Wszyscy
odetchnęli, gdy napięcie między Rose i Arthemis znikło jak za machnięciem
różdżki.
Jednak sprawa z Ginem nie była taka prosta jak
na to wyglądała. Niemal codziennie Arthemis budził krzyk Rose, która sprawdzała
w co tym razem zamienił się jej zwierzak. Codziennie więc Arthemis pomagała
Rose przyzwyczaić się do nowego wizerunku Gina.
Siedem dni od wizyty w Hogsmead wydarzyło się
coś, co całkowicie zepchnęło problem zwierzątka na odległy plan, a już na pewno
dla Arthemis.
Była właśnie pora obiadu i wszyscy uczniowie i
profesorowie raczyli się wyśmienitymi daniami.
Fred rozsiadł się właśnie między Lucasem i
Molly Weasley, mówiąc:
- Najdroższa
memu sercu kuzyneczko, jak ci mija dzień? – zapytał Molly, która parsknęła
śmiechem.
- Czego chcesz?
– zapytała.
- Oczywiście
cieszyć się twoim towarzystwem – odparł gładko, - a przy okazji zapytać cię jak
ma na imię ten cerber, który strzeże Marianny Torres i jak się go pozbyć…
- Marianny? –
Molly odwróciła się przez ramię i zerknęła na stół Hufflepuffu. Przez chwilę
przeszukiwała go wzrokiem. – Chodzi ci o Valentine? – zdziwiła się w końcu.
- Valentine? –
zapytał z niedowierzaniem. – Takie słodkie imię, dla takiej megiery?
Molly spojrzała
na nią z naganą.
- Valentine,
jest jedną z najfajniejszych dziewczyn, jakie znam. Ale jest też piekielnie
opiekuńcza. Szczególnie w stosunku do Marianny, którą zna od dziecka. W sumie
to dziwne, bo Marianna jest od niej o rok starsza. Ale jest też strasznie
wrażliwa…
- A więc nie
chodzą razem na lekcje? – Fred uśmiechnął się triumfalnie.
- Co ty
kombinujesz? – zapytała go Molly, patrząc na niego podejrzliwie.
Fred zrobił minę niewiniątka i wyraźnie chciał
kontynuować, ale do Wielkiej Sali wszedł z hukiem Hagrid, odwracając jego
uwagę.
- Dyrektorze!
Deveraux wstał
zza stołu.
- Hagridzie, co
się stało?
- Mamy… gości –
wykrztusił Hagrid i otworzył szeroko drzwi.
Do sali między
stołami weszło ośmioro centaurów, ustawionych w szyku bojowym. Wśród nich
Arthemis rozpoznała Severina i Diona. Przeszli przez całą salę i stanęli przed
stołem prezydialnym.
- Dyrektorze
Deveraux nastały dla nas trudne czasy. Centaury i ludzie po raz kolejnym
powinny się zjednoczyć w obliczu zagrożenia. Wiemy, że na razie nie doszło do
żadnego wypadku na terenie szkoły, ale wiemy, że i na was przyjdzie kolej.
Potrzebujemy waszej pomocy – rozległ się donośny, młodzieńczy głos Severina.
- Zagrożenie? –
zdziwiła się profesor Vector. – Jakie zagrożenie?
- Nie wiecie nic
o tym, co się dzieje w wiosce? – centaur wydawał się być głęboko zaskoczony. - Już tylu ludzi zaginęło. Przyjdzie
kolej i na was!
- Severinie –
mruknął poważnie Deveraux. – Tu są uczniowie. Porozmawiajmy na osobności.
Centaur skinął
głową. Razem z Deveruxem i Vector wyszli z Wielkiej Sali przez boczne drzwi.
Pozostała część grona pedagogicznego próbowała zapanować nad podekscytowanym
tłumem. W końcu profesor Alexander stanęła na środku sali zagwizdała na
palcach, wprawiając Ślizgonów w zachwyt.
- Wracać do
jedzenia. Nic się nie dzieje! – krzyknęła.
Reszta centaurów
zaczęła dreptać nerwowo w miejscu rozglądając się niespokojnie, a potem wyszła
do Sali Wejściowej, rozmawiając z Hagridem.
Arthemis przyglądała im się przez chwilę, po
czym wstała. Albus próbował ją powstrzymać, lecz wyrwała rękę. James też wstał
i pobiegł za nią, mówiąc:
- Zostańcie!
Arthemis wyszła z Wielkiej Sali i pobiegła na
dziedziniec. Stały tam pozostałe centaury. Podeszła do jednego z nich.
- Dion?
Centaur odwrócił
się do niej zaskoczony. Ale potem chyba ją rozpoznał, bo schylił głowę i lekko
palcem dotknął jej czoła.
- Współczująca…
Tak o tobie mówimy – dodał, gdy popatrzyła na niego nie rozumiejąc.
- Co się dzieję?
– zapytała.
- Przyszliśmy
szukać pomocy – westchnął centaur i przygnębiony pokręcił głową. – Nie wiemy,
czy zostanie nam udzielona…
- Zaginęły
kolejne centaury, prawda? – zapytał James, niespodziewanie stając przy
Arthemis.
- Jakże
chciałbym powiedzieć, że się mylisz, młody Potterze – centaur spojrzał Jamesowi
w oczy.
- Jak dużo jest
ofiar? – zapytała Arthemis.
- Siedemnaście.
- Aż tyle? –
przeraziła się.
- I nie ma
żadnych śladów? – James patrzył na Diona poważnie.
- Jeden ze
strażników widział je. To wszystko, co mamy.
- Widział?! –
krzyknęli jednocześnie Arthemis i James.
- Potwory – Dion
pokiwał głową, a w jego oczach błysnęła trwoga. – Ciche i zabójcze. Nasz
zwiadowca uszedł z życiem, tylko dlatego, że był cicho i go nie zauważyły…
- Nie
próbowaliście ich zabić?! – zdziwił się James.
- W tym problem…
- rozległ się inny, eteryczny głos, a obok Diona stanął centaur o opalizująco
błękitnym spojrzeniu.
- Firenzo – Dion
skinął przed nim głową. – Wiem, że nie powinienem…
- Spokojnie,
Dion – Firenzo położył mu dłoń na ramieniu. – Ja w przeciwieństwie do
dyrektora, nie uważam, że tych młodych ludzi, trzeba chronić za wszelką cenę…
Nie uważałem tak również poprzednim razem, gdy znaleźliśmy się w zagrożeniu…
- Mówił pan coś
o problemie… - zauważył James.
- Ach, tak. Otóż
każdy kto próbował z nimi walczyć, zginął. Biegają z wbitymi w pierś strzałami.
Są diabelnie szybkie i atakują grupami. Tylko jeden z nich zginął. Gdy obcięto
mu głowę. Rozsypał się wtedy w
drobny pył.
- Czyli da się
je zabić – zauważył James.
- Jak wszystko
na tym świecie, panie Potter. Ale za jaką cenę? – Na długą chwilę zapatrzył się
w przestrzeń. Potem niespodziewanie spojrzał na Arthemis. – A więc to ty
dziecko… Wzbudziłaś niemałą sensację wśród nas. Twoje zdolności są
zadziwiające.
- Dyrektor nie
zgodzi się na narażanie uczniów – powiedziała z pewnym smutkiem.
- Nie chcemy,
żeby ich narażał – powiedział gwałtownie Dion. – Chcemy, żeby wiedział jakie
jest zagrożenie.
- Uznają zamek
za niezdobyty – powiedział James z frustracją. – Zamkną w nim uczniów, myśląc,
że to wystarczy…
- Obawiam się,
że masz rację. Szczególnie, że tak mało wiemy… Nie ma gwarancji, że uczniowie
są zagrożeni – stwierdził Firenzo.
- Ale są –
powiedziała poważnie Arthemis. – Każde żywe stworzenie jest.
- Miejmy
nadzieję, że starsze pokolenie będzie równie rozważne, co wy – westchnął ciężko
centaur.
Z Wielkiej Sali słychać było poruszenie.
- Dyrektor
wrócił – zauważył James. – Musimy iść.
- Tak – zgodził
się z nim Firenzo. – Ale chciałbym ci coś dać młoda damo… - powiedział i zaczął
grzebać w torbie przewieszonej przez nagą pierś. - Podobno szukałaś czegokolwiek. Czy to może
być? – podał jej niewielką, zrobioną z drewna bransoletkę ozdobioną,
zwierzęcymi motywami. – Należała do jednej z naszych kobiet. Zniknęła. To
jedyne co po niej zostało.
Arthemis wpatrywała się w ozdobę, jakby była
wysadzona drogimi klejnotami.
- To więcej niż
potrzebuje… Ale lepiej żebym teraz tego nie dotykała…
Spojrzała na
Jamesa, a ten skinął głową automatycznie wiedząc, o co jej chodzi. Wziął
bransoletę od centaura i schował ją do kieszeni spodni.
- Dziękuję –
zwróciła się Arthemis do Firenza. – Mam nadzieję, że będę mogła coś zrobić,
dzięki temu.
Weszła kilka kroku po schodach razem z
Jamesem, który się nagle odwrócił i patrząc poważnie na Firenza powiedział:
- Jeden z
dyrektorów Hogwartu powiedział kiedyś, że każdy kto poprosi o pomoc… otrzyma
ją. Dopilnujemy, żeby tym razem też tak było.
Firenzo uśmiechnął się lekko i skłonił głowę.
- Jesteś bardzo
podobny do ojca młody Potterze – powiedział z uśmiechem. – Niech gwiazdy nad
wami czuwają.
Arthemis włożyła swoją rękę w rękę Jamesa.
- James.
Chodźmy.
James uścisnął
jej rękę i razem pobiegli z powrotem do Wielkiej Sali. Nauczyciele rozmawiali
podniesionymi głosami, kłócąc się nerwowo. Dzięki temu udało im się wrócić na
miejsce niezauważonym.
- Co się działo?
– zapytał James Albusa.
- Na razie
jeszcze nic. Ale Deveraux nie wygląda na uszczęśliwionego.
- To i tak się
nie uda – powiedziała Arthemis i pokręciła głową, patrząc na stół
nauczycielski. – Oni im nie pomogą…
- Nie ma na to
szans – zgodził się z nią James z niezadowoloną miną.
- O czym wy
dwoje mówicie? – zniecierpliwił się Albus.
Arthemis się do
niego nachyliła.
- Powiemy ci
później. Za dużo tu ludzi.
- Z resztą
zobaczymy, co powie dyrektor – oznajmił James, głową wskazując na miejsce
Deverauxa, który wstał.
- Wiem, że
jesteście bardzo zaniepokojeni zaistniałą tu sytuacją, ale zapewniam was, że na
razie nie ma do tego żadnego powodu.
Arthemis prychnęła cicho.
- Nie istnieje
żaden dowód, na to, że bezpieczeństwo zamku zostanie zagrożone. Wracajmy do
posiłku.
Wśród uczniów
podniosła się oburzona wrzawa. Nikt nie był usatysfakcjonowany wyjaśnieniami
dyrektora. Były wręcz żałosne…
- On jest chyba
śmieszny, jeżeli myśli, że to wystarczy – powiedział James, patrząc na
Deverauxa wzrokiem bazyliszka.
- Idziemy! –
zadecydowała Rose, wstając.
- Zaczną nas
podejrzewać, jeżeli wyjdziemy wszyscy razem – zauważyła Lily.
- No i co? –
zapytał Fred z zarozumiałym uśmiechem. – Niech wiedzą, że im nie uwierzyliśmy.
Jak jeden mąż się podnieśli i ruszyli w stronę
wyjścia, wzbudzając ogólne poruszenie, wśród tłumu. Wymaszerowali, nie
oglądając się za siebie. Arthemis uśmiechnęła się, a Lily zachichotała. Wszyscy
się na nich gapili, a na plecach czuli wręcz wbijające się w nich ostrza
profesorskich spojrzeń.
- Będą nas
obserwować – wyszeptał Albus.
- A niby czemu?
– zapytał James groźnie. – Przecież według nich nic się nie dzieję.
- Czemu zawsze
jesteśmy my kontra reszta szkoły? – zapytała płaczliwie Rose.
- Bo tak jest
zabawniej – zaśmiał się Fred. – Chociaż nadal nie wiemy, co się dzieję, bo
James i Arthemis zawiązali milczący front.
- Ja wiem tylko
to, co powiedziały centaury – wyjaśnił James. – A co nam zaraz powie Arthemis
nie wie nawet ona…
- Salon Gryfonów
zaraz będzie pełen – wyraził wahanie Lucas.
- Więc musimy
znaleźć inne miejsce.
- Biografia
Harry’ego Pottera mówi o Pokoju Życzeń na siódmym piętrze… - zauważyła
Arthemis.
- Teraz już go
nie ma – zachichotał Fred. – Tamten został zniszczy.
- No to
zabezpieczymy jakąś klasę – Rose wzruszyła ramionami. – Jest ich pełno… O na
przykład ta.
Otworzyła
pierwsze drzwi jakie napotkała.
- Wchodźcie.
Wszyscy
popatrzyli po sobie a potem jednocześnie wzruszyli ramionami i poszli za Rose.
Potem zamknęła za nimi drzwi i cicho mamrocząc coś przy nich. Na końcu
powiedziała jeszcze: Muffiato! I odwróciła się do nich z uśmiechem.
- Nie wiem, co
ci się stało Rose… zazwyczaj nie jesteś taka chętna do sprzeciwiania się nauczycielom
– powiedział z lekkim zaniepokojeniem Fred.
- Po prostu nie
lubię, kiedy wciskają mi kit. A poza tym sądząc po waszych minach – wskazała
podbródkiem na Arthemis i James, - w końcu i oni zaczną robić to, co my…
Potem machnęła różdżką, a w powietrzu pojawiła
się fosforyzująca tablica.
- No, więc, co
wiemy?
- Potwory. Da
się je zabić przez odcięcie głowy i tylko w taki sposób – stwierdził James.
- Zabiły już
dziewięć osób, dwudziestu centaurów i bóg jeden wie ile innych stworzeń –
dodała Arthemis.
James zeskoczył z ławki, na której siedział i
różdżką narysował ognistą linię w powietrzu.
- Ludzie ginęli
pod koniec sierpnia – zaznaczył to na linii – i pod koniec września. Tylko
wtedy.
Arthemis też wstała, wpatrując się w linię
czasu.
- Przez siedem dni…
Czemu? Czemu tylko wtedy? –zapytała marszcząc brwi.
Przez chwilę
wszyscy byli cicho.
- Nie wiem, czy
to ma jakiś związek, ale… w tamtym tygodniu mieliśmy lekcję astronomii.
- Tak Lily, to
bez znaczenia – stwierdził uszczypliwie Fred.
- Wcale nie –
powiedziała po chwili Rose. – Gdybyśmy mieli w sierpniu zajęcia lekcja
astronomii wypadła by w tym samym tygodniu, w którym zaczęli ginąć ludzie…
- Nadal nie
widzę związku – rzekł znudzony Fred.
- Gdybyś choć
trochę uważał na zajęciach wiedziałbyś – powiedziała opryskliwie Rose.
- Możesz nam
wyjaśnić? – przerwał jej Albus.
- Ja już chyba
wiem – uśmiechnęła się Arthemis. – Ale proszę kontynuuj Rose…
Rose wzięła do ręki własną różdżkę i podzieliła
narysowaną przez Jamesa linię na osiem części, a potem oznaczyła tygodnie. Pod
krzyżykami narysowanymi przez Jamesa narysowała symbole faz księżyca.
- Co cztery
tygodnie obserwujemy niebo, bo wtedy najlepiej widać gwiazdy. Bo nie ma
księżyca…
- Dużo nam to
daje – powiedział ironicznie, sfrustrowany Fred.
- Owszem, Fred –
zgasiła go Arthemis. – Wiemy, że następne ofiary pojawią się pod koniec
października.
- Światło
księżyca je blokuje? – upewnił się Albus.
- Może nie tyle
blokuje, co niszczy? – rzucił James niepewnie.
- Więc czemu nie
wychodzą w dzień? – zapytała Lily.
Wszyscy się
zamyślili. Arthemis zaczęła krążyć po sali, w tą i z powrotem. W końcu
zatrzymała się przy oknie i zapatrzyła się w przestrzeń. Centaury wracały do
lasu.
Od kolczyka Lily odbiło się światło słoneczne,
które rozbłysło na jej twarzy. Arthemis poruszyła palcami w smudze światła.
Podniosła wzrok i napotkała spojrzenie Jamesa, który wpatrywał się w jej palce.
Potem spojrzał jej w oczy i jednocześnie się do siebie uśmiechnęli.
- Hej,
przestańcie wymieniać między sobą te zboczone myśli – Fred klepnął Jamesa w
ramię.
- My przecież
nie… - zaczęła Arthemis, oblewając się rumieńcem, co spowodowało u Jamesa
wybuch śmiechu. – Zamknij się! – powiedziała i podeszła do wirtualnej tablicy.
Napisała drukowanymi literami: ŚWIATŁO. – To jest ich słabość. Dlatego nie
wychodzą w dzień, ani w księżycowe tygodnie.
- Więc do zamku
też nie wejdą… - powiedziała Lily. – Przecież jest dobrze oświetlony.
- Może i nie… Z
tym, że światło księżyca i słońca dotyka ich bezpośrednio. Światło wytworzone
przez lampę, czy elektryczność nie będzie działać.
- Ale ogień
będzie – zauważyła Rose. – W bezpośredniej styczności…
- No to wiemy,
co jeszcze je zabija, oprócz odcięcia głowy – ucieszył się Lucas.
- Ale co to do
cholery jest?! – zapytał w końcu zniecierpliwiony Albus, patrząc wyczekująco na
Jamesa.
- Eeee… - James
spojrzał na Arthemis. Ta pokręciła głową.
- Nie wiemy –
oznajmiła.
- Aha… Więc
nawet nie wiemy, z czym walczymy? – zapytał Albus, opadając na krzesło.
Wszyscy znowu
pogrążyli się w zamyśleniu. A potem James klepnął się w czoło.
- Zapomnieliśmy
o jednym… - powiedział i sięgną do kieszeni, wyjął z kieszeni bransoletkę i
pokazał ją reszcie.
- Dał nam ją
Firenzo…
Fred wziął ją do
ręki i zaczął oglądać.
- Piękna robota
– zauważył. – Chyba ręczna… Ale co nam to da?
- Dopóki nie
dasz tego Arthemis, to nic – domyśliła się Rose, spoglądając na niego z
naganą.
- Aha –
zreflektował się Fred i odwrócił do Arthemis. – No, to łap!
- Fred, nie! –
krzyknął Albus, zrywając się na równe nogi, ale Arthemis w tym samym momencie
wyciągnęła rękę i schwyciła bransoletkę. Po czym cofnęła się gwałtownie do
tyłu, potknęła o krzesło i padła na podłogę. – Idiota! – syknął Albus na
kuzyna.
Rose i James jednocześnie ruszyli do Arthemis.
Ale ta ściskając w ręku bransoletkę, gwałtownie pokręciła głową, żeby jej nie
dotykali.
Arthemis najpierw poczuła niczym uderzenie w
żołądek przerażenie i rozpacz. Obezwładniający wręcz strach. Później bransoleta
przekazała jej miłość i oddanie. To znaczy, że się cofała, aż do swojego
stworzenia. Arthemis siłą woli, walcząc ze swoim umysłem wróciła do ostatnich
emocji posiadacza bransolety i zmusiła myśli do ukazania obrazu. Lecz widziała
tylko ciemność. Jakieś niewyraźne cienie. I zrozumiała, że wiele nie dojrzy,
gdyż była noc. Jednak nagle ciemność Zakazanego Lasu rozdarł blask światła i
Arthemis ujrzała najpierw centaura, potem spływającą po nim krew, a na końcu…
potwora.
W tym samym
momencie wypuściła z ręki bransoletkę.
- Hej… żyjesz? –
zapytała cicho Rose, kucająca przy niej.
Arthemis powoli
otworzyła oczy, gdy James odgarnął jej włosy z twarzy.
- Widziałam go –
wykrztusiła i powiodła po wszystkich wzrokiem. - Ale nie mam pojęcia, co to do
cholery jest…
Dla ich paczki nastały ciężkie czasy. Ale nie
dlatego, że gnębili ich nauczyciele. Wręcz przeciwnie. Forsythe mrugał do nich
za każdym razem, gdy zaczynali między sobą szeptać. A profesor Longbottom
udzielał im milczącego poparcia w postaci wyrozumiałych uśmiechów. Arthemis
uważała, że profesor Scmander też jest po ich stronie, bo w zawoalowany sposób
pytała ich na każdej lekcji, czy któreś z nich nie potrzebuje czasem pozwolenia
na skorzystanie z działu ksiąg zakazanych…
Szczerze mówiąc to Rose bardzo kusiło, żeby
tam zajrzeć.
Jednak na razie było to bezcelowe. I to był
powód, dla którego cała ich mała grupa chodziła jak na paluszkach. Arthemis
stała się niesamowicie drażliwa, gdyż tylko ona wiedziała jak wygląda to coś. A
niestety pomimo tego, że tysiące razy im opowiadała, żadne z nich nie potrafiło
ani tego narysować, ani sobie wyobrazić.
Do tego Lily wierciła jej dziurę w brzuchu,
żeby zaczęła ją uczyć zaklęć obronnych i ofensywnych, bo zaczynało się robić
niebezpiecznie. W takiej sytuacji nie mogła odmówić.
Również Lucas ich nie oszczędzał, bo po meczu
Krukonów ze Ślizgonami w połowie treningów, opętała go prawdziwa chęć zdobycia
Pucharu. Oni mieli grać już na początku listopada.
Arthemis przez dwa tygodnie przeglądała księgi
i leksykony magicznych istot, ale nic jej to nie dawało. Nie znalazła nawet
podobnego wizerunku, który mógłby posłużyć za przykład. Spowodowało to
oczywiście, że zarywała noce i przestała pomagać Rose przy Ginie. Jednak ta
dawała sobie jakoś radę nie chcąc Arthemis denerwować.
Ogarnięta obsesją na temat potwora przestała
nawet odrabiać zadania domowe, co szczerze mówiąc nie wróżyło dobrze jej
stosunkom z nauczycielami.
Im bliżej byli końca miesiąca tym bardziej była
nerwowo. W końcu w trzecią sobotę miesiąca, przed północą rzuciła książką o
ziemię i wstała sfrustrowana, krzycząc:
- To bezcelowe!
- Ciszej! –
pouczył ją Albus. – I tak wszyscy już wiedzą, że coś kombinujemy.
- Nie potrafię
wam tego opisać ani nawet narysować! Nie mogę wam tego pokazać! Nie dam rady sama
tego zrobić, przed końcem tygodnia!! – powiedziała wściekle.
- Nie próbowałaś
– mruknął leniwie James, najwyraźniej budząc się z drzemki i wstał z kanapy, na
której się wylegiwał.
- Nie
próbowałam? – zapytała oburzona, wskazując stosy książek na ziemi i stolikach.
– Zamknij się Potter, bo ci przyłożę! – zagroziła.
- Nie próbowałaś
nam pokazać – uzupełnił.
- A jak niby mam
to zrobić? – zapytała opryskliwie.
- Słuchaj, twój
umysł jest dla mnie niekończącą się opowieścią – powiedział James, siadając na
oparciu fotela Albusa. – Skoro potrafisz zobaczyć obrazy z naszych mózgów, może
to działać także w drugą stronę, prawda?
Arthemis otworzyła usta ze zdumienia.
- Nie wiem.
Może. – odparła z wahaniem.
- Nie dowiesz
się, jeżeli nie sprawdzisz – James uśmiechnął się do niej uspokajająco i
wyciągnął rękę.
Arthemis potarła ręką i spodnie, a potem po
woli wyciągnął rękę. Jednak w połowie drogi, cofnęła ją.
- Nie –
pokręciła stanowczo głową. – Nie wiemy, jaki może mieć to skutek.
- Nie pękaj,
North – zaśmiał się James.
- Nie –
powtórzyła. – Nie pozwolę, żeby coś ci się stało.
- Miło wiedzieć,
że się o mnie martwisz – powiedział, udając rzewną minę. – Ale powiedz mi, co
tobie się zazwyczaj dzieję w takiej sytuacji?
- Z różnym
natężeniem boli mnie głowa – odparła Arthemis. – Ale to nie to samo – dodała
szybko. - Ja z tym żyję od lat.
- Bla, bla, bla
– mruknął, żeby ją rozśmieszyć. – Jeszcze żaden Potter nie umarł od bólu głowy.
Dalej – nakazał, poruszając palcami, wyciągniętej ręki.
Arthemis patrzyła na jego dłoń z burzą emocji
na twarzy. Wyciągnęła powoli rękę.
- Przecież nie
pozwolisz, żeby coś mi się stało, prawda? – rzucił spokojnie James, patrząc jej
w oczy.
- Prawda – szepnęła
i położyła dłoń na jego dłoni. Zdjęła blokadę ze swoich myśli.
Próbowała wyodrębnić obraz potwora ze
wspomnień z bransoletki, ale wszystkie pozostałe również kłębiły się w jej
myślach.
- Nie tak szybko
– mruknął James, krzywiąc się lekko.
Czyli widział to co ona… Niesamowite.
- Przepraszam –
Arthemis zatrzymała wszystko. Zablokowała całkowicie całą swoja pamięć.
Odetchnęła głęboko i powoli otworzyła oczy. Zobaczyła aurę Jamesa. Ogniście czerwoną.
Zatrzymała wspomnienie jak kadr. Okroiła je i przesłała w okamgnieniu, jakby
robiła to już setki razy.
Później powoli rozłączyła ich ręce, a cała
aura zniknęła.
James otworzył oczy.
- Jest ohydny –
mruknął do siebie. – Te zęby i w ogóle…
Arthemis odsunęła
się od niego o krok, mrużąc oczy i dotknęła skroni.
- Udało się? –
zapytał podekscytowany Albus.
- Tak. Jasne, co
ty, Arthemis nie znasz? Przecież ona… - nagle James zgiął się w pół i złapał za
głowę. – O cholera! – sapnął, zsuwając się z oparcia na kolana.
- James! –
Arthemis rzuciła się na kolana przy nim. – James, oddychaj głęboko. Nie walcz z
tym… To minie…
- Spokojnie. To
tylko… - wykrztusił James, ale słowa zamarły mu na ustach.
Arthemis
dotknęła palcami jego skroni z dwóch stron i ucisnęła.
- Za chwilę ci
przejdzie. Twój umysł walczy z czymś, co nie należy do ciebie… Zaakceptuj to… -
prosiła rozpaczliwie.
- Zaraz –
wycedził przez zęby. – Chwilka.
- Nie!
Wystarczy. Zabiorę to… - Chciała dotknąć jego dłoni, ale powstrzymał ją
chwytając za nadgarstek.
- Zaczekaj…
- James –
wyszeptała, błagając.
- Już dobrze,
mała – mruknął.
- Kłamiesz –
odpowiedziała.
- Nie jest tak
źle…
- Znowu
kłamiesz.
James zaśmiał
się krótko.
Żadne z nich nie
zauważyło, że w tym czasie Albus przeglądał spokojnie swoją torbę w
poszukiwaniu czegoś. W końcu wyją z niego dwie długie fiolki z brązowym płynem
i podał jedną Jamesowi.
- Masz. Wypij.
- Co, to? –
zapytał James, odkorkowując buteleczkę.
- Eliksir na ból
głowy. Końska moc. Przejdzie ci natychmiast – wyjaśnił Albus.
- Skąd to masz?
– zapytała Arthemis.
- Przezorny
zawsze ubezpieczony – odparł, wzruszając ramionami. – Noszę to przy sobie, bo
po twoich ekscesach z Latimerem wolę nie ryzykować…
Arthemis parzyła na niego ze zdziwieniem i
zalała ją fala wdzięczności i uczuć do niego. Nigdy by jej nie przyszło do
głowy, że może tak o nią dbać…
- Och, od razu
lepiej – westchnął James, opierając się o fotel.
Albus pokręcił z
politowaniem głową, patrząc na niego, po czym wyciągną rękę z drugą fiolką w
stronę Arthemis, ze słowami:
- Ty też.
- Ja nie… -
zaczęła.
- Łeb ci pęka –
zbył ją szybko Albus. – Mrużysz oczy, masz tępy wzrok i marszczysz czoło. No,
już…
- Natychmiast! –
poparł go James surowo, patrząc na nią z nie dającym się zbyć wyczekiwaniem.
Gdy Arthemis zażywała lekarstwo, mruknął: - Co za wstyd. Nawet się nie
skrzywiła, a ja tu mało nie zacząłem wrzeszczeć…
- Nie chodzi o
ciebie, James – wyjaśnił mu Albus. – Przecież ona ma tak, co chwilę. Jest
przyzwyczajona… No, skoro jutro mamy wszyscy przez to przejść idę przygotować
składniki, żeby nawarzyć tego więcej – mruknął, odwracając się w kierunku
schodów.
Arthemis z westchnieniem oparła głowę o
siedzenie kanapy. Siedzieli na ziemi, ocieplani ostatnimi płomieniami z
kominka.
- Za każdym
razem… kiedy widzisz czyjeś wspomnienie… słyszysz czyjąś myśl… dotykasz
przedmiotu… za każdym razem za to płacisz, prawda? – zapytał cicho James.
- Moje myśli
bronią swojego terytorium przed cudzymi myślami – odparła powoli. – To
regularna walka. Chwilę trwa zanim obie strony zawrą rozejm… Nie zawsze jest
tak źle. Czasami w ogóle nic nie czuję.
- Jako dziecko…
- Tak –
przerwała mu, zanim zakończył pytanie.
- Przepraszam,
że cię do tego namówiłem – powiedział cicho.
Arthemis
spojrzała na niego.
- Ty
przepraszasz mnie? – zdziwiła się. – Włamałam się do twojego umysły, żeby
włożyć w niego cudze wspomnienie, a ty mnie przepraszasz?
- Tak – odparł
zwyczajnie, przyglądając się jej. – To nie wszystko, prawda? Myśli to jedno.
Ale cudze emocje cię osłabiają, prawda?
- Nie, dopóki
ich do siebie nie dopuszczę, a wierz mi umiem je dobrze blokować. Niezbyt mnie
interesuje fakt, że profesor Vector skrycie podkochuje się w profesorze
Deverauxie…
- Co?! – zdziwił
się James.
Arthemis
roześmiała się, ale James spoważniał.
- Próbujesz
zmienić temat –zarzucił jej.
- James… -
powiedziała ze smutnym uśmiechem, - żyję z tym od piętnastu lat, zdążyłam się z
tym pogodzić…
- Ale ja nie –
mruknął, kucając. Nachylił się do niej i pocałował ją w czoło. – Chroń tą swoją
genialną głowę – polecił cicho, wstał i odszedł.
Arthemis poczuła łaskotanie w żołądku, gdy
patrzyła jak odchodził. Dopiero po chwili zrozumiała, że wstrzymała oddech.
Boże, co się z nią działo?
Następnego dnia Arthemis wstała i ze
zdziwieniem rozejrzała się po dormitorium. Dziewczyn już nie było. A co
ważniejsze, nie było też Gina.
Arthemis ubrała się w zwykłe ciuchy i zbiegła
po schodach do Pokoju Wspólnego. Wokół kanapy utworzyła się zbieranina ludzi,
niewątpliwie w większość złożona z dziewcząt.
Czyżby znowu
James i Fred odwalali jakieś sztuczki? – pomyślała zniecierpliwiona.
Przepchnęła się
przez tłum i stanęła jak wryta, gdy zobaczyła na niej Rose i Lily, które
głaskały wniebowziętego jorka za uszami. Pies miał szmaragdowo zieloną sierść.
No to już wiedziała, gdzie jest Gin…
Westchnęła.
Pies szczeknął na jej widok wysokim głosikiem
i zeskoczył z kanapy prosto pod jej nogi, skamląc, żeby wzięła go na ręce.
- Zachciało ci
się pieszczot, co? Ty, spryciulo – mruknęła ulegając mokremu psiemu spojrzeniu
i podniosła go.
Wszystkie dziewczęta jednocześnie wydały
westchnienie zachwytu.
- Ależ on jest
słodki… - westchnęła jedna.
- Też takiego
chce – zajęczała druga.
- Skąd go masz
Rose? – odparła trzecia.
Arthemis usiadła
między dziewczynami na kanapie, a Gin zwinął się jej na kolanach.
- On czasem nie
jest chory? – zapytała Arthemis cicho. – Zazwyczaj od rana chce odgryźć
wszystkim palce…
- Jak się
obudziłam to próbował wskoczyć do mojego łóżka – powiedziała rozczulona Rose. –
Ale takie z niego maleństwo…
- Albus, od
samego świtu warzy eliksir. Już jest prawie gotowy… - szepnęła cicho Lily. –
Opowiedział nam o wszystkim. Jest w zamknięty w naszej klasie… Też chcemy
zobaczyć to coś… Lucas ma po nas przyjść.
- Lily, nie
wiem, czy… - zaczęła Arthemis, jednak w tym momencie Lucas przepchnął się przez
tłum i powiedział:
- Idziecie
dziewczyny? Wiecie… mamy omawiać nową taktykę gry – powiedział, mrugając do
nich.
Arthemis oddała Rose psa i razem z Lily
wstała.
- Rose, ty też
chodź. Będziesz sekretarzem – dodał, udając, że coś obmyśla.
Rose westchnęła
ciężko.
- No, dobra. Ale
uważam, że to strata czasu… Mogę zabrać psa? – zapytała, tuląc do siebie
zwierzaka.
Lucas spojrzał na Gina z niesmakiem, a potem
niechętnie pokiwał głową.
Ruszyli w stronę Freda, który stał przy
schodach do męskiego dormitorium.
- Nie ma Jamesa
– zauważył.
- Jeszcze śpi –
odparł Lucas, patrząc z niepokojem na Arthemis.
Jednak ta
pokiwała głową spokojnie, mówiąc.
- To dobrze. Nie
budźcie go.
Wszystkim opadły
szczęki. Lucas nachylił się do Freda i coś mu szepnął na ucho.
- Tak, ja też uważam,
że powinniśmy sprawdzić jej tożsamość… - odparł mu Fred, spoglądając na
Arthemis.
Ta ze zniecierpliwieniem pokręciła głową i
ruszyła do wyjścia.
- Umysł Jamesa
musi odreagować… Dajcie mu się wyspać – powtórzyła. – Idę do kuchni coś zjeść,
Albus i tak jeszcze nie skończył warzyć eliksiru…
- To znaczy, że
my też będziemy mogli iść spać, po operacji? – zapytał Fred zachwycony.
- Jest to wskazane – odpowiedziała mu i pchnęła
portret Grubej Damy.
Arthemis zbiegła do kuchni, nie używając
tajnego przejścia. Chciała sprawdzić, czy w szkole nic się przez przypadek nie
dzieje. Wielka Sala była już o tej godzinie zupełnie pusta, podobnie jak
większość korytarzy, bo uczniowie korzystali z ostatnich ciepłych dni i
wychodzili na dziedziniec i błonia.
Arthemis westchnęła. Cały czas miała przed
oczami jak James zwinął się wczoraj z bólu. To był głupi pomysł. Nie powinna
się na to zgadzać. A teraz oni wszyscy chcą przez to przejść… Co za idiotyzm…
Godzinę później wszyscy zebrali się już w
zabezpieczonej klasie. Albus właśnie gasił magiczne ognisko, nad którym warzył
eliksir i przelewał je do kolorowych fiolek.
Nagle ktoś zapukał. Wszyscy spojrzeli po sobie
zaniepokojeni. Czy był to jakiś nauczyciel?
- No już
otwierajcie – rozległ się zniecierpliwiony głos Jamesa.
Lucas odetchnął
z ulgą i otworzył drzwi. James wszedł szybko do środka i zaklęciem zablokował
drzwi.
- Czemu mnie nie
obudziliście? – zapytał z pretensją.
- Arthemis nie
kazała – wyjaśnił Lucas, wzruszając ramionami.
James spojrzał
na nią zaniepokojony, nachylając się do Lucasa.
- A
sprawdziliście, czy to ona? – spytał cicho.
Arthemis przewróciła oczami.
- Dobra –
przerwał im Albus. – Ponieważ to ja będę wam podawał eliksir, sądzę, że
powinienem być ostatni.
- Zaczekaj –
powiedziała Arthemis. Przez chwilę milczała. – Nie chcę, żebyście to robili…
- Zwariowałaś?!
– krzyknęli wszyscy.
- Nie, nie
zwariowałam – odparła. – To nie jest zabawa. To nie jest zwykły ból głowy –
wyjaśniła w końcu, nieprzejednanie zakładając ręce na piersi.
- Przecież mamy
eliksir!
- Arthemis, nie
rób scen!
- Jamesowi
pozwoliłaś!
Przekrzykiwali
się z pretensjami jak dzieci. Arthemis westchnęła.
- Zamknijcie
się! – krzyknął w końcu James, stając przy Arthemis. – Ja też uważam, że to nie
jest dobry pomysł – oznajmił.
- Łatwo ci mówić,
skoro już przez to przeszedłeś – prychnął Fred.
- Nie chodzi o
mnie. Ja przeszedłem przez to tylko raz. Ona – wskazał głową Arthemis – będzie
musiała przejść przez to pięć razy. A to naprawdę nie jest zwykły ból głowy…
Wszyscy zamilkli wpatrując się w Arthemis. Z
kolei ta gromiła wzrokiem Jamesa.
- Dobrze wiesz,
że nie o to mi chodzi – mruknęła groźnie.
- Nie istotne –
zbył ją. – I tak ci nie pozwolę tego zrobić – odparł nieustępliwie na nią
patrząc.
- Nie proszę cię
o pozwolenie – zagrzmiała, zdenerwowana. Spojrzała na Albusa i skinęła głową. –
Ok, zaczynajmy.
- Dzięki, stary.
Zawsze wiesz jak ją podejść – Albus poklepał brata po ramieniu.
James strząsnął
jego rękę i odwrócił Arthemis do siebie.
- Ja nie żartuje
– powiedział poważnie.
- Ja też nie –
odparła.
- Zacznij trochę
na siebie uważać, do cholery – podniósł głos.
Gdy Arthemis już
miała mu coś odpowiedzieć, wszedł miedzy nich Albus.
- Hej. Spokojnie.
O tym też pomyślałem. Zrobiłem jeszcze jeden eliksir – powiedział. – Specjalnie
dla Arthemis. Po wszystkim zaśnie jak niemowlę, a eliksir ją zregeneruje. I po
sprawie.
- Chyba żartujesz – prychnęła Arthemis. – Nie wypiję nic, co pozbawi mnie świadomości.
- Chyba żartujesz – prychnęła Arthemis. – Nie wypiję nic, co pozbawi mnie świadomości.
- Wypijesz,
jeżeli chcesz przeprowadzić proces – zagroził jej James.
- Przecież
powiedziałam, że wcale nie chce – odparła triumfalnie.
Znowu podniosła
się oburzona wrzawa. Wszyscy krzyczeli to na Jamesa, to na Arthemis, żeby
przestali sobie robić jaja.
Albus dyskretnie kopnął Jamesa w kostkę i
powiedział wyraźnie:
- Odpuść, James.
Tracimy tylko czas.
James podniósł
ręce na znak, że odpuszcza.
- Dobra. Ale i
tak mi się to nie podoba – i posłał Arthemis chłodne spojrzenie.
Pokazała mu
język.
- Ok, ja chce
być pierwszy – powiedział Fred, zeskakując ze stolika. – Szczególnie, że
Arthemis po wszystkim obiecała mi drzemkę…
Wyciągnął rękę w oczekiwaniu.
- Siadaj! –
rozkazała Arthemis, wskazując krzesło.
- Ale…
- Fred, usiądź –
poradził mu James.
- No, dobra –
Fred rozsiadł się na krześle. – Zadowolona?
- Ja, tak. Ale
czy ty będziesz, to nie wiem… - mruknęła Arthemis i wzięła jego rękę w swoja
dłoń.
Poszło jej trochę szybciej niż z Jamesem, bo
wiedziała, jak to zrobić, ale to nie znaczyło, że łatwiej. Dotrzeć do myśli
Freda było proste, jak włamanie się do Gringotta.
Po wszystkim odsunęła się od niego. Albus już
czekał z odkorkowaną fiolką eliksiru, żeby podać ją Fredowi. Ale ten zamrugał
kilka razy, popatrzył po wszystkich, a jego głowa niespodziewanie opadła na
pierś.
- Fred! –
Arthemis w panice chciała do niego podbiec, ale James ją przytrzymał.
Albus odchylił
mu głowę, sprawdził tęczówki i tętno, a potem wzruszył ramionami.
- Zemdlał.
- Co?!!!! –
krzyknął James. A potem zaczął się niepohamowanie śmiać.
- To nie jest
śmieszne – Arthemis się wyrwała.
Albus poklepał Freda po twarzy, a ten otworzył
oczy z jękiem.
- Ałaaaa… - mruknął.
- Połknij –
Albus wlał mu do ust eliksir.
Fred się
zakrztusił. Ale potem spojrzał na wszystkich przytomnie.
- No, nie było
tak źle. Nie wiem, o co robiłeś takie zamieszanie – stwierdził, patrząc na
Jamesa.
- Ja przynajmniej
nie zemdlałem – zaśmiał się drwiąco James.
Fred otworzył
usta ze zdziwienia.
- Ale przecież…
- Mówiłam, że to
nie jest dobry pomysł! – krzyknęła Arthemis.
- Nie histeryzuj
– pouczyła ją Rose. – Znając zakuty łeb Freda, po prostu musiał się zresetować.
- Hej – mruknął
z pretensją Fred.
- Teraz ja. Chcę
w końcu zobaczyć to coś – stwierdziła Rose podchodząc do Arthemis.
Arthemis z niechęcią spojrzała na jej
wyciągniętą dłoń.
- No, już. Nie
ociągaj się – ponagliła ją Rose.
Arthemis
westchnęła ciężko i podała jej dłoń. Błądzenie po srebrzystobiałej aurze Rose,
było jak spacer w chmurach. Nie wymagało żadnego wysiłku. Po minucie było po
wszystkim.
Rose nadal stała na nogach, patrząc spokojnie
na Arthemis.
- Kurcze, a
byłam taka pewna, że będę wiedziała, co to jest – westchnęła. Dotknęła skroni.
Arthemis już chciała ją złapać, kiedy Rose jedynie wzruszyła ramionami. – Boli
mnie tylko lekko. Jak przed egzaminami.
James otworzył usta ze zdziwienia. Arthemis
odetchnęła z ulgą.
- To przez to,
że twój umysł jest przyzwyczajony do przyjmowania nowych rzeczy – wyjaśniła. –
Łatwiej ci się przystosować. I dlatego tak trudno przystosować się Fredowi…
- Odczep się –
rzucił Fred.
Albus podszedł
do Arthemis i podał jej eliksir.
- Nie. Jeszcze
nic mi nie jest – powiedziała szybko.
James wziął od
Albusa fiolkę i stanął przed Arthemis.
- Albo wypijesz
to dobrowolnie, albo wleję ci to do gardła – powiedział nazbyt spokojnym tonem,
patrząc jej nieustępliwie w oczy. Było wiadomo, że nie żartuje.
Zmrużyła oczy i wyrwała mu fiolkę. Patrząc na
niego gniewnie, wypiła zawartość flaszki.
Dalej sprawy potoczyły się szybko. Lucas i
Lily przeszli proces podobnie do Jamesa. Już nie było żadnych skrajnych
przypadków.
Arthemis zażywała właśnie trzecią partie
eliksiru na ból głowy i zauważyła, że zaczynają jej drżeć ręce. Spojrzała z
niepokojem na Albusa, który już usiadł sobie wygodnie na krześle.
- No, kończmy
już z tym – powiedział i podał jej rękę.
Ujęła ją z
wahaniem. Znowu, jak za pierwszym razem, miała problem z wyróżnieniem jednego
obrazu. Jej umysł drżał i się buntował. Złapała kadr, błyskawicznie przesłała
go do Albusa i natychmiast przerwała połączenie.
Zachwiała się i byłaby upadła, gdyby nie
przytrzymał jej Lucas.
- A co tym razem
się stało? – zapytał Fred, w tym samym czasie, w którym Rose podała Albusowi
eliksir.
- To moja wina –
wyjaśniła słabo Arthemis.
Albus szybko
wracał do siebie. Uważnie przyjrzał się Arthemis.
- Dajcie jej
podwójną dawkę. Szybko. Przedobrzyła – powiedział.
- Chyba traci
przytomność! – powiedział niespokojnie Lucas, gdyż Arthemis wyraźnie nie mogła
ustać na nogach.
Miała poważne problemy z koncentracją. Jej
mózg po prosu eksplodował falą bólu. Widziała niewyraźny kształt Jamesa, który
stanął przed nią i zanim zdążyła się zorientować, wlał jej do ust eliksir.
Z trudem go przełknęła i zakaszlała. Pomachała
ręką na znak, że już wszystko ok.
- Al, gdzie masz
ten drugi eliksir? – zapytał James.
- Nie! –
zaprotestowała szybko. – Nic mi nie jest. Muszę tylko… usiąść – mruknęła,
ciężko opadając na krzesło.
- Mogłaś
powiedzieć, że nie dasz rady, zrobić tego tyle razy na raz! – krzyknął na nią
James.
- Przecież dałam
radę – odparła słabo.
- Trochę
odpowiedzialności, idiotko! – Odwrócił się od niej gwałtownie i zakrył oczy
dłonią. Wszyscy przypatrywali się mu zaskoczeni.
- Wracajmy do
Pokoju Wspólnego – powiedziała, wstając. – Musicie odpocząć.
- Ty też –
rzucił Albus.
- Nie –
uśmiechnęła się do niego uspokajająco. – Już mi przechodzi. Za pięć minut nie
będę nic czuła.
Albus spojrzał na nią podejrzliwie i
westchnął.
Dwójkami opuścili klasę i w różnych odstępach
czasu wracali do salonu Gryfonów, żeby nie wzbudzać zbyt dużych sensacji.
Godzinę później Arthemis siedziała w swoim
ulubionym fotelu i wpatrywała się w swoje dłonie. Powoli zginała i rozprostowywała
palce, chcąc, żeby w końcu przestały drżeć. Było jej trochę zimno. Lily i Rose
znowu siedziały na kanapie zachwycając się Ginem, ale obiecały jej, że wkrótce
się położą. Freda nie trzeba było namawiać, od razu pobiegł do swojej sypialni.
Lucas wdał się w dyskusję o quidditchu z kolegami z klasy, ale co chwilę z
tęsknotą zerkał na schody do dormitorium.
James stanął nagle przed nią i zażądał:
- Idź się
przespać.
Arthemis wstała.
- Znowu chcesz
się kłócić? – zapytała go znudzona.
Pojawił się
przed nią Albus.
- Daj jej
spokój, James. Przecież jest uparta jak muł…
- Właśnie –
powiedziała triumfalnie Arthemis. – Co jest? – zapytała gniewnie Albusa, gdy
zauważyła, że jej się przygląda,
- Nie przeszło
ci – stwierdził.
- Chyba wiem,
kiedy mnie coś boli – odparła zirytowana.
James się
przesunął, chcąc zejść z linii ognia.
- Arthemis,
jeśli nie chcesz iść się zdrzemnąć, to chociaż weź lekarstwo – poprosił Albus,
wyciągając z kieszeni zieloną fiolkę i spoglądając na nią prosząco.
Gdy Arthemis westchnęła ciężko i wyciągnęła
rękę, dodał:
- A może wolisz
jednak eliksir regenerujący? – zapytał, wyjmując z drugiej kieszeni inną fiolkę
o czerwonym kolorze.
- Nie! –
powiedziała gwałtownie i wyrwała mu zieloną buteleczkę. Wypiła ją za jednym zamachem.
Po chwili jej oczy gwałtownie się rozszerzyły. – Podałeś mi…
Upadła do tyłu prosto w ramiona Jamesa.
- Ups, musiałem
pomylić fiolki – mruknął Albus jednak wcale nie wyglądał na skruszonego. Pokręcił
z niedowierzaniem głową. – W niektórych sprawach Arthemis jest taka przewidywalna
– westchnął.
Rose i Lily
zerwały się z kanapy i gapiły się na nich z otwartymi ustami.
- Zrobiliście…
- To, co było
konieczne – dokończył za Lily James, biorąc Arthemis na ręce. Ułożył ja na
kanapie. – Jak długo będzie spała? – zapytał Albusa.
- Jakieś cztery,
pięć godzin – stwierdził Albus. – Prześpię się. Wam też radzę – dodał patrząc
na dziewczyny. – Potem wymyślę, jakąś linię obrony. Może zdążę zanim oderwie mi
głowę…
- Zostaw ją mnie
– odparł James.
- Dzięki –
odparł Al, klepiąc go po ramieniu. – Z tobą będzie się przynajmniej musiała
trochę pomęczyć, zanim cię zabije…
James pokręcił
głową z niesmakiem, patrząc na śpiącą postać Arthemis.
- Jest skrajnie
nieodpowiedzialna… No, ja zajmę się książkami skoro mam już to za sobą –
oznajmił, siadając w fotelu i machnięciem różdżki przywołał do siebie jedna z
książek ze stosu Arthemis. Usłyszał ciche skomlenie i schylił się, żeby
podnieść Gina. – A przy okazji popilnuję tych dwojga – dodał głaszcząc
zielonowłosego psa.
Arthemis
rozchyliła powoli powieki. Odetchnęła głęboko. Zamrugała kilka razy, marszcząc
brwi. Powiodła wzrokiem dookoła.
Leżała na
kanapie w Pokoju Wspólnym. Niedaleko na fotelu siedział James, przeglądając po
woli jakąś książkę strona po stronie. Na jego kolanach w najlepsze spał Gin-jork.
A obok jego fotela piętrzyły się stosy książek.
- Która godzina?
– zapytała cicho.
- Idealna –
odparł, podnosząc na nią wzrok. - Za godzinę kolacja.
Arthemis
usiadła.
- Ty… - nagle
jej oczy gwałtownie się rozszerzyły. – Podałeś mi eliksir.
- Hej, kochana,
nie myl braci – zaprotestował i zatrzasnął książkę.
- Uknuliście to!
- Więc następnym
razem posłuchaj nas, a nie będziemy musieli używać podstępu – skarcił ją wzrokiem.
– Ledwo trzymałaś się na nogach…
Arthemis zacisnęła usta.
- Szkoda mi
tracić czas – mruknęła.
- Stracisz go
więcej, jeżeli trafisz do szpitala z wycieńczenia – oznajmił jej, wstając. –
Zastanów się czasem nad tym, jak my się czujemy, gdy wyglądasz, jakby miał się
powtórzyć numer z zeszłorocznego Halloween. – Nachylił się nad nią, opierając
ręce na oparciach kanapy i spojrzał jej gniewnie w oczy. – Jeżeli nie
przestaniesz się tak forsować, jak Boga kocham, osobiście cię za to ukażę,
Arthemis – wyprostował się i odszedł.
Arthemis westchnęła. James wydawał się być…
wyprowadzony z równowagi. Chyba lepiej było go nie denerwować. Chociaż jego
groźba zabrzmiała dwuznacznie, jakby się nad tym zastanowić…
Cóż, rzeczywiście o nich nie myślała. W końcu
nie chciała, żeby traktowali ją jak jajko. Jak jej własny ojciec. Ale może
mieli rację, z tym, że przesadzała. Ale jeżeli nawet… to tylko troszkę.
Dar Arthemis coraz bardziej sie rozwija a ona sama odkrywa coraz to nowe umiejetnosci. Dobrze ze jest ktos kto nad nia caly czas czuwa. Moment gdy wszyscy jak jeden maz wstali od stolu i wyszli z Sali byl fantastyczny 😂
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, są nie odpowiedzialni, że ignorują ewentualne zagrożenie, a jak widać cała nasza grupka ma wsparcie kilku nauczycieli, co za podstępni...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hej,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, co za nieodpowiedzialni, że ignorują zagrożenie, ale cała nasza grupka ma wsparcie kilku nauczycieli chociaż...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga