęciach chodzi o wspólne myślenie. Tu chodzi o wspólne działanie.
 W głowie Arthemis zabrzmiały fanfary. Dwie osoby w drużynie… Wyzwania i pojedynki. Czuła się jakby gwiazdka miała trwać cały rok.
 W klasie podniósł się ogólny rumor. Wszyscy wymieniali między sobą podniecone uwagi. Arthemis odchyliła się na krześle.
- Jak będą wyglądały eliminację? – zapytała, a wszyscy zamilkli.
- No, więc najpierw ja osobiście muszę zezwolić na czyjeś uczestnictwo. Następnie osoba musi podać nazwisko swojego partnera. A na końcu po przeprowadzaniu najłatwiejszej formy, czyli oczywiście pojedynków, wybierzemy najlepszą drużynę. Szybkość, radzenie sobie w trudnych sytuacjach i zgranie oczywiście będą tutaj najbardziej brane pod uwagę. Ktoś kto wyjedzie na światowy konkurs spotka się z o wiele silniejszymi przeciwnikami i groźniejszymi sytuacjami niż w szkole. Ktoś kto nie jest na to gotowy, nie powinien się zgłaszać. I jeżeli uznam, że ktoś nie nadaje się nawet do eliminacji, proszę nie zgłaszać sprzeciwu. Listy będą otwarte od następnego tygodnia. Warunkiem w przypadku osób niepełnoletnich jest oczywiście zgoda rodziców – dodał, powodując zawiedzione miny uczniów.
 Arthemis to nie martwiło. To konkurs. Do tego drużynowy. Ojciec nie miał się co bać.
 Ponieważ obecnie w klasie nie istniał inny temat, Forsythe zaczął z pobłażliwym uśmiechem, opowiadać ze szczegółami o olimpiadzie. Arthemis nie uroniła ani jednego słowa. A więc będą jeździli po całym świecie? Nigdy nie wiadomo jakie spotka ich wyzwanie… A kadra szkoły zostanie zwolniona z egzaminów końcowych. Pięknie.
 To będzie najlepszy rok!
 Arthemis zasypywała Forsythe’a pytaniami tak dokładnymi, że w końcu dał jej do ręki pergamin z regulaminem. Szybko znalazło się to w jej pamięci, więc mu go oddała uśmiechając się tajemniczo.
 Spojrzał na nią, z pobłażaniem kręcąc głową.
- Arthemis nie chcesz być ze mną w parze? – zwrócił się do niej Leo.
Zerknęła na niego spod uniesionej brwi, a Rose obok niej prychnęła.
- Myślę, że ona już ma parę – powiedziała Lisbeth, klepiąc Leo po ramieniu.
- Ach… no cóż – westchnął.
- Jeżeli ona będzie z Potterem, to nie wiem, czy jest sens startować – powiedział ponuro Krukon, Austin Atkins.
 Arthemis uśmiechnęła się pod nosem.
- Ja nikogo nie zmuszam – odpowiedział ze śmiechem profesor Forsythe.
- Ja uważam, że i tak będzie to świetna rozrywka – mruknął Rory, siedzący za Leo. – Nawet jak mnie trochę poobijają to i tak będzie fajnie.
- W każdym bądź razie żadne z was nie zostanie śmiertelnie ranne, bo jest list zaklęć wyłączonych z konkursu – uspokoił go Forsythe.
 Arthemis już o tym wiedziała. Miała w głowie cały regulamin, który ogólnie rzecz biorąc, miał kilkanaście rolek pergaminu. Potrafiła nawet wymienić wszystkie zaklęcia i grupy uroków, których nie wolno było używać.
- Czyli wybierana jest drużyna? – rozległ się przeciągający zgłoski, niezadowlony głos Scorpiusa Malfoya. – Skoro tak, to czemu w Zaklęcia każdy jest sam i dopiero łączy się ich w grupę?
- Gdyż trudno wymagać od kogoś, żeby powierzył swoje życie w ręce zupełnie obcej osoby, prawda, panie Malfoy? – rzucił Forsythe.
 Rose spojrzała na Scorpiusa przez ramię. Zdziwiła się, że przez dłuższą chwilę na nią patrzył, a potem dopiero odwrócił wzrok.
 On też wie, jaki będzie wynik ich konkurencji, pomyślała Arthemis. I dobrze. Żadne z nich się nie wycofa. Może i była małostkowa, ale bardzo ją ciekawiło, co z tego wyjdzie…
 Gdy tylko rozległ się dzwonek na lekcje, wypadła z klasy, jak strzała. Otworzyła drzwi, żeby zobaczyć, że na ich przeciwko stoi oparty James. Przez chwilę się sobie przyglądali, a potem jednocześnie na ich twarzach pojawił się szeroki pewny siebie uśmiech. Podeszła do niego.
- Będziesz moją partnerką? – rzucił James.
Udała dramatyczny gest kładąc rękę na piersi i zaczęła mrugać jakby za wszelką cenę chciała powstrzymać łzy wzruszenia.
- Już myślałam, że nigdy nie spytasz…
Roześmiał się i pociągnął ją lekko za włosy, a potem opuścił dłoń i splótł z nią palce.
- Drużyna marzeń znowu w komplecie? – rzucił lekko zgryźliwym tonem zza ich pleców profesor Forsythe.
- Drużyna, która ma zamiar wygrać – odpowiedział mu James z uśmiechem i pocałował Arthemis w skroń. Odepchnęła go równocześnie zażenowana i zadowolona.
 Forsythe przyglądał im się i zerknął na ich połączone dłonie, a w jego wzroku coś zabłysło. Pokręcił pobłażliwie głową.
- Radzę wam na początku ustalić zasady. Inaczej jak się zaczniecie później kłócić o niebezpieczeństwo i ryzyko to przegracie zanim jeszcze dojdziecie do pierwszego zadania – powiedział patrząc na nich spod oka. – A przecież nie chcemy, żeby Hogwart przegrał, prawda? – zamknął klasę i oddalił się korytarzem.
 Przez dłuższą chwilę go obserwowali.
- Oni chyba też myślą, że wygramy – mruknęła do siebie Arthemis. I zgadzała się z Forsythe zanim się zgłoszą będą musieli coś przedyskutować. Ba! Pokłócić się! Dobrze znał ich temperament. A poza tym, chyba był zaniepokojony tym, że przez ich osobiste zaangażowanie, mogą być osłabieni. Bzdura!
- Chyba? – prychnął James. – Neville mało mi nie wsadził w ręce formularza zgłoszeniowego, gdy go minąłem na korytarzu. Nawet nie zdążyłem mu powiedzieć „dzień dobry”.
- Czy u ciebie w klasie, też stwierdzili, że nie ma się co zgłaszać jeżeli my się zgłosimy? – powiedziała i zaczęła iść w stronę następnej sali, gdzie miała mieć zajęcia, a James z chęcią ją odprowadził.
- Cóż… to, że ja się zgłoszę było jasne. Kto będzie moim partnerem już nie tak bardzo…
- Mnie to mówisz? Leo chciał być ze mną w parze – powiedziała.
- Leo, mówisz? – powiedział z lekką groźbą w głosie.
- Nie martw się. Szybko wyprowadzono go z błędu.
- No, ja myślę.
- Uważam, że Forsythe ma rację – powiedziała Arthemis, stając pod drzwiami właściwej klasy. – Lepiej, żebyśmy się pokłócili teraz niż później.
- Nie da się pokłócić na zawołanie – zaprotestował James, zdając sobie sprawę, że pewnie rzeczy są nieuniknione.
Uniosła brew.
- Czytałeś w regulaminie klauzulę o tym, że organizator nie odpowiada za śmierć, bądź uszczerbek na zdrowiu, żadnego z uczestników? – rzuciła i weszła do klasy, za resztą grupy, zostawiając go, wpatrzonego w miejsce gdzie przed chwilą stała.
 Arthemis z premedytacją go sprowokowała, uświadamiając mu jakiekolwiek zagrożenie. Następna przerwa będzie przerwą obiadową. Będzie miał czas to przetrawić. Ona z resztą też. Ok, wiedziała, że będzie umierać ze strachu, gdy będą w niebezpieczeństwie. Wiedziała, że będzie odczuwała jakikolwiek ból Jamesa jak własny. Jakakolwiek jego rana będzie jej raną. Ale do cholery, byłoby jeszcze gorzej gdyby nie było jej przy nim. Nie zniosłaby tego. Czekanie i modlitwy rozszarpałyby jej nerwy. Dlatego pokłóci się z nim i wygra, bo nie miała innego wyjścia.
 Lekcja zaklęć dłużyła jej się niemiłosiernie odkąd już powiedziały z Rose wszystko co się działo na lekcji obrony nieobecnemu wtedy Albusowi. Jednak w myślach wciąż przeczesywała przeróżne scenariusze. Co się mogło stać podczas olimpiady? Jednak nie przejmowała się tym tak, jak zapewne przejmował się James. Ale to się okaże za jakiś czas.


 James siedząc na eliksirach zupełnie nie zwracał uwagi na to, co Carmanthen ma do powiedzenia. Krążyły mu po głowie słowa Arthemis. Spóźnił się na lekcję, bo chciał znaleźć Forsythe’a i wziąć od niego regulamin Dziesięcioboju. Gdy profesor Carmanthen gadała o jakimś eliksirze na porost włosów, on wczytywał się uważnie w każde słowo. Przeleciał wzrokiem przez listę niedozwolonych zaklęć, a potem zamyślił się.
 Była to pierwsza taka olimpiada. W regulaminie były ostrzeżenia o zwierzętach, groźnych zaklęciach, niespotykanych sytuacjach. I rzeczywiście była tam klauzula o niespodziewanej śmierci, ranach, wypadkach. Tak naprawdę nie wiedzieli w co się pakowali. Ponieważ była to pierwsza taka impreza organizatorzy mogli przecenić umiejętności młodych ludzi i zrobić naprawdę groźne rzeczy. Przed oczami stanęła mu Arthemis zakrwawiona, trzyma na rękach przez Forsythe’a. Serce mu się ścisnęło.
 Ok, porozmawia z nią o tym i spróbuje jej łagodnie wytłumaczyć, że nie można tak ryzykować. Niby był to tylko konkurs, ale wszystko się mogło zdarzyć.
 Gdy Carmanthen w końcu zakończyła zajęcia, James wybiegł z lochów i pobiegł do Wielkiej Sali. Dopiero zaczynała zapełniać się ludźmi, schodzącymi się ze wszystkich części zamku. Skoro i tak musiał czekać, to postanowił coś zjeść.
 Odpowiadając monotonnie na pytania Lucasa jadł właśnie drugie danie, gdy padł na niego cień. Podniósł wzrok. Przez chwilę patrzyli sobie z Arthemis w oczy.
- Zrobiłaś to celowo – zarzucił jej.
- A twierdziłeś, że nie da się pokłócić na zawołanie – stwierdziła, wytrzymując jego twarde spojrzenie.
- Jezu, wy się znowu kłócicie? – zdziwił się Albus. – O co tym razem?
- Powiedzmy sobie to, co i tak sobie powiemy – zaproponowała chłodno Arthemis nie spuszczając oczu z Jamesa.
 Wstał od stołu.
- Przejdźmy się – rzucił i zaczął się oddalać.
Arthemis oddzielona od niego stołem poszła w tym samym kierunku, co on.
- O co im znowu chodzi? – zapytał Albus, Lucasa.
Wzruszył ramionami.
- To Arthemis i James. Czego się spodziewałeś?

Arthemis i James gwałtownym, marszowym krokiem przeszli przez dziedziniec, w towarzystwie zdziwionych spojrzeń. Nie szli zbyt blisko siebie. Woleli zachować stosowny dystans. Wpadli na błonia, a ponieważ nie było nikogo nad jeziorem, ruszyli w tamtą stronę. Wrześniowe słońce, odbijało się od powierzchni wody, gdy stanęli naprzeciwko siebie, jakby mieli stoczyć pojedynek.
- Nie podoba mi się to! – oznajmił James.
- Pozwól, że cię poprawię – odparła złośliwie Arthemis. – Nie podoba ci się, że ja będę brała w tym udział. W swoim przypadku nie widzisz problemu…
 James zmrużył oczy.
- Nie wiemy co się może tam dziać – powiedział, siląc się na spokój. – Mogą to być zwykłe pojedynki, a może to być coś o wiele gorszego. W sumie nie mamy żadnej gwarancji, że nie będą chcieli nas tam zabić. Uważam, że jesteś zbyt młoda, żeby jechać.
Arthemis uniosła drwiąco brwi.
- To poniżej twoich możliwości, James. Nie mieszaj do tego mojego wieku…
- Do cholery jesteś niepełnoletnia!
- I co z tego? – rzuciła.
- Nie mogę ryzykować twojego życia! Albo zdrowia! Nie chcę żebyś brała w tym udział!
Skoro on jest wściekły to ja muszę być spokojna, pomyślała Arthemis.
- Ale sam masz zamiar się zgłosić? – zapytała chłodno.
- To moja ostatnia szansa, żeby wziąć w takiej imprezie udział – odpowiedział James.
- A skoro to takie niebezpieczne oczekujesz, że będę spokojnie siedzieć i kibicować, kiedy będziesz ryzykował i walczył. A gdy przejdziesz zadanie dać ci buziaka za dobrze wykonaną pracę? – powiedziała drwiąco, widząc, że zapędziła go w kozi róg. Nie mógł jej teraz odpowiedzieć, że to nie jest aż tak ryzykowne, bo wyszłoby, że nie potrzebnie kłóci się o jej bezpieczeństwo. James zacisnął usta, patrząc na nią uparcie. Chciał grać dalej? Dobrze. Tej partii nie miał szans wygrać. – Ostrzegam cię James, że jeżeli wybierzesz innego partnera, to ja również – oznajmiła twardo.
 Otworzył usta z niedowierzaniem.
- Chyba żartujesz! – warknął.
- Ani trochę – powiedziała. – Tylko uświadom sobie, że wtedy jedno z nas wygra i pojedzie samo, a wtedy żadne z nas nie będzie mogło nic na to poradzić. Więc jeżeli chcesz jechać z kimś innym, to proszę bardzo… - zadała ostateczny cios.
 James wzniósł oczy do nieba, a potem sfrustrowany krzyknął:
- Mam cały czas przed oczami zakrwawioną ciebie, gdy w zeszłym roku Forsythe wniósł cię do szpitala! Nie zniosę czegoś takiego drugi raz!!
 Arthemis zamrugała zaskoczona. James usiadł na ziemi, oddychając ciężko i wpatrzył się w jezioro. Przez chwile mu się przyglądała.
- Rozumiem, co czujesz James – powiedziała w końcu. Spojrzał na nią sceptycznie. Pewnie uważał, że ona o niego się nie martwi. Usiadła obok niego. – Rozumiem. Czuję to samo w stosunku do ciebie.
- Więc powinnaś zrezygnować i ulec.
- A ty byś zrezygnował? I uległ? – odparła z lekkim uśmiechem, nie patrząc na niego. – Traktuję to w inny sposób niż ty. Nie twierdzę, że twój jest zły. Ale mój jest lepszy.
- Jaki sposób? – burknął James.
- Chcesz mnie zatrzymać, bo uważasz, że w ten sposób mnie chronisz. Ja chcę jechać po to, żeby chronić ciebie – spojrzał na nią szybko, jednak ona nadal wpatrywała się w wodę. – Nie dlatego, że nie wierzę w twoje umiejętności. Tylko dlatego, że wiem, że przy mnie jesteś bardziej skupiony, bo wiesz, że od tego zależy, czy będę ranna, czy nie. To działa też w drugą stronę. Ja jestem bardziej rozważna i mniej brawurowa, bo tobie się może coś stać. Więc jeżeli któreś z nas pojedzie z kim innym, może się okazać, że wcale sobie nie radzimy tak dobrze…
 James przez bardzo długą chwilę rozważał jej słowa. Miała racje. Razem byli lepsi niż osobno. Zeszły rok był dostatecznym tego dowodem.
- Więc jeżeli jednak się zgodzisz, to musisz mi przyrzec, że nie będziesz mnie osłaniał. Że będziesz wierzył moim zdolnością. Że zrozumiesz, że czasami jedna rana więcej może oznaczać zwycięstwo. Będzie nam ciężko, ale przysięgam ci w zamian, że nie dopuszczę do tego, żeby coś mi się stało. Nie będę robiła ryzykownych rzeczy bez konsultacji z tobą. Nie będę robiła niczego bez twojej wiedzy – Kompromis, pomyślała Arthemis. Zmień swoje przyzwyczajenia. Zmień to, co możesz, jeżeli w ten sposób będzie go to mniej gnębić.
 Arthemis wstała.

- Muszę iść coś zjeść, przed lekcjami – powiedziała. – Do zobaczenia później – dodała cicho i zostawiła go samego, zamyślonego i wpatrującego się w latające nad jeziorem ptaki.