Następnego ranka Arthemis weszła
nerwowym krokiem do Wielkiej Sali i od razu podeszła do Lucy, która rozdawała
akurat plany lekcji. Przebiegła po nim wzrokiem. Potem usiadła naprzeciw Jamesa
i Lucasa, którzy już jedli śniadanie.
- Kiedy macie obronę? – zapytała
krótko.
- Jutro – odpowiedział James.
- Kurczę ja też! – mruknął
niezadowolonym tonem.
- Hej, chłopaki, jaki mamy plan? –
rzucił Fred, podchodząc do nich.
- Chodzisz z nimi? – zdziwiła się
Arthemis.
- A co myślałaś, że mnie cofną do
szóstej klasy? – prychnął Fred. – Muszę po prostu odrobić pół roku…
- Hmm… - mruknęła do siebie Arthemis.
– A wiesz, co to znaczy?
- Że będę robił dokładnie to samo, co
w zeszłym roku… czyli nic – oznajmił Fred spokojnie.
- Tego się po tobie spodziewałam –
odrzekła drwiąco. – Jednak chodzi mi o to, że… pokaż plan… - przebiegła
wzrokiem plan siódmych klas. – Przez większość tygodnia będziesz miał lekcje z
Valentine. Podrażnij się z nią trochę i usiądź z nią w ławce – dodała
mimochodem.
Fred przez bardzo długą chwilę na nią patrzył.
- Coś ty się nagle taka
zainteresowana zrobiła? – rzucił podejrzliwie.
- A jak myślisz, z kim Valentine
rozmawiała przez ostatnie pół roku? Skoro nikt o was nie wiedział? – prychnęła
drwiąco.
- Byłeś z Valentine??! – Luke
zakrztusił się sokiem. – Przecież ona cię nie znosi…
Fred nie zwrócił na niego uwagi.
Nachylił się do Arthemis i z ostrym, poważnym wyrazem oczy, zapytał:
- Co ci powiedziała?
Arthemis uniosła brew.
- Chyba nie myślisz, że ci powiem.
Fred się wyprostował.
~Jeżeli nie zdobędziesz jej sam Fred, to na nią nie zasługujesz – powiedziała mu w myślach, kładąc
na chwilę rękę na jego ręce.
- Skąd pomysł, że nadal jestem nią
zainteresowany? – rzucił drwiąco.
Arthemis spojrzała na niego spokojnie
i posmarowała tosty masłem.
- Ze wszystkimi dziewczynami, z
którymi kiedykolwiek kręciłeś jesteś w przyjaznych stosunkach, nie łudź się
Rose i Roxanne powiedziały mi które to są. Tylko z tą jedną jeszcze nie
zamieniłeś słowa…
- To ona rzuciła mnie, więc nie
sądzę, żeby to zależało ode mnie – odparł siląc się na swobodę Fred.
- Oczywiście, że nie – zgodziła się z
nim Arthemis. – Ale to nie znaczy, że nie umiesz spowodować, żeby poczuła
nieodpartą potrzebę by z tobą porozmawiać… - dodała mimochodem, wgryzając się w
tost.
Fred przez długą chwilę się na nią patrzył.
- Coś ty tak nagle po mojej stronie
jest?
- Nie wiem o czym mówisz – odparła z
szerokim uśmiechem i wstała, nadal z tostem w ręku. – Idę na zajęcia…
Zarówno Fred, jak i James
odprowadzali ją wzrokiem. Jeden z lekką złością, a drugi z rozbawienie, dopóki
koleś z Ravenclawu, który ją minął, nie obejrzał i nie zmierzył szybkim
spojrzeniem jej nóg. James zmrużył oczy i przyjrzał się chłopakowi. Zapamiętał
go. Na wszelki wypadek.
- Wiedziałeś?! – rzucił Lucas,
klepiąc James w ramię.
- Nikt nie miał wiedzieć –
odpowiedział za Jamesa Fred i zaczął jeść śniadanie. – Oni dowiedzieli się
przez przypadek.
- Aha… - Lucas chyba poczuł się
udobruchany, bo wzruszył ramionami. Jednak znowu zmarkotniał, gdy Lily przeszła
koło stołu, z koleżanki, nawet na nich nie spojrzawszy.
- To do niej niepodobne – stwierdził
James, jedząc jajecznicę. – Zazwyczaj nie dąsa się dłużej niż kilka godzin… No,
może na Albusa, jak przegnie.
Lucas westchnął ciężko.
Pierwsza lekcja transmutacji odbywała się na
trzecim piętrze, a ponieważ nie wszyscy wybierali ją jako swój przedmiot,
Arthemis poznawała wszystkich swoich kolegów i koleżanki z roku z różnych
domów. Był tu Flynn Latimer, Marissa Corner, Daryll Banister,
czy Scorpius Malfoy.
Arthemis nie chciała teraz myśleć o tym, że
pod koniec roku rozstali się jednak w niezbyt przyjacielskich stosunkach, po
tym, jak Scorpius dowiedział się, co potrafi. Przybiegła do niej Rose, a chwilę
potem Albus.
- Jestem bardzo ciekawa jaki będzie
profesor Axelrod – powiedziała zachwycony. – Część, Scorpius – pomachała
Malfoyowi, a ten ostentacyjnie się odwrócił. Rose zmarszczyła brwi. Miała
zamiar pogadać o tym z Arthemis. Zupełnie nie rozumiała tego człowieka. Miała
nadzieję, że Arthemis jednak zrozumie go trochę lepiej. Bo Rose zupełnie się
już pogubiła. Albo ją ratował. Albo prowadził do skrzydła szpitalnego. Albo w
ogóle nie chciał się do niej zbliżyć i zawsze zapomniał, że może jej zwyczajnie
odpowiedzieć „cześć” zamiast obnosić się ze swoją niechęcią.
Rose spojrzała na swoją dłoń. Pamiętała jak w
lesie, w zeszłym roku, przez chwilę biegli, trzymając się za ręce. To było…
nawet przyjemne. Jego dłoń była taka chłodna, ale nie puścił jej nawet na
sekundę.
Otworzyły się drzwi do sali. Wszyscy
szóstoklasiści weszli tam ciekawi, jaki jest nowy nauczyciel. Profesor siedział
za biurkiem i wpatrywał się okno. Poczekał aż wszyscy usiądą po czym wstał.
- Miło mi was poznać. Jesteście moją
pierwszą klasą, więc poprawiajcie mnie jeżeli dojrzycie jakieś rażące błędy –
powiedział spokojnym głosem z lekkim zagranicznym akcentem. – Nie wątpliwie
jesteście ciekawi, całej olimpiady i nie możecie się na niczym innym skupić,
więc wytłumaczę wam na czym to polega zanim, przejdziemy do właściwego tematu
zajęć.
Podobny do Forsythe’a, pomyślała Arthemis. Z
tym, że Forsythe zawsze był bardziej swobodny i otwarty. Często się uśmiechał i
zamiast za biurkiem siedział na nim. Profesor Axelrod wydawał się natomiast
bardzo zasadniczy.
- Olimpiada młodzieży w kategorii
Transmutacja nie wnosi ze sobą nic, czego byście nie mogli przewidzieć, w
przeciwieństwie do niektórych innych kategorii. Jednak ponieważ nie do mnie
należy opowiadanie wam o innych dziedzinach magii, skupmy się na transmutacji. Tylko
najlepszy ze wszystkich osób, które się zgłoszą do eliminacji będzie miał
okazję wziąć udział w Olimpiadzie. Proszę mi wierzyć, że dokładnie sprawdzę,
czy nadaje się do tego, by tam pojechać. Będzie to wymagało wielu dodatkowych
zajęć i nużących treningów, więc nie
dopuszczam do siebie myśli, by zgłaszał się ktoś kto nie jest gotowy do
poświęceń.
Początkowa fascynacja uczniów w miarę mowy
profesora zaczynała blednąć. Arthemis pocieszała się jednym, ten człowiek znał
się na transmutacji i potrafił jej nauczyć, więc może w końcu bez większych
problemów wejdzie na właściwą ścieżkę. Rose chyba też tak myślała, bo słuchała
profesora z fascynacją.
Profesor Axelrod zaczął im wyłuszczać zasady
panujące w jego klasie, a po chwili kazał wyjąć podręczniki i przeczytać
pierwszy rozdział, z którego mieli napisać streszczenie na następne zajęcia, na
których mieli przejść do praktyki.
- Nudy – stwierdził Albus, gdy wyszli
z sali. – Co mamy następne?
- Zaklęcia. A potem ja mam Eliksiry.
- Czyli na razie wszystko mamy razem
– ucieszyła się Rose. – Jutro my mamy obronę przed czarną magia, a Albus
zielarstwo.
- Nie masz obrony? – zdziwiła się
Arthemis.
- Nie – pokręcił głową Albus. – Jako
uzdrowiciel nie jest mi to zbyt potrzebne…
- Taaa, chyba, że jakiś
czarnoksiężnik wpadnie do szpitala i strzeli ci urokiem w tyłek – prychnęła
Arthemis. Rose i Albus spojrzeli na nią z naganą. – No, co? Obrona zawsze się
przydaje…
- Ok, to chodźmy już na te zaklęcia –
westchnął Albus. – Mam nadzieję, że profesor Alexander powie nam więcej…
Profesor Alexander jak zwykle wpadła do klasy
energicznym krokiem w swoim ukochanym skórzanym płaszczu i włosach związanych
wysoko na głowie.
Arthemis ja uwielbiała. Była taka… groźna.
- Słuchajcie… jesteście w szóstej
klasie, więc pewnie ktoś z was, bądź z wyższej klasy będzie reprezentował
szkołę. Tylko zapowiadam, że nie będzie to proste i będę bezlitosna dla tych
osób, które przejdą eliminację.
- Osób? – zdziwiła się Lisbeth. –
Może być więcej niż jedna?
- A i owszem panno O’Reilly. Wręcz
musi być, gdyż jest to konkurencja drużynowa.
- To znaczy, jaka? Jedzie cała grupa?
– dopytywał się Darryll.
- Otóż pani Bannister, to wygląda
tak. Konkurencja ZU, czyli zaklęcia i uroki, odbywa się w dwuosobowej drużynie.
Tak więc dwie osoby, które osiągną najwyższe wyniki będą musiały się jakoś
dogadać i współpracować dla dobra szkoły. Ponieważ jest to jedna z
trudniejszych konkurencji dwie osoby mają większe szanse po połączeniu swoich sił
i umiejętności, żeby znaleźć najlepsze rozwiązania. To już nie są zwykłe
zaklęcia. To będą bardzo złożone czary. Tak więc zastanówcie się dobrze zanim
się zapiszecie do eliminacji. Chętnych będę przyjmować od następnego tygodnia.
I jeżeli uznam, że ktoś nie ma szans już na starcie go nie dopuszczę –
zapowiedziała ostro.
- To idiotyczne – szepnął Albus. –
Wyobraź sobie, że jesteś w parze z kimś kogo nie cierpisz. Kłótnie są nie do
uniknięcia…
- A ja myślę, że nie masz racji. Dla
zwycięstwa i dla szkoły ludzie mogą się postarać – odpowiedziała mu cicho Rose.
- Jesteś naiwna – prychnął. – Mam
nadzieję, że takie zasady nie obowiązują przy Eliksirach…
- Bo nie możesz sobie wyobrazić, że
miałbyś kogoś posłuchać w swojej ukochanej dziedzinie. Przecież wszystko wiesz
najlepiej – odgryzła się Rose.
- A ty, co o tym myślisz? – zapytał
Albus, Arthemis.
- Myślę, że pojedzie Rose i Scorpius
Malfoy – odparowała Arthemis mimochodem.
Rose i Albus otworzyli usta ze
zdumienia.
- To jakaś twoja nowa umiejętność?
Przewidujesz przyszłość? – zapytał z lekkim niepokojem Albus.
- Nie – odparła Arthemis. – Rose i
Scorpius po prostu wygrają tę konkurencję. Nie mają wystarczających
przeciwników.
- No wiesz, jest jeszcze mnóstwo osób
z siódmej klasy – powiedziała od razu Rose, ale się zarumieniła.
- I kto pojedzie? – zapytała ją
Arthemis ironicznie. – Eliza? Gillian? Fred?
- Jest jeszcze mnóstwo osób, których
nie znasz, Arthemis – zganił ją Albus.
- Mówię wam, że pojedzie Rose i
Malfoy. Tylko nie wiem, które wygra, a które będzie drugie – powtórzyła uparcie
Arthemis.
- A skąd wiesz, że Rose w ogóle chce
się zgłosić? – syknął Albus.
Arthemis spojrzała na niego
pobłażliwie.
- Proszę cię… - prychnęła.
- I o to mi właśnie chodzi! –
powiedział nagle Albus. – Niby jak oni mają się dogadać, co? Przecież to
Malfoy…
- Ja tam nie widzę problemu – odparła
Rose. – Po prostu będziemy mieć zadanie do wykonania.
- Teraz tak mówisz, a jak przyjdzie
co do czego…
- Wasz trójka niech zamknie jadaczki!
– zwróciła im ostro uwagę profesor Alexander. – Bo już pierwszego dnia polecą
punkty! Przechodzimy do lekcji…
Rose i Albus wymienili ostatnie niezadowolone
spojrzenia i skupili się na lekcjach.
Z Eliksirów Albus po dwóch godzinach wyszedł
trochę zmieszany. Może dlatego, że profesor Carmanthen opowiadała o EA, czyli
Eliksiry i Antidota, patrząc tylko na niego i nie zauważając pozostałych
uczniów. Nie mówiąc już o tym, że zdziwiła się niezmiernie na widok Arthemis.
- Ciekawe jaka będzie konkurencja –
zastanowił się Albus, gdy szli na obiad do Wielkiej Sali.
- Żadna – odparła mu natychmiast
Arthemis.
- No, co ty, przecież…
- Al. – powiedziała wyraźnie. – To
eliksiry… Nikt z własnej woli się w to nie pcha…
- Wcale, że nie – zaperzył się Albus.
– Na pewno w całej szkole jest kilka osób, które…
- I co? Ma z tobą konkurować
dwunastoletnia dziecko? – prychnęła Arthemis. – Z reszta chociażby startowało w
EA pół szkoły, to i tak nie mają z tobą szans.
Albus już otworzył usta, ale po
chwili je zamkną, bo nie wiedział jak można by na to odpowiedzieć.
Lucas właśnie wyszedł z lekcji numerologi, gdy
mignęła mu Lily. Poszedł za nią. Kurcze, miał swoje racje i nie miał zamiaru
pozwolić jej dąsać z byle powodu. Mogła robić co chciała z braćmi, ojcem i
kolegami, ale z nim jej się nie uda. Cholera, była zawsze taka wesoła, więc
kiedy się gniewała, to zupełnie głupiał. Znał ją od zawsze. Była młodsza, ale
nie przeszkadzało mu to. Zawsze była z nimi i zawsze się dogadywali.
Złapał ją zanim weszła na schody za
koleżankami.
- Lily – powiedział – słuchaj… Nie
gniewaj się dobra?
- Nie gniewam się, chociaż gdyby tak
było pewnie czułabym się lepiej – powiedziała prosto z mostu. – Jest mi głupio
– zaśmiała się zażenowana. – Nie umiem udawać i nie umiem kłamać. Cieszę się,
gdy inni się cieszą. Jestem prosta. Lubię to w sobie. Dlatego czuje się głupio,
odkąd uświadomiłam sobie, że zmuszam cię do czegoś, na co nie masz ochoty.
- To nie tak, że…
- Nie. Naprawdę nie ma sprawy. Jeżeli
ty się nie gniewasz, to ja też nie – powiedziała szybko.
- Ach… - powiedział lekko
oszołomiony. – To w porządku.
Uśmiechnęła się do niego
przepraszająco.
- Myślę, że do końca września
powinniśmy przeprowadzić eliminacje do drużyny – dodała jeszcze. – Muszę iść na
następne zajęcia. Do zobaczenia później.
- Cześć – mruknął Lucas, patrząc jak
odchodzi. No to załatwione, pomyślał, tylko czemu mam wrażenie, że nie tak jak
chciałem?
Resztę popołudnia mieli już wolną, więc nie
musieli się niczym przejmować. Trzeba było tylko szybko zrobić streszczenie z
transmutacji, żeby nie mieć zaległości.
Arthemis bardzo kusiło, żeby iść dorwać gdzieś
Forsythe’a, żeby powiedział jakie będą zasady jego konkurencji, ale
postanowiła, że wytrzyma. Z tym, że irytowało ją straszliwie, że James ma
obronę przed czarną magią na godzinę przed nią. Będzie musiała go unikać aż
sama się wszystkiego dowie. Bo jeżeli ten kretyn będzie chciał się z nią
kłócić, to przecież musi wiedzieć: o co.
Arthemis weszła do Pokoju Wspólnego z
podręcznikiem od transmutacji. I zmarszczyła brwi.
Znowu go otoczyły. Cztery dziewczyny.
Głównie z piątej klasy. Szczeniaki. Niemal widziała te wszystkie myśli, które
krążą w ich głowach. „Jestem ładniejsza od niej”, „Przecież ona zachowuje się
jak chłopak”, „Jestem dla ciebie idealną dziewczyną”, „Jestem taka miła, umów
się ze mną”, „Pamiętaj o mnie gdy z nią zerwiesz” itd. Arthemis zacisnęła zęby
i poszła do stolika, przy którym siedział Albus, ale zobaczyła, że zmierza do
niego również Lisbeth, więc poszła w przeciwnym kierunku i usiadła obok Lucasa,
w kącie pokoju. Uśmiechnęła się krótko do Justina, jego kolegi z roku. Chyba
rozmawiali o drużynie quidditcha Gryfonów.
- Cześć, Arthemis – rzucił Justin. –
Masz zamiar zgłosić się do olimpiady? Byłoby dziwne, gdyby tego nie zrobiła.
- Oczywiście – odparła. – Już nie
mogę się doczekać obrony przed czarną magią…
- No, wszyscy są ciekawi. Albus
pewnie zgłosi się do Eliksirów, co?
- Jasne – odpowiedziała i otworzyła
podręcznik z transmutacji, przy okazji rzucając szybkie spojrzenie na Jamesa.
Rozmawiał z kolegą z roku, ale co chwilę wpatrywał się w sufit, gdy jakaś dziewczyna
się wtrącała.
- To dlatego, że jest popularny od
zeszłego roku – wyjaśnił jej Justin. Spojrzała na niego, lekko zdziwiona. – Nie
otaczałyby go tak, ale uważają go za bohatera. Zresztą was oboje…
- Ja jakoś nie mam takich problemów –
mruknęła.
- Cóż… - zaśmiał się z lekkim
zażenowaniem Justin. Uniosła brew w oczekiwaniu na wyjaśnienia. – Jakby to
powiedzieć, ty to ty. Po pierwsze wszyscy wiedzą, że lepiej cię nie drażnić, a
po drugie, wszyscy chłopacy wiedzą, że lepiej nie drażnić Jamesa.
- Nie rozumiem tych wszystkich
durnych zasad… - mruknęła niezbyt zainteresowana Arthemis i wróciła do książki,
dopóki nie usłyszała podniesionego, podszytego zniecierpliwieniem znanego
głosu:
- Słuchajcie, to miłe, ale
denerwujące! Przestańcie, ok?! – James z wyczekiwaniem, czekał aż dziewczyny z
zawiedzionymi minami odejdą. Każda przy okazji obrzuciła Arthemis obrażonym
spojrzeniem.
- No, tak… to musi być… irytujące –
powiedział z rozbawieniem Justin. – Idę mu trochę podokuczać…
Gdy odszedł Lucas, jakby nie mógł się
tego doczekać, nachylił się do Arthemis.
- Słuchaj mam problem z…
- Lily – dokończyła za niego, nawet
nie podnosząc oczy znad książki i nadal pisała coś na pergaminie.
Lucas zmarszczył brwi.
- Skąd wiesz?
- Lily się zazwyczaj nie gniewa
dłużej niż pół godziny… Jeżeli jest inaczej ludzie zaczynają się martwić. W tym
przypadku ty – mruknęła.
- Właśnie o to chodzi. Ona twierdzi,
że się nie gniewa – powiedział Lucas.
Arthemis dopiero teraz spojrzała na
niego z namysłem.
- Cóż… tak mi się właśnie wydawało…
Ona ma już czternaście lat. Nie jest dzieckiem i stara się panować nad tym,
żeby się jak dziecko nie zachowywać. Może być jej trochę ciężko, gdyż zazwyczaj
dostawała to, co chciała. W ten sposób, chce sprawić, żeby inni przestali ją
jak dziecko traktować. Mam na myśli oczywiście jej braci…
- Nie traktuje jej jak dziecko –
powiedział obronnym tonem Lucas.
- Nie mówię, że traktujesz – odparła
spokojnie.
- Więc co mam zrobić? – zapytał.
- Nic. Gdy pierwsze zażenowanie
minie, wróci do siebie.
- Wiesz… co do tych tańców…
- Nie przypominaj mi. Nadal mam
nadzieję, że dzień przed weselem uda mi się złamać nogę…- burknęła i szybko
wymazała jakiś fragment tekstu, który dopiero, co napisała.
Lucas westchnął głęboko.
- Nie chcę tańczyć, bo nie umiem –
powiedział szeptem przez zaciśnięte zęby.
Arthemis powoli na niego spojrzała.
- A myślisz, że ja umiałam? Albo
Albus? Albus James? Co
ja mówię… Fred? Myślisz, że on umiał? Dwa tygodnie wakacji Victoire ich
torturowała – odpowiedziała Arthemis. - Jednak wiesz, nie zmieniaj teraz nagle
zdania, dlatego, że się skrzywiła. Odmówi ci, myśląc, że robisz to z litości i
będzie na siebie jeszcze bardziej zła…
Lucas zacisnął ust.
- Nie rozumiem dziewczyn.
- Dlatego z żadną cię nie widuje? –
zapytała mimochodem, pochylając się nad zadaniem.
- Słucham? – zapytał zaskoczony.
- Zdradzę ci, że mimo wszystko nie
mogę się opanować, przed obserwowaniem Jamesa… Ale jak mu to powiesz to się
wyprę… - dodała szybko. - I wiem, kiedy dziewczyny mają w oczach otwartą
zachętę. I wierz mi, niejedna tak na ciebie patrzy. Nie jesteś jak Albus, który
po prostu woli tego nie dostrzegać, więc pytam się: czy to dlatego, że ich nie
rozumiesz? Czy kryje się za tym coś innego?
- Fred ma racje – mruknął
podejrzliwie Luke. – Coś ty taka zainteresowana ostatnio?
Arthemis wzruszyła ramionami.
- Ja tylko pytam. Przecież nie muszę
uzyskać odpowiedzi… A poza tym znajdźcie mi inne zajęcie, to przestanę się
interesować...
Naprzeciwko nich na krzesło rzucił się Albus.
Miał zadziwiająco zawziętą i zamyśloną minę.
Arthemis westchnęła głęboko i
odłożyła pióro. Chyba jednak zrobi to jutro.
- Co się stało? – zapytała, siląc się
na uprzejmy ton.
- Lisbeth… chciała robić ze mną
lekcje – burknął zamyślony. – Z tym, że w ogóle nie patrzyła w książki tylko na
mnie... I co chwilę prosiła, żeby jej coś wyjaśnił.
- Luke, wytłumacz mu to – westchnęła
Arthemis.
- Podrywa cię – odpowiedział krótko
Lucas i wstał.
Albus otworzył usta ze zdziwienia, a
Arthemis wzruszyła ramionami.
- Przecież ci to nie przeszkadza… -
stwierdziła.
Albus przez chwilę się zastanawiał.
- No, nie… ale to dziwne.
- Na razie – uspokoiła go i zebrała
książkę. Wstała. – Chyba się położę. Czas mi szybciej minie…
- Do jutra – odpowiedział jej nadal
pogrążony w myślach Albus.
Arthemis nie zauważyła, że James
odprowadza ja zamyślonym, trochę niezadowolonym wzrokiem.
Następnego ranka wyszła przez dziurę w
portrecie, idąc na śniadanie i zobaczyła, opierającego się naprzeciwko niej
Jamesa. Uśmiechnęła się do niego. Nie odpowiedział tym samym, tylko wyciągnął
rękę.
Spojrzała w sufit. Mało się nie uśmiechnął,
ale musiał być twardy. Bo inaczej, już zawsze będzie tak jak ona chce.
- Jesteś zły? – zapytała ostrożnie.
- Trochę – odpowiedział, zaskakując
ją. Zamrugała, a on szybciej poruszał palcami.
Westchnęła głęboko i podała mu rękę.
- Wiesz, że nie lubię, gdy ktoś się
na nas gapi – burknęła cicho.
- A ja nie lubię, gdy całe dnie
zachowujesz się, jakby nic między nami nie było – odpowiedział chłodno. Splótł
z nią palce i ścisnął je sugestywnie.
Westchnęła i przemyślała to. Miał rację.
Trudno było jej się przestawić. Przyzwyczaić do myśli, że jej uczucia mają być
na wierzchu.
- Wiesz, że nie umiem tego okazywać –
mruknęła przygnębiona.
Pokręcił głową.
- Nie nauczysz się, jeżeli nie
będziesz próbować.
- Naprawdę jesteś zły – mruknęła.
- Nie mogę uwierzyć, że tak trudno ci
wziąć mnie za rękę – odpowiedział, chociaż z trudem przeszło mu to przez
gardło.
Spojrzała na ich połączone dłonie. Uśmiechnęła
się do siebie. To było tak naturalne, że szybko zapomniała, że trzyma go za
rękę, a jednocześnie było jej jakoś cieplej w środku. Rozejrzała się. Ludzie na
nich zerkali, ale nikt się specjalnie nimi nie interesował. Może i byli
popularni, ale nie byli jedyną parą w szkole.
Zdała sobie sprawę, że tylko dla niej to
wszystko było takie dziwne. Bo dla niej nadal było to coś zupełnie nowego. Coś
niemal nierealnego. Jak życie na jawie.
- Przepraszam – powiedziała,
ściskając jego dłoń.
- Chodzi mi o to, że…
- Wiem – powiedziała szybko. Zerknęła
na niego z ukosa. – To, że trzymamy się za ręce nie znaczy, że od razu musimy
publicznie zdzierać z siebie ciuchy.
Uniósł brew, ale kąciki jego ust zadrżały.
- Po prostu, gdybyś nie schodziła z
moich kolan te wszystkie baby by mnie nie otaczały…
- Nigdy nie siedziałam ci na kolanach
– powiedziała ze zmarszczonymi brwiami.
- Nie? Musimy to szybko nadrobić –
odpowiedział i w końcu się uśmiechnął.
- Popracuję nad tym, ok? –
powiedziała. – Tylko nie oczekuj ode mnie, żebym rzucała ci się w ramiona, gdy
mijam cię na korytarzu...
- Dziwna wizja – James się skrzywił.
Arthemis pokiwała głową.
- Nie mogę się doczekać obrony –
westchnęła po chwili.
- Mam nadzieję, że Forsythe szybko
powie nam…
- Arthemis! – Valentine złapała
Arthemis za wolną rękę. – Porwę ją na chwilę, dobra? – rzuciła do Jamesa i już jej
nie było, a z nią znikła i Arthemis. James patrzył za nimi z konsternacją.
Valentine wciągnęła Arthemis za jedną z
wielkich zbroi. Trzepnęła ją po ramieniu.
- Jak mogłaś mi nie powiedzieć?! –
warknęła.
- Czego? - zapytała Arthemis z miną
niewiniątka.
- Że Fred jest w szkole!! Co on tu
robi do cholery!?
- Ma do odrobienia jeden semestr –
Arthemis wzruszyła ramionami.
- I nie uznałaś za stosowne mi o tym
powiedzieć? Chociażby pierwszego września?
- Cóż mogłabym skłamać, że byłam
przekonana, o tym, że Molly ci powiedziała. Ale szczerze mówiąc, przecież sama
twierdziłaś, że nic was już nie łączy. Uznałam, że nie interesuje cię, iż Fred
nadal jest w szkole – odparła Arthemis sprytnie.
- Oczywiście, że mnie… - zaczęła
szybko Valentine, po czym zacisnęła usta. – Cwana jesteś…
- Cóż… - Arthemis się uśmiechnęła,
jednak było coś chochlikowatego w tym geście. – To wasza sprawa… Ja się nie
wtrącam.
- I co ja mam teraz zrobić? –
zapytała Valentine, przeczesując dłonią włosy.
- Przecież on cię nie interesuje…
Więc nic nie rób… W każdym bądź razie, wątpię, żeby Fred coś z tym zrobił… Na
razie! - dodała mimochodem i zaczęła odchodzić, w myślach mówiąc sobie: nie
musisz dziękować, Weasley.
Czuła jak Valentine odprowadza ją wzrokiem.
Nie odwróciła się jednak.
Kilkanaście kroków dalej zastanowiła się, czy
nie robi im krzywdy, wtrącając się. A potem doszła do wniosku, że oni sami
robią sobie krzywdę, udając, że już nic ich nie łączy. Że nie mają do siebie
żalu. Że według obojga coś poszło nie tak, jak chcieli. Potem porównała to w myślach
z tym co się działo z Jamesem i nią w zeszłym roku. Cóż… oni przynajmniej nie
udawali, że nic się nie stało. Wręcz kłuło w oczy, że coś jest nie tak z nimi.
A jeżeli starali sobie wmówić, że za sobą nie tęsknią, to robili to tylko by
przetrwać. Dobra, dobra oni też udawali, musiała to chociaż przyznać przed
sobą, jednak w końcu sobie wszystko wyjaśnili, prawda? A ta dwójka krążyła
wokół siebie jak dwa lwy. I żadne tak naprawdę nie wiedziało, co się stało…
Arthemis poczuła się trochę rozgrzeszona, jak
już sobie to powiedziała. A potem wyrzuciła ich z myśli, bo przecież za dwie
godziny miała mieć obronę przed czarną magią.
Gdy na piętnaście minut przed lekcją
wszyscy uczniowie siedzieli już w ławkach w klasie obrony przed czarną magią,
zaskoczony profesor Forsythe, podniósł na nich zamyślony wzrok i uśmiechnął się
do siebie wyrozumiale. Gdy rozbrzmiał dzwonek na lekcję, obszedł biurko i
usiadł na nim.
- Widzę, że po wakacjach jesteście
pełni energii – rzucił ze śmiechem, a potem westchnął i powiedział: - Chyba nie
będę was długo dręczył i powiem wam to, co tak bardzo chcecie wiedzieć…
W klasie rozległy się pomruki zadowolenia, a
ktoś nawet zaklaskał krótko.
- Tak, więc jesteście ciekawi
konkurencji, która związana jest z obroną przed czarną magią. Nazwano ja
Dziesięciobojem, bo do wykonania przewidziane jest dziesięć zadań.
- Jakich? – zapytał natychmiast
Darryl Banister.
- Tego nikt nie wie. Między innymi
dlatego jest to takie niebezpieczne. Nie wiadomo jakie będę to zadania, ale
organizatorzy wspominają o niezawodnych umiejętnościach tropienia,
wytrzymałości psychicznej, wydolności fizycznej i oczywiście odporności. W
każdym bądź razie, po każdej z konkurencji odbywają się losowe pojedynki, które
mają na celu eliminowanie zawodników. Ale zacznijmy od początku. W ciągu całego
roku podczas wszystkich zadań i pojedynków drużyna zbiera punkty. Od ilości
punktów zależy wygrana. Konkurencja ma również na celu sprawdzenie waszej
współpracy. Ktoś kto wygra takie zadanie może po prostu odpuścić sobie resztę
nauki w szkole i zostać aurorem.
- Drużyny? – zapytała Arthemis
zaniepokojonym tonem. Oczami wyobraźni widziała dziesięć osób z całej szkoły,
na które trzeba byłoby uważać…
- Tak – powiedział profesor Forsythe
i uśmiechnął się kącikiem warg. – Jest to druga ze wszystkich konkurencji,
która jest konkursem drużynowym. W każdej drużynie jest dwie osoby. Jednak o
ile w Zaklęciach chodzi o wspólne myślenie. Tu chodzi o wspólne działanie.
W głowie Arthemis zabrzmiały fanfary. Dwie
osoby w drużynie… Wyzwania i pojedynki. Czuła się jakby gwiazdka miała trwać
cały rok.
W klasie podniósł się ogólny rumor. Wszyscy
wymieniali między sobą podniecone uwagi. Arthemis odchyliła się na krześle.
- Jak będą wyglądały eliminację? –
zapytała, a wszyscy zamilkli.
- No, więc najpierw ja osobiście
muszę zezwolić na czyjeś uczestnictwo. Następnie osoba musi podać nazwisko
swojego partnera. A na końcu po przeprowadzaniu najłatwiejszej formy, czyli
oczywiście pojedynków, wybierzemy najlepszą drużynę. Szybkość, radzenie sobie w
trudnych sytuacjach i zgranie oczywiście będą tutaj najbardziej brane pod
uwagę. Ktoś kto wyjedzie na światowy konkurs spotka się z o wiele silniejszymi
przeciwnikami i groźniejszymi sytuacjami niż w szkole. Ktoś kto nie jest na to
gotowy, nie powinien się zgłaszać. I jeżeli uznam, że ktoś nie nadaje się nawet
do eliminacji, proszę nie zgłaszać sprzeciwu. Listy będą otwarte od następnego
tygodnia. Warunkiem w przypadku osób niepełnoletnich jest oczywiście zgoda
rodziców – dodał, powodując zawiedzione miny uczniów.
Arthemis to nie martwiło. To konkurs. Do tego
drużynowy. Ojciec nie miał się co bać.
Ponieważ obecnie w klasie nie istniał inny
temat, Forsythe zaczął z pobłażliwym uśmiechem, opowiadać ze szczegółami o
olimpiadzie. Arthemis nie uroniła ani jednego słowa. A więc będą jeździli po
całym świecie? Nigdy nie wiadomo jakie spotka ich wyzwanie… A kadra szkoły
zostanie zwolniona z egzaminów końcowych. Pięknie.
To będzie najlepszy rok!
Arthemis zasypywała Forsythe’a pytaniami tak
dokładnymi, że w końcu dał jej do ręki pergamin z regulaminem. Szybko znalazło
się to w jej pamięci, więc mu go oddała uśmiechając się tajemniczo.
Spojrzał na nią, z pobłażaniem kręcąc głową.
- Arthemis nie chcesz być ze mną w
parze? – zwrócił się do niej Leo.
Zerknęła na niego spod uniesionej
brwi, a Rose obok niej prychnęła.
- Myślę, że ona już ma parę –
powiedziała Lisbeth, klepiąc Leo po ramieniu.
- Ach… no cóż – westchnął.
- Jeżeli ona będzie z Potterem, to
nie wiem, czy jest sens startować – powiedział ponuro Krukon, Austin Atkins.
Arthemis uśmiechnęła się pod nosem.
- Ja nikogo nie zmuszam –
odpowiedział ze śmiechem profesor Forsythe.
- Ja uważam, że i tak będzie to
świetna rozrywka – mruknął Rory, siedzący za Leo. – Nawet jak mnie trochę
poobijają to i tak będzie fajnie.
- W każdym bądź razie żadne z was nie
zostanie śmiertelnie ranne, bo jest list zaklęć wyłączonych z konkursu –
uspokoił go Forsythe.
Arthemis już o tym wiedziała. Miała w głowie
cały regulamin, który ogólnie rzecz biorąc, miał kilkanaście rolek pergaminu.
Potrafiła nawet wymienić wszystkie zaklęcia i grupy uroków, których nie wolno
było używać.
- Czyli wybierana jest drużyna? –
rozległ się przeciągający zgłoski, niezadowlony głos Scorpiusa Malfoya. – Skoro
tak, to czemu w Zaklęcia każdy jest sam i dopiero łączy się ich w grupę?
- Gdyż trudno wymagać od kogoś, żeby
powierzył swoje życie w ręce zupełnie obcej osoby, prawda, panie Malfoy? –
rzucił Forsythe.
Rose spojrzała na Scorpiusa przez ramię.
Zdziwiła się, że przez dłuższą chwilę na nią patrzył, a potem dopiero odwrócił
wzrok.
On też wie, jaki będzie wynik ich konkurencji,
pomyślała Arthemis. I dobrze. Żadne z nich się nie wycofa. Może i była
małostkowa, ale bardzo ją ciekawiło, co z tego wyjdzie…
Gdy tylko rozległ się dzwonek na lekcje,
wypadła z klasy, jak strzała. Otworzyła drzwi, żeby zobaczyć, że na ich
przeciwko stoi oparty James. Przez chwilę się sobie przyglądali, a potem
jednocześnie na ich twarzach pojawił się szeroki pewny siebie uśmiech. Podeszła
do niego.
- Będziesz moją partnerką? – rzucił
James.
Udała dramatyczny gest kładąc rękę na
piersi i zaczęła mrugać jakby za wszelką cenę chciała powstrzymać łzy
wzruszenia.
- Już myślałam, że nigdy nie spytasz…
Roześmiał się i pociągnął ją lekko za
włosy, a potem opuścił dłoń i splótł z nią palce.
- Drużyna marzeń znowu w komplecie? –
rzucił lekko zgryźliwym tonem zza ich pleców profesor Forsythe.
- Drużyna, która ma zamiar wygrać –
odpowiedział mu James z uśmiechem i pocałował Arthemis w skroń. Odepchnęła go
równocześnie zażenowana i zadowolona.
Forsythe przyglądał im się i zerknął na ich
połączone dłonie, a w jego wzroku coś zabłysło. Pokręcił pobłażliwie głową.
- Radzę wam na początku ustalić
zasady. Inaczej jak się zaczniecie później kłócić o niebezpieczeństwo i ryzyko
to przegracie zanim jeszcze dojdziecie do pierwszego zadania – powiedział
patrząc na nich spod oka. – A przecież nie chcemy, żeby Hogwart przegrał,
prawda? – zamknął klasę i oddalił się korytarzem.
Przez dłuższą chwilę go obserwowali.
- Oni chyba też myślą, że wygramy –
mruknęła do siebie Arthemis. I zgadzała się z Forsythe zanim się zgłoszą będą
musieli coś przedyskutować. Ba! Pokłócić się! Dobrze znał ich temperament. A
poza tym, chyba był zaniepokojony tym, że przez ich osobiste zaangażowanie,
mogą być osłabieni. Bzdura!
- Chyba? – prychnął James. – Neville
mało mi nie wsadził w ręce formularza zgłoszeniowego, gdy go minąłem na
korytarzu. Nawet nie zdążyłem mu powiedzieć „dzień dobry”.
- Czy u ciebie w klasie, też
stwierdzili, że nie ma się co zgłaszać jeżeli my się zgłosimy? – powiedziała i
zaczęła iść w stronę następnej sali, gdzie miała mieć zajęcia, a James z chęcią
ją odprowadził.
- Cóż… to, że ja się zgłoszę było
jasne. Kto będzie moim partnerem już nie tak bardzo…
- Mnie to mówisz? Leo chciał być ze
mną w parze – powiedziała.
- Leo, mówisz? – powiedział z lekką
groźbą w głosie.
- Nie martw się. Szybko wyprowadzono
go z błędu.
- No, ja myślę.
- Uważam, że Forsythe ma rację –
powiedziała Arthemis, stając pod drzwiami właściwej klasy. – Lepiej, żebyśmy
się pokłócili teraz niż później.
- Nie da się pokłócić na zawołanie –
zaprotestował James, zdając sobie sprawę, że pewnie rzeczy są nieuniknione.
Uniosła brew.
- Czytałeś w regulaminie klauzulę o
tym, że organizator nie odpowiada za śmierć, bądź uszczerbek na zdrowiu, żadnego
z uczestników? – rzuciła i weszła do klasy, za resztą grupy, zostawiając go,
wpatrzonego w miejsce gdzie przed chwilą stała.
Arthemis z premedytacją go sprowokowała,
uświadamiając mu jakiekolwiek zagrożenie. Następna przerwa będzie przerwą
obiadową. Będzie miał czas to przetrawić. Ona z resztą też. Ok, wiedziała, że
będzie umierać ze strachu, gdy będą w niebezpieczeństwie. Wiedziała, że będzie
odczuwała jakikolwiek ból Jamesa jak własny. Jakakolwiek jego rana będzie jej
raną. Ale do cholery, byłoby jeszcze gorzej gdyby nie było jej przy nim. Nie
zniosłaby tego. Czekanie i modlitwy rozszarpałyby jej nerwy. Dlatego pokłóci
się z nim i wygra, bo nie miała innego wyjścia.
Lekcja zaklęć dłużyła jej się niemiłosiernie
odkąd już powiedziały z Rose wszystko co się działo na lekcji obrony
nieobecnemu wtedy Albusowi. Jednak w myślach wciąż przeczesywała przeróżne
scenariusze. Co się mogło stać podczas olimpiady? Jednak nie przejmowała się
tym tak, jak zapewne przejmował się James. Ale to się okaże za jakiś czas.
James siedząc na eliksirach zupełnie nie
zwracał uwagi na to, co Carmanthen ma do powiedzenia. Krążyły mu po głowie
słowa Arthemis. Spóźnił się na lekcję, bo chciał znaleźć Forsythe’a i wziąć od
niego regulamin Dziesięcioboju. Gdy profesor Carmanthen gadała o jakimś
eliksirze na porost włosów, on wczytywał się uważnie w każde słowo. Przeleciał
wzrokiem przez listę niedozwolonych zaklęć, a potem zamyślił się.
Była to pierwsza taka olimpiada. W regulaminie
były ostrzeżenia o zwierzętach, groźnych zaklęciach, niespotykanych sytuacjach.
I rzeczywiście była tam klauzula o niespodziewanej śmierci, ranach, wypadkach.
Tak naprawdę nie wiedzieli w co się pakowali. Ponieważ była to pierwsza taka
impreza organizatorzy mogli przecenić umiejętności młodych ludzi i zrobić
naprawdę groźne rzeczy. Przed oczami stanęła mu Arthemis zakrwawiona, trzyma na
rękach przez Forsythe’a. Serce mu się ścisnęło.
Ok, porozmawia z nią o tym i spróbuje jej
łagodnie wytłumaczyć, że nie można tak ryzykować. Niby był to tylko konkurs, ale
wszystko się mogło zdarzyć.
Gdy Carmanthen w końcu zakończyła zajęcia,
James wybiegł z lochów i pobiegł do Wielkiej Sali. Dopiero zaczynała zapełniać
się ludźmi, schodzącymi się ze wszystkich części zamku. Skoro i tak musiał
czekać, to postanowił coś zjeść.
Odpowiadając monotonnie na pytania Lucasa jadł
właśnie drugie danie, gdy padł na niego cień. Podniósł wzrok. Przez chwilę
patrzyli sobie z Arthemis w oczy.
- Zrobiłaś to celowo – zarzucił jej.
- A twierdziłeś, że nie da się
pokłócić na zawołanie – stwierdziła, wytrzymując jego twarde spojrzenie.
- Jezu, wy się znowu kłócicie? –
zdziwił się Albus. – O co tym razem?
- Powiedzmy sobie to, co i tak sobie
powiemy – zaproponowała chłodno Arthemis nie spuszczając oczu z Jamesa.
Wstał od stołu.
- Przejdźmy się – rzucił i zaczął się
oddalać.
Arthemis oddzielona od niego stołem
poszła w tym samym kierunku, co on.
- O co im znowu chodzi? – zapytał
Albus, Lucasa.
Wzruszył ramionami.
- To Arthemis i James. Czego się
spodziewałeś?
Arthemis i James gwałtownym,
marszowym krokiem przeszli przez dziedziniec, w towarzystwie zdziwionych
spojrzeń. Nie szli zbyt blisko siebie. Woleli zachować stosowny dystans. Wpadli
na błonia, a ponieważ nie było nikogo nad jeziorem, ruszyli w tamtą stronę.
Wrześniowe słońce, odbijało się od powierzchni wody, gdy stanęli naprzeciwko
siebie, jakby mieli stoczyć pojedynek.
- Nie podoba mi się to! – oznajmił
James.
- Pozwól, że cię poprawię – odparła
złośliwie Arthemis. – Nie podoba ci się, że ja będę brała w tym udział. W swoim
przypadku nie widzisz problemu…
James zmrużył oczy.
- Nie wiemy co się może tam dziać –
powiedział, siląc się na spokój. – Mogą to być zwykłe pojedynki, a może to być
coś o wiele gorszego. W sumie nie mamy żadnej gwarancji, że nie będą chcieli
nas tam zabić. Uważam, że jesteś zbyt młoda, żeby jechać.
Arthemis uniosła drwiąco brwi.
- To poniżej twoich możliwości,
James. Nie mieszaj do tego mojego wieku…
- Do cholery jesteś niepełnoletnia!
- I co z tego? – rzuciła.
- Nie mogę ryzykować twojego życia!
Albo zdrowia! Nie chcę żebyś brała w tym udział!
Skoro on jest wściekły to ja muszę
być spokojna, pomyślała Arthemis.
- Ale sam masz zamiar się zgłosić? –
zapytała chłodno.
- To moja ostatnia szansa, żeby wziąć
w takiej imprezie udział – odpowiedział James.
- A skoro to takie niebezpieczne
oczekujesz, że będę spokojnie siedzieć i kibicować, kiedy będziesz ryzykował i
walczył. A gdy przejdziesz zadanie dać ci buziaka za dobrze wykonaną pracę? –
powiedziała drwiąco, widząc, że zapędziła go w kozi róg. Nie mógł jej teraz
odpowiedzieć, że to nie jest aż tak ryzykowne, bo wyszłoby, że nie potrzebnie
kłóci się o jej bezpieczeństwo. James zacisnął usta, patrząc na nią uparcie.
Chciał grać dalej? Dobrze. Tej partii nie miał szans wygrać. – Ostrzegam cię
James, że jeżeli wybierzesz innego partnera, to ja również – oznajmiła twardo.
Otworzył usta z niedowierzaniem.
- Chyba żartujesz! – warknął.
- Ani trochę – powiedziała. – Tylko
uświadom sobie, że wtedy jedno z nas wygra i pojedzie samo, a wtedy żadne z nas
nie będzie mogło nic na to poradzić. Więc jeżeli chcesz jechać z kimś innym, to
proszę bardzo… - zadała ostateczny cios.
James wzniósł oczy do nieba, a potem
sfrustrowany krzyknął:
- Mam cały czas przed oczami
zakrwawioną ciebie, gdy w zeszłym roku Forsythe wniósł cię do szpitala! Nie
zniosę czegoś takiego drugi raz!!
Arthemis zamrugała zaskoczona. James usiadł na
ziemi, oddychając ciężko i wpatrzył się w jezioro. Przez chwile mu się
przyglądała.
- Rozumiem, co czujesz James –
powiedziała w końcu. Spojrzał na nią sceptycznie. Pewnie uważał, że ona o niego
się nie martwi. Usiadła obok niego. – Rozumiem. Czuję to samo w stosunku do
ciebie.
- Więc powinnaś zrezygnować i ulec.
- A ty byś zrezygnował? I uległ? –
odparła z lekkim uśmiechem, nie patrząc na niego. – Traktuję to w inny sposób
niż ty. Nie twierdzę, że twój jest zły. Ale mój jest lepszy.
- Jaki sposób? – burknął James.
- Chcesz mnie zatrzymać, bo uważasz,
że w ten sposób mnie chronisz. Ja chcę jechać po to, żeby chronić ciebie –
spojrzał na nią szybko, jednak ona nadal wpatrywała się w wodę. – Nie dlatego,
że nie wierzę w twoje umiejętności. Tylko dlatego, że wiem, że przy mnie jesteś
bardziej skupiony, bo wiesz, że od tego zależy, czy będę ranna, czy nie. To
działa też w drugą stronę. Ja jestem bardziej rozważna i mniej brawurowa, bo
tobie się może coś stać. Więc jeżeli któreś z nas pojedzie z kim innym, może
się okazać, że wcale sobie nie radzimy tak dobrze…
James przez bardzo długą chwilę rozważał jej
słowa. Miała racje. Razem byli lepsi niż osobno. Zeszły rok był dostatecznym
tego dowodem.
- Więc jeżeli jednak się zgodzisz, to
musisz mi przyrzec, że nie będziesz mnie osłaniał. Że będziesz wierzył moim
zdolnością. Że zrozumiesz, że czasami jedna rana więcej może oznaczać
zwycięstwo. Będzie nam ciężko, ale przysięgam ci w zamian, że nie dopuszczę do
tego, żeby coś mi się stało. Nie będę robiła ryzykownych rzeczy bez konsultacji
z tobą. Nie będę robiła niczego bez twojej wiedzy – Kompromis, pomyślała
Arthemis. Zmień swoje przyzwyczajenia. Zmień to, co możesz, jeżeli w ten sposób
będzie go to mniej gnębić.
Arthemis wstała.
- Muszę iść coś zjeść, przed lekcjami
– powiedziała. – Do zobaczenia później – dodała cicho i zostawiła go samego,
zamyślonego i wpatrującego się w latające nad jeziorem ptaki.
Wspaniały rozdzial, pelen humoru i trochę niepokoju
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńo tak to już wiemy o co chodzi z olimpiadą, boskie już nauczyciele widzą Arthemis i Jamesa razem startujących...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, o tak to już wiemy o co chodzi z olimpiadą, a to jest boskie jak już nauczyciele widzą Arthemis i Jamesa razem startujących... ;)
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga