ELITA HOGWARTU.
NASTĘPNE POKOLENIE.
CZ. III
OPOWIEŚĆ O KRÓLU MAGII
Dom na Arran
S
|
łońce sprawiało, że temperatury w
Anglii sięgały 40 stopni, dlatego lepiej było nie wychodzić na zewnątrz w
południe.
James zdał egzamin z teleportacjai
przy pierwszym podejściu. Była pierwsza połowa lipca, a co więcej… był już
pełnoletni, więc będzie mógł robić, co chciał.
Przyszedł mu do głowy pewien pomysł i musiał
się z nim oswoić. Jednak uważał, że da radę go wykonać. Nie był by pierwszym w
rodzinie, któremu się to udało.
Ale przestał o nim myśleć, zaraz potem jak
uzyskał dzień wolny od wszelkich obowiązków domowych, spotkań z rodziną i tak
dalej. A miał ich całkiem sporo biorąc pod uwagę to, że cała rodzina drżała w
oczekiwaniu na ślub.
Ślub, prychnął w myślach. Teddy się żenił. Ok,
może i nie miał nic przeciwko temu, ale wkurzało go, że jego matka, siostra,
ciotki i kuzynki (Szczególnie kuzynki) nie potrafią mówić o niczym innym.
Musiał się stąd wyrwać. Musiał znaleźć równowagę dla tej całej tęczowej
atmosfery, która go otaczała. Znał idealną osobę, z którą było słodko… ale nie
tęczowo…
A gdy uzyskał całkowity i niczym
nienaruszony dzień wolny. Co mógł zrobić? Czyż to nie oczywiste?
- Tak, możesz – powiedziała pani
Potter, a w ich domu rozległ się ogłuszający huk i tyle było po Jamesie.
Wylądował tuż przed wielką rzeźbioną bramą, na
wietrznej wyspie. Dolatywał do niego szum morza rozbijającego się o brzeg.
Postukał kołatką, wystającą z pyska gargulca.
Przez dłuższą chwilę czekał. Cóż… mieli tam
prawdziwy park, więc nic dziwnego, że trochę zajmowało, zanim się dotarło do
bramy.
Miał nadzieję, że otworzy mu Arthemis, jednak
zobaczył jej ojca. Pan North przez chwilę przypatrywał, po czym wpuścił go do
środka.
- Dostałeś licencje na teleportację?
– zapytał.
- Tak – powiedział ostrożnie James.
- I jesteś pełnoletni? - upewnił się
pan North.
James poczuł się niepewnie. W końcu
rozmawiał z ojcem swojej dziewczyny.
- Tak – odpowiedział.
- Będziesz tu, częstym bywalcem, co?
– rzucił pan North, patrząc na niego uważnie.
Co by tu na to odpowiedzieć? –
zastanawiał się James. „Tak” było oczywistą odpowiedzią, jednak nie do końca
bezpieczną. „Może” mogłoby sugerować, że nie traktuje Arthemis poważnie, a „
nie” nie wchodziło w grę.
- Pewnie tak – zaryzykował w końcu,
patrząc na reakcję ojca Arthemis. Znał i lubił pana Northa, ale pierwszy raz
rozmawiał z nim odkąd nakrzyczał na niego, za to, że zezwolił Arthemis na
samodzielną, samobójczą misję w lesie.
Pan North odwrócił się i zaczął iść aleją do
domu, mówiąc:
- Dam ci klucze do bramy. To latanie przez
park mnie wykończy…
Jamesowi opadła szczęka. Tego się nie
spodziewał.
- Tylko uważaj na nie. Wolałbym, żeby
nikt nieznajomy się tu nie dostał – dodał pan North. – Arthemis, powiedziała,
że powinienem zdjąć te wszystkie zabezpieczenia, bo jej blokada praktycznie nie
wymaga żadnego wysiłku, ale nie mam na to najmniejszej ochoty. Lubię mieć
pewność, że nikt mnie nie zaskoczy…
- To zrozumiałe – powiedział James,
gdy już odzyskał głos.
- Cieszę się, że się pogodziliście –
oznajmił niespodziewanie pan North. – Była jakaś inna przez ostatnie pół roku,
a poza tym słucha ciebie, jeżeli chodzi o jej bezpieczeństwo…
- Muszę się o to nieźle z nią
wykłócać – mruknął James.
- Chyba ci to nie przeszkadza? – pan
North rzucił mu spojrzenie spod oka.
- Nie – odpowiedział James, szczerząc
zęby w uśmiechu.
Gdy podeszli bliżej domu rozległo się
szczekanie i warczenie, a na Jamesa ruszył pies, wielkości małego cielaka.
- Archer! - powiedział groźnie pan
North.
Archer przestał szczekać i przyjrzał się
uważnie Jamesowi. Chyba mu się coś przypomniało w psim mózgu, bo zamachał
ogonem i podbiegł radośnie do Jamesa.
- Głupi pies – mruknął pan North. –
Hmm… w sumie to nie wiem, gdzie jest Arthemis…
Archer szczeknął i pognał gdzieś
ścieżką.
- On chyba wie – zaśmiał się James. –
Poradzę sobie…
- Ach, dobrze. To nawet lepiej…
chciałbym jeszcze sprawdzić kilka rzeczy. No i za pół godziny mam umówione
spotkanie ze znajomym. Powiedz, Arthemis, żeby nie była za długo na słońcu –
rzucił jeszcze i wszedł do domu.
James z lekko skonsternowaną miną, poszedł za
psem, który co chwilę biegł do przodu i wracał. I tak w kółko, jakby chciał mu
powiedzieć… „no pośpiesz się”.
W parku Northów było dużo drzew otaczając cały
dom. James obszedł dom i zobaczył taras, który wiedział, że prowadzi do salonu.
Był tu rozległy trawnik i widziało się stąd morze, uderzające o skały i
odbijające się w nim promienie słońca.
Archer przebiegł przed trawnik, ale zamiast
pobiec w stronę plaży poprowadził go do kilku ogromnych dębów, po jego drugiej
stronie ogrodu.
James zamrugał, gdy wszedł w cień, które
dawały bujne korony drzew. Przez chwilę przyzwyczajał się do nagłej ciemności,
po przebywaniu na palącym słońcu.
I zobaczył coś piękniejszego niż ciągnące się
morze, klify, czy pełen kwiatów ogród. Pomiędzy drzewami pośród usłanego
stokrotkami trawnika spała Arthemis. Jej długie włosy, było rozrzucone na
trawie. Jedną rękę przerzuciła sobie przez brzuch, a drugą włożyła pod głowę.
Miała na sobie koszulkę na ramiączkach i krótkie jeansowe spodenki,
odsłaniające jej nogi. Pomiędzy jej piersiami leżał łańcuszek, który jej
podarował.
Archer ułożył się niedaleko niej, zadowolony z
siebie.
James nigdy nie widział jej twarzy tak
spokojnej, bez żadnych bandaży, czy zranień. Po prostu pogrążonej w świecie
snu. Do tej pory uważał ją za ładną dziewczynę, ale teraz po prostu zaparło mu
dech w piersiach.
Usiadł obok niej. Nie chciał jej przestraszyć,
bo nie wiedział jak zareaguje na jego dotyk, po dwóch tygodniach, podczas
których nie mieli kontaktu.
- Arthemis… - powiedział cicho.
Westchnęła głęboko i przekręciła
głowę na bok. Odgarnął jej włosy z twarzy i niespodziewanie wtuliła się w jego
rękę.
- James. Czemu mi się śnisz? –
mruknęła, jakby z rozdrażnieniem, już niemal obudzona.
James zachichotał i położył się obok
niej. Przecież nie zaszkodzi, jak sobie trochę pożartuje…
- Jestem najlepszym co się w życiu
trafiło – mruknął jej do ucha, eterycznym głosem. – Tęsknisz za mną tak bardzo,
że nie możesz tego wytrzymać…
- Kretyn – odparła niewyraźnie zaspanym
głosem.
- Myślałem, że będziesz twardsza.
Minęły dopiero dwa tygodnie, a ty już niemal płaczesz z tęsknoty – James siłą
powstrzymywał śmiech. Nadal myślała, że to jej się śni.
- Zamknij się…
- To takie słodkie z twojej strony...
- Dostaniesz w łeb. Czekaj niech
tylko cię dorwę…
- Przecież ci się śnię.
- Nie szkodzi. To przez ciebie
wpakowałam się w całą tę aferę. Jak spotkam rzeczywistego ciebie, to oberwiesz…
James nie mógł się powstrzymać. Nawet podczas
snu, pozostawała sobą. Zaczął się śmiać, a ona wtedy nagle otworzyła oczy i
poderwała się z trawy.
- To ty?!!
James przewrócił się na plecy i ryczał ze
śmiechu, podczas, gdy Arthemis wpatrywała się w niego zdezorientowanym
wzrokiem. Potem zmrużyła oczy i walnęła go w ramię.
- Idiota!
Założyła ręce na piersi i odwróciła
się od niego.
Pociągnął ją za włosy.
- Śniłem ci się…
- Zjeżdżaj!
- Tęskniłaś za mną…
- Jesteś zbyt wielkim kretynem!
James znowu się zaśmiał i pociągnął Arthemis
za tył koszulki, tak, że musiała się położyć, żeby jej nie podrzeć. Nachylił
się nad nią, pomimo tego, że nadal wbijała obrażony wzrok w koronę drzewa.
- Nie udawaj, że nie cieszysz się, że
tu jestem – mruknął i pocałował ją lekko w nos.
- Jesteś idiotą.
- Mhm – pocałował jej dolną wargę, a
ona westchnęła i objęła go.
Po chwili położyli się obok siebie i
głowa przy głowie, patrzyli na liście nad głowami.
- Co ty tu w ogóle robisz? – zapytał
James.
- W domu jest za gorąco, a mnie się
chciało spać – odpowiedziała. – Tu chociaż lekko wieje wiatr. Zdałeś egzamin na
teleportację?
- Bez problemu.
- A Luke?
- Ma egzamin za tydzień. Twój ojciec
chce mi dać klucze do waszej bramy – powiedział James. – Stwierdził, że nie
będzie mu się chciało chodzić, co chwilę taki kawał.
- Masz zamiar być tu częstym gościem,
koleś? – rzuciła ze śmiechem.
- Mhm. Co rano będę cię zwalał z
łóżka – zapowiedział.
- Sam wstajesz w południe, więc
wątpię, żebyś miał szansę – prychnęła.
- Żebyś się nie zdziwiła… - potem,
podparł się na łokciu i przyjrzał się jej. – Pierwszy raz widzę cię w tak
nieoficjalnym stroju…
- Jest lato – powiedziała, jakby to
wszystko wyjaśniało.
Położył jej rękę na brzuchu.
Zastanawiała się jak to możliwe, że jej to nie
przeszkadza. Że poza lekkim zawstydzeniem, czuje tylko radość i ma wrażenie, że
tak powinno być.
- Jak dla mnie zawsze może być lato,
jeżeli będziesz nosiła takie krótkie bluzeczki – powiedział z łobuzerskim
uśmiechem i zahaczył palcem o jej koszulkę.
Pacnęła go w rękę i podniosła się.
- Idziemy coś zjeść – powiedziała i
roześmiała się na widok jego miny.
Wstała i wyciągnęła do niego ręce.
- No, chodź. Dam ci coś słodkiego…
James chyba poczuł się udobruchany,
bo wstał. Nie wzięła go za rękę, ale nie spodziewał się, że to zrobi. Musiała
się przyzwyczajać do dużej ilości rzeczy. Ale ponieważ miał już teraz
nieskończoną ilość czasu nie przeszkadzało mu to. Nauczy się w końcu od niego,
że takie gesty nic nie kosztują, a przynoszą radość.
- Twój ojciec mnie chyba lubi –
powiedział, gdy wchodzili przez taras do domu.
- Nakrzyczałeś na niego… - wzruszyła
ramionami.
- I co z tego?
- Uważa, że będziesz mnie pilnował.
Naiwny…
- Mam zamiar cię pilnować –
zapowiedział James, słysząc jej niefrasobliwy ton.
- James – pokiwała z politowaniem
głową, wchodząc do kuchni. James oparł się o framugę drzwi. – Czemu miałbyś
mnie pilnować, skoro prawdopodobieństwo, że powtórzą się ostatnie dwa lata jest
bliskie zeru? Ten rok będzie nudny…
- W zeszłe wakacje mówiliśmy tak samo
– przypomniał jej.
- Przypadek – powtórzyła i wyjęła
miseczki, w których ułożyła umyte świeże truskawki.
- Znając nasze szczęście i tak będziemy
mieli co robić – odparł James, patrząc jak polewa gęstą śmietaną truskawki i
stawia garnek na piecyku, do którego wrzuciła jakieś składniki. – Nie wierzę,
że tak sobie po prostu będziesz spokojnie siedziała…
- Czemu? – zapytała, mieszając coś w
garnku.
- Bo ty to ty, a ja to ja –
odpowiedział i podszedł bliżej. – Co ty robisz? – zapytał zaintrygowany.
Łyżką rozlała gorącą czekoladę na truskawki i
śmietanę.
- Deser – odpowiedziała. – Chcę coś
słodkiego…
James uniósł brwi, gdy podała mu
łyżeczkę i miseczkę.
- Gdybym nie widział, jak to robisz,
w życiu bym nie uwierzył, że to ty… - oznajmił.
- Dlaczego? – zapytała, wkładając do
ust czekoladowo-śmietankową truskawkę.
- Bo to do ciebie nie pasuje…
- Gdy zostaliśmy z tatą sami, jakoś
musieliśmy sobie radzić. Więc on odpowiadał za obiady i kolacje, a ja za
śniadania i podwieczorki – wzruszyła ramionami, siadając przy stole.
James spojrzał na deser. A potem na nią. Miała
rozwiane włosy i zaróżowioną od słońca twarz. Do tego wiedział, że gdzieś w
swoim pokoju ma sztylety, którymi umie się posługiwać i skrzydlate buty…
- Do cholery, jesteś idealna –
pomyślał i dopiero, gdy spojrzała na niego mrugając, zdał sobie sprawę, że
powiedział to głośno.
Myślał, że się zarumieni, bo on był o cal od
tego, ale ona jedynie uniosła brew.
- Walczyłam z tobą ramię w ramię.
Dokopałam potworom i umiem rzucać nożami. A ty doszedłeś do takiego wniosku, po
tym jak podałam ci miskę truskawek? – zapytała z niedowierzaniem.
- Cóż mogę powiedzieć – powiedział i
wyszczerzył zęby w uśmiechu, - wiesz, że uwielbiam słodycze…
Arthemis przewróciła oczami. James
usiadł naprzeciw niej i zabrał się do jedzenia.
- Czego właściwie szuka twój ojciec?
– zapytał.
- Świętego Graala – odpowiedziała, a
potem parsknęła śmiechem, gdy wytrzeszczył na nią oczy. – Żartuję… W końcu
udało mi się to niego wyciągnąć, bo do
tej pory nie miał zamiar pisnąć nawet słówkiem. Szuka Czterech Kryształów,
Kamieni Żywiołów…
Gdy James zmarszczył brwi, wkładając do ust
truskawkę, powiedziała:
- Zareagowałam tak samo… chodź,
opowiem ci legendę – dodała wstając.
James z chęcią poszedł za nią.
Najpierw zajrzeli do saloniku, gdzie jej ojciec siedział przed kominkiem,
rozmawiając z widniejącą tam głową.
- Tato, mogę, pokazać Jamesowi, twoje
badania? – rzuciła Arthemis.
Tristan spojrzał na nich trochę nie
przytomnie po tym, jak mu przerwali.
- Jasne, tylko zwiąż go przed tym
Przysięgą Wieczystą…
James otworzył usta ze zdziwienia.
- On żartuje – uspokoiła go szybko
Arthemis.
- Możesz, tylko tego nie
rozpowiadajcie – rzucił i na nowo zajął się rozmową.
- Co to za dzieciak? – doszło ich
pytanie z kominka.
- Chłopak Arthemis – wyjaśnił krótko
jej ojciec i powrócił do właściwego tematu.
Arthemis tymczasem odeszła już od
salonu.
- Dziwnie to brzmi – mruknęła jakby
do siebie, niezadowolonym głosem.
- A mnie się bardzo podoba
–odpowiedział James, gdy już zrozumiał o co jej chodzi. – Moja dziewczyna…
Arthemis rzuciła mu spojrzenie z ukosa i
wprowadziła go do przestronnego pomieszczenia, które najpierw wziął za
bibliotekę, jednak po chwili dotarło do niego, że to gabinet, bo wisiało tu
pełno map, globus, karafka z alkoholami, masywne biurko i ogromny okrągły stół.
- To była moja klasa, zanim poszłam
do Hogwartu – rzuciła Arthemis i podeszła do zasypanego kartkami stołu.
- Twój ojciec naprawdę uczył cię
wszystkiego? –zapytał z ciekawością James.
- Tak. Miał bardzo praktyczne
podejście. Wiedział, że teorii mogę się sama nauczyć w każdej chwili. W bardzo
krótkim czasie spodobały mi się pojedynki, więc jeżeli przykładałam się do
nauki innych przedmiotów, pojedynkował się ze mną. Lubiłam go zaskakiwać nowymi
zaklęciami…
- Domyślam się – rzucił wesoło James.
- Ponieważ jakby to powiedzieć miałam
mało rozrywek, nauka stała się moja rozrywką. Pływanie, granie, rzucanie
nożami, wszystko co mi przychodziło do głowy… Byłam nieznośna gdy zaczynało mi
się nudzić.
- Mam wrażenie, że coś ci z tego
zostało… - mruknął.
Rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie i
spod kartek wyjęła mapę świata.
- Według legendy istniały cztery
drogowskazy wskazujące miejsce położenia Doliny Ciszy – zaczęła.
- Może zaczniesz od początku? –
rzucił z przekąsem James. - Nie jestem
Rose, żeby wiedzieć, co to jest Dolina Ciszy…
Arthemis uśmiechnęła się szeroko.
- Dolina Ciszy to…
W całym domu rozległ się dźwięk,
jakby ktoś pukał do drzwi. Arthemis zmarszczyła brwi.
- Kogo niesie? – zapytała z
niezadowoleniem.
- Otworzę!! – usłyszeli krzyk jej
ojca.
Arthemis z niezadowoleniem pokręciła
głową.
- Zabrania mi otwierać bramę, bo
uważa, że to niebezpieczne, dopóki nie mogę używać czarów. Jakby nie wiem kto,
chciał się tu dostać…
- Lepiej nie ryzykować – stwierdził
James, zadowolony, że ojciec Arthemis tak się przejmuje jej bezpieczeństwem.
- Oboje macie paranoje – westchnęła
ciężko. – W każdym bądź razie Doliną Ciszy nazywają miejsce, gdzie bije źródło
Wiecznego Życia.
- Masz na myśli… Źródło Młodości? –
zapytał ostrożnie James.
- Mhm. Ojciec tak naprawdę nie chce
znaleźć tego źródła, uważa, że to niebezpieczne, ale jest ciekaw czy da się to
zrobić… Jednak poszukiwanie tych czterech kamieni traktuje poważnie. Nie może
się doczekać, aż zacznie pisać następną książkę.
- Czemu nie chce go znaleźć? –
zdziwił się James.
- Sam pomyśl, gdyby to się wydało,
każdy mógłby być nieśmiertelny… To by była katastrofa…
- Fakt – przyznał jej racje James.
- W każdym bądź razie, ojca
interesują tylko te kamienie…
- Ale jak już je znajdzie to ktoś
inny może je wykorzystać – zauważył.
- A właśnie, że nie, bo nie wystarczy
mieć kamieni – wyjaśniła Arthemis. – Trzeba jeszcze znaleźć cztery drogowskazy,
w których należy umieścić klejnoty. A to prawie niewykonalne…
- Aha.
- Tata zbiera po prostu materiały do
kolejnej książki. Jednak chyba pisanie bardziej mu odpowiada, niż ryzykowanie
życia. Może kiedyś, gdy był młodszy było na odwrót… - powiedziała, uśmiechając
się lekko. – W każdym bądź razie, każdy z kamieni ma…
- Arthemis – odezwał się pan North.
Arthemis obejrzała się przez ramię.
- Co się stało? – zapytała
natychmiast, gdy zobaczyła minę ojca. Wyglądał na poruszonego.
- Ktoś do ciebie – powiedział, po
dłuższej chwili milczenia.
- Do mnie?! – zdziwiła się
serdecznie.
Spojrzała najpierw niepewnie na ojca,
potem na Jamesa.
- Kto taki? – zapytała nerwowo.
- Ariel.
James niemal poczuł jak Arthemis
zbladła, a zdziwienie widocznie odebrało jej mowę. Stanął przy jej boku.
- Tato…
- Czeka na ciebie w salonie –
wyjaśnił jej ojciec. – To niezbyt grzecznie kazać mu dłużej czekać…
- Mam to gdzieś – powiedziała ostro
Arthemis.
- Porozmawiaj z nim Arthemis –
powiedział jej ojciec spokojnie. – Chodźmy do salonu.
Arthemis wzięła głęboki oddech i
głośno wypuściła powietrze, a potem nieznacznie skinęła głową. Marszowym
krokiem ruszyła do drzwi.
- Możesz iść z nami James –
powiedział pan North. – Myślę, że szybciej się uspokoi przy tobie, niż przy
mnie…
James nie miał zamiaru rezygnować z takiej
propozycji. Szybko dogonił Arthemis.
- Kto to jest Ariel? – zapytał.
- Brat mojej matki – odpowiedziała
krótko.
- Czyli twój wuj…
- To brat mojej matki – powtórzyła
twardo.
Weszli do salonu. Na kanapie siedział
człowiek, który chyba starał się za wszelką cenę skurczyć w sobie. Miał
podłużną twarz i kręcone ciemne włosy, jak te Arthemis. Tylko oczy miał
jasnoniebieskie podczas gdy Arthemis były niemal granatowe. Nie był zbyt
wysoki, ani zbyt chudy. Był tak przeciętny jak tylko mógł być. Gdy ją zobaczył,
wstał. Przez długi czas je się przyglądał.
- Wyrosłaś... – mruknął w końcu.
- A myślałeś, że nadal będę wyglądała
jak pięć lat temu, kiedy mnie ostatnio widziałeś? – zapytała drwiącym tonem.
Ariel westchnął.
- Arthemis… - mruknął z naganą w głosie
jej ojciec. – Napijesz się czegoś? – zapytał Ariela.
- Chciałbym zostać z Arthemis sam –
powiedział tylko.
- Nie – ucięła stanowczo Arthemis.
- Chcę tylko z tobą porozmawiać – na
twarzy Ariela pojawiła się irytacja.
- A ja i tak wszystko powiem tacie i
Jamesowi, więc nie widzę sensu się powtarzać – odparła uparcie.
- Dobrze więc – westchnął.
Arthemis usiadła naprzeciw niego.
James stanął przy drzwiach, uważnie obserwując jej reakcję. Wydawała się być
nieproporcjonalnie zdenerwowana do sytuacji. Ale mógł czegoś nie rozumieć. Z
resztą nieważne było dlaczego… jeżeli Arthemis czuła się źle, to on był tu po
to, żeby ją uspokoić.
Jej ojciec usiadł obok niej.
- Nie wiem, czy obcy powinien...
- James zna mnie lepiej niż ty, więc
kto tu jest obcy? – jedno twarde spojrzenie Arthemis, sprawiło, że Ariel
zmienił zdanie. James lekko się uśmiechnął.
- Jesteś inna niż matka – westchnął.
- Skąd możesz to wiedzieć? –
zripostowała błyskawicznie.
Na przesłuchaniach byłaby
niezastąpiona, pomyślał niespodziewanie James.
- Wiem, że możesz mieć żal…
- Żal? – rzuciła ironicznie,
nonszalancko zarzucając ramie na oparcie fotela. – Niby o co? Jestem tylko
ciekawa, co ty tu robisz… wujku? – dodała niczym obelgę.
- Twój dziadek miał zawał – powiedział
prosto z mostu Ariel. – Był bardzo chory. Nieprzytomny przez kilka dnia. To nie
był pierwszy raz…
Jedyną reakcją Arthemis, było delikatne
rozszerzenie oczy.
- A co ja mam z tym wspólnego? –
zapytała.
- On chce cię zobaczyć – oznajmił,
uważnie obserwując jej reakcję. Jednak Arthemis była zbyt dobrą aktorką. James
już się o tym nie raz przekonał.
- Po, co? – zapytała, nachylając się
do niego delikatnie.
- Czy musi mieć powód, żeby chcieć
zobaczyć własną wnuczkę? – zapytał sfrustrowany Ariel i przeczesał dłonią
włosy. – Dwa razy już otarł się o śmierć. Zmarła mu córka. Jesteś jedynym co mu
po niej zostało…
- Do tej pory jakoś się tym nie
przejmował – zauważyła Arthemis.
- Wiesz, jaki stosunek do
czarodziejów ma twoja babka…
- Tak, wiem. Dziwne, że ty sobie z
tym radzisz – zauważyła kąśliwie.
- Mam żonę. Mugolkę. Matka bardzo ją
lubi…
- Nie stajesz się dzięki temu mniej
magiczny – wytknęła mu.
- Wiem. Ale dopóki nie afiszuję się z
magią, mama jakoś to znosi.
Arthemis prychnęła drwiąco.
- Robicie wszystko to, co ona chce…
Ariel nie odpowiedział. Ale poczuła
zalewającą go złość i niesprawiedliwość. Cóż, to prawda, że ona nie musiała
nigdy walczyć o akceptację własnej matki. Poczuła współczucie do Ariela i
złagodniała.
- Więc zgodziła się na to, żebym
zobaczyła się z dziadkiem, tak? – zapytała.
- Nie pozostawił jej w tej kwestii
wyboru…
- Coś nowego – mruknęła do siebie. –
Mam to zrobić natychmiast?
- Więc zrobisz to? – zdziwił się i
spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami.
- Tato? – Arthemis spojrzała na ojca.
- Nie sądzę, żeby dobrym pomysłem
było, żebym ja odwiedzał twoich dziadków, ale ty jak najbardziej możesz –
powiedział Tristan.
- Ale ja nie chcę jechać sama –
powiedziała.
Jego odważna Arthemis bała się spotkania z
własna rodziną? James był mocno zdziwiony i do tego rozczuliło go to. Zawsze
się tak czuł, gdy Arthemis okazywała jakąś słabość. Zawsze była niezwyciężona,
więc gdy traciła swoja zwykłą zadziorność, odczuwał niezwykłą potrzebę
chronienia jej.
- Na Merlina przecież cię nie zjemy –
zirytował się Ariel.
- Arielu, jeżeli Arthemis nie chce
jechać sama to jej do tego nie zmuszaj – powiedział spokojnym głosem Tristan. –
Myślę jednak, że znam osobę, która z chęcią z tobą pojedzie – pan North
spojrzał ponad jej ramieniem na opierającego się o framugę Jamesa.
- Dobrze więc – powiedział Ariel. –
Mam nadzieję, że popołudnie w najbliższą sobotę ci odpowiada?
- Zapiszę w kalendarzu – odparła,
znowu nie mogąc powstrzymać zgryźliwego tonu.
- Chyba już pójdę – stwierdził Ariel,
wstając. – Wolałbym, żebyś nie używała czarów przy babce – dodał jeszcze.
- Nie wolno mi używać czarów poza
szkołą – odparła Arthemis chłodno.
- Ach, tak – przypomniał sobie. – Nie
musicie mnie odprowadzać – rzucił jeszcze i skierował się do drzwi. Obrzucił
jeszcze zastanawiającym spojrzeniem Jamesa, kiedy go mijał. Ten tylko lekko
skłonił głowę.
Po chwili usłyszeli trzaśnięcie drzwi
frontowych.
- Nie mogę uwierzyć, że ciebie nie
zaprosili, tato! – krzyknęła Arthemis, podrywając się na nogi.
- Arthemis, stare waśnie się tak po
prostu nie rozwiązują – rzucił spokojnie jej ojciec.
- Oni cię obwiniają za coś na co nie
miałeś wpływu!
- Kogoś muszą.
- Nie chcę tam jechać! – powiedziała
kapryśnie.
- Ale pojedziesz, bo tak chciałaby
twoja matka – odpowiedział jej, wstając.
- Wiesz, jak mnie podejść, co? –
rzuciła.
- Arthemis, znam cię – odpowiedział
jej ojciec z lekkim uśmiechem. – Zawsze robisz to, co słuszne. Chociażbyś nie
wiem jak się buntowała.
Arthemis westchnęła ciężko.
- A teraz myślę, że powinnaś co nieco
Jamesowi wytłumaczyć – dodał jej ojciec. – Ja zrobię obiad.
Arthemis usiadła ciężko na fotelu i zaczęła
przecierać zamknięte oko. James podszedł bliżej i usiadł na stoliku naprzeciw
niej.
- Nie sądzę, że gdybyś miał normalną
dziewczynę dochodziłoby do takich sytuacji… - mruknęła. – Z tego co zdążyłam
zaobserwować w szkole, to raczej polega na obijaniu się i włóczeniu po kątach
we dwójkę.
- Arthemis… my nie jesteśmy zwykłą
parą – odpowiedział spokojnie.
Westchnęła.
- Mój ojciec, chyba łatwiej
zaakceptował sytuację niż ja – powiedziała cicho. – Powoli przekazuje ci
pałeczkę dbania o mnie. Zanim się obejrzysz, wpakujesz się w niezłą aferę...
- Nie przeszkadza mi to –
odpowiedział, siląc się na cierpliwość.
- Masz siedemnaście lat i…
- Do cholery, Arthemis! – krzyknął,
wstając. – Opanuj się z tym poczuciem, że mnie obciążasz. Gdybym tego nie
chciał to na pewno nie związałbym się z tobą! Widzę cię po raz pierwszy od
dwóch tygodni i już muszę się z tobą kłócić o jakąś bzdurę!
Arthemis podniosła na niego zraniony wzrok.
- Przepraszam – burknęła.
- Gdyby sytuacja była odwrotna, to ty
byś w tym momencie wrzeszczała na mnie…
- Pewnie tak – mruknęła.
- Chcesz, żebym z tobą pojechał?
Po chwili skinęła głową.
- Więc zamiast próbować mnie do tego
zniechęcić, po prostu mi to powiedz, ok? – powiedział gniewnie.
- Dobrze – Arthemis wstała. – Po
prostu czuję się winna, bo…
Wystarczyło, że James zmrużył oczy, a
zamilkła. Podniosła do góry ręce.
- Przepraszam – mruknęła znowu. – Już
przestaję. Chodź, opowiem ci wszystko…
Poprowadziła go po schodach na
piętro, a potem jeszcze wyżej, jakby na strych. Złapała za klamkę na końcu
schodków.
- Co tam jest? – zapytał James.
- Mój pokój – odparła.
- Mieszkasz na strychu? – zdziwił
się.
- Na poddaszu – poprawiła go i
otworzyła drzwi.
James rozejrzał się oszołomiony. Całe
poddasze było przerobione na słoneczny, przestronny pokój idealnie pasujący do
Arthemis. Miała to mnóstwo miejsca. Mogła tu robić co chciała. W różnych
miejscach leżały tu książki z zaklęciami, a na jednej ze ścian James widział tarczę
z wbitymi w nią strzałkami. A w jednej ze stropowych belek był wbity nóż.
Okna wychodziły na morze i wschodnią
stronę wyspy. Jedno pod którym stała niewielka sofa było w suficie. Na ścianach
wisiały pejzaże, które pewnie pomagały jej, gdy była zamknięta w domu. Na
półkach były też zdjęcia i różnego rodzaju figurki, które ojciec musiał
przywieźć jej z licznych podróży. Jej łóżko mogło pewnie pomieścić z troje
ludzi. Tylko przez sekundę na nie patrzył, po czym błyskawicznie odwrócił
wzrok.
Arthemis przyglądała mu się nieśmiało.
- Ojciec cię nie ograniczał, co?
- Ograniczył moją przestrzeń do tego
domu. Nie widział potrzeby, żebym nie miała tu swobody. I tak współczuł mi, że
nie mogę jak inne dzieciaki biegać po całej wyspie…
- Arthemis, to jest małe mieszkanie –
powiedział James. Bo rzeczywiście było tu wszystko, co mogło jej się przydać.
- Jestem jedynaczką – Arthemis
wzruszyła ramionami. – Gdy się tu przeprowadziliśmy ojciec zrobił dla mnie to,
żebym miała dostatecznie dużo przestrzeni. Czasami coś mnie przytłaczało, albo
bariera pękała. Wtedy miałam tu czas by dojść do siebie – dotknęła palcem sofy.
– Kładłam się tu i patrzyłam w gwiazdy…
- To cud, że nie jesteś rozpieszczona
– powiedział.
- Byłabym. Ale nie miałam, kiedy…
Trudno być rozpieszczonym, gdy wyczuwasz najmniejszą negatywną emocje. Strzelisz
focha i czujesz jak twojej mamie jest przykro. Szybko nauczyłam się nie być
rozpieszczona. No i pochłaniałam książki. Nigdy nie pozwoliłabym sobie stać się
postacią, których nie cierpiałam. Małe czarownice, które za wszelką cenę
chciały, postawić na swoim, przy okazji torturując biedne główne bohaterki.
Nienawidziłam zdzir. – James się roześmiał. – Zresztą ojciec traktował mnie jak
każde dziecko. To moja mama chciała zrobić ze mnie swoją księżniczkę. Chyba za
wszelką cenę nie chciała być taka jak swoja matka, z tym, że niekoniecznie
mogło mi to wyjść na dobre. Tata był przeciwwagą - stwierdziła z westchnieniem.
– Ale jak ci się nie podoba, to możemy iść na taras…
- Zwariowałaś? Skoro już się dostałem
do wieży gdzie śpi księżniczka, to nie mam zamiaru się stąd ruszyć –
stwierdził.
- Nazwij mnie jeszcze raz
księżniczką, a skopie ci tyłek – obiecała.
Arthemis usiadła po turecku na
dywaniku, tymczasem James zwiedzał jej pokój, dotykając różnych przedmiotów.
- Moja mama, pochodziła z rodziny
mugoli. Moja babcia bardzo nie chciała jej puścić do szkoły. Ale moja matka w
końcu postawiła na swoim. Pewnie dlatego, że była córeczką tatusia, a on
wiedział, że znienawidzi ich wszystkich jeżeli jej nie pozwolą. Jednak jej
matka nie mogła się z tym pogodzić, szczególnie po tym, jak do Hogwartu poszedł
też Ariel. Wszelkie wakacje były nieustannymi wojnami. A gdy moja babka
dowiedziała się, że mama wychodzi za czarodzieja, to zupełnie jej odbiło.
Zupełnie odgrodziła się mojej mamy. Przez jakiś czas Ariel do nas przyjeżdżał.
Pamiętam go bardzo nie wyraźnie, bo było to strasznie rzadko. Już bardziej
Marcel jest moim wujem. A dziadka… - pogrzebała w pamięci. – Raz byłam z mamą w
Londynie. Chyba nie miałam jeszcze czterech lat, bo nie miałam żadnych
umiejętności. Spotkaliśmy go na ulicy. Podniósł mnie do góry i uśmiechał się
zadowolony, ale był jednocześnie jakiś smutny. Porozmawiał chwilę z mamą i ona
też zrobiła się smutna, a potem się rozeszli. Widziałam go może jeszcze ze dwa
razy. Zawsze chciał mnie zobaczyć… Uśmiechał się i przynosił mi mugolskie
cukierki – Arthemis uśmiechnęła się lekko do swoich wspomnień, ale było w jej
twarzy trochę smutku. James się jej przyglądał. – Gdy zginęła moja matka…
zaczęli obwiniać o to mojego ojca. Byłam przy tym. Nic nie rozumieli, nie znali
go. Nie chcieli go znać. Ale gdy trzeba było znaleźć winnego, on był pod ręką.
Zupełnie się odcięli od nas. Ode mnie. Z resztą chyba nie było się od czego
odcinać. Moja babka nie przyjechała na pogrzeb. Nie przyjechała na pogrzeb
własnej córki… Nie znam tej kobiety i wcale nie chcę jej poznać. Ale pojadę do
tego chorego człowieka, bo dawał mi mugolskie cukierki…
- A więc pojadę z tobą – powiedział
spokojnie James, podchodząc do niej. Wyciągnął ręce i pomógł jej wstać.
Pokiwała głową z ulgą.
Cudowny poczatek nowej czesci, na pewno nie beda sie nudzic
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńcudownie co za wredny James tak się podśmiewywać...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, James tak się podśmiewywać, to było wredne...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga