czwartek, 25 stycznia 2018

Irytujący i uparty Fred Weasley (Rok VI, Rozdział 5)

Po obiedzie siódmoklasiści mieli jeszcze zajęcia z zaklęć. Lucas i James usiedli nieco, tyłu, żeby poobserwować sobie, co też zrobi Fred. Już niemal uwierzyli w to, że nie będzie miał szans usiąść obok Valentine, ale to miała pecha i spóźniła się na zajęcia. A jedynym, skrzętnie zajmowanym przez torbę Freda, wolnym miejscem, było to obok niego. Więc cóż… nie miała wyjścia i musiała usiąść obok niego, szczególnie, że profesor Alexander patrzyła na nią ponaglającym wzrokiem. Do tego nie mogła przecież zachowywać się jak idiotka. Sama dokładnie zadbała o to, żeby nic się nie działo między nimi. Nie mieli do siebie pretensji, ani żalu. Przecież to oczywiste, że nie mogła tak sobie po prostu odsunąć krzesła na sam skrawek ławki. Z resztą niby czemu miałaby to zrobić? Przecież jej nie obchodził…
 Ale nie chciała siedzieć obok niego. To było zbyt blisko. Nie mogła przecież panować nad reakcjami własnego ciała, prawda? Przecież gęsia skórka nie zniknie tylko dlatego, że jej tak każe.
 Fred patrzył w okno, zastanawiając się jak by ją tu podejść. Kurcze, chciał z nią wygrać. To, że zakończyła to co się między nimi działo, nawet nie próbując z nim o tym porozmawiać, siedziało w nim jak cierń. Może i na początku zależało mu na zabawie, ale przecież nie mógł powstrzymywać własnych uczuć, prawda? A skoro ona się przestraszyła, bo jej też zaczęło zależeć, należało dać jej za to w tę pustą głowę. Hmm… co mu tam radził ten głupi podręcznik podrywu? Ach, tak…
- Cześć – rzucił cicho, biorąc do ręki pióro, bo Alexander zaczęła coś dyktować.
Zerknęła na niego szybko.
- Cześć – odparła i wróciła do pisania.
Nachylił się do niej jeszcze bliżej, że niby nie chce, żeby ktoś go usłyszał i szepnął jej niemal na ucho. Zapomniał już jej zapach. A jeszcze bardziej świerzbiły go palce, żeby przejechać dłonią po jej włosach. Przepadłeś, bracie, pomyślał. A najdziwniejsze było to, że tak łatwo się z tym pogodził.
- Mam do ciebie sprawę. Pogadamy po lekcji, dobra?
Zmrużyła podejrzliwie oczy, ale skinęła głową.
Punk I. Zaintrygowanie. Wykonany, pomyślał Fred.
 Valentine całą resztę zajęć siedziała jak na szpilkach. Z całej siły starała się nie pokazać po sobie, że drażni ja gdy Fred nachyla się nad nią, żeby zerknąć na to, czego nie zdążył zapisać, a Alexander uparła się dzisiaj, że będą zajęcia teoretyczne.
 Lucas i James z otwartymi ustami, pisząc na kartce co, trzecie słowo, albo tylko początek zdania, podpierali głowy na rękach i starali się zbyt otwarcie nie ziewać. Dopóki nie zauważyli, że Fred skrzętnie notuję, każde słowa, a jak czegos nie zdąży, to zerka do Valentine. Spojrzeli po sobie. Co mu się stało? Do tej pory mieli wątpliwości, czy on w ogóle umie pisać...
 Totalnie ogłupiali nie wiedzieli co się dzieje, dopóki Fred po raz kolejny nachylając się ponad ramieniem Valentine, nie zerknął na nich przez ramię i nie posłał im cwanego, zadziornego uśmiechu. O tak… on coś kombinował…
 Gdy zakończyły się zajęcia, chcieli do niego podejść, zapytać się o wszystko, jednak on nieznacznie skinął głową. Jakby chciał powiedzieć: nie teraz. A potem ruszył za Valentine na korytarz.
 Odeszli kilka kroków od sali, gdy Valentine odwróciła się do niego ze złością.
- Czego chcesz?
- Słuchaj – powiedział i rozejrzał się dookoła, czy niby nikt ich nie podsłuchuje, - jest u was na roku, taka… brunetka… wysoka, trochę wyższa niż ty… - Valentine otworzyła usta ze zdumienia i wytrzeszczyła na niego oczy. – Siedziała dzisiaj obok siostry Justina… mogłabyś mi dostarczyć na jej temat jakiś informacji?
- Słucham? – zapytała gdy już odzyskała głos.
Punkt II. Oszołomienie. Wykonany.
- Wszyscy moi znajomi z Hufflepuffu wyszli, więc zostałaś mi tylko ty… - celowo użył słowa „znajomi”. Punkt III. Zredukuj waszą znajomość do czegoś mało istotnego. Ten punkt dodał osobiście. Z zemsty.
 Co mogła w takiej sytuacji zrobić Valentine? Miała ochotę na niego nawrzeszczeć, ale gdyby to zrobiła, wyszłoby, że wcale nie jest jej obojętny. A miała taką koszmarną i absolutną potrzebę wydarcia się na niego w tej chwili. Jeżeli natomiast odwróci się bez słowa, wyjdzie, że ją dotknęło. Zacisnęła więc palce w pięści i starając się nie zaciskać zębów, powiedziała:
- Zobaczę co się da zrobić – i dopiero wtedy się odwróciła, zwalczając w sobie chęć kopnięcia nikomu nie wadzącej zbroi.
 Punkt IV. Wściekłość i lekkie zagubienie. Osiągnięty.
Z poczuciem dobrze wykonanej misji, Fred odwrócił się i w myślach zaczął planować kolejne kroki.    


 Przez resztę zajęć James gruntownie przemyślał to, co mu powiedziała Arthemis i doszedł do wniosku, że ona nie jest księżniczką, którą da się zamknąć w wieży, chociażby nie wiadomo jak bardzo chciał ją tak traktować. Ona byłby królową dowodzącą wojskami. I w gruncie rzeczy nie chciał jej zmieniać. Miała racje w wielu kwestiach. Razem byli lepsi.
 Idąc zamyślony do pokoju wspólnego, nie uważał jak zwykle od początku roku, żeby nie trafić na trzy dziewczyny, które lubiły go otaczać. Irytowały go. Miał pecha na nie trafić, zaraz gdy wszedł do salonu Gryfonów.
- Słuchaj, James, nie chciałbyś nas nauczyć jak się dobrze bronić? – zaczęła od razu jedna z nich. Wiedział, że miała na imię Diana, ale udawał za każdym razem, że jej nie pamięta. Miał nadzieję, że się zniechęci.
- Nie mam czasu – odpowiedział z westchnieniem.
- Tylko kilka zaklęć – poprosiła płaczliwie druga.
- Widziałyśmy jak je rzucasz. To wyglądało naprawdę super! – jednak jej oczy mówiły „ty wyglądałeś wtedy super”.
- Słuchajcie, idiotki! – rozległ się obok nich gniewny ton. – On ma dziewczynę! – powiedziała Anabelle i chwyciła go za szatę na plecach. – Niech to dotrze do tych waszych tępych mózgów! – dodała, odciągając od nich Jamesa. Dziewczyny spoglądały za nią z nienawiścią.
- Dzięki – westchnął James.
- Czemu Arthemis, czegoś z tym nie zrobi? – zapytała go, jego była dziewczyna.
James spojrzał na nią pobłażliwie.
Anabelle skinęła głową.
- Taaa, to mogłoby się okazać niebezpieczne – przyznała.
- Czemu w sumie to ona musi coś z tym zrobić? Nie wystarczy, że ja im powiedziałem? – zapytał sfrustrowany.
- Cóż… to jest tak, że… - Anabelle się na chwilę zamyśliła. – Dopóki ona nie określi granic, one będą je naginały, uważając, że mają do tego prawo, bo przecież nikt im nie zabronił… - stwierdziła w końcu.
 James zmrużył oczy.
- To bez sensu.
- A u chłopaków jest niby inaczej? – rzuciła drwiąco Anabelle. – Do Arthemis nikt się nie zbliża, bo ty dałeś jasno do zrozumienia, że każdy kto spróbuje może stracić życie. Chociaż nie twierdzę, że jakiś nierozgarnięty kretyn nie spróbuje…
- Jaki kretyn? – zapytał podejrzliwie James.
- Ktoś w stylu tych trzech idiotek. Taki co nie rozpoznaje sygnałów i ostrzeżeń. Może to być równie irytujące, co słodkie.
- Nie uważam, żeby te dziewczyny były słodkie – odparł James.
- Nie wątpię – roześmiała się Anabelle. – No, ale tobie się podoba Arthemis, której daleko do takich zachowań. Nic więc, dziwnego, że cię irytują.
- Skoro ty to widzisz, to czemu one nie? – zapytał.
- Jakby to powiedzieć iloraz ich inteligencji na to nie wystarcza – odparła, wzruszając ramionami. – Zauważ, że żadne inne dziewczyny jakoś  nie próbują się narazić Arthemis, chociaż pewnie niejedna czeka na swoją szanse. Jeżeli wiesz o co mi chodzi… - dodała, sugestywnie ruszając brwiami.
- No, to sobie poczekają – mruknął chłodno.
Anabelle się roześmiała i położyła mu rękę na ramieniu, przyjacielskim gestem. James też się uśmiechnął i rozejrzał po Pokoju. Niemal natychmiast natrafił na chłodne spojrzenie granatowych oczu Arthemis.
 No, pięknie to musiało wyglądać, pomyślał ze znużeniem. Dopiero co odbyli niebanalną sprzeczkę, a on już zabawiał swoją byłą.
 Westchnął i przymknął oczy, gdy Arthemis powróciła do odrabiania lekcji. Zdziwiona Anabelle też się rozejrzała i spojrzała na zawzięcie piszącą coś Arthemis.
- Ooooch… - powiedziała ze zrozumieniem. – Widziała, że ja tylko…
- Nie.
- No, to powodzenia – powiedziała Anabelle współczująco i odeszła do swoich koleżanek, które też ze zdziwieniem jej się przypatrywały.
 James zastanawiał się, jak to rozegrać. Może udobruchać ją tym, że przemyślał wszystko i się zgadza na olimpiadę? Ale czy to nie będzie wyglądało jakby czuł się winny? Może więc powinien zacząć od sprostowania sytuacji?
 W każdym bądź razie przeszedł przez Pokój Wspólny i usiadł naprzeciwko Arthemis.
- Wyrwała mnie ze szponów tych trzech sępów, gdy mnie otoczyły, w bardzo szybki sposób uświadamiając im, że mam dziewczynę – powiedział bez wstępów.
 Nie podniosła wzroku, tylko skończyła pisać zdanie i zaczęła następne od nowej linijki.
- Nie dąsaj się ok? – rzucił James. – Przecież mi wierzysz, prawda?
- Mhm – odparła.
Przyjrzał jej się. Wydawało mu się, że ściska pióro mocniej niż trzeba było. Zmrużył oczy, gdy sobie coś uświadomił.
- Czemu jesteś zazdrosna tylko o nią? Czemu nie rusza cię, gdy otaczają mnie te trzy idiotki? – zapytał gniewnie.
- One nie są w twoim typie. Ona była – odparła krótko, nawet nie próbując zaprzeczać.
- Chcesz znowu wrócić do tego, czemu miałem w zeszłym roku dziewczynę? – zapytał chłodno.
 Podniosła na niego zasmucony wzrok.
- Będziesz mnie o to obwiniał do końca życia? – zapytała cicho.
James westchnął znużony i przetarł dłonią oczy.
- Czemu muszę ci się z tego tłumaczyć? – zapytał na granicy złości.
- Nie musisz - odpowiedziała i powróciła do pisania.
- Przecież to tak oczywiste, że nie powinnaś mieć żadnych wątpliwości… - ciągnął temat.
- Ty masz prawo być zazdrosny, a ja nie? - odpowiedziała mu chłodno.
- Rozumiem gdybyś była zazdrosna o te wszystkie idiotki. Ale ty jesteś zazdrosna o dziewczynę, która ze mną zerwała, bo uświadomiła sobie, że tylko ty się dla mnie liczysz! - uniósł się.
- Powiem ci jaka jest różnica w naszych uczuciach, James - powiedziała Arthemis po chwili milczenia. - Ty jesteś zazdrosny, bo jesteś facetem i nie lubisz, gdy ktoś dotyka twoich rzeczy...
- Nie traktuję cię jak przedmiotu! - powiedział oburzony.
- Ale uważasz mnie za swoją własność.
Nie mógł zaprzeczyć.
- Dopóki nie zaczniesz mi rozkazywać, twój instynkt posiadania mi nie przeszkadza - zapewniła go. - Wracając do tematu... Moja zazdrość wynika z niepewności... Inne dziewczyny są mniej ważne, bo wtedy wybrałeś akurat ją. Będziesz robił porównania, bo to nieuniknione. I boję się tego, co z tego wyjdzie...
- Na Merlina, Arthemis!! Jesteś taką idiotką!! - powiedział, wstając. - Nie przestanę z nią rozmawiać, bo ty nie chcesz uwierzyć w coś, co ci powtarzam aż do znudzenia! Możesz nas wpisać na listę - dodał chłodno i odszedł, zostawiając ją z niepewną, zaskoczoną i zasmuconą miną.
 Arthemis położyła głowę na dłoniach. Był drugi dzień szkoły, a oni już zdążyli się pokłócić trzy razy tylko tego dnia. Jak tak dalej pójdzie to się pozabijają przed końcem roku. I to pewnie z jej winy. Do diabła nie znała się na tych wszystkich damsko-męskich sprawach, powinien to wiedzieć!
 No tak, ale znała się na uczuciach. Jednak nic nie mogła poradzić na to, że Anabelle wryła się w jej pamięć jak oset.
 Arthemis zerknęła najpierw na trzy dziewczyny, siedzące przy kominku i rozmawiające o czymś po cichu, zerkając w kąt pokoju. Podążyła za ich wzrokiem. Siedziała tam Anabelle wśród koleżanek. W sumie nie traktowała jej jak wroga. Była jednak uosobieniem wszystkiego tego, czego jej brakowało. Taktu, łagodności, towarzyskości i zrozumienia.
- Znowu macie jakiś problem, co nie? - rzucił Albus, stając obok jej stolika. - Nie martw się, nie mam zamiaru się w to wtrącać. Ani mi to przez myśl nie przeszło - uspokoił ją, pomimo tego, że się nie odezwała. - Jednak, ponieważ mam wrażenie, że masz strasznie niską samoocenę, dam ci pewną radę. Skoro nie wiesz, co robić w pewnych sytuacjach, zastanów się co poradziłabyś komuś innemu, gdyby był na twoim miejscu - powiedział spokojnie, patrząc na nią wyrozumiale.
 ~Skąd to wszystko wiesz? - zapytała go w myślach.
 ~A kto cię zna, najlepiej poza Jamesem? - odpowiedział jej retorycznie. - Jednak jego to dotyczy bezpośrednio, więc pewnych rzeczy nie widzi. Nie rozumie, że to dla ciebie coś, czego dopiero się uczysz... Poza tym wiem, że uczucia nie przychodzą ci łatwo. Jednak znam również Jamesa i wiem, że on nie pozwoli ci na własne tempo. Będzie cię pośpieszał.
 ~To zbyt skomplikowane....
 ~Mnie to mówisz - westchnął w myślach. -W końcu go dogonisz... - pocieszył ją.
 ~W każdym bądź razie, dzięki. Skorzystam z rady...
 Albus skinął jej głową i usiadł na jej miejscu, gdy wstała, żeby też odrobić zadania domowe. Był drugi dzień szkoły, a oni i tak musieli harować. Zawsze po wakacjach łudził się, że tym razem będzie inaczej.
 Arthemis znikła na schodach do swojego dormitorium. Albus rzeczywiście dał jej dobrą radę. Zawsze jakoś wiedziała, co komu powiedzieć. Więc gdyby na przykład Rose znalazła się w podobnej sytuacji... co by jej powiedziała?
 Dokładnie przeanalizowała sytuację i westchnęła.
 Powiedziałaby jej, że jest kompletną idiotką i ignorantką, jeżeli coś takiego pomyślała. Że nie szanuje i nie ma zaufania do swojego własnego chłopaka i jego uczuć i że jeżeli pomimo tego wszystkiego, co do siebie czują, myśli, że na niego nie zasługuje to naprawdę na niego nie zasługuje.
 Tak właśnie by powiedziała i miałaby świętą rację. Dlaczego to było takie oczywiste, gdy mówiła do kogoś innego? Ależ była nierozgarniętą kretynką...


 Całe popołudnie i większość wieczoru minęło Jamesowi w ponurym nastroju.
 Musiał postawić na swoim inaczej za każdym razem będzie musiał ją przekonywać o czymś tak oczywistym jak słońce. Czemu musiał jej to powtarzać? Nie mogła mu uwierzyć raz? Dopóki sama sobie tego nie uświadomi, to on nie będzie mógł nic zrobić. I lepiej dla niej, żeby to się stało szybko, bo inaczej zrobi jej taką awanturę, że długo ją popamięta...
 Od tego wrednego nastroju zrobił się głodny, więc z radością powitał czas kolacji. Razem z Lucasem zszedł na dół i usiadł na przeciwko Albusa. Brat przez chwilę na niego patrzył, a potem z powrotem zajął się jedzeniem.
- Co!? - zapytał go James.
- Nic - odpowiedział mu Albus. - Jestem tylko ciekaw, czy zgłaszasz się do konkursu.
- Ach. Tak - odpowiedział James zastanawiając się, co wybrać. Teraz gdy, już tu był jakoś nie miał apetytu.
- Z Arthemis? - upewnił się.
- A co? Rozmawiałeś z nią? - rzucił chłodno James. - Poskarżyła się, jak to flirtuję ze swoją byłą?
- Nie. Na nic się nie skarżyła - odpowiedział lekkim tonem Al. - Wyglądała raczej na zagubioną...
- Och, jak mi przykro - powiedział drwiąco James. - Masz zamiar na mnie teraz nakrzyczeć?
- Nie zachowuj się jak idiota - skarcił go belferskim tonem Albus. - Uważam, że w przypadku Arthemis kopniaki lepiej skutkują niż głaskanie po głowie... - dodał smarując tost masłem i patrząc ze zdziwieniem na Jamesa, bo ten nadal nie miał nic na talerzu. To było do niego niepodobne.
 Obok nich stanęły dziewczyny. Lily zwyczajnie usiadła obok Lucasa, uśmiechając się do niego lekko, co przyjął z widoczną ulgą, a Arthemis po drugiej stronie Jamesa, wiedząc, że musi naprawić, co nabroiła.
 James uparcie ją ignorował, wpatrując się w stół, jakby było na nim zbyt dużo rzeczy, żeby się na coś zdecydować.
 Arthemis po prostu wzięła do ręki chleb i zaczęła pieczołowicie dobierać wszystko, co na nim położyła. Gdy skończyła pierwszą kanapkę, odłożyła ją na talerzyk i wzięła drugą kromkę chleba i potraktowała ją tak jak pierwszą. James w końcu nie mógł się oprzeć i spojrzał na smacznie wyglądające kanapki. Miał ochotę się roześmiać. Dawno nie widział, żeby ktoś włożył tyle wysiłku, w przygotowanie kanapek. Ostatnio chyba jego matka robiła takie, gdy był o wiele młodszy.
 Gdy na talerzyku Arthemis miała już pełno kolorowych kanapek, złożonych z różnych składników, podniosła go i zamieniła z pustym wciąż talerzykiem Jamesa.
 Albus otworzył usta ze zdziwieniem, podobnie jak Lily i Rose.
- Zjedz – powiedziała zwyczajnie i zaczęła robić kanapki dla siebie, jak gdyby nigdy nic.
James wpatrzył się w talerz przed sobą. Uśmiechały się do niego kanapki. Zacisnął zęby i zmrużył oczy.
- Jestem na ciebie zły – powiedział.
- Wiem – odparła spokojnie.
- Próbujesz mnie udobruchać za pomocą jedzenia – zarzucił jej.
- Skutecznie? – zapytała, z całej siły starając się nie uśmiechnąć.
Odwrócił wzrok od jej roześmianych oczu. Jeszcze jej ulegnie zbyt szybko…
- Idź sobie – powiedział do niej.
- James… - żałowała, że nie może z nim rozmawiać jak z Albusem. Trudno było coś powiedzieć, gdy wszyscy dookoła się na nich gapili. Westchnęła i przytknęła czoło do jego ramienia, w przepraszającym geście. – Nie gniewaj się… - mruknęła cicho.
 James spojrzał na nią kątem oka i niemal się uśmiechnął. Naprawdę nie wiedziała co zrobić, kiedy był zły. To było urocze. Chciał ją jednak jeszcze troszeczkę podręczyć.
- Miałem rację? – zapytał chłodno.
- Miałeś.
- A ty się myliłaś?
- Tak – przyznała po chwili.
- Mogę bez poczucia winy, rozmawiać z Anabelle?
- Tak – odparła i tylko dzięki temu, że bardzo dobrze ją znał, usłyszał odrobinę niechęci w jej głosie.
- Niepewność zniknęła?
- Pracuję nad tym – burknęła.
James udał, że się zastanawia. Wszyscy wpatrywali się w niego z napięciem i w Arthemis, która chyba zadziwiła wszystkich tym, że nadal miała czoło oparte o jego ramię. No, cóż nikt się nie spodziewał po niej takich gestów. Tym bardziej było to znaczące…
 Zerknął na swoje kanapki i wziął jedną do ręki.
- Zjedz coś, bo będziesz głodna – rzucił, wgryzając się w kanapkę.
 Arthemis uniosła głowę i zerknęła na niego. W jego oczach zabłysły wesołe ogniki. Odetchnęła z ulgą.
- Ale ostrzegam, że jeszcze jeden taki numer i będziesz robić takie kanapki 24 godziny na dobę – dodał, biorąc kolejny gryz.
Wzruszyła ramionami i napiła się herbaty.
- Biorąc pod uwagę, że chcemy jechać na Mistrzostwa to tak, czy inaczej, ktoś będzie musiał cię karmić, bo będziesz nieznośny – odpowiedziała, zjadając kanapkę.
- Arthemis, dzięki Bogu, że go przekonałaś, bo na pewno miał mnie w zapasie, a ja bym z nim nie wytrzymał.
 Nie przerywając jedzenia, James wyciągnął rękę i trzepnął Lucasa w głowę.
- Ty też powinieneś się zgłosić. Nie będziesz się nudził – stwierdził.
 Naprzeciwko nich, obok Albusa usiadł sobie Fred.
 Nałożył sobie jajecznicę i posmarował tosty masłem.
- Widzieliśmy tę akcję! Co ty kombinujesz z Valentine… - Fred posłał mu mordercze spojrzenie i szybko wzrokiem wskazał na Arthemis. Lucas zamilkł i pokiwał głową.
 Arthemis skończyła jeść drugą kanapkę, podniosła wzrok i rzuciła do Freda:
- Jeżeli używasz książki, to naprawdę miała rację zrywając z tobą…
Fred zacisnął usta i spojrzał w sufit.
- Po pierwsze nie twoja sprawa. Po drugie: sama mi tę książkę dałaś. Po trzecie: sama się o to prosiła.
- Naprawdę nie wiem, czy bardziej ty, czy ona nie traktuje tego poważnie.
- Skoro to, co tam jest napisane skutkuje, czemu z tego nie skorzystać? Poza tym nie myśl, że nie wkładam w to inwencji własnej. Chcę po prostu… doprowadzić do konfrontacji…
- Rób, co chcesz – skwitowała, w końcu. – No, ale ona też nie grała czysto, więc masz prawo do jednego ruchu nie fair.
- Właśnie, siostro – powiedział Fred, wnosząc toast kubkiem herbaty. – I co tam z tymi mistrzostwami? Już wszystko sobie wyjaśniliście? Poradziłaś sobie z nadopiekuńczym instynktem Jamesa?
- Nawet nie wiesz jak wyglądał mój dzień… - powiedziała ciężko Arthemis.
- I mój… - dodał James.
- Opowiedzcie mi coś o tym – zaśmiał się Fred. – Może jednak otrzeźwieję i odpuszczę sobie Valentine.
 Arthemis i James zerknęli na siebie.
- Nie wywołuj wilka z lasu – ostrzegł go James. – Posprzeczaliśmy się dzisiaj trzy razy.
Przez chwilę Fred im się przyglądał.
- A ponieważ już ze sobą rozmawiacie, musieliście się trzy razy pogodzić – stwierdził. – To fajne… Godzenie się zawsze pociąga za sobą różne inne rzeczy – sugestywnie ruszył brwiami.
 James spojrzał z namysłem na Arthemis.
- Właśnie – rzucił.
- Zrobiłam ci kanapki – powiedziała obronnym tonem.
James spojrzał na ostatnią kolorową kromkę chleba.
- Niech ci będzie – mruknął niezadowolonym tonem. – Ale nie myśl, że to koniec. Kłótnie były trzy. A kanapki liczą się jako jeden.
- Kłótnia numer dwa nie była moją winą – zaprotestowała Arthemis.
- To ty ją sprowokowałaś.
- Ale wyszło na dobre!
 Lily i Rose zaczęły chichotać.
- Rozpiszcie to sobie w tabelce – zaśmiała się Rose. – Albo zróbcie jakiś system punktowy…
- Wolę jak się kłócą, niż gdyby mieli chodzić w różowych sweterkach i ćwierkać do siebie czułymi słówkami – mruknął ponuro Albus.
- Wypiję za to – zaśmiała się Arthemis i podniosła do góry puchar z sokiem.



 Tydzień później Arthemis i James dyskutowali o ostatnich pytaniach, które musieliby zadać zanim się wpiszą na listy. Od jutra zaczynały się zapisy.
 Niespodziewanie Albus usiadł naprzeciwko nich. Miał bardzo niezadowoloną minę.
- Macie natychmiast zerwać – zażądał niespodziewanie.
 James drwiąco podniósł brew i spojrzał na niego jak na wariata.
- Bo?
- Bo dłużej tego nie zniosę! – rzekł gwałtownie. – Od kiedy, jakby to powiedzieć, przestałeś być stanu wolnego, wszystkie dziewczyny się na mnie gapią, jakbym był okazem w zoo!
- Nie martw się nie długo przestaną się tylko gapić i zaczną cię zaczepiać- mruknęła pocieszająco Arthemis, dusząc się ze śmiechu.
 Albus spojrzał na nią przerażony.
- Tu raczej nie chodzi o to, że ja mam dziewczynę, tylko o to, że ty jej nie masz – wyjaśnił spokojnie James.
- Co?! Przecież ja nigdy…
- Ale wszyscy myśleli, że kręcisz z Arthemis – przerwał mu.
- Że słucham?! – Albus wybałuszył na niego oczy. Spojrzał na Arthemis. – Wiedziałaś o tym?
- Tak jakby…
- To znaczy? – naciskał.
- No, wyobraź sobie jak to wyglądało z boku… wszędzie razem, wszystko razem itd. – machnęła ręką, zbywając go.
- I nic z tym nie zrobiłaś?
- Daj spokój, Al… Jakbym zaczęła coś robić, to byłoby jeszcze gorzej.
 Wpatrywał się w nią niespokojnie.
- Jesteś Potterem – powiedziała, nie mogąc się powstrzymać. – O ile się nie mylę jesteście tu doskonałą partią… Poczekaj aż będą miały okazję to się rzucą na ciebie jak hieny…
 W oczach Albusa pojawiło się przerażenie.
- Jeżeli chcesz, żeby reszta cię zostawiła, znajdź sobie jedną i zacznij się z nią pokazywać. Będziesz miał spokój – poradził mu James.
Arthemis przechyliła głowę i zmrużyła oczy.
- Co ty nie powiesz…
- Oczywiście to nie ma żadnego związku z nami – zapewnił ją szybko James. - Przestań być takim sztywniakiem, Al. Może ci jakaś przypadnie do gustu – dodał.
- Uśmiechnij się do którejś – poradziła mu Arthemis.
- Zwariowaliście? Całowanie zupełnie rzuciło wam się na mózg! – powiedział zły, wstał i odszedł bez słowa.
- Biedactwo… kompletnie się tego nie spodziewał – powiedziała współczująco Arthemis.
- Nie martw się… szybko przywyknie – odparł James.
- A tobie tego nie brakuje? – zapytała, patrząc na niego uważnie.
- Czego? – odparł z roztargnieniem.
- Tego ciągłego zainteresowania, chichotów, uśmieszków, itd… - wyjaśniła, robiąc nieokreślony ruch ręką.
- Przecież się do mnie uśmiechasz… no i – nachylił się do niej i mruknął, - mam całe twoje zainteresowanie, a długo o nie walczyłem.
- Czaruś – rzuciła ze śmiech, odpychając go.
- A co do chichotów…
- Ja nie chichoczę! – powiedziała stanowczo Arthemis zanim skończył.
- Kłamczucha – mruknął cicho prosto na jej ucho. – Nie przejmuj się… to słodkie.
- Ja nie chichoczę! – powtórzyła.
- A założysz się? – odparł z szerokim bezczelnym uśmiechem i wyciągnął do niej rękę.
 - Kretyn – mruknęła i wróciła do odrabiania lekcji, nie chcąc patrzeć na usatysfakcjonowaną minę Jamesa.
- Arthemis, masz wiadomość – powiedziała Rose, podchodząc do nich. W jednej ręce trzymała zwitek pergaminu, a w drugiej spasłego zielonego kota. – Chyba od twojego ojca. Na twoim łóżku zostawiłam jeszcze pozwolenie na uczestnictwo w olimpiadzie…
- Nie mógł przysłać tylko pozwolenia? – mruknęła niezadowolonym tonem Arthemis, biorąc od niej list. James zerknął jej przez ramię.

Arthemis,
Znaj moją dobrą wolę. Jednak dobrze wiesz, że
Nie byłoby to takie proste, gdybym nie miał pewności, że
James będzie cię pilnował. Jak już się w to pakujecie, to chociaż
Dobrze się przygotujcie. No i chciałbym dostać terminarz, żeby wiedzieć,
Kiedy mam zarezerwować sobie czas, żeby was oglądać.
Uważajcie na siebie.

                                           Tata

 James zachichotał.
- Mówiłem, że twój ojciec mnie lubi… A najśmieszniejsze jest to, że uważa, że jestem bardziej odpowiedzialny niż ty.
- Nie ciesz się za bardzo. Twoi rodzice uważają na odwrót – wygarnęła mu.
Rose zaśmiała się nad ich głowami.
- Jesteście niemożliwi. Kłócicie się zamiast się całować. Ale jak tak na was patrzę, to te wasze sprzeczki są bardziej znaczące niż gdybyście tarzali się po dywanie…
- Rose! – syknęła na nią Arthemis, a James wyszczerzył do kuzynki zęby.
- A swoją drogą nie uważacie, że Albus nie jest ostatnio w humorze? – rzuciła.
- Musi się przyzwyczaić, że jest kawalerem do wzięcia – odpowiedział jej James. – No i pewnie nie umie wrócić do tej swojej idealnej obojętności, bo zaczęły go intrygować…
- Wiesz z doświadczenia? – rzuciła kąśliwie Arthemis.
- Ja nigdy nie byłem obojętny, maleńka – odrzekł, sugestywnie ruszając brwiami.
- A ty się dziwisz, że trudno mi uwierzyć, w to, że tak strasznie ci odpowiada monogamiczny związek – mruknęła do siebie Arthemis.
- Słyszałem to – powiedział James i pociągną ją za włosy. – Chodzi o to, że zapewniasz mi więcej wrażeń, niż cała reszta żeńskiej płci…
 Rose westchnęła głęboko.
- Też już bym chciała czegoś takiego doświadczyć… - James podniósł na nią zmrużony wzrok. Jednak uspokoił się, gdy dodała: - Ale na razie jakoś nikt mi się nie podoba.
- Czekasz na kogoś kto ci się spodoba od pierwszego wejrzenia? – prychnął James. – Zazwyczaj to tak nie działa... Prawda, Arthemis?
- Co? – podniosła na niego nieograniający wzrok, z nad pisanej odpowiedzi do ojca.
- Spodobałem ci się od pierwszego wejrzenia? – zapytał z szerokim uśmiechem.
- Wkurzyłeś mnie – oznajmiła krótko.
James uniósł brwi.
- Czym?
- Przedarłeś się przez moją blokadę.
- To było przeznaczenia – stwierdził zachwycony, kładąc rękę na sercu.
Spojrzała na niego chłodno.
- Uwielbiam ten twój wzrok. Jakbyś chciała powiedzieć: nie denerwuj mnie… - dał jej pstryczka w nos.
- No, w każdym bądź razie, nie będę miała na to czasu. Eliminacje do olimpiady mają trzy podejścia. Osoby, które uzyskają największą liczbę punktów przechodzą dalej – stwierdziła Rose. – Jak już się skończy olimpiada to się za kimś rozejrzę…
 Oj, to będzie o wiele wcześniej, siostro – pomyślała z lekkim rozbawieniem Arthemis.


 Następnego dnia w przerwie obiadowej Arthemis zapukała do gabinetu Neville. Uśmiechnął się szeroko, jakby nie mógł się doczekać kiedy ją zobaczy.
- Gdzie masz Jamesa? – zapytał.
- Nie startuję z Jamesem – odpowiedziała śmiertelnie poważnie. – Uznaliśmy, że tak będzie lepiej.
Nevillowi szczęka opadła aż do samej ziemi. Arthemis miała wrażenie, że profesor się zaraz rozpłacze. Nie mogła się opanować i zaśmiała się, a w tym momencie do gabinetu wpadł James, mówiąc:
- Miałaś na mnie zaczekać!
Neville zmrużył oczy.
- Panno North, proszę sobie nie żartować.
Arthemis wyszczerzyła zęby.
- Dużo już jest osób na liście? – zapytał James.
- Ach, z Gryffindoru całkiem sporo. Przynajmniej połowa licząc wszystkie klasy i wszystkie dziedziny. Ale pełną listę ma profesor Vector. Rozwiesi ją pod koniec tygodnia.
- Jak będą wyglądać eliminacje? – zapytała Arthemis.
- W każdej konkurencji jest to zaplanowane inaczej. Was oczywiście dotyczy Dziesięciobój, więc będziecie mieli pojedynki. Najpierw osobno. Żeby wyeliminować najsłabszych. A potem w parze, żeby wytypować najlepszą parę.
- A jeżeli odpadnie jedna osoba z pary. Może dobrać sobie inną osobę, jeżeli taka będzie wolna, albo do końca pierwszej tury zostać w eliminacjach i zobaczyć kto jeszcze nie ma pary na końcu.
- Niezbyt komfortowa sytuacja, co nie? – rzuciła Arthemis.
- Jak odpadniesz to ci skopie tyłek – zapowiedział James.
Neville zachichotał.
- Nie sądzę, żebyście mieli się o co martwić…
- Każdy walczy z każdym? – zapytał James.
- Tylko w pierwszej turze. Niestety będzie to trochę trwało. Jednak w drugiej turze będzie system pucharowy, więc poleci szybciej.
- Losujemy przeciwników? – upewniła się Arthemis.
- Tak.
- A jak to będzie wyglądać już na mistrzostwach?
- Część uczestników odpada podczas zadań, innych eliminuje się podczas losowych pojedynków. Jeszcze inni na pewno zrezygnują, bo to nie będzie łatwy orzech do zgryzienia…
- O to nam chodzi – mruknęła Arthemis, a James pokręcił głową zerkając na nią.
- No, ale po drodze na pewno będzie wiele atrakcji – zapewnił ich Neville. – Każde z zadań odbywa się w różnych terminach i miejscach. Dużo zobaczycie i przeżyjecie.
- O ile pojedziemy – sprostował James.
Neville uśmiechnął się kącikiem ust.
- Może nie powinienem wam tego mówić, ale profesor Deveraux od razu chciał zgłosić waszą dwójkę, dopóki profesor Vector nie stwierdziła, że to niesprawiedliwe... A regulamin to regulamin, więc eliminację muszą być przeprowadzone… - wzruszył ramionami, a Arthemis i James zerknęli po sobie. – Gaelen uważa, że to nie jest dobry pomysł, żeby posyłać kogoś… zaangażowanego, ale ja się z nim nie zgadzam. Uważam, że im bardziej jesteście zaangażowani tym lepiej się rozumiecie i znacie, a przez to będzie wam łatwiej się dostosować…
- A jak wyglądają pozostałe konkurencje? – zapytała Arthemis.
- Morgana i pozostali profesorowie od określonych dziedzin najpierw przeprowadzają część teoretyczna, a potem kilka zadań praktycznych… Ten kto najlepiej wypadnie, wygrywa.
- My mamy dziesięć zadań. A pozostali?
- Różnie. Nie raz konkurencja ma tylko jedno zadanie, nie raz trzy, nie raz pięć. Wy zapewne będzie się bawić z tą olimpiadą do końca roku…
- Bosko – westchnęła radośnie Arthemis.
- Nie wątpię, że ci to odpowiada – zaśmiał się Neville. – A teraz zmykajcie mi stąd, bo pewnie już mam kolejkę pod drzwiami.

 Mrugnął do nich i podsunął im pióro. Wpisali się na listy, Arthemis podała mu swoje pozwolenie od ojca, a potem wyszli. Musieli poćwiczyć przed eliminacjami.

3 komentarze:

  1. Świetny rozdział, wybuchałam śmiechem co jakieś 5 minut :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    cudownie, teraz to Albus jest obiektem westchnień dziewczyn, a te ich kłótnie sa rewelacyjne... ale i kanapki Arthemis och urocze...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    wspaniale, och teraz to Albus jest obiektem westchnień dziewczyn, ich kłótnie są rewelacyjne... i kanapki Arthemis... urocze...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń