środa, 24 stycznia 2018

Rany (Rok V, Rozdział 21)

 Arthemis dostała od Rose na urodziny bransoletkę. Ale nie było to jakieś świecidełko. Nie. Była to czarna plecionka z celtyckim wzorem ochronnym. Nic nie mogło do niej pasować bardziej, więc Arthemis stwierdziła, że nie będzie jej zdejmować. Gdy Rose to usłyszała pokraśniała z dumy. Al podarował jej kompas. Arthemis miała wrażenie, że zrobił to z myślą o jej misji. Natomiast prezent od Lily przyniósł jej mnóstwo słodko-gorzkich uczuć.
- Proszę – Lily podała jej zapakowany kwadratowy pakunek.
Arthemis otworzyła go i zobaczyła oprawioną w skórę książkę, ale gdy ją otworzyła zdała sobie sprawę, że to nie jest książka. Był to album ze zdjęciami z całego roku. Lily pstrykała je kiedy tylko mogła, więc było ich sporo. Zobaczyła ich wspólne zdjęcie z pierwszego września, na którym wszyscy się poprzewracali i zaśmiała się na widok miny Freda, a potem zobaczyła jak James ja przytrzymuje i przestała się śmiać. Było tam jej zdjęcie w kitkach. Z Albusem. Z Rose, z Lily i z pozostałymi. Było tam pełno fotografii, które zostały zrobione, gdy nie patrzyła. Na większości była z Jamesem. Albo przy jakimś stoliku, albo na kanapie. W klasie gdzie planowali pierwszą obronę.
Zawsze się przy nim śmiała.
Zawsze patrzył na nią tak, jakby zastanawiał się jak ją rozśmieszyć.
Przyłożyła dłoń do ust, żeby zatrzymać ich drżenie.
- Nie wiedziałam, czy je wkładać – powiedziała niespokojnie Lily. – Możesz je wyjąć jeżeli chcesz.
Pokręciła głową.
- Nie. Nie, są wspaniałe. Ty jesteś wspaniała… Dziękuję.
Lily uśmiechnęła się lekko, ale powiedziała:
- Jesteś smutna.
- To dobry smutek – powiedziała Arthemis uspokajająco. 
Lily westchnęła. 
- Masz jutro wartę, prawda?
Arthemis pokiwała głową.
- Delco, wymyślił nową blokadę. Nie wiem czy to, co chce zrobić wypali. Założył niewidzialną ochronę na zamek. Można zza niej strzelać ogniem, ale nie można się przez nią przecisnąć. Nikt nie może poza nią wyjść. Większość ludzi ustawili na wieżyczkach strażniczych, głównych wieżach i basztach Hogwartu. Chce przeprowadzać działania na odległość…
- Uważasz, że to źle?
- Teoretycznie nie – odpowiedziała Arthemis. – Ale mam złe przeczucia. No i wydłużyli nam warty i wzięli więcej ludzi za jednym zamachem, bo uważają, że blokada wypali. Przekonamy się jutro…
 Lily skinęła głową.


 Arthemis weszła na drugą zmianę razem z Jamesem na frontowy mur. Molly Weasley krótko streściła im, co się działo. Podobno blokada działa, ale nie we wszystkich miejscach. Kilka przedarło się do wewnątrz bez większych przeszkód. Atak trwał ponad trzy godziny, ale zza bariery dużą ilość udało im się wykończyć. Potem nagle ustał i od tamtego czasu jest spokój. Nie spodziewają się kolejnych ataków…
- Co ten idiota wyprawia – mruknęła do siebie Arthemis, wypatrując Delco na wyższych pozycjach, na ścianie zamku.
- Mówiłaś coś? – zapytała Molly.
- Nie – odpowiedziała szybko. Ale jeżeli tak dalej pójdzie to Delco ją nieźle urządzi, bo w ostatni dzień nowiu, będzie ich dokładnie tyle samo, co dzisiaj.
Molly przetarła oczy.
 – Jestem zmęczona. Trzymajcie się.  – i odeszła w kierunku zamku.
 Arthemis i James zostali sami. Żadne z nich nie czuło się z tym swobodnie. Wręcz przeciwnie nie wiedzieli gdzie podziać oczy, ręce i myśli.
 Ich głównym zadaniem, gdy był spokój jak na wszystkich późniejszych wartach, gdy nie było widocznych walk było czekanie na cykliczne sygnały z różnych części zamku. Wiedzieli wtedy, że wszędzie jest ok. Wszyscy znali zasady, więc Arthemis nie miała wątpliwości, że nikt pod tym względem nie zawiedzie.
  Obserwowali z wyższych murów, czy nic się nie dzieje. Trzymali się od siebie na bezpieczną odległość.
 Arthemis sprawdziła zegarek. Powinien być sygnał już pięć minut temu. Wydawało się, że w ciemności niżej widzi jakiś ruch. Z prawej strony zrobiło się też jakby ciemniej.
- Nie ma sygnału z prawej – powiedziała cicho. – Idę sprawdzić.
- Nic się nie dzieję. Panikujesz – odparł James i wzruszył ramionami.
 Posłała mu chłodne spojrzenie i odwróciła się na pięcie. Przeszła szybko górnym murem, obserwując jedną z części rozległego dziedzińca z mnóstwem zakamarków. W jednym miejscu nie paliły się pochodnie jak powinny. Pod arkadami było zupełnie ciemno. I wydawało jej się, że coś słyszy. Ciszę rozdarł krzyk. Błyskawicznie przebiegła ostatnie metry muru, chwyciła za pochodnie, a w drugiej ręce trzymała różdżkę. Nie zastanawiając się ani chwili skoczyła z dziesięciu metrów w dół.
 Ktoś krzyczał, ktoś inny płakał. Ktoś próbował rzucić zaklęcie. Wpadła na dziedziniec poniżej, krzycząc:
- Spongifie!
 Płynnie odbiła się od kamiennego podłoża i rzuciła pochodnią w znajdującego się w pobliżu krwawego diabła. Stanął w płomieniach, oświetlając korytarz pod arkadami. Była tam kilkadziesiąt potworów. Eliza była otoczona, a Daryll, jeden z prefektów, zajęty walką tego nie zauważył. Próbowała się do niej dostać Anabelle.
- Ignis! – krzyknęła Arthemis.
 Kilka potworów stanęło w płomieniach, dzięki czemu Anabelle mógła pomóc Elizie. Obie od razu wzięły się w garść i zaczęły walczyć.
 Arthemis wyczarowała na kamieniach magiczne ognisko. Rozjaśniło ono ciemności i sprawiło, że demony zaczęły się cofać. – Levicorpus!- powiedziała, a kilka z nich niesionych siłą zaklęcia wpadło w ogień. Daryll i Eliza oprzytomnieli i też zaczęli je podpalać. Nie wiadomo skąd się brały. Jak wdarły się na teren zamku?!
- Daryll! Rozpocznij alarm! Jest ich za dużo! – krzyknęła Arthemis. – Wdarły się do zamku!
Daryll otrzeźwiał i chwilę potem z jego różdżki z głośnym hukiem i świstem w powietrze wystrzeliły tysiące czerwonych iskier i rac. Oświetlając czerwoną łuną dziedziniec.
 Rozległ się paniczny, rozdzierający noc krzyk, który sprawił, że włosy Arthemis zjeżyły się na karku. Błyskawicznie się odwróciła.
 Potwory wzięły między siebie dziewczynę i zaczęli ciągnąć w stronę mostu. Arthemis zmrużyła oczy. Anabelle krzycząc w niebogłosy, wyrywała się na wszystkie strony, a ostre szpony kaleczyły jej ciało.
 Arthemis nie zastanawiając się za długo pobiegła za nimi. Na moście było jeszcze więcej potworów. To stąd się brały. Za mostem musiał być wyłom w barierze. Arthemis przedzierała się przez wąską przestrzeń. Gdzie się podziała mostowa straż?!
 W końcu dogoniła potwory, zanim zdążyły wzbić się w powietrze. Wpadła między nich i wylewitowała Anabelle do góry, a sama podpaliła wszystkie potwory. Potem ściągnęła ją na dół i odciągnęła w ciemny kąt mostu.
 Uklęknęła przy niej, żeby sprawdzić obrażenia.
- Arthemis! – krzyknęła ostrzegawczo Anabelle, wskazując na coś rękami. Arthemis odwróciła się błyskawicznie i rzuciła sztyletem w szarżującego na nią demona. W połowie lotu sztylet zaczął się jarzyć, aż w końcu stanął w płomieniach, a krwawy diabeł do tej pory pewny, że ostrze nic mu nie zrobi, nie zdążył zmienić kierunku biegu i zajął się ogniem w tym samym momencie w którym nóż dotknął jego błotnistej skóry.
 Przez chwilę jeszcze wpatrywała się w ciemności, ale gdy okazało się, że na razie nie ma nikogo na horyzoncie, wróciła do Anabelle. Dziewczyna płakała z bólu. Obrażenia były dość poważne. Szczególnie miała pełno głębokich ran na całych nogach. Jedna z nich wyglądała naprawdę groźnie.
 Arthemis zdjęła pasek od jeansów i zawiązała dziewczynie na nodze. Potem wyczarowała bandaże i przycisnęła je do ran.
- Zatamowałam krwawienie – wyjaśniła cicho. – Zabezpieczę cię, ale musisz być cicho, żeby cię nie znaleźli. Gdy wystrzelę iskry, znajdą cię nasi medycy, dobrze? – powiedziała szybko.
Anabelle była niesamowicie blada.
- Dlaczego mi pomagasz?
Arthemis zamrugała zdziwiona.
- Potrzebujesz pomoc, czy to nie wystarczający powód? – odparła i upewniła się, że Anabelle zbyt szybko się nie wykrwawi. Zerwała się na nogi i wcisnęła dziewczynie różdżkę w rękę. Wyczarowała nad nią czerwone iskry.
 Wskazała na nią i mruknęła:
- Ignis protectum. - Potem nakreśliła wokół niej szerokie  koło różdżką, które zaczęło się jarzyć, a potem zamieniło się w ogniste więzienie.
- Zostawię cię teraz – powiedziała przepraszająco. – Nie ruszaj się za bardzo to nie będziesz krwawić. Muszę się dowiedzieć, jak one tędy weszły… Zaraz cię ktoś znajdzie – obiecała i ruszyła biegiem w ciemność.
- Artheeemisss!! – krzyknęła za nią słabo Anabelle. Ta nawet się nie odwróciła.

James zobaczył czerwone i fioletowe iskry i zbiegł po schodach na dół. Dotarł do wschodniej strony dziedzińca, gdzie było ciemno jak w grobie oprócz wybuchających gdzieniegdzie demonów. Podpalił jednego demona, potem drugiego. Zewsząd zbiegali się czarodzieje, żeby zabezpieczyć dziedziniec. James zobaczył Lucasa i Freda oraz wielu innych. Ferensy miotał ognistymi strzałami, jak z łuku.
 Darryl Banister i Eliza walczyli ramie w ramie, wykańczając po kolei każdego demona. Ich ilość się zmniejszała, szczególnie, że z powietrza podjęto kolejny atak, na te, które atakowały z góry. Po kilkunastu minutach chyliło się już ku końcowi.
 James się rozejrzał. Arthemis powinna tu być. Poczuł dziwne ukłucie w żołądku. Strach.
 Powoli się uspokajało. Uczniowie zaczęli gasić wielki pożar i szukać pozostałych w obrębie zamku krwawych diabłów.
- Kapitanowie do mnie! Już! – krzyknął profesor Forsythe wystrzelił nad sobą zielone iskry. Natychmiast do niego pobiegli. – Daryll, co się działo? – zapytał, gdy w miarę się uspokoiło. Patrzył na niego surowym, badawczym wzrokiem. Jak dowódca na żołnierza.
- Pojawiły się od strony mostu, razem ze strażą. Chyba ich zepchnęli zupełnie. Zaczęły machać skrzydłami i zgasiły ogień z pochodni. Byliśmy zupełnie oślepieni…
 Forsythe go nie słuchał.
- Gdzie Arthemis? – zapytał Jamesa. Fred i Lucas rozejrzeli się wokoło szukając jej.
- Nie wiem – powiedział czując, że w gardle staje mu kołek.
- Była z nami – wyjaśnił Darryll. – Spadła z nieba, rzuciła w jednego pochodnią i podpaliła z dwudziestu. Była niesamowita! Kazała wszcząć alarm, no to, to zrobiłem. Potem usłyszeliśmy krzyk Anabelle – Jamesowi po raz kolejny skurczył się żołądek. – A ona za nią pobiegła…
- Panie profesorze!!! – krzyknął nagle Lucas, rozglądając się po niebie. – Czerwone iskry…
Spojrzeli w górę. Nad jednym z miejsc unosił się czerwony symbol.
- Może to ona – powiedział Forsythe. – Gdzie medycy?
- Zajmują się strażą z mostu – wyjaśnił Fred. – Nieźle ich poharatało…
 Jednak James już biegł w tamtym kierunku. Reszta pobiegła za nim na most. Jednak pod czerwonymi iskrami nie znaleźli Arthemis. Dobrze zabezpieczona leżała tam Anabelle. Już tak strasznie nie krwawiła, ale wyglądała na przerażoną.
Forsythe zlikwidował krąg ognia, a James przy niej przykląkł.
Od razu desperacko chwyciła go rękę i wyjąkała:
- Arthemis…
Jamesowi zamarło serce.
- Co?
- Poszła…
- Znalazłem jej sztylet – krzyknął Lucas, przynosząc niewielki ostry nóż.
- Anabelle, gdzie jest Arthemis? – zapytał Forsythe ostro.
- Pobiegła znaleźć… poszła tam… za nimi… - wyjąkała dziewczyna ściskając ręce Jamesa. – Pomogła mi.
- Poszukamy jej – powiedział Lucas i razem z Fredem pobiegli we wskazanym przez Anabelle kierunku. James przez chwilę patrzył za nimi osłupiały, pragnąc całym sercem pobiec razem z nimi. Ale Anabelle przywarła do jego ramienia trzęsąc się cała i cicho płacząc.
- Zabierz ją do skrzydła – polecił mu Forsythe, a sam poszedł za chłopakami.


 Pani Pomfrey szybko zajęła się Anabelle. Oprócz jednej, jej rany nie okazały się poważne. Za dzień, czy dwa powinna być już na nogach. James krążył nerwowym krokiem wokół jej łóżka. Ręce mu drżały. Powtarzał sobie w myślach: nic jej nie jest, nic jej nie jest.
- Pomogła mi – odezwała się cicho, słabym głosem Anabelle. – I nie widziała w tym nic dziwnego…
- To Arthemis – odpowiedział James, przełykając ślinę i wzruszając ramionami, jakby to wszystko wyjaśniało.
- Mogłeś też iść jej poszukać – mruknęła Anabelle widząc jak się zachowuje. Był blady jak jej prześcieradło. Poczuła ciężar w sercu. – A jeżeli coś jej się stało?
- Chłopacy się nią zajmą. Arthemis jest twarda. Trudno ją pokonać… - powiedział z mocą, chociaż jego ręce co chwilę zaciskały się w pięści.
- Zareagowała tak błyskawicznie… Spadła po prostu z nieba i zmieniła ich w pochodnię…
- Jest szybka – odpowiedział James, zapatrzony w ciemne okna. Jest szybka, jest zdolna, jest cholernym żniwiarzem śmierci, nic nie mogło jej się stać, powtarzał sobie.
 Nagle usłyszeli poruszenie i krzyki na korytarzu. James odwrócił się błyskawicznie. Fred otworzył z rozmachem drzwi, wołając pielęgniarkę. Pani Pomfrey nadbiegła w momencie, gdy do szpitala wszedł profesor Forsythe trzymając na rękach zakrwawioną Arthemis. Jamesowi serce zamarło.
 Nauczycielowi Krew stróżkami spływała po ramionach i koszuli. Ona miała umazana cala twarz i nawet jej włosy były brunatno czerwone.  James wpatrywał się przerażony, wrośnięty w podłogę na jej bezwładnie zwisającą rękę. Po jej palcu spłynęła kropla krwi uderzając o podłogę. James miał wrażenie, że usłyszał ten dźwięk. Widział jak przód szaty Forsythe’a nasiąka krwią coraz bardziej. Serce znalazło się w jego gardle i chyba już miało zamiar tam pozostać.
 Pielęgniarka spojrzała tylko na nieprzytomną Arthemis w ramionach Forsythe’a i wskazała najbliższe łóżko.
- Gdzie jest ranna? – zapytała krótko.
- Wszędzie. Ale chyba najbardziej na plecach – odparł Forsythe, układając Arthemis na brzuchu. Pani Pomfrey ułożyła ją dokładnie i odbiegła na chwilę. Po chwili zjawiła się z powrotem z tacą pełną różnych przyrządów. Wzięła do ręki ogromne nożyce.
 Gdyby to nie była tak pilna i nagląca sprawa, pewnie wygoniłaby ich ze skrzydła, dokładnie osłaniając Arthemis parawanem. Ale w tym momencie nikt się tym nie przejmował.
 Rozcięła nożycami szatę na plecach Arthemis, odsłaniając krwawiące, otwarte rany. James przymknął oczy jakby to jego bolało. Stał z boku i czuł się jak nieobecny, odległy obserwator. Wydawało mu się, że palce Arthemis zacisnęły się na chwilę na prześcieradle. Do cholery poczucie winy go zżerało. Chciał paść na kolana i walić głową o podłogę. Zamiast tego z zmusił się, żeby patrzeć jak pani Pomfrey polewa jej rany jakąś substancją. Krew zaczęła się pienić i znikać. Arthemis jęknęła cicho.  Krew z jej ran przestała spływać, za to było widać żywe ciało. Pani Pomfrey nachyliła się nad nią. Szybko napełniając strzykawki jakimiś eliksirami.
- Powinna to wypić, ale nie mogę czekać, przy takim upływie krwi – wymamrotała do siebie. – To jej pomoże przyśpieszyć gojenie i wyprodukować więcej krwi, której tyle straciła. Gojenie trochę potrwa – dodała. – Będzie musiała dostawać coś przeciwbólowego. Poleży tutaj z kilka dni. Dzięki Bogu takie rany da się szybko zagoić dzięki magii…
 Do skrzydła wpadł profesor Longbottom.
 - Co z nią? – zapytał bez wstępu. – Darryl mi powiedział…
- Na razie nic więcej nie można zrobić – powiedziała smutno pani Pomfrey i osłoniła łóżko Arthemis parawanem. – Możecie już iść.
 Forsythe spojrzał twardo na Jamesa  i wyszedł. James przygotowany na wszystko, z chęcią poszedł za nim. Byle dalej od widoku rannej Arthemis…
- Gdzie wtedy byłeś?! – zapytał od razu gniewnie Forsythe. – Czemu nie było cię z nią?!
James sam się zastanawiał. Pokręcił głową na znak, że nie ma pojęcia. Chciał, żeby ktoś mu zrobił krzywdę. Jeżeli to miał być Forsythe, to ok.
- Nie bez powodu jesteście w parach! Macie się nawzajem osłaniać! – Forsythe spojrzał na niego wściekle. – A gdyby nie miała takiego szczęścia jak miała?! Gdyby nie była tak zdolna?
- Gaelenie – powiedział nadbiegając Neville. – James sam też jest wstrząśnięty tym co się stało.
- To była moja wina, profesorze – oznajmił twardo James. – Powinienem iść z nią.
- Owszem, powinieneś – oznajmił bezlitośnie Forsythe.
- Gaelenie, jesteś zdenerwowany, ja później porozmawiam z Jamesem – powiedział Neville, patrząc na Forsythe’a wzrokiem nie znoszącym sprzeciwu. – Na razie chciałbym wiedzieć, co się stało.
Forsythe zaczął mówić, nie odrywając przy tym wściekłego spojrzenia od Jamesa. Jamesowi to odpowiadało. Gdyby mógł pewnie sam by się pobił.
- Za mostem była dziura w barierze Delco. Arthemis poświęciła mnóstwo krwi, żeby ją zabezpieczyć. Zanim jej się to udało nieźle ją poharatali… - powiedział krótko, bez słowa odwrócił się i odszedł gniewnie korytarzem.
 James nadal cały się trząsł. Zupełnie nie panował nad swoimi dłońmi a już na pewno nie nad zbuntowanym żołądkiem.
- James, co się stało? – zapytał zmęczonym głosem profesor Longbottom. – Co się z wami dzisiaj stało? – powtórzył. – Ostatnio, gdy byliście razem na straży załatwiliście w dwójkę chyba z pół tysiąca. W życiu nie widziałem kogoś tak zgranego jak wy… Zachodzę w głowę, żeby pojąć, co wam obojgu dzisiaj odbiło…
 James popatrzył nieszczęśliwie w oczy Neville’a.
- To nie ważne co się dzisiaj stało – powiedział nazbyt ostro, a jego głos się załamał. – To nie istotne -  dlaczego. Ważne jest tylko to, że przez nasze idiotyczne spory, ona leży teraz nieprzytomna w szpitalu i… - odwrócił się jak chwilę wcześniej Forsythe i odszedł, zostawiając zdumionego Neville’a samego.
Wszedł do jakiejś łazienki i zwymiotował, a potem trzęsącymi się dłońmi odkręcił kran i przemył twarz lodowatą woda. Nie mógł znieść swojego widoku w lustrze.
 Nigdy cię nie zostawię… Przyrzekł jej to. Może była wtedy nieprzytomna, ale on traktował to poważnie. Ile jeszcze innych obietnic bez pokrycia złożył?
Uderzył pięścią w lustro i z radością przyjął ból, który po tym nadszedł.
Do łazienki wszedł jakiś starszy koleś, którego znał z wart, więc James wyszedł zanim zdążył do niego zagadać.
 Gdy wchodził na piąte piętro wpadł na niego Albus, który pewnie szedł na swoją zmianę. Przystanął i zobaczył jego pobladłą twarz i szaleństwo tlące się w oczach.
- Co się stało? – zapytał.
 James do jasnej, pieprzonej cholery nie miał nawet krztyny pojęcia co się dzieje w jego życiu. Co się dzieje z nim…
- James? – Albus patrzył na niego zaniepokojony.
James z trudem przełknął ślinę.
- Arthemis… – powiedział, głos mu się załamał, a przed oczami zobaczył jej umazaną krwią twarz.
- Co? – zapytał Albus, a w jego głosie zabrzmiała panika.
Jamesowi oczy wychodziły niemal z orbit.
– Jest ranna – wykrztusił i oparł się o ścianę, jakby nie miał siły stać. Albus wpatrywał się w niego jakby go nie poznawał.
Albus chociaż serce mu zamarło, popatrzył na brata ze współczuciem. Ten idiota był chory z miłości.
- Więc co tu robisz? – zapytał go. – Powinieneś być z nią…
- Zostawiłem ją samą – odpowiedział mu James martwym głosem. – Poszła tam sama…
- Zostawiłeś ją!? –krzyknął Albus. –Zostawiłeś ją samą!? Przegiąłeś James! Możecie się kłócić, ale to już za dużo! – ogarnięty niezrozumiałą potrzebą agresji uderzył Jamesa i podniósł pięść  po raz kolejny, ale ten odepchnął go i oddychając wściekle, wrzasnął:
- Myślisz, że o tym nie wiem!!?? Proszę uderz mnie jeszcze raz. I jeszcze jeden. Marzę o tym. Może wtedy zapomnę, że wyglądała jak zakrwawiona lalka, gdy Forsythe położył ją na łóżku!!
 Albus i James dysząc wściekle, gromili się wzrokiem. A potem Albus odwrócił się, bo nie mógł znieść tego szaleństwa w oczach brata.


 James usiadł na swoim łóżku i tak siedział. Nie miał nawet zamiaru umyć zakrwawionej od lustrzanego szkła ręki.
 Do dormitorium wszedł Lucas. Usiadł obok Jamesa, podświadomie czując, że przyjaciel potrzebuje się dowiedzieć, co się działo.
 Przetarł dłonią twarz.
- Leżała na ziemi pośród pyłu... Musiała zmieść ich chyba z pięćdziesiąt zanim ją powaliły. Myśleliśmy, że nie żyje – jego głos się załamał, a Jamesowi ścisnęło się serce. – W rękach nadal ściskała różdżkę. Z jej szaty na plecach zostały strzępy… Nigdy nie widziałem, żeby Fred patrzył na kogoś z takim przerażeniem, jak na nią w tamtej chwili…
- Proszę… przestań – wyszeptał James.
- Myślałem, że będziesz chciał wiedzieć…
- Ja też – mruknął.

James wytrzymał aż do czwartej nad ranem. Potem założył  bluzę, nakrył się peleryną niewidką i z zawziętą miną ruszył przez zamek. Zdjął pelerynę niewidkę, gdy zamknęły się za nim drzwi do skrzydła szpitalnego. Nie rozejrzawszy się ani razu cicho podszedł do parawanu, którym otoczone było łóżko Arthemis.
W końcu nie miał prawa tu być. Ona nie dała mu tego prawa, a wręcz mu go zabroniła. Nie miał prawa się o nią troszczyć. Nie miał prawa o nią dbać. Nie miał prawa tu teraz siedzieć.
Nie należała do niego…
 Ale nawet mimo tego siedział tam i wpatrywał się w jej uśpioną spokojną twarz. Miała podłożoną pod policzek dłoń i wyglądała zbyt bezbronnie i niewinnie. Wiedziała, że nie jest bezbronna. Ale mimo tego została dzisiaj ranna. I to przez jego ignorancję i cholerną urażoną dumę. Ukrył twarz w dłoniach i westchnął ciężko.
  Przykucnął przy łóżku. Leżała na boku, tak, żeby nie ranić pleców. Bandaże pokrywały całe jej plecy i obwijały piersi. Przyjrzał jej się. Wyglądała na spokojną chociaż śnieżnobiała od upływu krwi skóra niemal nie odbijała się od prześcieradła. Przypomniała mu bardzo sfatygowaną śpiącą królewnę. Ułożyła rękę przy twarzy, jakby czekała, aż ktoś ją za nią potrzyma.
 „ Nie dotykaj moich rąk gdy śpię!” rozległy się w jego głowie, jej słowa, które kiedyś do niego powiedziała. Wtedy też byli pokłóceni.
 Ale co mi zrobisz Arthemis, jeżeli to zrobię, zapytał ją w myślach i dopasował swoje palce do jej dłoni. Pomimo różnić miał wrażenie, że do siebie pasują. Nic się nie stało. Jednak po chwili jej palce splotły się z jego palcami na kilka sekund, po czym zabrała rękę. Czy to od środków usypiających? – zastanawiał się James.
 Westchnął ciężko.
 Arthemis obudziła się, gdy poczuła lekki jakby spowodowany skrzydłami motyla ruch powietrza. Przez chwilę walczyła z sennością wywołaną eliksirami nasennymi. Miała dziwnie otępiły umysł i zdała sobie sprawę, że to przez środki, które blokowały ból.
 To dziwne bo naprawdę nie pamiętała, żeby zaraz po ataku coś ją bolało. Było po prostu za dużo do zrobienia.
 Doleciał do niej zapach. Mocniej zacisnęła powieki. Poznała go. Poznałaby ten zapach wszędzie.
 A im dłużej była przytomna tym więcej emocji czuła. Wiedziała, że to on.
- W co ty się znowu wpakowałaś? – wyszeptał z emocjami.
Z trudem na milimetry uchyliła powieki. Spoglądali na siebie zdumieni swoją obecnością.
- Jak miałaś złamana rękę to spałaś dwa dni. Teraz niemal się wykrwawiłaś i nie minęło raptem sześć godzin, a ty już nie śpisz… - mruknął, czując się jak idiota. Każde jego słowo wydawało się bez sensu.
- Może dlatego – szepnęła słabo, nadal nie mogąc się skupić - że czułam się wtedy bezpieczna. Byłeś wtedy przy mnie… - dodała zanim zdążyła pomyśleć.
- A teraz mnie nie było – powiedział z gorzkim poczuciem winy w głosie. – Zostawiłem cię…
- Przyszedłeś tu, żeby się pozbyć poczucia winy? – prychnęła cicho. – Nie miałeś z tym nic wspólnego. Moja decyzja. Mój błąd. Moje ryzyko.
- To nie ma znaczenia. Powinienem był pójść z tobą – mruknął i wyciągnął rękę.
Nie dotykaj mnie, pomyślała rozpaczliwie. Nie dotykaj mnie, bo się załamię… Zanim zdążył pogłaskać ją po głowie, wypaliła:
- Jak się czuje Anabelle?
Źrenice Jamesa gwałtownie się rozszerzyły. Zabrał rękę. Zupełnie zapomniał, że kilka łóżek dalej leży jego dziewczyna. Arthemis niewątpliwie o tym pamiętała.
- Czyżbyś zapomniał, że masz dziewczynę? Nie powinno cię tu być – powiedziała perfidnie Arthemis.
- Jesteś okrutna – wyszeptał James, czując ukłucie w sercu. Wstał.
Ukryła twarz w poduszce.
- Muszę być – powiedziała stłumionym głosem. – Inaczej sobie nie poradzę… Idź już.
 Powinno go to zdziwić, ale tak naprawdę tego nie rozumiał i znowu sprawiła, że był zbyt wściekły, żeby się nad tym zastanawiać. Wychodząc ani razu się nie obejrzał, więc nie zauważył wpatrujących się w niego bursztynowych oczu.


Następnego dnia James siedział na kanapie w Pokoju Wspólnym i wpatrywał się w ogień. Wszyscy już wiedzieli, że Arthemis jest ranna. Pani Pomfrey nikogo do niej nie wpuszczała oprócz Albusa. Rose i Lily wpadły w histerię i dlatego one też miały zakaz.
 Nawet nie zauważył, że obok niego ktoś usiadł, dopóki nie usłyszał smutnego śmiechu. Spojrzał na bok. Nadal lekko blada Anabelle patrzyła na niego z niedowierzaniem.
- Wyszłaś ze szpitala… - zauważył ze zdziwieniem.
- Tak. Pani Pomfrey mnie wypuściła. Za kilka dni już nic nie powinno mnie boleć.
- Przepraszam, że…
- Zasługuje na coś więcej – powiedziała Anabelle niespodziewanie. – Gdy skapnęłam się, że chodzi o nią, pomyślałam, że dam radę ci ją wybić z głowy. Ale wczoraj zrozumiałam, że nie…
 James przez chwilę na nią patrzył i wiedział, że nie potrafi udawać, że nie wie o czym ona mówi. Westchnął.
- Przykro mi.
- Mnie też. Ale nie możesz mi dać tego, czego chcę. Jednak było miło…
James uśmiechnął się lekko.
- Tak, było miło. Gdyby sytuacja…
- Nie mów tego – powiedziała rzucając mu ostrzegawcze spojrzenie. – Dam ci radę. Nie rób tego już żadnej innej dziewczynie ok.? Nie wykorzystuj ich, żeby o niej zapomnieć. Widzisz tylko ją i to się nie zmieni.
- Czuję się jak ostatni dupek, słysząc to od ciebie.
- Nie chodzi tylko o mnie, bo ja wcale nie chcę być z kimś kto mnie nie zauważa. Ale o każdą następną dziewczynę, której nie będziesz doceniał – powiedziała ostro.
- Jestem kretynem – powiedział.
- Owszem – powiedziała, a jej oczy się zaszkliły. – Popłaczę sobie kilka dni, ale mi przejdzie.
- Przepraszam, Anabelle.
- Tak, tak – machnęła ręką i szybko otarła łzy. Wstała i szybko odeszła.
James czuł się jak ostatni drań. Idiota do kwadratu. I poczuł jakąś dziwną ulgę.
Obok niego rzucił się Fred.
- Arthemis, podobno czuje się lepiej – oznajmił. Wszyscy czuli się w obowiązku informować Jamesa, jak czuje się Arthemis. Chyba tylko po to, by pogłębić jego poczucie winy. - Ale Albus nadal ma ochotę skopać ci tyłek.
- Sam mam ochotę skopać sobie tyłek. Anabelle ze mną zerwała – dodał.
- Nie mamy w tym roku szczęścia do kobiet, co bracie? – westchnął ciężko. – Valentine ze mną zerwała, bo przestało ją to bawić… Mieliśmy układ, dobry układ… - James zerknął na niego. Mówił lekko, ale w oczach czaił się cień.
- Fred, uważasz, że zrobiłem głupotę, wiążąc się z Anabelle? – zapytał niespodziewanie James.
- Myślę, że zrobiłeś to, czego potrzebowałeś. Jednak ciągnięcie tego, gdy już skapnąłeś się, że to nie pomaga, było idiotyzmem.
- Arthemis… nie potrzebuje mnie.
- Skoro tak twierdzisz – Fred wzruszył ramionami. – Powiem ci jednak jedną rzecz. Tylko raz widziałem Arthemis płaczącą. – Wstał i spojrzał na Jamesa. – I jak na ironię losu było to w Walentynki…
 Wiedział, że James zrozumiał, co mu właśnie powiedział. Pomachał mu i odszedł, zostawiając go z mętlikiem w głowie.


 Arthemis leżała wpatrując się w sufit skrzydła szpitalnego. Mięśnie paliły ją żywym ogniem, pani Pomfrey mówiła, że to od eliksiru na regeneracje tkanek. Nie mogła leżeć na plecach, co ją strasznie irytowało. Jednak godziła się z tym, bo pielęgniarka powiedziała, że za dwa dni będzie na nogach. Bardzo jej to odpowiadało.
 Albus doniósł jej, że Delco zrezygnował z blokady. Podobno ludzie za bardzo się rozprężali myśląc, że nic im nie grozi i przez to zostali zaskoczeni.
 I nagle sam Delco pojawił się za jej parawanem w skrzydle szpitalnym. Spojrzał na Albusa, potem na nią.
- Właśnie szukam waszej dwójki – usiadł na krześle, przysuniętym mu przez Ala. – W obecnej sytuacji należy niewątpliwie odwołać akcję…
- Chyba pan żartuje – powiedziała spokojnie Arthemis.
Delco spojrzał na nią zdziwiony.
- Dziecko, mało nie wykrwawiłaś się na śmierć…
- Nie zna pan Arthemis – powiedział Albus. – Takie argumenty na nią nie działają.
- Za dwa dni będę na nogach – zapewniła go Arthemis. – Nie złamałam żadnej kości, a mięśnie już prawie są zregenerowane. Pani Pomfrey twierdzi, że za trzy, cztery dni nie będzie już nic po mnie widać.
- No, nie wiem… - westchnął Delco.
- Mamy zgody i odpowiedni czas. Co więcej nikt nie będzie podejrzewał, że coś zamierzamy, bo wszyscy myślą, że jestem umierająca…
- Czyli wszystko pozostaje bez zmian? – upewnił się Delco.
- Wyruszę zaraz po zachodzie słońca w ostatni dzień nowiu – oświadczyła stanowczo Arthemis. – Gdy opuszczę zamek połączę się z Albusem i będzie was informował o moich ruchach.
- Dobrze. Nie ukrywam, że to wielka ulga. Twoja akcja umożliwi nam zniszczenie ich wszystkich do końca czerwca – powiedział, wstając. - Do zobaczenia zatem – pożegnał się i wyszedł.
 Albus spojrzał na Arthemis zamyślony.
- Naprawdę uważasz, że dasz radę?
- Tak – odpowiedziała, wpatrując się w sufit.
- Rose się pyta, czy może wpaść.
- Jasne. Jednak nadal uważam, że nie powinniśmy jej nic mówić.
- Ja też, biorąc pod uwagę, że uważa cię za umierającą… Powiem jej, że może wejść – Albus wyszedł, a po chwili weszły Rose i Lily.
Patrzyły na nią przed długi czas, bojąc się odezwać. Rose gładziła jej prześcieradło jakby od tego zależało jej życie.
- Na Boga, dziewczyny, nic mi nie jest – powiedziała w końcu Arthemis, ochrypłym głosem. – Wiecie, że pani Pomfrey tylko umarłego nie postawi na nogi. Takie rany cięte to dla niej pestka. Skutki zaklęć, to co innego…
- Naprawdę się dobrze czujesz? – upewniła się cicho Lily.
- Tak – westchnęła Arthemis.
 Rose też odetchnęła z ulgą. Zaczęły gawędzić o egzaminach, o wartach, o Delco. Arthemis zanotowała w pamięci, że musi omijać dziedziniec w noc wyprawy, bo Rose miała tam wartę. Jednak dziewczyny za długo nie mogły posiedzieć, bo po dziesięciu minutach przybiegła pani Pomfrey z kolejną dawką eliksirów i powiedziała, że jeżeli Arthemis chce stanąć na nogi musi spać.
 Dziewczyny były już przy drzwiach, gdy Lily się nagle wróciła, mówiąc:
- Zapomniała ci powiedzieć. Anabelle zerwała z Jamesem.
Arthemis otworzyła usta ze zdziwienia.

- Panno Potter – mruknęła nagląco pani Pomfrey i Lily uciekła, zanim Arthemis zdążyła spytać o szczegóły. 

3 komentarze:

  1. Przerazenie scisnelo za serce jak czytalam o ranach Arthemis, dobrze ze Pani Pomfrey jest cudowna pielegniarka

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    pięknie, Arthemis jak zwykle tam gdzie się coś dzieje, James powinien pójść za nią nie ignorować tego jej przeczucia, o no pięknie Anabell zerwała z Jamesem...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka, hejeczka,
    no pięknie, gdzie jest Arthemis? jak zwykle tam gdzie się coś dzieje, a James to powinien pójść za nią, a nie ignorować tego jej przeczucia, w pięknym stylu Anabell zerwała z Jamesem...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń