środa, 24 stycznia 2018

Jaskinia (Rok V, Rozdział 22)

Dla Albusa cztery dni minęły zbyt szybko. Przyniósł Arthemis jeszcze raz wszystkie jej notatki. Musiał je przywołać z jej dormitorium i to w taki sposób, żeby Rose i Lily tego nie zauważyły. Dotarli do wniosku, że powinni się spodziewać jaskini, w której jest woda. Więc kierunek się zgadzał. Pieczara musiała być położona u stoku góry, w niedalekiej odległości od jakiejś wody. Mógł to być strumień lub cokolwiek. Albo ktoś sobie wyczarował jezioro w górze… Tego nie wiedzieli.
 W ostatni dzień nowiu Albus, przyniósł informację od Delco, że mają do pokonania jakieś pięćset sztuk, ale jeżeli zwabią je pod zamek to będzie miała w miarę czyste pole. Albus wiedział, że ich ojcowie już są w zamku, ale Delco powiedział, że nie mogą wzbudzać podejrzeń więc musieli ukryć ich na razie w bazie. Albus twierdził, że jak tylko wszystko się rozpocznie, to jego ojciec nie wytrzyma i też się wmiesza do walki.
 Siedzieli w skrzydle szpitalnym patrząc na ostatnie promienie zachodzącego majowego słońca.
- Przepraszam – powiedziała Arthemis cicho, widząc jak Albus się przygarbił.
- Za, co?
- Cały czas musisz się o mnie martwić.
- W porządku. Nie umiesz być inna, więc… w porządku – wzruszył ramionami. - Ale jesteś jeszcze osłabiona i powinniśmy poczekać jeszcze jakiś czas.
- Nic mi nie jest… a poza tym… jest ich teraz mniej.
- Może mógłbym…
- Nie – powiedziała natychmiast. – Lepiej nie.
Nagle spojrzał na nią gwałtownie.
- Jezu, Arthemis, uważaj na siebie!
- Nic mi nie będzie. Mam takie przeczucie…
- Nie pocieszyłaś mnie – mruknął sceptycznie.
Za oknem słońce zniknęło za górami.
- Zobaczysz, że wrócę cała i zdrowa.
- Ale gdyby nie to mu powiem…
W oczach Arthemis obijało się tysiące uczuć. Krótko skinęła głową, ale potem powiedziała twardo:
- Wrócę.
- Czemu tylko ty idziesz? – zapytał rozpaczliwie.
- Tak jest bezpieczniej.
- Pozwoliłabyś mu gdyby chciał iść z tobą, prawda? – było to bardziej stwierdzenie, niż pytanie.
Arthemis ścisnęło się serce.
- Nie dlatego, że jest taki dobry w walce, ale dlatego, że ty się przy nim czujesz silniejsza – dodał.
Arthemis się odwróciła.
- Idź już. Połączę się z tobą, gdy wyjdę z zamku. Muszę zabrać jeszcze kilka rzeczy z dormitorium.
- Arthemis, chcę ci tu rano widzieć! – powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu i wyszedł za parawan.
- Zobaczysz – obiecała cicho.


 Arthemis wyszła ze skrzydła kilka minut po nim. Używając swojego niezawodnego radaru, sprawdziła gdzie jest Lily, żeby przypadkiem na nią nie wpaść.
 Szła właśnie przez czwarte piętro.
 Jeżeli się pośpieszy, powinna zdążyć. Przebiegła przez wszystkie znane sobie tajne przejścia, żeby wpaść do Pokoju Wspólnego Gryffindoru. Zbywając ludzi, którzy ją zagadywali, dotarła na schody do dormitorium i ukryła się w sypialni. Na jej widok Gin zamiauczał głośno.
- Gin, jeżeli potrafisz zamienić się w coś co zieje ogniem, to chroń Rose – powiedziała cicho, odruchowo go głaszcząc. – Mam nadzieję, że dzisiaj nie będzie powtórki z pierwszego dnia. - Wyjęła spod łóżka torbę, w której było wszystko czego potrzebowała, gadając do kota. – Rose, jest w stanie zrobić wszystko jeżeli w siebie uwierzy…- Założyła letnią, lekką kurtkę, która zasłaniała miejsca, w których ukrywała noże i uprząż na różdżkę. – Tak więc… mam nadzieję, że zobaczymy się rano. - Wciągnęła na nogi skrzydlate trampki i przełożyła torbę przez ramię.
 Gin obserwował ją bystrymi ciemnobrązowymi oczami. Pogłaskała go jeszcze raz.
 Sprawdziła gdzie jest Lily.
 Cholera, szła w tę stronę…
Arthemis spojrzała na drzwi, potem na swoje trampki i na okno. Otworzyła skrzydła okna i usiadła na parapecie. Zakręciło jej się w głowie. Nie miała lęku wysokości, ale… cholera…
 Usłyszała głosy na schodach i nie zastanawiając się za długo wyskoczyła, dosłownie pół minuty przed tym, gdy otworzyły się drzwi sypialni.
 Lily poczuła przeciąg. Spojrzała ze zdziwieniem na otwarte okno i bałagan na łóżko Arthemis. Podbiegła do okna i wychyliła się przez nie. Mała postać wylądowała właśnie u stóp zamku i biegła w kierunku lasu.
 Lily stanęło serce. Arthemis. Co ona wyprawiała? Powinna być w szpitalu… Musiała coś zrobić. I to szybko.
 Wybiegła z dormitorium i pobiegła do sypialni Jamesa mając na dzieję, że znajdzie go zanim wyjdzie na wartę. Jednak nie było tam ani jego, ani Lucasa. Lily nie zastanawiając się, przeszukała jego kufer i wyjęła Mapę Huncwotów. Znalazła go na murach, przy frontowej bramie. Zmarszczyła brwi. Czemu jej ojciec był w gabinecie Neville’a?
 Nie miała czasu się teraz nad tym zastanawiać. Wierzyła, że James jest w stanie pomóc Arthemis. Pobiegła przez zamek, jakby goniło ją stado krwawych diabłów.

Arthemis wylądowała pod zamkiem krzywiąc się, bo boleśnie zniosły to jej kostki nawet jeżeli trampki zmniejszyły szybkość spadania.
 Zaczęła biec i zdała sobie sprawę, że demony jeszcze nie zaatakowały, chciała je ominąć, ale nie do końca jej się to udało.
 Al, mamy problem. Muszę się zabawić z kilkoma demonami – powiedziała w myślach.
 Tylko nie za dużo – odpowiedział Albus.
 Nie mów mojemu ojcu…
 Głupi nie jestem.
 Będę uważać.
 Spróbowałabyś nie…
 Arthemis rozbiła pod nogami jedną z klonujących bombek, a wybuchające kulkę Ala rzuciła między potwory.

 James dużo myślał. Jednak nie było już w nim wściekłości. Za to zostało trochę poczucia winy i żalu. Przemyślał dużo rzeczy. To, co powiedział mu Lucas. To, co powiedział mu Albus. To co powiedziała mu Anabelle. To co sam czuł.
 I stwierdził, ze jego życie przez ostatnie trzy miesiące było porażką. Grą, w którą grał dla zabicia czasu. Czasu bez Arthemis.
 Odbuduje ich przyjaźń, chociażby miał zaczynać od podstaw.
 James stojąc na najwyższym pułapie strażniczym, zmrużył oczy. Na błoniach się coś działo. Pociągnął Lucasa za ramie i pokazał mu palcem  punkt.
- Widzisz to?
Lucas nachylił się trochę i przez chwilę wpatrywał się w jasny punkt na błoniach.
- To ogień? Same się zapalają? – zdziwił się. – Nie! Patrz! Ogień rozmieszcza się w linii prostej. Tam ktoś jest!?
- James!!! James!!! – Lily wbiegła na mury.
- Lily, co ty tu robisz?! Wracaj do zamku! – krzyknął James. A Lucas kiwnął głową na znak, że się z nim zgadza.
Lily miała przerażenie w oczach i wymachiwała Mapą Huncwotów.
 Jamesowi nagle zrobiło się niedobrze. Miał bardzo złe przeczucia. Spojrzał na błonia gdzie rozprzestrzeniał się ogień.
- Arthemis! – wysapała Lily. – Arthemis, jest na błoniach.
Wyrwał jej mapę huncwotów i szybko ją rozłożył. Poświecił różdżką, żeby widzieć maleńkie punkciki. Na błoniach dostrzegł jedną jedyną małą kropkę. Arthemis North.
 Co ta idiotka robiła?!! Lucas też się nachylił nad mapą.
- To ona!? – krzyknął z niedowierzaniem. – Powinna być w szpitalu!!!
- James… - powiedziała błagalnie Lily.
- Idę po nią – powiedział ostro James, składając mapę. – Znajdę ją chociażby po to, by osobiście ją zamordować! Przejmujesz dowodzenie – powiedział jeszcze Lucasowi i zaczął biec w stronę mostu. Miał zamiar przeciąć jej drogę.
- Uważaj! – krzyknął mu pobladły Lucas. Co ona wyprawiała?


 Rose kroczyła po dziedzińcu, uważnie obserwując czy coś się nie dzieje, a przy okazji drżała ze strachu. Dzisiaj miało być bezpiecznie. Liczba krwawych diabłów gwałtownie wzrastała z miesiąca na miesiąc. Ale w ostatnie dni nowiu zazwyczaj był względny spokój. Arthemis była w szpitalu. To powodowało dodatkowy stres u Rose.
 Zupełnie nagle usłyszała furkot nad głową, a o jej włosy coś się otarło. Krzyknęła przeraźliwie w obawie przed demonem i padła na ziemię, szukając różdżki.
Jednak zamiast potwora wylądował przed nią szmaragdowozielony orzeł.
- Gin? – spytała z wahaniem.
Ptak dostojnie skinął głową i potem zaczął się w nią wpatrywać jakby chciał jej coś przekazać. Zapatrzyła się w czarne źrenice i wydawało jej się, że pojawiły się w nich kręgi. Usłyszała w głowie głos.
- Musisz pomóc Arthemis.
- Gin? To ty? – zapytała oszołomiona Rose. Arthemis jej mówiła, że smoki Merlina potrafią rozmawiać z ludźmi w myślach, gdy chcą. Jednak zdarzyło się to pierwszy raz.
- Musisz pomóc Arthemis – usłyszała ponownie.
- Przecież ona jest w szpitalu – powiedziała.
- Nie. Wzięła dziwną rzecz spod legowiska i wyszła. Chyba poszła do lasu.
Legowiska? Aaa, chodziło mu o łóżko.
- Do lasu?! – przeraziła się Rose. – I co ja mam teraz zrobić? – rozejrzała się. Spojrzała w górę zamku, gdzieś tam był James. Był kapitanem. Nie mógł opuścić stanowiska. A Al? Nie było czasu go szukać. Została tylko ona. – Jak ja mam ją znaleźć? – wyszeptała desperacko.
- Ja cię poprowadzę – usłyszała głos w myślach, a ptak rozpostarł skrzydła.
Umierając ze strachu, Rose skinęła głową. Serce miała niemal w gardle, gdy pobiegła za lecącym przed nią ptakiem.
 Zza załomu muru wyłoniła się cicha postać i podążyła za nią.


 James prowadzony przez Mapę Huncwotów, biegł ile sił w nogach najpierw przez błonia, a potem przez Zakazany Las, do którego wpadła Arthemis. W jaki sposób się tak szybko przemieszczała? Był już niedaleko niej. Powinien już niedługo ją dogonić.
 Schował mapę do kieszeni, bo nagle usłyszał tupot kilkunastu stóp. Rozejrzał się uważnie, schowany za drzewem.
Jakiś niewielki oddział krwawych diabłów śpieszył w przeciwną stronę niż zamek. Coś nieśli, trzymając to wysoko w górze. James nie widział dokładnie w ciemności. Kryjąc się za pniami olbrzymich drzew, podbiegł cicho bliżej nich.
 Serce mu stanęło. Krwawe diabły niosły zakrwawione ciało Arthemis. Och, Chryste, nie… Błagam – pomyślał oszołomiony James i z dzikim okrzykiem zaczął biec w ich stronę, lecz zanim zdążył krzyknąć zaklęcie, coś porwało go do góry i zawiesiło w powietrzu. Z jego piersi wyrwał się wściekły wrzask, ale go nie usłyszał. Nie miał głosu.
 Potwory coraz dalej oddalały się z ciałem Arthemis, a on nie mógł nic zrobić. Nagle został gwałtownie ściągnięty na dół. Obok niego na jedno kolano ktoś przykląkł.
- Zwariowałeś? Co ty tutaj robisz? – usłyszał ostry głos Arthemis.
 Spojrzał gwałtownie na nią. Patrzyła na niego gniewnie, z niezadowolonym wyrazem twarzy. I nic jej nie było. Wstała spokojnie i spojrzała na niego z góry. Miała na nogach skrzydlate trampki. Ach, więc to dlatego poruszała się tak szybko, pomyślał.
- Wracaj do zamku – nakazała mu surowo i ruszyła w dalszą drogę, za potworami.
James dopadł Arthemis i wciągnął ją za wielkie drzewo, za którym przykucnęli. Przez chwilę patrzył na nią z napięciem.
- Nic ci nie jest? – zapytał, gdy już złapali oddech.
Pokręciła głową.
- Ale przecież widziałem…
- To klon – wyjaśniła krótko. – Ukradłam ci jedną z kulek. – Technicznie ukradł ja Al, ale nie miała zamiaru wkopać przyjaciela.
 Przez chwilę wpatrywał się w nią zdziwiony. A potem niemal czuł jak para wściekłości zaczyna uchodzić mu uszami. Jak ona śmiała się tak narażać!? Czemu to robiła?! Czemu tak ryzykowała?
- Idiotka! – warknął na nią. – Co ty sobie myślisz!!? Że jesteś niezniszczalna?!
- Co za różnica? – odparła, patrząc na niego wyzywająco, ale w głębi spojrzenia kryło się przygnębienie.
- Przestań – szepnął wściekłym, bolesnym szeptem.
Odwróciła wzrok.
- Gdzie jest Rose? – zapytała.
- Na dziedzińcu – odpowiedział jej zdziwiony, że akurat o to pyta. Nawrzeszczy na nią jak tylko wyjdą z lasu. Teraz było zbyt niebezpiecznie.
- Czuję jej obecność, więc nie może być w zamku. Jest bliżej. Gdzieś w lesie.
 James wytrzeszczył na nią przerażone oczy.
- A co ona tu robi?
- Musisz jej poszukać – stwierdziła natychmiast Arthemis.
- A ty co zamierzasz?
- Muszę znaleźć tę cholerną jaskinię.
- I chcesz to zrobić sama? – prychnął niecierpliwe.
- Znajdź kuzynkę, James. Zanim jej się coś stanie – powiedziała ostrożnie wyglądając zza drzewa.
- Nie ma mowy – powiedział twardo. - Nie spuszczę cię z oka, a jeżeli ze mną nie pójdziesz coś jej się stanie.
 Popatrzyła na niego. Nie żartował. Cholerny uparciuch. Popsuł jej cały plan. Przecież musiała się dowiedzieć, gdzie one przebywają, prawda? Jednak wiedziała, że nie odpuści. Nie mogła ryzykować życia Rose.
 Skinęła głową.
- Jeżeli uda mi się skupić, to do niej trafię.
 James ścisnął mocniej różdżkę.
- Będę cię osłaniał.
 Popatrzyła na niego ze smutnym uśmiechem.
- Wiem.
 Obydwoje zdawali sobie sprawę, że jest między nimi morze nierozwiązany spraw i nie wypowiedzianych myśli. Ale zawiesili broń, bo tak należało.
 Wpatrywał się w nią i tak bardzo się teraz bał, że coś jej się stanie. Dopiero co leżała w szpitalu. Nie było jej jeszcze mało? Gdy już ruszą, nie będzie o tym myślał, ale teraz…
- Arthemis… - zaczął, ale ona przytknęła tylko policzek do jego policzka.
Tylko na chwilę, pomyślała.
 Zamknął oczy.
- Policzę do trzech i biegnę w lewo – szepnęła mu do ucha. – Raz… Dwa… Trzy! – krzyknęła i poderwała się do biegu. Od razu strzeliła w jednego ognistym pociskiem.  Od razu stanął w płomieniach, rozświetlając mrok, przez co jego towarzysze się cofnęli. James ruszył za nią, zabijając tych, którzy zaczęli biec za nimi.
 Po dziesięciu minutach ukryli się w konarach wielkiego drzewa, żeby złapać oddech.
- Dobry trening – sapnął James. – Lucas będzie z nas zadowolony.
 Arthemis roześmiała się w głos. Tak dawno się nie śmiała.
- Biegniemy w dobrą stronę. Połączenie jest coraz silniejsze. Ktoś z nią jest.
- Może, Al – zasugerował.
- Nie – pokręciła głową stanowczo.
Al, mamy nie przewidziane okoliczności, dodała w myślach. Jest ze mną twój brat.
Serio? – w głosie Albus zabrzmiało prawdziwe zszokowanie.
Tak. Dam ci znać jak coś się rozwiążę.


Rose im bliżej była lasu, tym szybciej oddychała. Bała się niemal śmiertelnie, ale szła za Ginem. Na razie nic nie napotkała na swojej drodze. Bardzo dobrze. Ręka, w której trzymała różdżkę drżała.
 Przyśpieszyła kroku. Przez pierwsze piętnaście minut nie napotkała nikogo, co oczywiście tylko jeszcze bardziej ją zaniepokoiło. Dwa razy mało nie dostała zawału i nie zaczęła wrzeszczeć tylko dlatego, że ze strachu odjęło jej mowę. Powodem były cholerne sowy. Dwie cholerne sowy! Oglądała się za siebie, jakby miała paranoję. Co chwilę słyszała jakiś szelest i trzask, ale potem napominała się, że to przecież las. Praktycznie nie miała pojęcia co zrobić, ani jak znaleźć pozostałych. Do tego serce waliło jej jakby zaraz miało wyskoczyć.
 TRZASK!!
 Wyskoczył przed nią potwór. Rozdziawił paszcze tak, że mogła zobaczyć krew na jego czarnych zębach.
 Krzyknęła, różdżka wypadła jej z ręki i została przygnieciona czymś do ziemi. Potwór stanął w płomieniach. Usłyszała wrzask orła.
 Leżała twarzą do ziemi i nie mogła uwierzyć, że jeszcze żyje. Przełknęła ślinę i zmusiła się, żeby wstać. Podniosła wzrok, żeby zobaczyć, kto ją uratował.
- Idiotka! – warknął Scorpius, patrząc na nią. – Jeżeli nie masz zamiaru użyć różdżki, to po cholerę ją nosisz? – powiedział i wcisnął jej w dłoń jej własną różdżkę. – Szukasz te wszystkie zaklęcia, a ich nie używasz, co ci z tego przyszło? Trzeba było siedzieć w zamku!
Wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana. Oddychała szybko.
 Malfoy ją uratował. Sama myśl o tym była dziwaczna.
- Co tu robisz? – zapytała, gdy w końcu odzyskała głos.
- Miałem ci właśnie zadać to samo pytanie – zakpił.
- Szukam Arthemis – odparła, otrzepując się z ziemi i liści.
- Mogłem się domyślić, że będzie po same uszy zakopana w tę akcję. Ma parcie na szkło, co? – powiedział w nieprzyjemny sposób.
- A ty co tu robisz? – warknęła rozdrażniona jego słowami. – Też lubisz być w centrum uwagi?
- Nie. Pilnuję twojego weasleyowskiego tyłka.
 Nic nie mogło zdziwić jej bardziej.
- Po, co?
Scorpius wzruszył lekceważąco ramionami.
- Potter i Weasley dwa razy ocalili mojemu ojcu życie. Nie lubię nie spłaconych długów.
- Fajnie – mruknęła. – To teraz możesz już iść.
 Roześmiał się drwiąco.
- Właśnie pokazałaś co potrafisz. Nie przeżyjesz następnej godziny z takim refleksem.
- Spanikowałam – powiedziała obrażona.
- O to mi chodzi. Poza tym chcę pierwszy się dowiedzieć, co tam znowu wymyśliła Arthemis.
- Bóg jeden wie…
- Mogłaby sobie tak po prostu pójść na spacer – zauważył.
- Arthemis niczego nie robi „tak po prostu” – odparła Rose i zaczęła iść w głąb lasu.
 Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że Scorpius jest tuż za nią. Odwróciła się i stanęła z nim twarzą w twarz.
- Co robisz? – zapytała gniewnie.
- Chcę zobaczyć jak sobie poradzisz. Ty, ten wielki, niebezpieczny las…To będzie fantastyczne widowisko – rzucił lekko, a tak naprawdę miał zamiar pilnować jej upartego tyłka, aż do samego zamku.
- Jesteś dupkiem – warknęła.
Kłócąc się żadne z nich nie zauważyło, że w ich kierunku biegnie kolejny krwawy demon. Jednocześnie się odwrócili, ale było już za późno. Nagle znikąd pojawił się przed nimi szmaragdowy smok i ziejąc ogniem, podpalił stwora.
Scorpius przysłonił dłonią twarz, żeby zasłonić się przed nagłym blaskiem.
Spopielony stwór zamienił się w proch, a Rose z lekkim zdziwieniem, patrzyła na wiszącego w powietrzu niewielkiego smoka.
- Dziękuję ci, Gin – powiedziała ze śmiechem i pogłaskała go po błyszczących łuskach.
- Masz smoka?! – zapytał oszołomiony Scorpius.
- Cóż, zazwyczaj jest kotem – odparła spokojnie, marszcząc brwi. – W tej postaci widzę go po raz pierwszy - i poszła marszowym krokiem przed siebie. Po dziesięciu minutach milczenia, nie wytrzymał:
- Wiesz, w ogóle dokąd idziesz?
Posłała mu gniewne spojrzenie. W odpowiedzi wzruszył ramionami.
- Pytam z ciekawości.
- Trzeba iść… naprzód – mruknęła, robiąc nieokreślony ruch ręką.
- Ahaaaaa – powiedział i klepnął się w czoło, jakby uznał siebie za totalnego idiotę, że na to nie wpadł. – A nie przyszło ci do głowy, że możesz się z nimi minąć?
 Gdyby wzrok mógł zabijać, pewnie byłby już martwy.
W tym momencie latający nad ich głowami smok zmienił się i przed Rose pojawił się wilk o szmaragdowo zielonej sierści.
- Trzeba iść tam gdzie będzie się coś działo. Tam gdzie będzie dużo zamieszania, tam będzie Arthemis. Gin nas poprowadzi – powiedziała z przekonaniem.
- Super! – powiedział jak rozradowany mały chłopiec.
 Był złośliwy. Wiedziała, że robi to celowo. Nie miała planu. Po raz pierwszy chciała zrobić coś odważnego i spontanicznego i wszystko szlag trafił. Powinna zostać w zamku. Wzięła głęboki, drżący oddech.
- Hej, jak się rozkleisz to cię tu zostawię – powiedział ostro Scorpius, głosem podszytym paniką.
- To zostaw – warknęła.
 Gdy już miał jej odpowiedzieć, usłyszeli szelest i tupot dużej ilości stóp.
- Biegnij – rozkazał cicho Scorpius. – Biegnij przed siebie i nie oglądaj się. Biegnij, jakby cię goniło całe stado jebniętych potworów.
 Tym razem Rose posłuchała bez sprzeciwu. Nawet Gin-smok nie mógł się mierzyć z taką ilością krwawych diabłów. Zaczęła biec, a za nią pobiegł Scorpius. Kątem oka widziała, jak co chwilę jeden z potworów się zapala, a reszta omija go w panice. Nagle zauważyła, że Scorpiusa za nią nie ma. Przystanęła. Obejrzała się. Był kilkaset metrów dalej, a przeciwników przybywało. Przełknęła głośno ślinę, ścisnęła mocno różdżkę i nie czekając aż straci tę szaleńczą odwagę, ruszyła w jego stronę.
 Jeden z potworów przewrócił Malfoya.
- Rictusempra! – krzyknęła, a potwór poleciał na niedalekie drzewo, ale zaklęcie na niego nie podziałało. Stanęła przed Scorpiusem. Przed nią i obok było coraz więcej stworów. Podniosła różdżkę.
- Inflamare maxima! – krzyknęła, a przed nimi pojawiła się ściana ognia. Za jednym razem zapaliło się z dwadzieścia stworów, od nich odpalały się kolejne. Pomogła wstać Scorpiusowi i złapała go za rękę. – Chodź, mamy chwilę czasu – powiedziała i wciągnęła go do szaleńczego biegu.
 Gdy w końcu się zatrzymali, nie widzieli już nawet łuny od pożaru potworów. Wyczerpani padli pod jakimś wielkim drzewem, którego pień całkowicie ich krył. Gin-wilk ułożył się u stóp Rose.
- Co to było?! – wykrztusił w końcu z siebie Scorpius, gdy udało mu się złapać oddech. – Skąd ty znasz takie zaklęcia?
- Dużo czytam – wysapała Rose.
- Przekonałaś mnie. Jednak wiesz, co robić z różdżką – powiedział żartobliwie, ale i tak w jego ustach zabrzmiało to jak największy komplement.
 Siedzieli w ciszy oddychając głęboko. Każdy zastanawiał się co teraz zrobią. Nawet nie wiedzieli, w której części lasu są.
 Nagle usłyszeli jakiś szelest. Scorpius położył palec na ustach, a ona skinęła głową. Ostrożnie wychylił się zza drzewa i w tym samym momencie w jego stronę poleciał ognisty pocisk.


James i Arthemis biegli już dłuższą chwilę.
- Daleko jeszcze? – zapytał James.
Arthemis zwolniła.
- To tak jakby… tutaj – mruknęła.
James nagle czujnie się rozejrzał.
- Co? – zapytała zaniepokojona i też się rozejrzała. Nie odpowiedział jej tylko strzelił zaklęciem w momencie, gdy dostrzegła znajomą postać.
- Nie! – krzyknęła i odbiła zaklęciem jego czary.
- Co ty robisz!? – krzyknął na nią.
- Weasley, mogłaś mi powiedzieć, że cała twoja rodzina to piromani – rozległ się drwiący, przeciągający zgłoski głos.
- Taak, bardzo lubimy bawić się ogniem – wyszła zza jego pleców. – Och, dzięki Bogu, że to wy – westchnęła podchodząc do nich.
- Co ty tu robisz, Rose?! – zapytał ostro James. – Przebiegliśmy pół lasu szukając cię i umierając ze strachu, że coś ci się stało! I co on tutaj robi? – agresywnie spojrzał na Scorpiusa.
 Malfoy posłał mu drwiące spojrzenie.
- Odpuść – mruknęła Arthemis. Spojrzała na Rose. – Dobrze, że was znaleźliśmy. Wiecie jak trafić do zamku? – zapytała.
 Na twarzy Rose pojawił się upór.
- Chcesz iść do jaskini, prawda? Albus dał ci ten eliksir…
- Rose…
- Nie wracam! Nie ma mowy. Skoro już dostałam zawału i nadal żyję to ci pomogę. Z resztą jak niby mielibyśmy wrócić do zamku?
- Rose, natychmiast wracaj do zamku – warknął James, cedząc słowa.
- Wrócę, jeżeli pójdziecie ze mną.
James spojrzał na nią wściekle. Nie ugięła się pod jego spojrzeniem.
- Powiedz, James, wrócisz ze mną? – zapytała wyzywająco.
 Arthemis wywróciła oczami.
- To wy to sobie wyjaśnijcie, a ja pójdę załatwić zombi – powiedziała, odwracając się od nich.
- Czekaj! Idę z tobą! – krzyknął radośnie Scorpius, dołączając do niej.
- We dwoje zawsze raźniej – Arthemis do niego mrugnęła.
- Trzymaj się blisko – mruknął James do Rose i dogonił Arthemis. Popatrzył podejrzliwie na Scorpiusa. – Nadal nie wiem, co on tutaj robi…
- Ja nadal nie wiem, co ty tu robisz – roześmiała się cicho Arthemis. – Nie rządź się –napomniała go łagodnie. – Po za tym, lubię go.
- Co?! – James stanął jak wryty i spojrzał na Malfoya. Scorpius wyszczerzył do niego zęby w szerokim uśmiechu.
 Rose przysunęła się do Arthemis.
- Rozumiem, że masz jakiś plan?
- Tak jakby – odparła cicho.
- To znaczy, jaki? – wtrącił się Malfoy.
Wyjęła z torby mapę z naszkicowaną poprzednią trasom jej czujników.
- Muszę znaleźć jaskinię, w której jest jezioro. Byłoby łatwiej gdybyście nie zniszczyli mojego pierwotnego planu. 
- Aaach, a masz dokładną trasę, tak? – zapytał złośliwie. – Bo wiesz ten las jest ogromny… i nie gwarantuję ci, że wszystko co w nim żyję, jest przyjazne.
- Mój klon krwawił… - powiedziała nagle. – Może jest jeszcze szansa – mruknęła do siebie i spojrzała z ukosa na towarzyszącego im wilka. Przykucnęła i wyciągnęła rękę. Wilk ufnie do niej podszedł i polizał jej palce. – To ty ją tu ściągnąłeś, prawda?
Wilk pokiwał głową. Arthemis wyciągnęła swój sztylet i nacięła sobie palec.
 Usłyszała cichy krzyk Rose i zrezygnowane westchnienie Jamesa.
- Lubisz się okaleczać, co? – rzucił Scorpius.
Zignorowała go.
- Odnajdziesz moją krew, prawda? – zapytała cicho do wilka.
Gin uważnie obwąchał jej zakrwawiony palec i ruszył pewnie w jedną ze stron.
- Musimy się kierować w stronę jeziora, ale w pobliże góry, więc jeżeli spotkamy jakiegoś idącego w wyznaczonym kierunku to proszę, nie zabijcie go.
 Połowa z tego co do nich powiedziała była niezrozumiała. No, może tylko Rose kiwała głową ze zrozumieniem. Jednak, żaden z nich nie wiedział, co Arthemis tak naprawdę zamierza.
- Dobrze, że chociaż Albus się w to nie wpakował – mruknęła nagle Rose.
Arthemis nie wyprowadziła jej z błędu. Co chwilę przekazywała Albusowi informację, że nic jej nie jest. Na razie nie wspomniała jeszcze o Rose. Wolała go nie denerwować. A tym bardziej pana Pottera.
 Przez dłuższy czas szli przed siebie w milczeniu. Co jakiś czas Gin przystawał i wąchał podłoże.
- Myślisz, że on naprawdę nas zaprowadzi?- zapytał z powątpieniem Scorpius. – Wiem, że wilki mają dobry węch, ale…
- On nie jest wilkiem. To smok – poprawiła go szybko Rose. – Skoro doprowadził mnie do Arthemis, to zrobi to znowu.
- Jest – szepnęła nagle Arthemis i zatrzymała ich ręką. Jakiś pojedynczy krwawy diabeł szedł sobie swobodnie przez las, w wyznaczonym przez nią kierunku. Tyle, że wydawał się… mniejszy niż pozostałe. Gin cicho zawarczał. – Idziemy za nim.
 Okazało się, że nie musieli iść daleko. Szli może piętnaście minut, gdy zobaczyli całą hordę siedzącą przed jaskinią i rozrywającą na strzępy ciało centaura.
- O Boże – jęknęła Rose.
Jakaś setka wybiegła z niewielkiego wejścia i pognała w stronę zamku. Naprawdę były mniejsze. I wydawało się, że są bardziej kruche niż te, z którymi zazwyczaj walczyli. Do Arthemis dotarło, że to nowe krwawe diabły. Jeszcze nie do końca wykształcone. Ale to oznaczało, że jest ich tam więcej…
 Mamy wejście, powiedziała Albusowi.
 Arthemis, twój ojciec powiedział, że po ciebie pójdzie, jeżeli nie będziesz się częściej odzywać.
Powiedz mu, że dostarczę dokładną mapę.
Twój ojciec patrzy na mnie jakby chciał mnie zabić.
Ignoruj go.
- Teraz ostrożnie – mruknął James. Wszyscy się z nim zgodzili.
 Arthemis przełknęła ślinę.
- Muszę tam wejść – oznajmiła stanowczo.
- Nie ma mowy – syknął James.
- Wiedziałeś, że będę musiała – powiedziała spokojnie, patrząc mu odważnie w oczy. – Muszę wiedzieć, jak tam wygląda.
- Dlaczego nie może tego zrobić ktoś ze starszych?
- Bardzo chętnie wrócę do zamku – powiedziała ironicznie. –Tylko zanim zdążę coś zrobić, to księżyc znowu wzejdzie i wejście trafi szlak, bo nie wierzę, że tak sobie po prostu je zostawiają... Trzeba będzie czekać do następnego miesiąca, a gdy nastanie będzie ich sto razy więcej…
- Nie pójdziesz tam sama – powiedział stanowczo.
- Nie pójdzie – zgodziła się z nim Rose. – Pójdę z nią.
- Chyba zwariowałaś! – warknął James.
- Wcale nie!
Widząc, że zaraz znowu będą się kłócić, Arthemis westchnęła ciężko.
Al, nie spodoba ci się to, co teraz powiem.
Wal.
Tylko proszę opanuj się i nie mów tego swojemu ojcu…
Coś się stało Jamesowi!? – w jego głosie zabrzmiał strach.
Nie. Jest ze mną Rose i Scorpius.
Rose? Na Boga skąd ona się tam wzięła?! Miała być na dziedzińcu!
Potem na nią nakrzyczysz. Z resztą chyba James krzyczy na nią za was dwóch.
Miałaś na myśli Malfoya?
A znasz innego Scorpiusa?
Arthemis ten plan się wali jak domek z wybuchowych kart…
Dam radę.
Mój i twój ojciec patrzą na mnie jakby mieli mi zaraz wypruć flaki.
Fuj. Proszę cię, bez obrazowych porównań. Muszę się skupić… Odezwę się za chwilę.
Przerwała połączenia.
Przykucnęła.
 – Ilu ich tam może być?
James ostrożnie wychylił się zza drzewa.
- Ze stu. I pewnie następna setka w środku, jeżeli nie więcej – powiedział lekko.
- Spoko, damy radę  - rzucił Scorpius, w podobnym tonie.
Arthemis przewróciła oczami. Idioci, są tacy sami. Pewnie byliby najlepszymi przyjaciółmi, gdyby nie jakieś stare sprawy. 
- Nie. Nie będzie ich aż tylu. Ściągnięto ich pod zamek.
- Skąd wiesz? – zapytał Scorpius znowu.
- Po prostu wiem – mruknęła znowu, nie wyjaśniając. Wymieniła z Rose spojrzenia. Przełożyła Rose przez ramię, swoją torbę. – Pobiegniesz pierwsza – powiedziała cicho. – Będę zaraz za tobą, osłaniając twoje tyły. Spróbuję kontrolować też przód, ale i tak musisz być szybka i ostrożna.
 Rose skinęła głową.
- Gdyby coś się stało i znajdziemy wodę, w środku jest buteleczka z eliksirem musisz go wlać do wody. Na fiolce jest twoje zaklęcie…
Rose skinęła głową.
- Wiem, że nie taki był twój plan, ale jeżeli będziemy miały szanse, skończymy z tym już dzisiaj… - powiedziała twardo.
Arthemis wstała.
- Bądźcie tuż za nami, dobrze? – poprosiła cicho Jamesa, ze zmartwionym wyrazem twarzy.
- Jasne, tylko damy tym tu łupnia – powiedział swobodnie.
- Scorpius? – musiała się upewnić, że jest z nimi.
- Profesor Alexander powinnam dać nam dodatkowe punkty, za znajomość zaklęć z wyższego poziomu – mruknął tylko i stanął z różdżką w pogotowiu.
 Rose wstała przygotowując się do biegu, Gin zamienił się w niewielką myszkę i schował w jej rękawie. Arthemis stanęła zaraz za nią. Przed nimi ustawili się chłopcy.
- Lewa, czy prawa? – zapytał cicho James Scorpiusa. – Pytam, bo nie chcę pomylić cię z zombi. Jesteście niemal nie do odróżnienia.
- Lewa – odparł mu Scorpius w trybie lekkiej pogawędki. – A ty uważaj, żeby mój urok nie trafił cię w ten napuszony tyłek.
 Arthemis patrzyła na nich z niesmakiem. Stali ramię w ramię, w żadnym nie było ani odrobiny prawdziwej wrogości, ale i tak musieli sobie dopieprzać.
- Rose, gdy odwrócimy ich uwagę, biegniesz – mruknął James. -  To jest TERAZ!
 Scorpius i James jednocześnie zaczęli strzelać ogniem do bandy przed wejściem. Ci od razu stanęli w płomieniach alarmując całą resztę, która od razu na nich ruszyła.
 W tym czasie Rose, zaciskając ręce na torebie Arthemis, pognała w stronę jaskini, mając obok siebie Arthemis, która wykańczała wszystkich, których mieli po drodze. Przywarły do zbocza, gdy z jaskini wybiegło więcej stworów.
 James i Scorpius zaczęli być powoli spychani w ich stronę. Scorpius nagle wystrzelił zaklęciem i jednocześnie zajęło się z czterdziestu.
- Nieźle, jak na Ślizgona – ryknął do niego James, wyszczerzając zęby w uśmiechu. Wystrzelił ognistą kulą, która objęła jednego w całości i potoczyła się między szeregami, podpalając, co niektórych.
- To pomysł twojej kuzynki – odparł Scorpius.
- Wchodzimy! – krzyknęła Arthemis.
 James oparł się pokusie, żeby się obejrzeć.
- Wycofujemy się – mruknął do Scorpiusa. Powoli zaczęli się cofać wykańczając tylu ilu się da.
Arthemis i Rose przez chwilę biegły wąskim korytarzem, oświetlanym tylko blaskiem ich różdżek. Na chwilę się zatrzymały.
- Będę szła przed tobą – mruknęła Arthemis i podniosła z ziemi jakiś kawałek drewna. Podpaliła go i zrobiła z niego pochodnie. – Zabijaj wszystko co się rusza – poleciła.
- Tu jest pełno korytarzy. Jak znajdziemy właściwy?
- Pójdziemy tam, gdzie najbardziej cuchnie – odparła spokojnie Arthemis, unosząc wysoko pochodnie. W drugiej ręce ściskała różdżkę.
- Chciałaś tylko zrobić badania prawda?
- Nie koniecznie – odparła szczerze Arthemis.
- Skoro już jesteśmy tak daleko, to wypróbujmy ten eliksir – powiedziała cicho Rose.
- Jesteś na to gotowa?
- Bardziej już nie będę…
 Szły przez chwilę w ciszy. Nagle z korytarza po lewej zaszarżował na nie demon. Rose krzyknęła ze strachu, ale z jej różdżki wystrzelił strumień ognia.
- I jest grzanką – mruknęła Arthemis.
 Co jakiś czas, biegły ku nim pojedyncze osobniki, które nie stanowiły większego zagrożenia. Po jakimś czasie usłyszały za sobą tupot, który z każdą chwilą przybierał na sile.
 Arthemis stanęła w gotowości. Oddała Rose pochodnie.
- Idź przed siebie. Gdy dojdziesz do jeziora i będziesz mogła,  wlej eliksir do wody i zabij to cholerstwo – powiedziała i popchnęła ją. – Uważaj na siebie.
- Ty też – szepnęła Rose.
- Dogonię cię – powiedziała pewnie, gdy Rose zbladła.
 Gdy dziewczyna odeszła Arthemis czekała na potwory, których echo kroków niosło się aż do niej. Większe szanse miała wykańczając ich pojedynczo z w tym wąskim przejściu. Uniosła różdżkę. 
- Arthemis, uciekaj! – krzyknął James, strzelając przez ramię różdżką. Obok niego Scorpius zrobił to samo.
 Arthemis też zaczęła się cofać i biec. Przebiegli może z dwieście metrów, gdy za załamaniem korytarza pokazała się jama upstrzona stalagmitami i stalagnatami.
 Arthemis się potknęła. Na nią przewrócił się James. Scorpius rozpaczliwie próbował utrzymać równowagę, ale też wywrócił się obok nich.
 James zdążył się odwrócić i zabić jednego, który właśnie próbował wskoczyć na plecy Scorpiusowi.
- Dzięki – sapną Scorpius, łapiąc oddech.
 James uniósł się na ramionach i spytał cicho Arthemis.
- Nic ci nie jest?
- Ok. – szepnęła.
Z wąskiego przejścia wypadła następny, którego usmażył Scorpius. Jednak zaraz po nim wypadł następny i następny. Zalewali ich dziesiątkami. We trójkę byli coraz bardziej spychani, a jeżeli demony pójdą dalej, dopadną Rose.
- Jest ich za dużo – krzyknęła Arthemis. – Nie mogą się przedrzeć do Rose!
- Chrzanię to! – warknął Malfoy i wycelował różdżką w sklepienie tunelu, z którego przyszli.
- Bombarda maxima!
 James i Arthemis spojrzeli z niepokojem na sklepienie jaskini, które zaczęło drżeć. Z tunelu wybiegły jeszcze trzy stwory, zanim tunel stał się tylko wspomnieniem i zwaliły się na niego zwały gruzu. Arthemis posłała strumień ognia po trzech krwawych diabłach i odetchnęła z ulgą.
- Nie mogłeś wcześniej?! – zapytał ironicznie James Scorpiusa.
 Arthemis wytarła pot i brud z twarzy.
- Mam nadzieję, że jest stąd inne wyjście – mruknął tylko Scorp.

- Wolę szukać wyjścia, niż zostać zeżartym – odparł spokojnie James, podchodząc do Arthemis.
- Znajdziesz Rose? – szepnął do niej.
- Jest niedaleko – odpowiedziała, - ale nie wiem, którym tunelem poszła – dodała rozpaczliwie. – Nie mogę się skupić.
 Była zmęczona widział to po jej pobladłej twarzy, cichszym tonie wypowiadanych słów, zmartwionych oczach. Jeszcze nie powinna się tak forsować po wizycie w szpitalu.
- Rozdzielimy się – zaproponował Scorpius.
- Nie – zaoponowała szybko Arthemis. – Dam radę… - powiedziała, chwytając niespodziewanie Jamesa za rękę. Odruchowo splótł z nią palce.
- Oczywiście, że dasz.
Nagle jakby dołączono do niej antenę. Jej nadnaturalne zmysły się wyostrzyły. Ona była zdenerwowana przez co jej moce słabły, ale teraz poczuła myśli Jamesa, jakby też chciały znaleźć Rose.
- Pomyśl o niej – powiedziała nagle.
- Co? – zdziwił się.
- Myśl o Rose. O tym gdzie jest? Jak ją znaleźć?
Gdy jej posłuchał Arthemis zobaczyła Rose, dochodzącą niemal do końca tunelu, ale jej myśli nagle zaczęły się cofać w czasie i zobaczyła całą jej drogę, aż do miejsca, w którym teraz stali. Otworzyła oczy i puściła rękę Jamesa.
- Prawy tunel – powiedziała absolutnie pewna.
 Scorpius patrzyła na nią z szeroko otwartymi oczami.
- Okej, teraz to mnie przerażasz – powiedział z uśmiechem. – Zawsze wiedziałem, że jest z tobą coś nie tak, ale chodziło mi raczej o twoje włosy.
- Nie mamy czasu Scorp – powiedziała przepraszająco Arthemis.
- Jasne. Idziemy po Weasley – powiedział spokojnie i wszedł w prawy tunel.
- Powiesz mu? – mruknął James.
- Nie wiem – odparła i weszła za Scorpiusem. – Uważaj tu tunel idzie w dół – poinstruowała cicho.
- Dlaczego nie dziwi mnie, że to wiesz? – zapytał zgryźliwie.
- Bo za długo przebywasz w jej towarzystwie – odparł mu wesoło James. – Też przerabiałem ten etap.
- O, przepraszam! Sam się pchałeś – odparła szybko Arthemis.
- Wiem – powiedział tak cicho, że tylko ona mogła go usłyszeć i poczuła jak przeciąga palcem wzdłuż wierzchu jej dłoni. Poczuła gwałtowny napływ ciepła i tęsknoty. Na tych kilka niebezpiecznych godzin, znowu wszystko wróciło między nimi do normy. Arthemis tak strasznie za tym tęskniła, ale jednocześnie wiedziała, że gdy już z tego wyjdą,  będzie bardziej cierpiała.
 Szli jeszcze z dziesięć minut, gdy Scorpius wysapał:
- Czy my idziemy pod górę?
- Tak, od jakiegoś czasu – powiedział ciężko James.
- Jeszcze kawałek. Zaraz się wyprostuje – poinformowała ich Arthemis, ścierając pot z czoła.
 I miała racje. Trafili do szerokiego tunelu, który zakręcał.
- Za tym załamaniem widać wyjście – oznajmiła, oddychając głęboko.
James szybko ruszył przed siebie. Arthemis i Scorpius byli zaraz za nim. Dlatego byli wstrząśnięci, gdy nagle padł nieprzytomny na skały.
- O Boże! – krzyknęła Arthemis i wyrwała się Scorpiusowi.
Podbiegła do Jamesa.
- James, słyszysz mnie? James?! – nie wypowiadane od tak dawna imię, zamarło jej na ustach.
- Arthemis? – rozległ się cichy głos.
- Rose? Jezu, dlaczego to zrobiłaś?
- Przepraszam. Zaskoczył mnie – wyjąkała lękliwie. – To pierwsze zaklęcie, które mi przyszło do głowy.
- Dobrze, że go nie usmażyłaś – mruknął ze śmiechem Scorpius.
- Enervate! – wyszeptała Arthemis. James powoli zamrugał.
- Auuu… ale tu twardo – jęknął.
- Przepraszam. Spanikowałam – powiedziała do Jamesa Rose.
- Znalazłaś jezioro? – zapytała Arthemis, pomagając Jamesowi wstać.
- To za dużo powiedziane, bo to raczej bardzo głęboki dół wypełniony wodą. Bardzo, bardzo głęboki. Wpływała do niego jakaś rzeczka… – Rose przełknęła ślinę. – Jest zaraz za tym wyjściem.
- Super – powiedziała Arthemis, - to załatwmy to gówno i wynośmy się stąd – podeszła szybko do wyjścia.
- Arthemis, zaczekaj, tam jest…
Ale Arthemis wydała z siebie zduszony krzyk i przywarła do ściany.
- O kurwa! – szepnęła. – Cholera, cholera, cholera! O tym nie pisali! Ani nawet słówkiem!
- Co się stało? – zapytał James i odsunął delikatnie Arthemis.
 To, co zobaczył w niszy ogromnej jaskini sprawiło, że wszystkie wnętrzności podeszły mu do gardła. W niewielkim jeziorku, do którego wpływały wody podziemnego strumienia, pławiła się istota, tak dziwaczna i tak obrzydliwa, że to aż niepojęte. Wydawało się, że cała jest stworzona ze zwałów błota, gdyż takiej barwy była jej skóra. Wyglądała jak pozbawiony skorupy ślimak pokryty kolcami. Dookoła niej porozwalane były kości i strzępy ciał różnych istot. Wyglądała jak niesamowicie zdeformowany krwawy diabeł, i co chwilę od jej ciała coś się odłączało i opadało na dno wody. W jeziorku było pełno ruszających się niczym kijanki istot.
- O kurwa – szepnął James, całkowicie rozumiejąc reakcję Arthemis.
- Dlaczego tam jest tak jasno – zapytał Scorpius. – Myślałem, że one nie lubią światła.
- Bo to nie światło – szepnęła Arthemis oszołomiona. U sklepienia jaskini krążyły srebrzyste widma. Dawały one blask całej jaskini. Arthemis widziała tam mężczyzn, kobiety i dzieci, centaury i inne istoty, a raczej ich dusze… Dlatego starali się je porywać i większość nie zabijali od razu. Światło duszy było jedynym, które ich nie zabijało. Który Bóg stworzył takie potwory?
 Arthemis poczuła złość Jamesa równie mocno jak własną.
- Skończmy z tym – powiedziała stanowczo.
- Ale co zrobimy? - zapytała  zmartwiona Rose.
- To, co zamierzaliśmy – odparła po prostu Arthemis.
- A to coś?
- To właśnie Rose jest pierwowzór, o którym pisali. Od niego wywodzą się pozostałe. Eliksir jest tak skonstruowany, że też je szlag trafi. Musimy się pośpieszyć. Jeżeli się nie uda, wrócę tu za miesiąc i zmienię w gruzy całą tę jaskinię…
 Scorpius zerknął jak oni przed chwilą na jaskinię. Odchrząknął.
- Nie chce psuć twojego genialnego planu, ale tam jest jakaś setka strażników – powiedział.
- To nowonarodzeni. Nie są tak szybki i silne jak pozostałe. My ich odciągniemy, a Rose wrzuci eliksir w to piekielne bajoro. Ma taką moc, że woda nie zatrzyma tego ognia.
- Chcesz ją tam posłać samą?! W pobliże tego czegoś?! – krzyknął agresywnie i z niedowierzaniem James, łapiąc ją za rękę.
 Spojrzała mu nieustępliwie w oczy.
- Pójdzie albo ona albo ja – powiedziała powoli, ale twardo.
- To nie fair – powiedział James, głosem nabrzmiałym z emocji. Dlaczego kazała mu wybierać miedzy nimi dwiema.
- Życie nie jest fair – powiedziała, wyrywając dłoń.
- Czemu nie może iść, któryś z nas? – zapytał Scorpius.
- Bo Rose stworzyła to zaklęcie i tylko ona może sobie z nim dać radę – powiedziała, patrząc Scorpiusowi onieśmielająco w oczy, chociaż wyczuwała jego głęboko skrywany niepokój o Rose.
- Ok, to wy to załatwcie a ja pozabijam kilka demonów – rzucił lekko, kiwając głową.
 Arthemis popatrzyła na Jamesa z uniesionymi brwiami w niemym pytania. Wpatrywał się w nią intensywnie, a w jego wnętrzu nadal toczyła się walka. Postanowiła ułatwić mu zadanie. Nadal patrząc mu w oczy, wyciągnęła rękę w kierunku Rose.
- Daj mi butelkę – nakazała dziewczynie.
Na twarzy James dostrzegła nieopisany żal, strach i ból.
Rose wyciągnęła flaszkę z eliksirem i podeszła do nich powoli, wpatrując się w nią.
- Ja pójdę – powiedziała stanowczo, zaciskając palce na fiolce.
Gdy James otworzył usta, żeby zaprotestować, nie dała mu dojść do głosu.
- Cokolwiek zrobimy i tak nie będzie ci się to podobać.
James zacisnął usta, a Rose kontynuowała.
- Arthemis walczy szybciej i lepiej niż ja. Jeżeli we trójkę ich odciągniecie to nic mi nie grozi. – Odwróciła się do Arthemis. – Jeżeli ty wierzysz, że mi się uda, to ja też.
 Arthemis uśmiechnęła się szeroko.
- Albus zzieleniej z zazdrości, że go tu nie było.
- Nie wiem, jak wy, ale ja bym się chętnie z nim zamienił – mruknął Scorpius i nawet ponury James musiał się uśmiechnąć lekko.
- Rose, gdy zobaczysz swoją szansę, biegnij. My ich ściągniemy w jedna stronę – powiedział James i skinął pozostałej dwójce głową.
 Scorpius, Arthemis i James cichaczem wyszli, trzymając się blisko ścian. Przedarli się na drugą stronę groty i zaczęli strzelać ognistymi pociskami i biczami ognia. W sali rozpętał się armagedon. Wrzaski demonów brzmiały, jakby trafili do samego piekła.
 Zanim zdążyła opuścić ją wiara Rose przedarła się do skalistego brzegu jeziora. Ukucnęła, żeby wielki śliski stwór jej nie zobaczył. Przez chwile jej wzrok padał na tafle wody. W ciemnej czeluści dostrzegła setki, tysiące kokonów, wijących się i formujących, w jakimś chorym tańcu.
 Przez chwile zawładnęło nią przerażenie, ale kołatająca się w jej głowie myśl „ musimy to zniszczyć, musimy to zniszczyć!”, sprawiła, że wrócił jej rozsądek. Odkorkowała flakonik tak mały, że było nie do pojęcia, że może pokonać takie zło. Zauważyła małą karteczkę przytwierdzoną do buteleczki przez Arthemis.
- Rose, szybciej! – ryknął James.
 James się wściekł. Posłał strumień ognia po potworach zataczając różdżką krąg. Wypatrzył Rose. Nadal klęczała niedaleko bajora. Idiotka, zaraz któryś ja dopadnie. Pobiegł do niej.
- Rose, musimy iść – powiedział ostro. – Zanim to coś się wkurzy.
- Nie pośpieszaj mnie, jeżeli nie chcesz wrócić tu następnej pełni – warknęła, wpatrując się jak zahipnotyzowana we flakon. – Dasz radę, Rose – mruknęła do siebie. Zaczęła inwokacje. – Ogień w wodę, woda w ziemię, niechaj zniszczą zło płomienie. Miesiąc w nowiu niech ukarze. Krew złą stopi w tym pożarze. Ogień w wodę, woda w ziemię, by zniszczyć demonów plemię. – Rose recytowała dalej, a butelka nabierała coraz bardziej jaśniejącej, świetlistej barwy. Rose czuła jak gorąco parzy jej palce i musiała mrużyć oczy przed słonecznym blaskiem wydobywającym się z buteleczki. Wyrecytowała ostatnią zwrotkę i cisnęła flakonik do wody. Widziała jak rozbija się o jeden z podwodnych głazów.
 Nic się nie stało.
- Idziemy! – ryknął James, ciągnąc ją w stronę reszty.
- Zrobiłam coś źle – mamrotała Rose w kółko. Wyrwała się Jamesowi i w tym momencie siła wybuchu, spowodowała, że uderzyła o ścianę i osunęła się po niej bez świadomości. Kilka krwawych diabłów biegło w jej kierunku. James próbował się do niej dostać, gdy nagle demon poleciało na drugą stronę jaskini, a Scorpius wciągnął Rose za jeden z wielkich głazów i klęknął przy niej.
 Zdążył przebiec kilka metrów, gdy jezioro stanęło w jasnobłękitnym, niemal białym ogniu, siła wybuchu powaliła go na ziemię. Rozległ się potężny przerażający ryk. James przeczołgał się do Scorpiusa i Arthemis, którzy próbowali obudzić Rose.
  Dookoła nich zabrzmiał dziwny bełkot, a wokół zaroiło się od demonów. Małe stwory schodziły się ze wszystkich korytarzy. James wychylił się zza kamienia i zobaczył, jak to coś co je tworzyło, wypełza z jeziora. Jeziora, które pożerało płomienie, które coraz bardziej się kurczyło, które robiło wielki wyłom w sklepieniu jaskini, sprawiając, że drżało.
 We dwójkę z Arthemis starali się odpychać nacierające potwory. Rose otworzyła oczy, a Scorpius pomógł jej się podnieść. Z jej szaty wystrzeliła myszka, która w powietrzu zamieniła się w smoka i zaczęła ziać ogniem, w co bliżej znajdujących się krwawych diabłów.
- Arthemis! Co tym razem wymyślisz?! – krzyknął James, załatwiając trzy na raz.
- Skąd one się wzięły? – krzyknęła, podpalając jednego.
- Obejrzyj się – poradził jej James.
 Zrobiła co powiedział i otworzyła szeroko oczy.
- O cholera!
- Zrób coś z tym zanim nas zje – poprosił James.
- Muszę pomyśleć…
- Nie ma czasu – przypomniał desperacko Scorpius.
- Strzelaliście w to ogniem? – zapytała i z jej różdżki wystrzeliło kilkanaście ognistych kul. Dotknęły stwora, ale po chwili zgasły, zostawiając małe czarne plamki.
- Pożoga!- ryknął nagle Scorpius. – Szatańska pożoga!
 Gdy spojrzała na niego nie rozumiejąc, zaklął. Z jego różdżki wystrzeliły płomienie. Ale nie tylko z jego, bo obok niego Rose robiła dokładnie to samo. Ogień wyglądał jakby ożył. Przyklejał się i niszczył nawet skały, ale jakimś cudem potwora nawet nie poparzył. Za to wszystkie demony zmieniły się w kupki popiołu. Potwór ryknął i ruszył na nich. Ogień odciął im drogę ucieczki. Jezioro zostało strawione do reszty i został po nim tylko głęboki niczym rów mariański, lej, do którego napływała wody podziemnego strumienia.
 Gdy potwór pruł w ich stronę przez ogień i był jakieś pięć metrów od nich.
- Uciekajmy! – krzyknął James, ciągnąc ją za sobą.
 Gin został nagle uderzony przez jednego z potworów na odlew i wylądował na piersi Arthemis, ostre szpony smoka zahaczyły o jej szyję. Krzyknęła na niego wściekle i odepchnęła go. Poczuła jak z szyi zrywa jej się łańcuszek i uderza o ziemię. Odruchowo spojrzała na kryształ, który był do niego przyczepiony.
 Pewnego dnia może ci się przydać. Rozjaśni ci ciemność…- usłyszała w głowie słowa pana Ru.
 To nie mogło być takie proste.
 Chwyciła kryształ i krzyknęła.
- Zamknijcie oczy, zaraz będzie po wszystkim!
 Czuła ich rozpacz, beznadzieję i strach. Odnalazła w swojej niezawodnej pamięci właściwy fragment książki: I wtedy Merlin krzyknął:
- Niech rozbłyśnie światło!
 Kryształ uniósł się w powietrze i wystrzelił z niego promień tak jasny jak samo słońce, rozświetlając wieczny mrok jaskini. Zamknęła oczy nie mogąc wytrzymać jego blasku. Po chwili rozszedł się po jaskini smród palonej skóry. Rozchyliła powieki i zobaczyła wielką brunatno- szkarłatną plamę na podłodze.
- Patrzcie – powiedziała Rose pokazując na sklepienie. Wszystkie srebrzyste postacie odlatywały. – To coś je tu więziło.
- Myślę, że mamy inny problem – mruknął Scorpius, wpatrzony w płomienie, które coraz bardziej się do nich zbliżały.
- Musimy uciekać, bo spłoniemy! – krzyknęła Rose.
- Wyjście zablokowane! – krzyknął James. Próbował zgasić wodą płomienie, ale czar szatańskiej pożogi był zbyt silny.
- Do strumienia! – krzyknął nagle Scorpius. – Skaczmy do strumienia!
 Wskoczyli do zimnej wody. Przepłynęli kilka metrów płytkim nurtem. Oddalili się od wejścia do jaskini. James odwrócił się do migoczących w oddali płomieni, wycelował w skały i powiedział:
- Bombarda!
Wejście zapadło się, przynosząc nową fale wody.
- Jeżeli się nie spaliliśmy, zawsze możemy się utopić – mruknął Scorpius.
 Arthemis położyła mu rękę na ramieniu.
- Wiesz, Scorp, fajnie byłoby zginąć razem z tobą, ale muszę ci powiedzieć, że ten strumień na pewno wpływa do naszego jeziora.
- Cóż… - mruknął tylko, ale z jego barków jakby znikł jakiś ciężar.
 Arthemis się roześmiała, Scorpius parsknął. Po chwili cała czwórka ryczała ze śmiechu, brnąc po pas w wodzie.
- Chyba nie będziemy musieli już wracać do tej jaskini – oznajmiła z ulgą Arthemis.
- Skąd miałaś ten kryształ?
- Od jednego zwariowanego starszego pana, który widzi przyszłość – odpowiedziała mu ze śmiechem.
- A więc jednak da się to zrobić – mruknęła do siebie Rose.
 Szli ponad godzinę, a strumień coraz bardziej się poszerzał, pogłębiał i rwał.
 Rose się potknęła. Idący obok niej Scorpius automatycznie ją podtrzymał, żeby nie wpadła do wody.
– Hej, ty krwawisz – zauważył nagle. Jej włosy nasiąkły krwią. – Pokaż.
- To nic – burknęła. – Wcale nie boli.
- Kłamiesz – powiedział i oderwał szybko kawałek swojej koszulki. Złożył go i zmoczył w wodzie. – Jeszcze ci to wejdzie w nawyk – mruknął i przyłożył kompres do jej głowy. – Przyłóż.
- Dziękuję – powiedziała, przytrzymując prowizoryczny opatrunek.
Żadne z nich nie zauważyło, że kilka metrów za nimi James wpatruje się w nich zwężonymi oczami. Przysunął się do nich i wziął zmęczoną Rose pod ramię. Wymienili ze Scorpiusem ostre spojrzenia. Malfoy wzruszył ramionami.
 W takiej sytuacji, Scorpius dogonił idącą w pewnym oddaleniu Arthemis.
- Jak możesz mieć tyle energii? – zapytał. – Ja ledwo czuję nogi.
 Uśmiechnęła się do niego zmęczona.
- To rozpęd, gdybym się teraz zatrzymała to już bym nie ruszyła – sapnęła. – I jakie to uczucie, robić z siebie bohatera? – spytała, przypominając sobie ich rozmowę sprzed roku.
- Nie wiem o co ci chodzi…
Spojrzała na niego protekcjonalnie.
- Nie znalazłeś się tu przypadkiem – nachyliła się do niego i powiedziała, tak, że tylko on mógł ja usłyszeć. – Pilnowałeś Rose.
 Spojrzał na nią zwężonymi oczami.
- Powiedz mi, co jest między tobą, a Potterem? – zapytał złośliwym szeptem.
- Nic – powiedziała, szybko odwracając wzrok.
- Kłamca nie ma prawa zmuszać innego kłamcy do mówienia prawdy – mruknął tylko cicho. Przez chwilę przyglądał się jej zasmuconej nagle twarzy. Jakby już nie miała siły, żeby ze wszystkim walczyć
Milczeli, gdy nagle niedaleko od nich dostrzegli srebrzystą poświatę jeziora, nad którym unosiła się mgła.
 Westchnęli z ulgą. Przeszli jeszcze dziesięć metrów i wyszli przy stromym zboczy góry. Położyli się na trawie i wpatrzyli w niebo. Żadne z nich się nie odezwało. Czy to co zrobili pomogło? Na pewno nie będzie więcej potworów, ale czy Hogwart był już bezpieczny? Czy nadal walczyli?
 Arthemis zapadła w stan na pograniczu świadomości i snu.
 Al? – szepnęła w myślach.
 Arthemis? Dzięki Bogu! Spiorę ci tyłek, jak Boga kocham!
 Przeżyliśmy. Ale było ciężko…
 Załatwiliście je?! Wszystkie? Na dobre?
 Przez chwilę w jej umyśle nastała cisza, a potem Albus powiedział: Delco skacze z radości, a twój ojciec mówi, że masz dożywotni szlaban.
 Powiedz mu, że go kocham i nigdy więcej czegoś takiego nie zrobię.
 Przekazałem. Powiedział, że ci nie wierzy.
 Zabierzcie nas stąd. Wystrzelę sygnał.
 Zaraz tam będziemy.
Arthemis z trudem wyciągnęła różdżkę i wyczarowała nad sobą różnokolorowe fajerwerki. Rose przyłączyła się do niej i na niebie rozbłysła feria barw.
 Niech się ludzie cieszą.
 Przylecieli po nich na miotłach. Rose i Scorpius zostali wsadzeni na nie i już frunęli w kierunku zamku. Arthemis skierowała się do następnej, jednak coś ją zatrzymało.
- Arthemis – odwróciła się. James stał i patrzył na nią z napięciem. Podeszła. Wpatrywał się w nią przez bardzo długi czas.
- Lubisz Malfoya, prawda?- wykrztusił w końcu.
- Nie powinno cię to obchodzić – odpowiedziała cicho. – Scorpius jest w porządku. Odpuść mu. -  Arthemis rozszerzyły się oczy, gdy zrozumiała o co mu chodziło naprawdę. – Ale to nie to, co myślisz.
 Chciała mu powiedzieć tyle rzeczy, ale on już odwrócił się i odszedł. 

3 komentarze:

  1. Rozdzial pelen akcji i napiecia, cala czworka swietnie ze soba wspolpracowala 😊

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    uff udało się chociaż trochę popsuć plan, nawet Rose się przezwyciężyła, Gin bardzo w tym pomógł, no i Scorpius, Arthemis cały czas miałaś przy sobie...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    uff, udało się chociaż trochę popsuć ten plan, Scorpius, Arthemis cały czas miałaś przy sobie... ;)
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń