czwartek, 25 stycznia 2018

Boltonowie (Rok VI, Rozdział 2)

 Arthemis nie miała zamiaru się stroić. O nie. Ubrała się zwyczajnie. Może po prostu nie tak swobodnie jak zwykle. Założyła kolczyki i splotła włosy w luźny węzeł, na koszulkę narzuciła krótką kamizelkę – nawet nie wiedziała, że ją ma. No ale ona zazwyczaj nie zwracała na coś takiego uwagi. Gdy ojciec zabierał ją do sklepu usłużnie zajmowały się nią mugolskie ekspedientki, bądź madame Malkin. A potem to wszystko znajdowało się jakoś w jej szafie. Nie odziedziczyła po matce wyczucia stylu, ani zainteresowania ubraniami.
 Ojciec zabrał ja do Londynu. Nie mogła się doczekać kiedy będzie mogła w końcu sama się teleportować, a nie jak dziecko być zabierana wszędzie. Po drodze zgarnęli Jamesa i ojciec doprowadził ich pod ładnie wyglądający dom w dobrej dzielnicy w centrum Bristolu. Wszystkie domy i ogródki wyglądały tu tak samo.
- Arthemis, nie denerwuj dziadka – powiedział spokojnie Tristan, kładąc jej ręce na ramionach.
- A babcie mogę? – zapytała, rozśmieszając go. – Spokojnie, nie chcę wpędzić go do grobu…
Skinął głową i pocałował ją w czoło.
- James cię zabierze potem…
- Jezu, czuje się jak trzylatek – mruknęła zniesmaczona. – Wszędzie trzeba mnie zabierać…
- Jeszcze rok – pocieszył ją szybko James.
Tristan skinął mu w podziękowaniu głową i odszedł dalej, żeby się aportować, z dala od ciekawskich, mugolskich spojrzeń. Ona by tak nie zrobiła. Aportowałaby się centralnie przed wścibskim spojrzeniem babki. Jej ojciec był milszy niż ona.
- Nie przeszkadza ci to, że przerzucił na ciebie…
- Nie – uciął krótko James.
Arthemis westchnęła i podeszła do drzwi. Z ciężkim sercem nacisnęła dzwonek.
- Nie przejmuj się tak – powiedział cicho, na sekundę przed tym nim otworzyły się drzwi.
Stanął w nich Ariel. Trochę niezadowolonym wzrokiem spojrzał na Jamesa, ale uśmiechnął się, gdy ją zobaczył.
- Nie byłem pewny, czy przyjedziesz  - powiedział.
Spojrzała na niebo.
- Chciał się ze mną zobaczyć, więc jestem.
- A więc wejdź. Zaprowadzę cię do niego – powiedział, przepuszczając ich w drzwiach.
Poprowadził ich do pokoju na parterze, który chyba służył za domowe biuro, ale był tu kominek i wygodne fotele. W jednym z nich siedział starszy, zupełnie siwy, jednak postawny człowiek. Choroba odcisnęła na nich swój ślady. Było to widać w głębokich zmarszczkach i cieniach wokół oczu. Pochylała się nad nim bardzo szczupła starsza dama, która posiwiałe włosy ścisnęła w wykwintny kok.
- Tato – powiedział Ariel.
Dwoje starszych ludzi równocześnie spojrzało w kierunku drzwi. Starsza pani wyprostowała się sztywno, a w jej oczach zabłysły żal, ból i złość.
- Helen… - powiedział starszy pan. – Zostaw nas samych dobrze?
- Nie wiem czy to jest dobry pomysły Marcusie – powiedziała chłodno.
- Mamo – rzucił z lekką naganą w głosie Ariel.
Arthemis odważnie weszła do pokoju.
- Witaj, babciu – powiedziała spokojnie, lecz nadal z lekkim przekąsem w głosie. – Cieszę się, że ty się dobrze czujesz.
Helen Bolton wpatrywała się przez długi czas w jej twarz, a Arthemis czuła zalewającą ją gorycz. Wiedziała dlaczego. Bardzo przypomniała matkę. Tylko oczy miały zdecydowanie mocniejszy kolor.
- Chodź do mnie dziecko – zwrócił się do niej dziadek i poklepał fotel obok siebie.
Arthemis biorąc głęboki oddech, przeszła obok babki i usiadła obok starszego mężczyzny. Mężczyzny, którego prawie nie znała. James stanął za jej fotelem, posyłając spokojne wyzywające spojrzenie jej babce. Ta cicho prychnęła i wyszła z pokoju.
- Arthemis – powiedział jej dziadek spoglądając na nią z lekkim żalem. -         Tak bardzo wyrosłaś…
- Trochę czasu minęło – mruknęła.
- Nie mogę sobie wyobrazić, jak bardzo masz do nas żal… - rzekł.
Arthemis westchnęła. Ten człowiek był stary i schorowany, ale to był ojciec jej matki. Ojciec, za którym bardzo tęskniła.
- Mam cudownego ojca i wspaniałych przyjaciół – powiedziała. – Nie mam czasu na żal. To niszczące i pochłaniające ludzi uczucie, które nic nie wnosi…
 James uśmiechnął się lekko. Obojętnie jak bardzo Arthemis byłaby wściekła, jak bardzo przeszkadzałoby jej to, że obwiniają jej ojca, była zbyt wrażliwa, żeby udawać chłodną i obojętną. Tym się różniła od babki.
 Jej dziadek przez długą chwilę na nią patrzył, a potem lekko się uśmiechnął.
- To twój kawaler? – zapytał, wskazując głową na stojącego za nią Jamesa.
Arthemis parsknęła, gdy usłyszała to staromodne określenie.
- Aktualnie to opiekun – odparła.
- Niech pan jej nie słucha – rzucił James. – Jestem miłością jej życia…
- Kretyn – mruknęła do siebie Arthemis, a starszy mężczyzna zachichotał.
- Młodzi, tak miło jest na was popatrzeć. Opowiedz mi coś o sobie, kochanie – poprosił. – A ty młody człowieku nie stój tak – i wskazał mu wolne na kanapie miejsce.
 Zanim weszła do tego domu Arthemis uważała, że nie da się za pomocą jednego spotkania nadrobić szesnastu lat. Jednak gdy zaczęła opowiadać, szczególnie, że dziadek nalegał, żeby nie pomijała magicznych szczegółów, zmieniła zdanie. Do tego James wesoło wtrącał swoje uwagi rozśmieszając starszego mężczyznę. Gdy zaczynał się przekomarzać z Arthemis, Marcus radośnie chichotał, chociaż powodowało to częste zadyszki.
- Żałuję, że pozwoliłem na to wszystko – westchnął w końcu dziadek Arthemis. – Jednak Helen… kocham ją. Pomimo wszystkich jej wad i decyzji, kocham ją.
- Niech dziadek nie żałuję, czegoś czego już się nie da zmienić – powiedziała Arthemis. – Pochłania to za dużo energii.
- Jesteś bardziej zła na Ariela, prawda? Bo też jest czarodziejem...
- Już nie wiem, czy w ogóle jestem zła – stwierdziła Arthemis lekko.
- Ariel zawsze był tym drugim dzieckiem. Zawsze starał się zadowolić matkę. Robił wszystko, żeby tylko uzyskać jej akceptację. Althea była bardziej… wybuchowa.
Zanim zdążyła coś na to odpowiedzieć, otworzyły się drzwi i weszła przez urocza, mała kobietka z dołeczkami w policzkach, mówiąc:
- Tato, czas na leki. Mama się położyła, chyba boli ją głowa…
- Ach, Anne, jeszcze nie poznałaś Arthemis i Jamesa, prawda? – rzucił Marcus.
- Nie, nie miałam okazji – przyznała Anne, podchodząc bliżej i wyciągając rękę. – Jestem żoną Ariela.
- Miło mi poznać – powiedziała Arthemis.
- Mnie też – podała dłoń Jamesowi. – Może moglibyście teraz przejść do salonu? Jest na końcu korytarza, zaraz podam herbatę.
- Oczywiście – powiedziała Arthemis, wstając.
- Wróć jeszcze do mnie – poprosił Marcus.
Arthemis skinęła głową i razem z Jamesem wyszła na korytarz, zamykając za sobą drzwi.
- Jest miły – stwierdził James.
- Tak – westchnęła Arthemis. – Zawsze był miły.
- Jednak nie walczył, prawda? – powiedział James, dokładnie wypowiadając na głos myśli Arthemis.
- Nie każdy ma siłę by walczyć – odrzekła bardzo cicho.
James chciał ją objąć, gdy pod jego nogami wylądowała niespodziewanie mała postać. Zamrugał zdziwiony. Arthemis też. Dziewczynce zadrżały usteczka, kiedy spojrzała na dwóch zupełnie sobie obcych ludzi. No i pewnie się trochę potłukła, gdy wylądowała na podłodze. James miał wrażenie, że patrzy na bardzo małą wersję Arthemis o brązowych oczach.
 Tymczasem Arthemis obudziła się z pierwszego szoku i pomimo tego, że serce jej łomotało, przykucnęła przy dziecku. Pomogła małej wstać. Dziewczynka przez chwilę na nią patrzyła, a potem schowała się obok niej i zerknęła na Jamesa.
- Nie bój się – powiedziała ze śmiechem Arthemis. Dziewczynka się zarumieniła. – Chyba jej się podobasz - rzuciła do Jamesa.
Wzruszył ramionami.
- Tak już działam na kobiety…
Arthemis parsknęła śmiechem. Przyjrzała się dziewczynce. Mogła mieć najwyżej trzy lata.
- Jak masz na imię? – zapytała ją.
- Liz – odparło nieśmiało dziecko.
- Ja jestem Arthemis, a to jest James. Zgubiliśmy się tu. Możesz nas zaprowadzić do salonu?
Dziecko nie odpowiedziało tylko od razu odwróciło się i pognało przed siebie.
- Umiesz się obchodzić z dziećmi? –zdziwił się James.
- To przecież mały człowiek – Arthemis wzruszyła ramionami. – Z resztą ja pamiętam wszystko. Nie zapomniałam jak się czuje trzylatek…
- No tak – westchnął i weszli do salonu, rozglądając się za dzieckiem. Ale go tu nie było. Salon wyglądał jak wszystkie salony. Z tym, że stało tu pianino. Za nim chowała się Liz.
James oparł się o ścianę, patrząc jak Arthemis podchodzi do instrumentu i zagaduje do dziewczynki:
- Chowasz się?
Usiadła przy pianinie i otworzyła klapę. Liz ciekawie się wychyliła zza mebla, patrząc jak Arthemis kładzie palce na czarno-białej klawiaturze.
- Babcia nie każe – powiedziała tylko.
Arthemis uśmiechnęła się szeroko.
- Nie zawsze musisz robić to co każe ci babcia – powiedziała, a gdy Liz podeszła bliżej, posadziła ją obok siebie. Zagrała krótką melodię. Dziecko z zachłannością wpatrywało się w jej palce. Wzięła małą rączkę i zaczęła pokazywać jakie po kolei nacisnąć klawisze. Dopiero po chwili James rozpoznał „Wlazł kotek na płotek”. Arthemis otworzyła zeszyt z nutami.
- Zobaczymy co babcia tu ma – mruknęła. – Sami klasycy... nudy.
 W tym czasie dziewczynka, próbowała powtórzyć to, co jej pokazała.
- No, dobra, zacznijmy… - Arthemis mrużąc oczy, odczytywała nuty, a jej palce biegały płynnie po klawiszach, przy czym nie przeszkadzało jej to, że dziewczynka w tym czasie wygrywa swoją własną melodię. James przyglądał się temu z uśmiechem. Miała tyle twarzy… Za każdym razem odkrywał w niej coś nowego.
 Ktoś wszedł przez drzwi. James spojrzał na babkę Arthemis, która ze zdumieniem wpatrywała się w pianino. Jakby ujrzała ducha.
 Skomplikowany utwór się skończył, a Arthemis lekko przechyliła głowę i powiedziała do Liz:
- Chyba jednak wolę „Wlazł kotek na płotek”…
Dziecko obejrzało się na Jamesa i zobaczyło starszą panią.
- Babciu! – krzyknęła i zeskoczyła ze stołka. Podbiegła do kobiety i przytuliła się do jej nogi. Arthemis obejrzała się za siebie. Zakłuło ją serce, gdy zobaczyła swoją kuzynkę z taką ufnością ściskającą kobietę, która  była jej babką. Jej nigdy nie było to dane.
- Grasz – zauważyła Helen chłodno ze zdziwieniem.
- Owszem – odpowiedziała Arthemis, zamknęła klapę pianina i wstała. – Mama mnie nauczyła…
- Althea… - zaczęła jej babka, ale głos jej zamarł.
Arthemis miała papier ścierny w gardle. Patrzyła na dziewczynkę. Malutką wersję siebie.
- Niech babcia się za bardzo do niej nie przywiązuje – powiedziała chłodno. – Ona też będzie czarodziejką.
- Odebrali mi wszystko!! – krzyknęła niespodziewanie Helen. – Córkę, która…
- Sama sobie ją pani odebrała – przerwała jej Arthemis, świadomie nie używając zwrotu „babciu”. – Pani ją odepchnęła i pani jej nie zaakceptowała, taką jaką była. Kochała muzykę i zadbała o to, żebym i ja ją pokochała, ale czasami gdy grała była smutna. Nie była tak idealna, jaką ją pani chciała. Ale proszę się nie martwić. Była szczęśliwa…
- Twój ojciec sprawił, że…
- Proszę nie obrażać mojego ojca – uprzedziła ją chłodno Arthemis. – Proszę obwiniać siebie, jeżeli już kogoś pani musi.
- Jak śmiesz… - zaczęła.
- Mamo – powiedział spokojnie Ariel. – Chyba powinnaś się położyć…
- Nie mów mi Arielu, co powinnam…
- Powinnaś się położyć – powtórzył niespodziewanie twardo.
- My chyba już pójdziemy – stwierdziła Arthemis, oddychając trochę zbyt szybko jak na nią. – Pożegnam się z dziadkiem – dodała, przechodząc przez drzwi.
- Liz, chodź do mnie – Ariel wyciągnął rękę, do lekko przestraszonej córki. – Znajdziemy mamę.
 James również skierował się do drzwi, jednak przystanął.
- Trochę mi pani szkoda – powiedział cicho. – Nigdy nie dowie się pani co straciła, odsuwając ją od siebie – potem ukradkiem wyjął różdżkę i wyczarował mały bukiecik kwiatków, gdy babka Arthemis patrzyła na to przerażonym wzrokiem. Podał go dziewczynce, patrzącej na niego zafascynowanym wzrokiem. – Do widzenia – powiedział jeszcze do Ariela i poszedł dalej. Arthemis zamykała właśnie za sobą drzwi gabinetu dziadka. Nadal wyglądała na bardzo niespokojną.
- Chodźmy stąd – powiedziała szybko.
- Więc chodźmy – wziął ją za rękę i ruszył do drzwi, nie oglądając się za siebie.
Gdy szli ulicą, dogonił ich Ariel, trzymając jakiś pakunek.
- Arthemis, zaczekaj – krzyknął za nimi.
Arthemis niechętnie się do niego odwróciła.
- Twoja matka mi to kiedyś przysłała. Powiedziała, że gdy dorośniesz mam ci to dać – wyjaśnił, podając jej pakunek. – Mój ojciec…
- Obiecałam mu, że przed końcem wakacji, jeszcze się z nim zobaczę. A ja dotrzymuje słowa.
Ariel skinął głową.
- Odwiedź mnie kiedyś – powiedział nieoczekiwanie. – Anne i Liz, na pewno się ucieszą.
Arthemis otworzyła ze zdumienia oczy.
- Naprawdę byłem kompletnym ignorantem przez ostatnie kilka lat, co? – rzucił niewesoło.
- Do zobaczenia wujku – odpowiedziała tylko Arthemis, a on skinął głową i pobiegł z powrotem do domu.
 Arthemis głośno wypuściła powietrze.
- Masz porąbaną rodzinę – rzucił James i pociągnął ją w dalszą drogę. Za rogiem ulicy Arthemis przystanęła i zaczęła tupać nogami jak małe dziecko. Po chwili przestała.
- Już mi lepiej – oznajmiła.
James spojrzał na nią z uniesioną brwią.
- Jak zobaczyłam tę małą… – powiedziała gwałtownie.
- Wiem. To musiało zaboleć.
- Nie cierpię tej starej wiedźmy! – krzyknęła. – Obwinia mojego ojca i obwinia mnie za to, że moja matka wolała świat czarodziejów. Sądziła, że ta cała magia jej się znudzi, gdy skończy szkołę. Dlatego uważa, że to przez męża i przeze mnie została w naszym świecie – wykrztusiła wściekle.
 James zamrugał zdziwiony.
- Chyba nikt nie jest tak głupi, żeby tak myśleć…
- Ona jest! – powiedziała z przekonaniem Arthemis. – Widziałam ją pierwszy raz w życiu rozumiesz? Dopóki żyła moja matka dziadek się wymykał, żeby się z nią spotkać raz na jakiś czas...
- Już dobrze – powiedział James, obejmując ją. – Skoro już mamy za sobą tę przytulną rodzinną atmosferę, to czeka cię nagroda…
- Tak? – zdziwiła się. – Jaka?
James nie odpowiedział tylko zmarszczył brwi i pociągnął nosem.
- Znam ten zapach – powiedział. – Jakoś dziwnie mi się kojarzy… jednocześnie dobrze i źle.
Arthemis odsunęła się trochę od niego, spoglądając nieśmiało.
- To moje perfumy. Lily spryskała mnie nimi na Walentynki – wyjaśniła z przepraszającym uśmiechem.
- Aha – odpowiedział tylko James.
- Wyrzucę je. Teraz mnie też się źle kojarzą. Chociaż ogólnie rzecz biorąc to, rzadko ich używam. – Nie dodała, że miała zamiar zacząć ich używać od kiedy się spotykają. Chybaby się ze wstydu spaliła. Ale to było dziwne, bo naprawdę miała ochotę to zrobić. Wiedziała jak działa na nią jego zapach. Chciała, żeby to działało też w drugą stronę. – Jaka niespodzianka? – zapytała podejrzliwie, żeby odwrócić jego uwagę.
- Jedziesz do Rose – powiedział. – Ciotka Hermiona kazała mi cię przywieźć, a twój ojciec się zgodził.
- Serio?! – ucieszyła się.
- Mhm – wolał nie dodawać, że kobiety z jego rodziny, chcą ją jutro zabrać na zakupy, związane z ślubem. Wujek Ron, zamieszkał na kilka nocy u nich, bo dom Weasley’ów był oblężony. - Trzymaj się mocno – powiedział James. – Jeszcze nie aportowałem się z kimś, więc mam nadzieję, że cię nie rozszczepię.
- Tylko spróbuj – zagroziła mu.
Zaśmiał się i objął ją mocno. Po chwili już ich nie było.


 Aportowali się w zadbanym, niewielkim ogrodzie na tyłach niewielkiego, wyraźnie rodzinnego, dwupiętrowego domku. Wyjście na ogród było otwarte, więc słuchać było śmiechu i radosne głosy.
- Rose!!! – wydarł się James. – Przywiozłem ją!!!
- A ty nie zostajesz? – zdziwiła się Arthemis.
- Ani mi się śni – odpowiedział szybko, przez co Arthemis podejrzliwie zmrużyła oczy.
- James… - mruknęła groźnie.
- Nie patrz się na mnie tak. Nie interesują mnie kolory tkanin, dekoracji, sukien druhen, piosenek granych na weselu, koloru świeczek, cholernych serwetek, mundurków kelnerów i wszystko inne, co dotyczy zachcianek Victoire związanych ze ślubem…
Ślub. Tylko to jedno kołatało się w głowie Arthemis. Ślub. Przez jej myśli przebiegły wszystkie książki mugolskie i czarodziejskie jakie czytała, gdzie występował jakikolwiek ślub. W jej mózgu nastąpiło zwarcie.
 Złapała Jamesa za koszulkę na piersi.
- Nie waż się mnie z nimi zostawiać! – warknęła.
- Mamo, Arthemis przyjechała! – usłyszeli z domu krzyk Rose.
Arthemis odwróciła się w tamtym kierunku, po czym błyskawicznie spojrzała na Jamesa.
- Zabierz mnie stąd natychmiast – powiedziała przerażona.
- Spokojnie – powiedział James, rozbawiony jej zachowaniem. – Pogadacie sobie jak dziewczyny i…
- Nie zostawiaj mnie! – przywarła do niego rozpaczliwie, ukrywając twarz w jego koszuli. Z domu wyszła Rose. Podbiegła do nich.
- Tak się cieszę, że cię widzę – zaćwierkała.
- Tak ja też – mruknęła Arthemis, nawet na nią nie spojrzawszy, tylko nadal mocno obejmowała Jamesa.
 James zaczął się poważnie zastanawiać, czy jej serio stąd nie zabrać. Przytulała się do niego jak dziecko i nie wątpliwie było to bardzo miłe.
- James puść ją – powiedziała niezadowolonym tonem Rose.
Arthemis zacisnęła pięści na jego koszuli, mówiąc:
- Ani się waż.
 James stwierdził, że nic się nie stanie, jeżeli zabierze Arthemis do domu. W końcu już chyba wystarczająco dużo dzisiaj przeżyła. Poza tym była taka zdesperowana.
- Ja się nią zajmę – usłyszeli inny głos. Z domu wyszła Ginny Potter.
- Myślę, że wolałaby wrócić do domu – powiedział odważnie James.
- James, mniej kręgosłup – zganiła go matka. – Bo inaczej dasz jej gwiazdkę z nieba, jak tylko uroni łezkę…
 Jak mogła go tak szybo przejrzeć? - Zastanawiał się James.
- Arthemis weź się w garść – dodała trochę ostrzej.
Arthemis zastanawiała się czy naprawdę zachowuje się głupio. Stwierdziła, że tak. Odsunęła się od James z nadal niewyraźna miną i spode łba spojrzała na jego matkę.
- Takie imprezy do mnie nie pasują – burknęła.
- Do mnie raczej też nie, ale zobaczysz, że szybko przywykniesz – odparła Ginny.
- Nie rób scen Arthemis – dodała radośnie Rose. – Poznasz Victoire, no chodź!
- A ty się ulotnij James – zwróciła mu uwagę matka.
- Trzymaj się, mała – powiedział, delikatnie ciągnąc ją za włosy, gdy spojrzała na niego żałośnie.
- Zabije cię za to – burknęła.
- Widzę, że wracasz do siebie – uśmiechnął się. – Do jutra! – rzucił i zniknął. Zniknął. Tak po prostu! Zdrajca!
- No, chodź – rzuciła Rose, ciągnąc ją za rękę. Arthemis westchnęła głęboko, a pani Potter się roześmiała.
- Praktycznie należysz do rodziny Arthemis. Musisz się z tym jakoś pogodzić – dodała pani Potter.
Arthemis skinęła głową i weszła przez kuchnie do ze smakiem urządzonego salonu, w którym było pełno kobiet. Na jej widok wszystkie zamilkły, a potem zaczęły mówić jedna przez drugą. Część z młodszych dziewczyn już znała, bo widywała je w Hogwarcie, jak na przykład Dominique, Lucy, czy Molly Weasley.
- A więc ty jesteś dziewczyną Jamesa? – usłyszała z boku lekko zdziwiony ton. Odwróciła się, żeby spojrzeć w szafirowe oczy blondwłosej piękności. Która dziewczyna nie czułaby się przy niej brzydka? – zastanowiła się Arthemis. A potem początkową niechęć zastąpiło uczucie zadowolenia, gdy została zamknięta w jej ramionach i usłyszała – Jezu, co za ulga, że nie jesteś jakąś pustą lalą… Znając Jamesa, bałam się, że będziesz odmóżdżoną ptaszynką.
- Chyba go nie doceniasz – odpowiedziała jej trochę chłodno Arthemis. Nie pozwoli tak po prostu obrażać gustu własnego chłopaka…
- Nie opowiadaliśmy ci o niej, Vic? – rzuciła ze śmiechem Molly Weasley. – Arthemis jest dość znana w szkole…
- Z łamania regulaminu – dodała Dominique.
- Nawet Fred się jej boi – zachichotała Rose.
- Serio? – odparła z szerokim uśmiechem Victoire.
- Pokażcie mi ją! – zagrzmiał ochrypły starszy, ale mocny głos.
Arthemis się obejrzała. W wielkim fotelu siedziała posiwiała postać, chociaż widać było, że kiedyś miała płomiennie rude włosy. Jej oczy nadal patrzyły bardzo bystro i przyjaźnie.
- Mamo, to Arthemis – przestawiła ją Ginny Potter. – Dziewczyna Jamesa i przyjaciółka dzieciaków ze szkoły.
- Mam nadzieję, że nie pozwalasz mojemu wnukowi na głupoty – rzuciła starsza pani Weasley.
- Raczej nie ma na nie czas, pilnując mnie – odparła ostrożnie Arthemis.
Hermiona Weasley parsknęła śmiechem, a jej teściowa przez dłuższą chwilę jeszcze przypatrywała się Arthemis, a potem na jej twarzy pojawił się uśmiech.
- Taaak, myślę, że sobie z nim poradzisz – rzuciła. – Nie stój tak, siądź tu obok mnie. Rose, kochanie, daj jej coś do picia.
- No dobrze, wiec skoro już mamy to za sobą, to możemy się zająć suknią druhny? – rzuciła Victoire, a ze wszystkich stron posypały się propozycje.


Koronki, atłasy, jedwabie, wstążki czy kokardy, paski, czy kropki, zielony czy bordowy. Arthemis przez wiele godzin słuchała o co się kłócą obecne w domu damy. Fleur matka Victoire kłóciła się ze swoją młodszą córką, jaki kolor powinna mieć suknia druhny. Pani Weasley zastanawiała się z Hermioną i Ginny, czy Victoire powinna rozpuścić włosy, czy związać je w kok. Chociaż nie rozumiała połowy z tego co mówią, to jednak Arthemis nie mogła powiedzieć, że się nudzi, czy jest jej źle. Wszyscy byli zabawni, roześmiani, a ona miała przy sobie Rose i Lily. Śmiała się razem z panią Potter i panią Weasley oraz z babcią Rose. Victoire podobnie jak jej siostra i matka była pięknością, ale równie piękną co serdeczną i miło się z nią przebywało. Zresztą Arthemis nie mogła powiedzieć, że ktoś tu był niemiły.
- Victoire miała mnóstwo chłopaków – powiedziała jej Lily. – Dopóki na serio nie zainteresowała się Teddym. Była rozchwytywana…
- Domyślam się – rzuciła ze śmiechem Arthemis.
- Jak ci się tu podoba? – zapytała ją cicho pani Weasley.
- Jestem trochę przytłoczona, ale jest cudownie – odetchnęła Arthemis.
- Więc nie było się, czego bać, co? – rzuciła z przekąsem Ginny Potter, siedząca na oparciu jej fotela.
 Arthemis zerknęła na nią nieśmiało i się zarumieniła.
- Spokojnie, domyślam się, że wolisz biegać za demonami, niż wybierać sukienki – roześmiała się Ginny. – Ale na kilka dni musisz porzucić swoje zwyczaje, bo jutro jedziemy na zakupy. A ty jedziesz z nami…
- Ale… – zaczęła szybko Arthemis.
- Nie ma „ale” – zganiła ją Hermiona. – Ale nie przejmuj się. Nie będzie z nami tej całej bandy. Tylko Rose, Lily, Ginny i ja.
- Nie wiem, czy mój ojciec…
- Rozmawiałam z Tristanem – przerwała jej Ginny. – Nie widział problemu.
Ja mu pokażę problem, mruknęła w myślach Arthemis. Jednak nagle jej uwagę przykuło poruszenie.
- To głupi pomysł – stwierdziła Dominique.
- To mój ślub, więc to dobry pomysł, skoro ja tak chcę – oświadczyła Victoire.
- O co chodzi? – rzuciła matka Freda, Angelina Weasley.
- Chcę, żeby po naszym pierwszym tańcu, dziewczyny wyszły i zatańczyły walca – powiedziała twardo Victoire. – Moich sześć kuzynek i Arthemis oczywiście.
Arthemis zakrztusiła się sokiem, który akurat popijała.
- Walca? – zachwyciła się Rose, po czym natychmiast zmarszczyła brwi. – Ale my nie umiemy tańczyć walca.
- Nauczycie się – zapewniła ich szybko Victoire.
- Ale do walca trzeba mieć partnerów – zauważyła Molly.
- Mało macie kuzynów? – rzuciła Fleur.
Przez chwilę nastało milczenie, po czym wszystkie dziewczyny jednocześnie wybuchły śmiechem.
- O co wam chodzi? – zapytała Victoire, zakładając ręce na piersi.
-Chyba nie myślisz, że któryś się na to zgodzi – prychnęła Roxanne, siostra Freda.
- Oczywiście, że się zgodzą – odparła chłodno Victoire. – Jestem panną młodą, mnie się nie odmawia.
- Chcę to zobaczyć – mruknęła sceptycznie Rose.
Później Arthemis zaczęła się śmiać jak oszalała, gdy Victoire powiedziała:
- No, więc Albus zatańczy z Rose.
Al… biedactwo, może zdążę cię ostrzec, zanim cię dorwą…
Rose tymczasem wzruszyła ramionami.
- Molly weźmie Freda, bo ewentualnie jej posłucha – dodała przyszła panna młoda.
Molly Weasley przewróciła oczami, mówiąc:
- Ten idiota podepcze mi palce…
- Louise z Lucy, Dominique z Michellem…
- Kto to jest Michelle? – zapytała Arthemis. – Czy to nie imię żeńskie?
- Nie we Francji – odparła szeptem Rose. – To syn jej ciotki.
- Przepraszam – odezwała się nieśmiało Arthemis.
- Z tobą nie będzie problemu – odparła natychmiast Victoire szybko na nią zerkając. – James oczywiście…
- Właśnie nie sądzę, że ja powinnam…
- Oczywiście, że powinnaś. Siedem to szczęśliwa liczba, więc musi was być siedem na parkiecie. Więc ubierzemy was w balowe suknie do walca. Potem się najwyżej przebierzecie. Szczegóły zostawcie mnie – zapewniła ją szybko. – Tobie będzie pasował granat.
 I tyle mojego sprzeciwu, pomyślała zirytowana Arthemis. Poczuła jak Ginny Weasley delikatnie ją klepie po ramieniu.
- Lily… - zastanowiła się Victoire. - Och, przecież został Hugo – klepnęła się w czoło.
- Nie chcę tańczyć z tym głupkiem – burknęła Lily. Podeszła do stoły i wzięła z niego długą listę. – Nie uwierzę, że nie ma nikogo innego… - przeszukiwała powoli nazwisko po nazwisku. – O! Jest Luke… nie wiedziałam, że go zaprosiliście – oznajmiła.
- Proszę bardzo, jednak nie sądzę, żeby się zgodził – odparła Victoire. – Jeżeli go namówisz to nie ma sprawy. Jeżeli nie, tańczysz z Hugo i kropka.
- Wiedźma – Lily pokazała jej język.

 Arthemis obudziła się na fotelu. Z okien wlewało się światło. Gdzieś na kanapie widziała zwinięte Lily i Rose. A gdzieś dalej spała Molly Weasley.
- Patrz, tato – usłyszała. – A mówią, że to my bałaganimy.
Rozchyliła powieki. W drzwiach saloniku stał Ron Weasley z synem i ze zgrozą wpatrywał się w swój salon. W miarę jak się bardziej budziła, słyszała też inne głosy. Ktoś kłócił się w kuchni. Rozpoznała głos Victoire i jakiegoś faceta.
 Wstała z fotela budząc Rose.
- Co wy tu robiliście? – usłyszała głos pana Pottera.
- Nie wiem, ale muszę stąd uciekać – odparła szybko Arthemis.
- Arthemis, idziemy na zakupy – krzyknęła skądś matka Rose.
Arthemis opadły ramiona. Skąd wiedziała?
- Dziewczynki wstajemy – krzyknęła Audrey Weasley, matka Molly. – Zbieramy się do domu.
 Nagle ogień w kominku zapłoną na zielono i wyszedł stamtąd Albus, a chwilę potem zmaterializował się obok niego James.
- No niezła impreza była – zaśmiał się, oglądając salon.
Arthemis szybko do niego podeszła, mówiąc:
- Mam plan.
- A gdzie „dzień dobry”? – rzucił z pretensją Albus.
- Nie mam na to czasu – wyjaśniła szybko Arthemis. Wbiła Jamesowi palec w klatkę piersiową. – Jeżeli ty nie pójdziesz na ten ślub to ja też nie będę musiała. A dzięki temu, nie będę musiała ubierać się w balową kreację i tańczyć cholernego walca, cokolwiek to jest – wyrzuciła z siebie szybko. – A tobie również radzę uciekać – dodała, zwracając się do Albusa.
- Dlaczego? – zdziwił się.
- O! Jak się cieszę, że jesteście chłopcy – usłyszeli za sobą przesłodki głos Victoire.
- Za późno – westchnęła ciężko Arthemis, a jej ramiona opadły.
 Za Victoire stał młody mężczyzna, wyższy od niej z opalizująco niebieskimi włosami, ślicznymi orzechowymi oczami i twarzą marzyciela.
- Chłopacy będziecie tańczyć walca – oznajmiła radośnie Victoire.
Albusowi opadła szczęka.
~Mówiłam, żebyś uciekał, rzuciła do niego w myślach Arthemis.
~Mogłaś ostrzec…
~Ostrzegałam.
~Ale po, co to?
~Nie mam pojęcia.
~Widzisz w tym sens?
~To ślub. Tu nic nie ma sensu – odparowała Arthemis.
- Walca?! – zapytał z niedowierzaniem James. – Chyba żartujesz.
- Będziecie pięknie wyglądać – zaćwierkała Victoire.
- Jak pingwiny – prychnął.
- Oj, daj spokój, James, trzy minuty tańca z Arthemis cię nie zbawi – ofuknęła go Victoire.
- Ja tam jestem po jego stronie – powiedziała szybko Arthemis.
- Ty myślisz, że Fred się na to zgodzi?! – zaśmiał się drwiąco James. – Przecież to niewykonalne. I że niby mamy się tego nauczyć?!
- Freda zostaw mnie – odezwała się za nimi matka Freda.
Arthemis tymczasem z niepokojem patrzyła na Victoire, której oczy zaczęły niebezpiecznie błyszczeć. Jednak w jej uczuciach nie było nic smutnego.
- Mamoooooooo!!! – krzyknęła rozpaczliwie. – Oni mi zniszczą ślub!!!!
- Dobra już dobra! – krzyknął szybko Albus. – Tylko nie becz.
- No, to sprawa załatwiona – stwierdziła natychmiast, uśmiechnięta Victoire i przeszła obok nich.
- Nie przejmujcie się tym tak. Ślub dopiero za trzy miesiące – rzucił Teddy.
A wiec będą wtedy w szkole może uda się coś wymyślić. Może nie wszystkie krwawe diabły zginęły, myślała gorączkowo Arthemis.
- Nie mogę uwierzyć, że się na to zgodziłeś! – krzyknął z niedowierzaniem James do Teddy’ego.
- Zobaczymy, czy ty się nie będziesz na wszystko zgadzał dla swojej narzeczonej – odburknął Teddy.
 James miał wrażenie, że jego panna młoda absolutnie nie będzie się swoim weselem przejmowała.
- Jesteś beznadziejny – powiedział, starając się nie myśleć o tym, że wczorajszej nocy, był w stanie zabrać stąd Arthemis, tylko dlatego, że spojrzała na niego błagalnie. Faceci są żałośni, pomyślał.
- Przestań gadać i przedstaw mnie lepiej – pouczył go szybko Teddy.
- Ach, wiec Arthemis to jest Teddy – powiedział szybko James.
- Ekstra włosy. Kiedyś załatwiłam takie Fredowi – powiedziała Arthemis, podając mu rękę. Uścisnął ją mówiąc:
- Może więc wolisz te? – w błyskawicznym czasie jego włosy z niebieskich zrobiły się zupełnie białe. Jak śnieg.
- Jesteś metamorfomagiem! – zachwyciła się.
Skinął z uśmiechem głową.
- Nie popisuj się – skarcił go szybko James. Jeszcze mu tego brakowało, żeby Arthemis się nim zachwycała…
- Teddy!! – usłyszeli naglący krzyk Victoire.
- Wybaczcie, ślub wzywa – powiedział i poszedł do kuchni.
- Arthemis twoje rzeczy są na górze – zawołała Rose. – Zaraz wychodzimy, więc się przebierz.
- Do zobaczenia – rzuciła markotnie Arthemis do chłopaków. – Wracam dzisiaj do domu. A pojutrze wyjeżdżam z ojcem do Meksyku, więc pewnie się przez następne trzy tygodnie nie zobaczymy – oznajmiła Jamesowi.
 Dogonił ją na schodach.
- Czemu mi nie powiedziałaś wcześniej? – zapytał.
- Chciałam, ale mnie zostawiłeś na pożarcie paniom i pannom Weasley.
- Więc nie będzie cię? – zapytał zawiedziony.
Pokręciła głową. Przez chwilę stał, po czym zaczął ją całować jak nałogowiec. Pozwoliła sobie kilka chwil się tym rozkoszować, a potem delikatnie się od niego odsunęła.
- To dom twojej ciotki…
- Wiem. I z uwagi na to nie wciągnę cię do jednej z sypialni.
Roześmiała się.
- Muszę iść się przebrać. Więc do zobaczenia za jakiś czas…
Skinął głową i z westchnieniem ją puścił. Pobiegła do góry po schodach zanim znowu zdążył ją do siebie ponownie przyciągnąć.


 Trzy tygodnie później Arthemis przypominała sobie ze śmiechem zakupy z panią Potter i panią Weasley. Było zabawnie i rozrywkowo. Gdy już obeszły mnóstwo sklepów, poszły na lody. Arthemis przywiozła wtedy ze sobą zupełnie nowe perfumy. Pachniały jak parna noc, w ogrodzie pełnym kwiatów. Jeszcze ich nie używała, ale bardzo jej się podobały. Przywiozła też pełno innych rzeczy. Jakieś kremy i kosmetyki. Nie wiedziała czy kiedykolwiek ich użyje, ale pani Weasley twierdziła, że nie będzie żałować, że je ma.
 Gdy wróciła do domu z wypiekami na twarzy poprosiła ojca, żeby nauczył ją tańczyć. Skoro już została w to wrobiona, nie miała zamiaru zrobić z siebie pośmiewiska. W wolnej chwili podczas wyprawy do Meksyku w parnym powietrzu egzotycznego kraju, ojciec uczył ją walca. To było naprawdę zabawne, ale po jakimś czasie, gdy przestała deptać mu palce, nawet sprawiało jej przyjemność.
 Archer po prostu oszalał ze szczęścia, gdy po trzech tygodniach, odebrali go od Marcela. Od wczorajszego wieczoru nie odstępował Arthemis na krok. Ze śmiechem zaczęła rzucać mu patyk.

 James stwierdził, że trzy tygodnie to trzy tygodnie i ani dnia więcej. Otworzył sobie bramę, do której dostał klucz i wszedł na teren Northów. Wyszedł z parku i od razu usłyszał śmiech. Odwrócił głowę.
 Arthemis z rozwianymi włosami krzyczała coś do psa. Przystanął. Lubił na nią patrzeć. Szczególnie gdy się śmiała. Może dlatego cały czas, chciał ją rozśmieszać. A potem podniosła wzrok i go zobaczyła. Ona się naprawdę rozjaśnia, pomyślał oszołomiony.
Podbiegła do niego.
- Cześć – rzuciła ze śmiechem.
- Cześć – odpowiedział i odgarnął jej włosy za ucho.
- Nauczyłeś się już walca? – zapytała złośliwie.
- Nie przypominaj mi. Tydzień słuchania nadętego Francuzika wycisnął na moim mózg dotkliwy ślad. A Albus chyba do tej pory budzi się z krzykiem.
 Zaśmiała się.
- Wyobrażam sobie. Jak znosił to Fred?
- Jak to Fred. Brał wszystko na żarty, dopóki Molly nie zagroziła, że powie jego matce. Jak wyprawa? – zapytał.
- Meksyk jest super. Mam coś dla ciebie…
- Serio? – ucieszył się.
- W moim pokoju.
- Zawsze chętnie tam zaglądam – mruknął sugestywnie i nachylił się do niej, ale dała mu pstryczka w nos.
- Ojciec patrzy przez okno – powiedziała.
 James westchnął ciężko, odwrócił się i pomachał panu Northowi, który spod uniesionych brwi obserwował dwójkę w ogrodzie.
- Lily przekonała Luke’a, żeby z nią zatańczył?
- Jeszcze nie, ale ma ponad dwa miesiące – zauważył James.
Arthemis poprowadziła go do domu.
- Ja chcę już do szkoły – westchnęła Arthemis, otwierając drzwi do swojego pokoju. – Chcę używać czarów… Chcę jakiegoś pojedynku. Bezczynność mnie wykańcza…
- Obiecuję ci to załatwić już pierwszego września – zapewnił ją James wesoło.
Arthemis pogrzebała chwilę wśród pakunków, po czym wyjęła właściwy i podała mu go.
- Podobały ci się moje, więc pomyślałam, że te też ci się spodobają – wyjaśniła cicho.
 James otworzył pudełko. W środku były czarne tenisówki z czarnymi skrzydłami, które lekko drżały.
 - Są odlotowe – szepnął, a potem zamknął pudełko i odłożył je na stolik. – Jednak jest tu coś co mi się bardziej podoba…
 Arthemis się rozejrzała.
 - Co?
- A jak myślisz? – szepnął, podchodząc do niej z sugestywnym uśmiechem.
Pół godziny później Arthemis spytała:
- Co robiłeś?
- Nudziłem się – odpowiedział mimochodem. Prawda była taka, że wcale się nie nudził, ale jeszcze nie chciał jej mówić, co robi. Wstał z podłogi, na której siedzieli i spojrzał na wbity w belkę nóż. Wyciągnął go. Zważył w dłoni. – Naucz mnie rzucać – powiedział niespodziewanie.
 Arthemis też wstała, ze zmarszczonymi brwiami.
- Serio?
Podał jej nóż, patrząc na nią z szerokim uśmiechem. Przez chwilę ważyła go w dłoni i tylko na sekundę spojrzała w kierunku belki stropowej, a potem nawet nie celując rzuciła nożem, który się w nią wbił.
 James wpatrywał się w to ze zdumieniem.
- Sexy – stwierdził w końcu.
Arthemis przewróciła oczami. James poszedł wyciągnąć nóż i stanął obok niej. Wycelował i rzucił, a nóż przeleciał obok belki, obił się od ściany i spadł na podłogę.
- Beznadziejnie – oceniła Arthemis ze śmiechem. – Naprawimy to…
Ale nie poszła po nóż, tylko postawiła Jamesa naprzeciw tarczy z jakimiś strzałkami.
- Mój ojciec oczywiście też nie pozwalał mi się od razu bawić nożami – powiedziała, żeby James się nie dąsał. Wyjęła z tarczy strzałki i podała mu. – Najpierw trzeba się nauczyć celować… Strzałka jest lżejsza, ale też nie zawsze masz nóż o takiej samej wadze. Spróbuj rzucić…
 James rzucił jeden, drugi, dziesiąty raz i ani razu nie był nawet bliski środka.
- Muszę iść zbadać wzrok – powiedział rozdrażniony. Nienawidził, gdy coś mu nie wychodziło.
 Arthemis do niego podeszła.
- Wyprostuj ramiona – powiedziała cicho i stanęła za nim. Rękami wyprostowała go. - Stań trochę bokiem. Widzisz… teraz twoja ręka jest idealnym przedłużeniem twojego ramienia i twojego wzroku. To twoja ręka musi ci wskazać cel, nie twoje oczy. Masz dwoje oczu, cel jest tylko jeden… - Jedną ręką chyba nieświadomie go objęła, a drugą położyła na jego nadgarstku. – Patrz na strzałkę – szepnęła mu cicho na ucho, a on poczuł nagły przypływ ciepła w całym ciele. Puściła jego rękę. – I rzuć – nakazała cicho, a on podniósł strzałkę i rzucił a ona się wbiła idealnie w środek.
 Przez dłuższą chwile nie drgnęli, oboje wpatrzeni ze zdziwieniem w strzałkę.
- Wiesz, że zrobiłem to tylko dlatego, żeby jak najszybciej się jej pozbyć? – szepnął, siląc się na lekki ton.
- Czemu? – zdziwiła się.
- Jeżeli już masz mnie uczyć to nie tak blisko mnie – mruknął.
Arthemis zamrugała zdziwiona i spojrzała na rękę owiniętą wokół jego pasa i drugą, którą położyła na jego biodrze.
- Rozpraszam cię? – zapytała zachwyconym głosem.
- Szeptasz mi na ucho i nie wiesz, czym to grozi dziewczyno – rzucił i poszedł wyjąć strzałki, żeby ćwiczyć dalej.
 Arthemis się zaśmiała.
- Ale ci się udało, prawda?
- Mhm. Jeszcze chwilę poćwiczę i biorę się za noże. A jak już będę pewny, że jestem równie dobry jak ty, wezmę się za ciebie…
- Noże to inny poziom. Będę zmuszona ci znowu pokazać, jak to się robi… - rzuciła mimochodem, niewinnym jak u aniołka tonem.
- Żeby ja ci czasem nie pokazał jak to się robi – burknął.
Arthemis zaczęła się śmiać, a on spojrzał na nią spod zmrużonych powiek. Upuścił strzałki na ziemię.

- Takie to śmieszne? – rzucił groźnie, a gdy pokiwała głową, zaczął ją gonić po całym pokoju, przy dźwiękach jej śmiechu.

3 komentarze:

  1. Bardzo dobry rozdział. Dal nam troche informacji o rodzinie Arthemis. W dodatku te cale przygotowania do slubu byly przezabawne

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    o tak jaka panika w oczach Arthemis na temat ślubu... no i spotkała się z dziadkiem teraz...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, o tak jaka panika w oczach Arthemis na temat ślubu... ;) dobrze, że spotkała się z dziadkiem teraz...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń