Dla Albusa
cztery dni minęły zbyt szybko. Przyniósł Arthemis jeszcze raz wszystkie jej
notatki. Musiał je przywołać z jej dormitorium i to w taki sposób, żeby Rose i
Lily tego nie zauważyły. Dotarli do wniosku, że powinni się spodziewać jaskini,
w której jest woda. Więc kierunek się zgadzał. Pieczara musiała być położona u
stoku góry, w niedalekiej odległości od jakiejś wody. Mógł to być strumień lub
cokolwiek. Albo ktoś sobie wyczarował jezioro w górze… Tego nie wiedzieli.
W ostatni dzień nowiu Albus, przyniósł
informację od Delco, że mają do pokonania jakieś pięćset sztuk, ale jeżeli
zwabią je pod zamek to będzie miała w miarę czyste pole. Albus wiedział, że ich
ojcowie już są w zamku, ale Delco powiedział, że nie mogą wzbudzać podejrzeń
więc musieli ukryć ich na razie w bazie. Albus twierdził, że jak tylko wszystko
się rozpocznie, to jego ojciec nie wytrzyma i też się wmiesza do walki.
Siedzieli w skrzydle szpitalnym patrząc na
ostatnie promienie zachodzącego majowego słońca.
- Przepraszam –
powiedziała Arthemis cicho, widząc jak Albus się przygarbił.
- Za, co?
- Cały czas
musisz się o mnie martwić.
- W porządku.
Nie umiesz być inna, więc… w porządku – wzruszył ramionami. - Ale jesteś
jeszcze osłabiona i powinniśmy poczekać jeszcze jakiś czas.
- Nic mi nie
jest… a poza tym… jest ich teraz mniej.
- Może mógłbym…
- Nie –
powiedziała natychmiast. – Lepiej nie.
Nagle spojrzał
na nią gwałtownie.
- Jezu,
Arthemis, uważaj na siebie!
- Nic mi nie
będzie. Mam takie przeczucie…
- Nie pocieszyłaś
mnie – mruknął sceptycznie.
Za oknem słońce
zniknęło za górami.
- Zobaczysz, że
wrócę cała i zdrowa.
- Ale gdyby nie
to mu powiem…
W oczach
Arthemis obijało się tysiące uczuć. Krótko skinęła głową, ale potem powiedziała
twardo:
- Wrócę.
- Czemu tylko ty
idziesz? – zapytał rozpaczliwie.
- Tak jest
bezpieczniej.
- Pozwoliłabyś
mu gdyby chciał iść z tobą, prawda? – było to bardziej stwierdzenie, niż
pytanie.
Arthemis
ścisnęło się serce.
- Nie dlatego,
że jest taki dobry w walce, ale dlatego, że ty się przy nim czujesz silniejsza
– dodał.
Arthemis się
odwróciła.
- Idź już.
Połączę się z tobą, gdy wyjdę z zamku. Muszę zabrać jeszcze kilka rzeczy z
dormitorium.
- Arthemis, chcę
ci tu rano widzieć! – powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu i wyszedł za
parawan.
- Zobaczysz –
obiecała cicho.
Arthemis wyszła ze skrzydła kilka minut po
nim. Używając swojego niezawodnego radaru, sprawdziła gdzie jest Lily, żeby
przypadkiem na nią nie wpaść.
Szła właśnie przez czwarte piętro.
Jeżeli się pośpieszy, powinna zdążyć.
Przebiegła przez wszystkie znane sobie tajne przejścia, żeby wpaść do Pokoju
Wspólnego Gryffindoru. Zbywając ludzi, którzy ją zagadywali, dotarła na schody
do dormitorium i ukryła się w sypialni. Na jej widok Gin zamiauczał głośno.
- Gin, jeżeli
potrafisz zamienić się w coś co zieje ogniem, to chroń Rose – powiedziała
cicho, odruchowo go głaszcząc. – Mam nadzieję, że dzisiaj nie będzie powtórki z
pierwszego dnia. - Wyjęła spod łóżka torbę, w której było wszystko czego
potrzebowała, gadając do kota. – Rose, jest w stanie zrobić wszystko jeżeli w
siebie uwierzy…- Założyła letnią, lekką kurtkę, która zasłaniała miejsca, w
których ukrywała noże i uprząż na różdżkę. – Tak więc… mam nadzieję, że
zobaczymy się rano. - Wciągnęła na nogi skrzydlate trampki i przełożyła torbę
przez ramię.
Gin obserwował ją bystrymi ciemnobrązowymi
oczami. Pogłaskała go jeszcze raz.
Sprawdziła gdzie jest Lily.
Cholera, szła w tę stronę…
Arthemis
spojrzała na drzwi, potem na swoje trampki i na okno. Otworzyła skrzydła okna i
usiadła na parapecie. Zakręciło jej się w głowie. Nie miała lęku wysokości,
ale… cholera…
Usłyszała głosy na schodach i nie
zastanawiając się za długo wyskoczyła, dosłownie pół minuty przed tym, gdy
otworzyły się drzwi sypialni.
Lily poczuła przeciąg. Spojrzała ze
zdziwieniem na otwarte okno i bałagan na łóżko Arthemis. Podbiegła do okna i
wychyliła się przez nie. Mała postać wylądowała właśnie u stóp zamku i biegła w
kierunku lasu.
Lily stanęło serce. Arthemis. Co ona
wyprawiała? Powinna być w szpitalu… Musiała coś zrobić. I to szybko.
Wybiegła z dormitorium i pobiegła do sypialni
Jamesa mając na dzieję, że znajdzie go zanim wyjdzie na wartę. Jednak nie było
tam ani jego, ani Lucasa. Lily nie zastanawiając się, przeszukała jego kufer i
wyjęła Mapę Huncwotów. Znalazła go na murach, przy frontowej bramie.
Zmarszczyła brwi. Czemu jej ojciec był w gabinecie Neville’a?
Nie miała czasu się teraz nad tym zastanawiać.
Wierzyła, że James jest w stanie pomóc Arthemis. Pobiegła przez zamek, jakby
goniło ją stado krwawych diabłów.
Arthemis
wylądowała pod zamkiem krzywiąc się, bo boleśnie zniosły to jej kostki nawet
jeżeli trampki zmniejszyły szybkość spadania.
Zaczęła biec i zdała sobie sprawę, że demony
jeszcze nie zaatakowały, chciała je ominąć, ale nie do końca jej się to udało.
Al, mamy problem. Muszę się zabawić z kilkoma
demonami – powiedziała w myślach.
Tylko
nie za dużo – odpowiedział Albus.
Nie mów mojemu ojcu…
Głupi
nie jestem.
Będę uważać.
Spróbowałabyś
nie…
Arthemis rozbiła pod nogami jedną z klonujących
bombek, a wybuchające kulkę Ala rzuciła między potwory.
James dużo myślał. Jednak nie było już w nim
wściekłości. Za to zostało trochę poczucia winy i żalu. Przemyślał dużo rzeczy.
To, co powiedział mu Lucas. To, co powiedział mu Albus. To co powiedziała mu
Anabelle. To co sam czuł.
I stwierdził, ze jego życie przez ostatnie
trzy miesiące było porażką. Grą, w którą grał dla zabicia czasu. Czasu bez
Arthemis.
Odbuduje ich przyjaźń, chociażby miał zaczynać
od podstaw.
James stojąc na najwyższym pułapie
strażniczym, zmrużył oczy. Na błoniach się coś działo. Pociągnął Lucasa za
ramie i pokazał mu palcem punkt.
- Widzisz to?
Lucas nachylił
się trochę i przez chwilę wpatrywał się w jasny punkt na błoniach.
- To ogień? Same
się zapalają? – zdziwił się. – Nie! Patrz! Ogień rozmieszcza się w linii
prostej. Tam ktoś jest!?
- James!!!
James!!! – Lily wbiegła na mury.
- Lily, co ty tu
robisz?! Wracaj do zamku! – krzyknął James. A Lucas kiwnął głową na znak, że
się z nim zgadza.
Lily miała
przerażenie w oczach i wymachiwała Mapą Huncwotów.
Jamesowi nagle zrobiło się niedobrze. Miał
bardzo złe przeczucia. Spojrzał na błonia gdzie rozprzestrzeniał się ogień.
- Arthemis! –
wysapała Lily. – Arthemis, jest na błoniach.
Wyrwał jej mapę
huncwotów i szybko ją rozłożył. Poświecił różdżką, żeby widzieć maleńkie
punkciki. Na błoniach dostrzegł jedną jedyną małą kropkę. Arthemis North.
Co ta idiotka robiła?!! Lucas też się nachylił
nad mapą.
- To ona!? –
krzyknął z niedowierzaniem. – Powinna być w szpitalu!!!
- James… -
powiedziała błagalnie Lily.
- Idę po nią –
powiedział ostro James, składając mapę. – Znajdę ją chociażby po to, by
osobiście ją zamordować! Przejmujesz dowodzenie – powiedział jeszcze Lucasowi i
zaczął biec w stronę mostu. Miał zamiar przeciąć jej drogę.
- Uważaj! –
krzyknął mu pobladły Lucas. Co ona wyprawiała?
Rose kroczyła po dziedzińcu, uważnie
obserwując czy coś się nie dzieje, a przy okazji drżała ze strachu. Dzisiaj
miało być bezpiecznie. Liczba krwawych diabłów gwałtownie wzrastała z miesiąca
na miesiąc. Ale w ostatnie dni nowiu zazwyczaj był względny spokój. Arthemis
była w szpitalu. To powodowało dodatkowy stres u Rose.
Zupełnie nagle usłyszała furkot nad głową, a o
jej włosy coś się otarło. Krzyknęła przeraźliwie w obawie przed demonem i padła
na ziemię, szukając różdżki.
Jednak zamiast
potwora wylądował przed nią szmaragdowozielony orzeł.
- Gin? – spytała
z wahaniem.
Ptak dostojnie
skinął głową i potem zaczął się w nią wpatrywać jakby chciał jej coś przekazać.
Zapatrzyła się w czarne źrenice i wydawało jej się, że pojawiły się w nich
kręgi. Usłyszała w głowie głos.
- Musisz pomóc
Arthemis.
- Gin? To ty? –
zapytała oszołomiona Rose. Arthemis jej mówiła, że smoki Merlina potrafią
rozmawiać z ludźmi w myślach, gdy chcą. Jednak zdarzyło się to pierwszy raz.
- Musisz pomóc
Arthemis – usłyszała ponownie.
- Przecież ona
jest w szpitalu – powiedziała.
- Nie. Wzięła
dziwną rzecz spod legowiska i wyszła. Chyba poszła do lasu.
Legowiska? Aaa,
chodziło mu o łóżko.
- Do lasu?! –
przeraziła się Rose. – I co ja mam teraz zrobić? – rozejrzała się. Spojrzała w
górę zamku, gdzieś tam był James. Był kapitanem. Nie mógł opuścić stanowiska. A
Al? Nie było czasu go szukać. Została tylko ona. – Jak ja mam ją znaleźć? –
wyszeptała desperacko.
- Ja cię poprowadzę
– usłyszała głos w myślach, a ptak rozpostarł skrzydła.
Umierając ze
strachu, Rose skinęła głową. Serce miała niemal w gardle, gdy pobiegła za
lecącym przed nią ptakiem.
Zza załomu muru wyłoniła się cicha postać i
podążyła za nią.
James prowadzony przez Mapę Huncwotów, biegł
ile sił w nogach najpierw przez błonia, a potem przez Zakazany Las, do którego
wpadła Arthemis. W jaki sposób się tak szybko przemieszczała? Był już niedaleko
niej. Powinien już niedługo ją dogonić.
Schował mapę do kieszeni, bo nagle usłyszał
tupot kilkunastu stóp. Rozejrzał się uważnie, schowany za drzewem.
Jakiś niewielki
oddział krwawych diabłów śpieszył w przeciwną stronę niż zamek. Coś nieśli,
trzymając to wysoko w górze. James nie widział dokładnie w ciemności. Kryjąc
się za pniami olbrzymich drzew, podbiegł cicho bliżej nich.
Serce mu stanęło. Krwawe diabły niosły
zakrwawione ciało Arthemis. Och, Chryste, nie… Błagam – pomyślał oszołomiony
James i z dzikim okrzykiem zaczął biec w ich stronę, lecz zanim zdążył krzyknąć
zaklęcie, coś porwało go do góry i zawiesiło w powietrzu. Z jego piersi wyrwał
się wściekły wrzask, ale go nie usłyszał. Nie miał głosu.
Potwory coraz dalej oddalały się z ciałem
Arthemis, a on nie mógł nic zrobić. Nagle został gwałtownie ściągnięty na dół.
Obok niego na jedno kolano ktoś przykląkł.
- Zwariowałeś?
Co ty tutaj robisz? – usłyszał ostry głos Arthemis.
Spojrzał gwałtownie na nią. Patrzyła na niego
gniewnie, z niezadowolonym wyrazem twarzy. I nic jej nie było. Wstała spokojnie
i spojrzała na niego z góry. Miała na nogach skrzydlate trampki. Ach, więc to
dlatego poruszała się tak szybko, pomyślał.
- Wracaj do
zamku – nakazała mu surowo i ruszyła w dalszą drogę, za potworami.
James dopadł
Arthemis i wciągnął ją za wielkie drzewo, za którym przykucnęli. Przez chwilę
patrzył na nią z napięciem.
- Nic ci nie
jest? – zapytał, gdy już złapali oddech.
Pokręciła głową.
- Ale przecież
widziałem…
- To klon –
wyjaśniła krótko. – Ukradłam ci jedną z kulek. – Technicznie ukradł ja Al, ale
nie miała zamiaru wkopać przyjaciela.
Przez chwilę wpatrywał się w nią zdziwiony. A
potem niemal czuł jak para wściekłości zaczyna uchodzić mu uszami. Jak ona
śmiała się tak narażać!? Czemu to robiła?! Czemu tak ryzykowała?
- Idiotka! –
warknął na nią. – Co ty sobie myślisz!!? Że jesteś niezniszczalna?!
- Co za różnica?
– odparła, patrząc na niego wyzywająco, ale w głębi spojrzenia kryło się
przygnębienie.
- Przestań –
szepnął wściekłym, bolesnym szeptem.
Odwróciła wzrok.
- Gdzie jest
Rose? – zapytała.
- Na dziedzińcu
– odpowiedział jej zdziwiony, że akurat o to pyta. Nawrzeszczy na nią jak tylko
wyjdą z lasu. Teraz było zbyt niebezpiecznie.
- Czuję jej
obecność, więc nie może być w zamku. Jest bliżej. Gdzieś w lesie.
James wytrzeszczył na nią przerażone oczy.
- A co ona tu
robi?
- Musisz jej
poszukać – stwierdziła natychmiast Arthemis.
- A ty co
zamierzasz?
- Muszę znaleźć
tę cholerną jaskinię.
- I chcesz to
zrobić sama? – prychnął niecierpliwe.
- Znajdź
kuzynkę, James. Zanim jej się coś stanie – powiedziała ostrożnie wyglądając zza
drzewa.
- Nie ma mowy –
powiedział twardo. - Nie spuszczę cię z oka, a jeżeli ze mną nie pójdziesz coś
jej się stanie.
Popatrzyła na niego. Nie żartował. Cholerny
uparciuch. Popsuł jej cały plan. Przecież musiała się dowiedzieć, gdzie one
przebywają, prawda? Jednak wiedziała, że nie odpuści. Nie mogła ryzykować życia
Rose.
Skinęła głową.
- Jeżeli uda mi
się skupić, to do niej trafię.
James ścisnął mocniej różdżkę.
- Będę cię
osłaniał.
Popatrzyła na niego ze smutnym uśmiechem.
- Wiem.
Obydwoje zdawali sobie sprawę, że jest między
nimi morze nierozwiązany spraw i nie wypowiedzianych myśli. Ale zawiesili broń,
bo tak należało.
Wpatrywał się w nią i tak bardzo się teraz
bał, że coś jej się stanie. Dopiero co leżała w szpitalu. Nie było jej jeszcze
mało? Gdy już ruszą, nie będzie o tym myślał, ale teraz…
- Arthemis… -
zaczął, ale ona przytknęła tylko policzek do jego policzka.
Tylko na chwilę,
pomyślała.
Zamknął oczy.
- Policzę do
trzech i biegnę w lewo – szepnęła mu do ucha. – Raz… Dwa… Trzy! – krzyknęła i
poderwała się do biegu. Od razu strzeliła w jednego ognistym pociskiem. Od razu stanął w płomieniach, rozświetlając
mrok, przez co jego towarzysze się cofnęli. James ruszył za nią, zabijając tych,
którzy zaczęli biec za nimi.
Po dziesięciu minutach ukryli się w konarach
wielkiego drzewa, żeby złapać oddech.
- Dobry trening
– sapnął James. – Lucas będzie z nas zadowolony.
Arthemis roześmiała się w głos. Tak dawno się
nie śmiała.
- Biegniemy w
dobrą stronę. Połączenie jest coraz silniejsze. Ktoś z nią jest.
- Może, Al –
zasugerował.
- Nie – pokręciła
głową stanowczo.
Al, mamy nie
przewidziane okoliczności, dodała w myślach. Jest ze mną twój brat.
Serio? – w głosie Albus zabrzmiało
prawdziwe zszokowanie.
Tak. Dam ci znać
jak coś się rozwiążę.
Rose im bliżej
była lasu, tym szybciej oddychała. Bała się niemal śmiertelnie, ale szła za
Ginem. Na razie nic nie napotkała na swojej drodze. Bardzo dobrze. Ręka, w
której trzymała różdżkę drżała.
Przyśpieszyła kroku. Przez pierwsze piętnaście
minut nie napotkała nikogo, co oczywiście tylko jeszcze bardziej ją
zaniepokoiło. Dwa razy mało nie dostała zawału i nie zaczęła wrzeszczeć tylko
dlatego, że ze strachu odjęło jej mowę. Powodem były cholerne sowy. Dwie
cholerne sowy! Oglądała się za siebie, jakby miała paranoję. Co chwilę słyszała
jakiś szelest i trzask, ale potem napominała się, że to przecież las.
Praktycznie nie miała pojęcia co zrobić, ani jak znaleźć pozostałych. Do tego
serce waliło jej jakby zaraz miało wyskoczyć.
TRZASK!!
Wyskoczył przed nią potwór. Rozdziawił paszcze
tak, że mogła zobaczyć krew na jego czarnych zębach.
Krzyknęła, różdżka wypadła jej z ręki i
została przygnieciona czymś do ziemi. Potwór stanął w płomieniach. Usłyszała
wrzask orła.
Leżała twarzą do ziemi i nie mogła uwierzyć,
że jeszcze żyje. Przełknęła ślinę i zmusiła się, żeby wstać. Podniosła wzrok,
żeby zobaczyć, kto ją uratował.
- Idiotka! –
warknął Scorpius, patrząc na nią. – Jeżeli nie masz zamiaru użyć różdżki, to po
cholerę ją nosisz? – powiedział i wcisnął jej w dłoń jej własną różdżkę. –
Szukasz te wszystkie zaklęcia, a ich nie używasz, co ci z tego przyszło? Trzeba
było siedzieć w zamku!
Wpatrywała się w
niego jak zahipnotyzowana. Oddychała szybko.
Malfoy ją uratował. Sama myśl o tym była
dziwaczna.
- Co tu robisz?
– zapytała, gdy w końcu odzyskała głos.
- Miałem ci
właśnie zadać to samo pytanie – zakpił.
- Szukam
Arthemis – odparła, otrzepując się z ziemi i liści.
- Mogłem się
domyślić, że będzie po same uszy zakopana w tę akcję. Ma parcie na szkło, co? –
powiedział w nieprzyjemny sposób.
- A ty co tu
robisz? – warknęła rozdrażniona jego słowami. – Też lubisz być w centrum uwagi?
- Nie. Pilnuję
twojego weasleyowskiego tyłka.
Nic nie mogło zdziwić jej bardziej.
- Po, co?
Scorpius
wzruszył lekceważąco ramionami.
- Potter i
Weasley dwa razy ocalili mojemu ojcu życie. Nie lubię nie spłaconych długów.
- Fajnie –
mruknęła. – To teraz możesz już iść.
Roześmiał się drwiąco.
- Właśnie
pokazałaś co potrafisz. Nie przeżyjesz następnej godziny z takim refleksem.
- Spanikowałam –
powiedziała obrażona.
- O to mi
chodzi. Poza tym chcę pierwszy się dowiedzieć, co tam znowu wymyśliła Arthemis.
- Bóg jeden wie…
- Mogłaby sobie
tak po prostu pójść na spacer – zauważył.
- Arthemis
niczego nie robi „tak po prostu” – odparła Rose i zaczęła iść w głąb lasu.
Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że
Scorpius jest tuż za nią. Odwróciła się i stanęła z nim twarzą w twarz.
- Co robisz? –
zapytała gniewnie.
- Chcę zobaczyć
jak sobie poradzisz. Ty, ten wielki, niebezpieczny las…To będzie fantastyczne
widowisko – rzucił lekko, a tak naprawdę miał zamiar pilnować jej upartego
tyłka, aż do samego zamku.
- Jesteś dupkiem
– warknęła.
Kłócąc się żadne
z nich nie zauważyło, że w ich kierunku biegnie kolejny krwawy demon.
Jednocześnie się odwrócili, ale było już za późno. Nagle znikąd pojawił się
przed nimi szmaragdowy smok i ziejąc ogniem, podpalił stwora.
Scorpius
przysłonił dłonią twarz, żeby zasłonić się przed nagłym blaskiem.
Spopielony stwór
zamienił się w proch, a Rose z lekkim zdziwieniem, patrzyła na wiszącego w
powietrzu niewielkiego smoka.
- Dziękuję ci,
Gin – powiedziała ze śmiechem i pogłaskała go po błyszczących łuskach.
- Masz smoka?! –
zapytał oszołomiony Scorpius.
- Cóż, zazwyczaj
jest kotem – odparła spokojnie, marszcząc brwi. – W tej postaci widzę go po raz
pierwszy - i poszła marszowym krokiem przed siebie. Po dziesięciu minutach
milczenia, nie wytrzymał:
- Wiesz, w ogóle
dokąd idziesz?
Posłała mu
gniewne spojrzenie. W odpowiedzi wzruszył ramionami.
- Pytam z
ciekawości.
- Trzeba iść…
naprzód – mruknęła, robiąc nieokreślony ruch ręką.
- Ahaaaaa –
powiedział i klepnął się w czoło, jakby uznał siebie za totalnego idiotę, że na
to nie wpadł. – A nie przyszło ci do głowy, że możesz się z nimi minąć?
Gdyby wzrok mógł zabijać, pewnie byłby już
martwy.
W tym momencie
latający nad ich głowami smok zmienił się i przed Rose pojawił się wilk o
szmaragdowo zielonej sierści.
- Trzeba iść tam
gdzie będzie się coś działo. Tam gdzie będzie dużo zamieszania, tam będzie
Arthemis. Gin nas poprowadzi – powiedziała z przekonaniem.
- Super! –
powiedział jak rozradowany mały chłopiec.
Był złośliwy. Wiedziała, że robi to celowo.
Nie miała planu. Po raz pierwszy chciała zrobić coś odważnego i spontanicznego
i wszystko szlag trafił. Powinna zostać w zamku. Wzięła głęboki, drżący oddech.
- Hej, jak się
rozkleisz to cię tu zostawię – powiedział ostro Scorpius, głosem podszytym
paniką.
- To zostaw –
warknęła.
Gdy już miał jej odpowiedzieć, usłyszeli
szelest i tupot dużej ilości stóp.
- Biegnij – rozkazał
cicho Scorpius. – Biegnij przed siebie i nie oglądaj się. Biegnij, jakby cię
goniło całe stado jebniętych potworów.
Tym razem Rose posłuchała bez sprzeciwu. Nawet
Gin-smok nie mógł się mierzyć z taką ilością krwawych diabłów. Zaczęła biec, a
za nią pobiegł Scorpius. Kątem oka widziała, jak co chwilę jeden z potworów się
zapala, a reszta omija go w panice. Nagle zauważyła, że Scorpiusa za nią nie
ma. Przystanęła. Obejrzała się. Był kilkaset metrów dalej, a przeciwników
przybywało. Przełknęła głośno ślinę, ścisnęła mocno różdżkę i nie czekając aż
straci tę szaleńczą odwagę, ruszyła w jego stronę.
Jeden z potworów przewrócił Malfoya.
- Rictusempra! –
krzyknęła, a potwór poleciał na niedalekie drzewo, ale zaklęcie na niego nie
podziałało. Stanęła przed Scorpiusem. Przed nią i obok było coraz więcej
stworów. Podniosła różdżkę.
- Inflamare
maxima! – krzyknęła, a przed nimi pojawiła się ściana ognia. Za jednym razem
zapaliło się z dwadzieścia stworów, od nich odpalały się kolejne. Pomogła wstać
Scorpiusowi i złapała go za rękę. – Chodź, mamy chwilę czasu – powiedziała i
wciągnęła go do szaleńczego biegu.
Gdy w końcu się zatrzymali, nie widzieli już
nawet łuny od pożaru potworów. Wyczerpani padli pod jakimś wielkim drzewem,
którego pień całkowicie ich krył. Gin-wilk ułożył się u stóp Rose.
- Co to było?! –
wykrztusił w końcu z siebie Scorpius, gdy udało mu się złapać oddech. – Skąd ty
znasz takie zaklęcia?
- Dużo czytam –
wysapała Rose.
- Przekonałaś
mnie. Jednak wiesz, co robić z różdżką – powiedział żartobliwie, ale i tak w
jego ustach zabrzmiało to jak największy komplement.
Siedzieli w ciszy oddychając głęboko. Każdy
zastanawiał się co teraz zrobią. Nawet nie wiedzieli, w której części lasu są.
Nagle usłyszeli jakiś szelest. Scorpius
położył palec na ustach, a ona skinęła głową. Ostrożnie wychylił się zza drzewa
i w tym samym momencie w jego stronę poleciał ognisty pocisk.
James i Arthemis
biegli już dłuższą chwilę.
- Daleko
jeszcze? – zapytał James.
Arthemis
zwolniła.
- To tak jakby…
tutaj – mruknęła.
James nagle
czujnie się rozejrzał.
- Co? – zapytała
zaniepokojona i też się rozejrzała. Nie odpowiedział jej tylko strzelił
zaklęciem w momencie, gdy dostrzegła znajomą postać.
- Nie! –
krzyknęła i odbiła zaklęciem jego czary.
- Co ty robisz!?
– krzyknął na nią.
- Weasley,
mogłaś mi powiedzieć, że cała twoja rodzina to piromani – rozległ się drwiący,
przeciągający zgłoski głos.
- Taak, bardzo
lubimy bawić się ogniem – wyszła zza jego pleców. – Och, dzięki Bogu, że to wy
– westchnęła podchodząc do nich.
- Co ty tu
robisz, Rose?! – zapytał ostro James. – Przebiegliśmy pół lasu szukając cię i
umierając ze strachu, że coś ci się stało! I co on tutaj robi? – agresywnie
spojrzał na Scorpiusa.
Malfoy posłał mu drwiące spojrzenie.
- Odpuść –
mruknęła Arthemis. Spojrzała na Rose. – Dobrze, że was znaleźliśmy. Wiecie jak
trafić do zamku? – zapytała.
Na twarzy Rose pojawił się upór.
- Chcesz iść do
jaskini, prawda? Albus dał ci ten eliksir…
- Rose…
- Nie wracam!
Nie ma mowy. Skoro już dostałam zawału i nadal żyję to ci pomogę. Z resztą jak
niby mielibyśmy wrócić do zamku?
- Rose,
natychmiast wracaj do zamku – warknął James, cedząc słowa.
- Wrócę, jeżeli
pójdziecie ze mną.
James spojrzał
na nią wściekle. Nie ugięła się pod jego spojrzeniem.
- Powiedz, James,
wrócisz ze mną? – zapytała wyzywająco.
Arthemis wywróciła oczami.
- To wy to sobie
wyjaśnijcie, a ja pójdę załatwić zombi – powiedziała, odwracając się od nich.
- Czekaj! Idę z
tobą! – krzyknął radośnie Scorpius, dołączając do niej.
- We dwoje
zawsze raźniej – Arthemis do niego mrugnęła.
- Trzymaj się
blisko – mruknął James do Rose i dogonił Arthemis. Popatrzył podejrzliwie na
Scorpiusa. – Nadal nie wiem, co on tutaj robi…
- Ja nadal nie
wiem, co ty tu robisz – roześmiała się cicho Arthemis. – Nie rządź się
–napomniała go łagodnie. – Po za tym, lubię go.
- Co?! – James
stanął jak wryty i spojrzał na Malfoya. Scorpius wyszczerzył do niego zęby w
szerokim uśmiechu.
Rose przysunęła się do Arthemis.
- Rozumiem, że
masz jakiś plan?
- Tak jakby –
odparła cicho.
- To znaczy,
jaki? – wtrącił się Malfoy.
Wyjęła z torby
mapę z naszkicowaną poprzednią trasom jej czujników.
- Muszę znaleźć
jaskinię, w której jest jezioro. Byłoby łatwiej gdybyście nie zniszczyli mojego
pierwotnego planu.
- Aaach, a masz
dokładną trasę, tak? – zapytał złośliwie. – Bo wiesz ten las jest ogromny… i
nie gwarantuję ci, że wszystko co w nim żyję, jest przyjazne.
- Mój klon
krwawił… - powiedziała nagle. – Może jest jeszcze szansa – mruknęła do siebie i
spojrzała z ukosa na towarzyszącego im wilka. Przykucnęła i wyciągnęła rękę.
Wilk ufnie do niej podszedł i polizał jej palce. – To ty ją tu ściągnąłeś,
prawda?
Wilk pokiwał
głową. Arthemis wyciągnęła swój sztylet i nacięła sobie palec.
Usłyszała cichy krzyk Rose i zrezygnowane
westchnienie Jamesa.
- Lubisz się
okaleczać, co? – rzucił Scorpius.
Zignorowała go.
- Odnajdziesz
moją krew, prawda? – zapytała cicho do wilka.
Gin uważnie
obwąchał jej zakrwawiony palec i ruszył pewnie w jedną ze stron.
- Musimy się
kierować w stronę jeziora, ale w pobliże góry, więc jeżeli spotkamy jakiegoś
idącego w wyznaczonym kierunku to proszę, nie zabijcie go.
Połowa z tego co do nich powiedziała była
niezrozumiała. No, może tylko Rose kiwała głową ze zrozumieniem. Jednak, żaden
z nich nie wiedział, co Arthemis tak naprawdę zamierza.
- Dobrze, że
chociaż Albus się w to nie wpakował – mruknęła nagle Rose.
Arthemis nie
wyprowadziła jej z błędu. Co chwilę przekazywała Albusowi informację, że nic
jej nie jest. Na razie nie wspomniała jeszcze o Rose. Wolała go nie denerwować.
A tym bardziej pana Pottera.
Przez dłuższy czas szli przed siebie w
milczeniu. Co jakiś czas Gin przystawał i wąchał podłoże.
- Myślisz, że on
naprawdę nas zaprowadzi?- zapytał z powątpieniem Scorpius. – Wiem, że wilki
mają dobry węch, ale…
- On nie jest
wilkiem. To smok – poprawiła go szybko Rose. – Skoro doprowadził mnie do
Arthemis, to zrobi to znowu.
- Jest –
szepnęła nagle Arthemis i zatrzymała ich ręką. Jakiś pojedynczy krwawy diabeł
szedł sobie swobodnie przez las, w wyznaczonym przez nią kierunku. Tyle, że
wydawał się… mniejszy niż pozostałe. Gin cicho zawarczał. – Idziemy za nim.
Okazało się, że nie musieli iść daleko. Szli
może piętnaście minut, gdy zobaczyli całą hordę siedzącą przed jaskinią i
rozrywającą na strzępy ciało centaura.
- O Boże –
jęknęła Rose.
Jakaś setka
wybiegła z niewielkiego wejścia i pognała w stronę zamku. Naprawdę były
mniejsze. I wydawało się, że są bardziej kruche niż te, z którymi zazwyczaj
walczyli. Do Arthemis dotarło, że to nowe krwawe diabły. Jeszcze nie do końca
wykształcone. Ale to oznaczało, że jest ich tam więcej…
Mamy wejście, powiedziała Albusowi.
Arthemis,
twój ojciec powiedział, że po ciebie pójdzie, jeżeli nie będziesz się częściej
odzywać.
Powiedz mu, że
dostarczę dokładną mapę.
Twój ojciec patrzy na mnie jakby chciał mnie
zabić.
Ignoruj go.
- Teraz
ostrożnie – mruknął James. Wszyscy się z nim zgodzili.
Arthemis przełknęła ślinę.
- Muszę tam
wejść – oznajmiła stanowczo.
- Nie ma mowy –
syknął James.
- Wiedziałeś, że
będę musiała – powiedziała spokojnie, patrząc mu odważnie w oczy. – Muszę
wiedzieć, jak tam wygląda.
- Dlaczego nie
może tego zrobić ktoś ze starszych?
- Bardzo chętnie
wrócę do zamku – powiedziała ironicznie. –Tylko zanim zdążę coś zrobić, to
księżyc znowu wzejdzie i wejście trafi szlak, bo nie wierzę, że tak sobie po
prostu je zostawiają... Trzeba będzie czekać do następnego miesiąca, a gdy
nastanie będzie ich sto razy więcej…
- Nie pójdziesz
tam sama – powiedział stanowczo.
- Nie pójdzie –
zgodziła się z nim Rose. – Pójdę z nią.
- Chyba
zwariowałaś! – warknął James.
- Wcale nie!
Widząc, że zaraz
znowu będą się kłócić, Arthemis westchnęła ciężko.
Al, nie spodoba
ci się to, co teraz powiem.
Wal.
Tylko proszę
opanuj się i nie mów tego swojemu ojcu…
Coś się stało Jamesowi!? – w jego głosie
zabrzmiał strach.
Nie. Jest ze mną
Rose i Scorpius.
Rose? Na Boga skąd ona się tam wzięła?!
Miała być na dziedzińcu!
Potem na nią
nakrzyczysz. Z resztą chyba James krzyczy na nią za was dwóch.
Miałaś na myśli Malfoya?
A znasz innego
Scorpiusa?
Arthemis ten plan się wali jak domek z
wybuchowych kart…
Dam radę.
Mój i twój ojciec patrzą na mnie jakby mieli
mi zaraz wypruć flaki.
Fuj. Proszę cię,
bez obrazowych porównań. Muszę się skupić… Odezwę się za chwilę.
Przerwała
połączenia.
Przykucnęła.
– Ilu ich tam może być?
James ostrożnie
wychylił się zza drzewa.
- Ze stu. I
pewnie następna setka w środku, jeżeli nie więcej – powiedział lekko.
- Spoko, damy
radę - rzucił Scorpius, w podobnym
tonie.
Arthemis
przewróciła oczami. Idioci, są tacy sami. Pewnie byliby najlepszymi
przyjaciółmi, gdyby nie jakieś stare sprawy.
- Nie. Nie
będzie ich aż tylu. Ściągnięto ich pod zamek.
- Skąd wiesz? –
zapytał Scorpius znowu.
- Po prostu wiem
– mruknęła znowu, nie wyjaśniając. Wymieniła z Rose spojrzenia. Przełożyła Rose
przez ramię, swoją torbę. – Pobiegniesz pierwsza – powiedziała cicho. – Będę
zaraz za tobą, osłaniając twoje tyły. Spróbuję kontrolować też przód, ale i tak
musisz być szybka i ostrożna.
Rose skinęła głową.
- Gdyby coś się
stało i znajdziemy wodę, w środku jest buteleczka z eliksirem musisz go wlać do
wody. Na fiolce jest twoje zaklęcie…
Rose skinęła
głową.
- Wiem, że nie
taki był twój plan, ale jeżeli będziemy miały szanse, skończymy z tym już
dzisiaj… - powiedziała twardo.
Arthemis wstała.
- Bądźcie tuż za
nami, dobrze? – poprosiła cicho Jamesa, ze zmartwionym wyrazem twarzy.
- Jasne, tylko
damy tym tu łupnia – powiedział swobodnie.
- Scorpius? –
musiała się upewnić, że jest z nimi.
- Profesor
Alexander powinnam dać nam dodatkowe punkty, za znajomość zaklęć z wyższego
poziomu – mruknął tylko i stanął z różdżką w pogotowiu.
Rose wstała przygotowując się do biegu, Gin
zamienił się w niewielką myszkę i schował w jej rękawie. Arthemis stanęła zaraz
za nią. Przed nimi ustawili się chłopcy.
- Lewa, czy
prawa? – zapytał cicho James Scorpiusa. – Pytam, bo nie chcę pomylić cię z
zombi. Jesteście niemal nie do odróżnienia.
- Lewa – odparł
mu Scorpius w trybie lekkiej pogawędki. – A ty uważaj, żeby mój urok nie trafił
cię w ten napuszony tyłek.
Arthemis patrzyła na nich z niesmakiem. Stali
ramię w ramię, w żadnym nie było ani odrobiny prawdziwej wrogości, ale i tak
musieli sobie dopieprzać.
- Rose, gdy
odwrócimy ich uwagę, biegniesz – mruknął James. - To jest TERAZ!
Scorpius i James jednocześnie zaczęli strzelać
ogniem do bandy przed wejściem. Ci od razu stanęli w płomieniach alarmując całą
resztę, która od razu na nich ruszyła.
W tym czasie Rose, zaciskając ręce na torebie
Arthemis, pognała w stronę jaskini, mając obok siebie Arthemis, która
wykańczała wszystkich, których mieli po drodze. Przywarły do zbocza, gdy z
jaskini wybiegło więcej stworów.
James i Scorpius zaczęli być powoli spychani w
ich stronę. Scorpius nagle wystrzelił zaklęciem i jednocześnie zajęło się z
czterdziestu.
- Nieźle, jak na
Ślizgona – ryknął do niego James, wyszczerzając zęby w uśmiechu. Wystrzelił
ognistą kulą, która objęła jednego w całości i potoczyła się między szeregami,
podpalając, co niektórych.
- To pomysł
twojej kuzynki – odparł Scorpius.
- Wchodzimy! –
krzyknęła Arthemis.
James oparł się pokusie, żeby się obejrzeć.
- Wycofujemy się
– mruknął do Scorpiusa. Powoli zaczęli się cofać wykańczając tylu ilu się da.
Arthemis i Rose
przez chwilę biegły wąskim korytarzem, oświetlanym tylko blaskiem ich różdżek.
Na chwilę się zatrzymały.
- Będę szła
przed tobą – mruknęła Arthemis i podniosła z ziemi jakiś kawałek drewna.
Podpaliła go i zrobiła z niego pochodnie. – Zabijaj wszystko co się rusza –
poleciła.
- Tu jest pełno
korytarzy. Jak znajdziemy właściwy?
- Pójdziemy tam,
gdzie najbardziej cuchnie – odparła spokojnie Arthemis, unosząc wysoko
pochodnie. W drugiej ręce ściskała różdżkę.
- Chciałaś tylko
zrobić badania prawda?
- Nie koniecznie
– odparła szczerze Arthemis.
- Skoro już
jesteśmy tak daleko, to wypróbujmy ten eliksir – powiedziała cicho Rose.
- Jesteś na to
gotowa?
- Bardziej już
nie będę…
Szły przez chwilę w ciszy. Nagle z korytarza
po lewej zaszarżował na nie demon. Rose krzyknęła ze strachu, ale z jej różdżki
wystrzelił strumień ognia.
- I jest grzanką
– mruknęła Arthemis.
Co jakiś czas, biegły ku nim pojedyncze
osobniki, które nie stanowiły większego zagrożenia. Po jakimś czasie usłyszały
za sobą tupot, który z każdą chwilą przybierał na sile.
Arthemis stanęła w gotowości. Oddała Rose
pochodnie.
- Idź przed siebie.
Gdy dojdziesz do jeziora i będziesz mogła,
wlej eliksir do wody i zabij to cholerstwo – powiedziała i popchnęła ją.
– Uważaj na siebie.
- Ty też –
szepnęła Rose.
- Dogonię cię –
powiedziała pewnie, gdy Rose zbladła.
Gdy dziewczyna odeszła Arthemis czekała na
potwory, których echo kroków niosło się aż do niej. Większe szanse miała
wykańczając ich pojedynczo z w tym wąskim przejściu. Uniosła różdżkę.
- Arthemis,
uciekaj! – krzyknął James, strzelając przez ramię różdżką. Obok niego Scorpius
zrobił to samo.
Arthemis też zaczęła się cofać i biec.
Przebiegli może z dwieście metrów, gdy za załamaniem korytarza pokazała się
jama upstrzona stalagmitami i stalagnatami.
Arthemis się potknęła. Na nią przewrócił się
James. Scorpius rozpaczliwie próbował utrzymać równowagę, ale też wywrócił się
obok nich.
James zdążył się odwrócić i zabić jednego,
który właśnie próbował wskoczyć na plecy Scorpiusowi.
- Dzięki – sapną
Scorpius, łapiąc oddech.
James uniósł się na ramionach i spytał cicho
Arthemis.
- Nic ci nie
jest?
- Ok. –
szepnęła.
Z wąskiego
przejścia wypadła następny, którego usmażył Scorpius. Jednak zaraz po nim
wypadł następny i następny. Zalewali ich dziesiątkami. We trójkę byli coraz bardziej
spychani, a jeżeli demony pójdą dalej, dopadną Rose.
- Jest ich za
dużo – krzyknęła Arthemis. – Nie mogą się przedrzeć do Rose!
- Chrzanię to! –
warknął Malfoy i wycelował różdżką w sklepienie tunelu, z którego przyszli.
- Bombarda
maxima!
James i Arthemis spojrzeli z niepokojem na
sklepienie jaskini, które zaczęło drżeć. Z tunelu wybiegły jeszcze trzy stwory,
zanim tunel stał się tylko wspomnieniem i zwaliły się na niego zwały gruzu.
Arthemis posłała strumień ognia po trzech krwawych diabłach i odetchnęła z
ulgą.
- Nie mogłeś
wcześniej?! – zapytał ironicznie James Scorpiusa.
Arthemis wytarła pot i brud z twarzy.
- Mam nadzieję,
że jest stąd inne wyjście – mruknął tylko Scorp.
- Wolę szukać
wyjścia, niż zostać zeżartym – odparł spokojnie James, podchodząc do Arthemis.
- Znajdziesz
Rose? – szepnął do niej.
- Jest niedaleko
– odpowiedziała, - ale nie wiem, którym tunelem poszła – dodała rozpaczliwie. –
Nie mogę się skupić.
Była zmęczona widział to po jej pobladłej
twarzy, cichszym tonie wypowiadanych słów, zmartwionych oczach. Jeszcze nie
powinna się tak forsować po wizycie w szpitalu.
- Rozdzielimy
się – zaproponował Scorpius.
- Nie –
zaoponowała szybko Arthemis. – Dam radę… - powiedziała, chwytając niespodziewanie
Jamesa za rękę. Odruchowo splótł z nią palce.
- Oczywiście, że
dasz.
Nagle jakby
dołączono do niej antenę. Jej nadnaturalne zmysły się wyostrzyły. Ona była
zdenerwowana przez co jej moce słabły, ale teraz poczuła myśli Jamesa, jakby
też chciały znaleźć Rose.
- Pomyśl o niej
– powiedziała nagle.
- Co? – zdziwił
się.
- Myśl o Rose. O
tym gdzie jest? Jak ją znaleźć?
Gdy jej
posłuchał Arthemis zobaczyła Rose, dochodzącą niemal do końca tunelu, ale jej
myśli nagle zaczęły się cofać w czasie i zobaczyła całą jej drogę, aż do
miejsca, w którym teraz stali. Otworzyła oczy i puściła rękę Jamesa.
- Prawy tunel –
powiedziała absolutnie pewna.
Scorpius patrzyła na nią z szeroko otwartymi
oczami.
- Okej, teraz to
mnie przerażasz – powiedział z uśmiechem. – Zawsze wiedziałem, że jest z tobą
coś nie tak, ale chodziło mi raczej o twoje włosy.
- Nie mamy czasu
Scorp – powiedziała przepraszająco Arthemis.
- Jasne. Idziemy
po Weasley – powiedział spokojnie i wszedł w prawy tunel.
- Powiesz mu? –
mruknął James.
- Nie wiem –
odparła i weszła za Scorpiusem. – Uważaj tu tunel idzie w dół – poinstruowała
cicho.
- Dlaczego nie
dziwi mnie, że to wiesz? – zapytał zgryźliwie.
- Bo za długo
przebywasz w jej towarzystwie – odparł mu wesoło James. – Też przerabiałem ten
etap.
- O,
przepraszam! Sam się pchałeś – odparła szybko Arthemis.
- Wiem –
powiedział tak cicho, że tylko ona mogła go usłyszeć i poczuła jak przeciąga
palcem wzdłuż wierzchu jej dłoni. Poczuła gwałtowny napływ ciepła i tęsknoty.
Na tych kilka niebezpiecznych godzin, znowu wszystko wróciło między nimi do
normy. Arthemis tak strasznie za tym tęskniła, ale jednocześnie wiedziała, że
gdy już z tego wyjdą, będzie bardziej
cierpiała.
Szli jeszcze z dziesięć minut, gdy Scorpius
wysapał:
- Czy my idziemy
pod górę?
- Tak, od
jakiegoś czasu – powiedział ciężko James.
- Jeszcze
kawałek. Zaraz się wyprostuje – poinformowała ich Arthemis, ścierając pot z
czoła.
I miała racje. Trafili do szerokiego tunelu,
który zakręcał.
- Za tym
załamaniem widać wyjście – oznajmiła, oddychając głęboko.
James szybko
ruszył przed siebie. Arthemis i Scorpius byli zaraz za nim. Dlatego byli
wstrząśnięci, gdy nagle padł nieprzytomny na skały.
- O Boże! –
krzyknęła Arthemis i wyrwała się Scorpiusowi.
Podbiegła do
Jamesa.
- James,
słyszysz mnie? James?! – nie wypowiadane od tak dawna imię, zamarło jej na
ustach.
- Arthemis? –
rozległ się cichy głos.
- Rose? Jezu,
dlaczego to zrobiłaś?
- Przepraszam.
Zaskoczył mnie – wyjąkała lękliwie. – To pierwsze zaklęcie, które mi przyszło
do głowy.
- Dobrze, że go
nie usmażyłaś – mruknął ze śmiechem Scorpius.
- Enervate! –
wyszeptała Arthemis. James powoli zamrugał.
- Auuu… ale tu
twardo – jęknął.
- Przepraszam.
Spanikowałam – powiedziała do Jamesa Rose.
- Znalazłaś
jezioro? – zapytała Arthemis, pomagając Jamesowi wstać.
- To za dużo
powiedziane, bo to raczej bardzo głęboki dół wypełniony wodą. Bardzo, bardzo
głęboki. Wpływała do niego jakaś rzeczka… – Rose przełknęła ślinę. – Jest zaraz
za tym wyjściem.
- Super –
powiedziała Arthemis, - to załatwmy to gówno i wynośmy się stąd – podeszła
szybko do wyjścia.
- Arthemis,
zaczekaj, tam jest…
Ale Arthemis
wydała z siebie zduszony krzyk i przywarła do ściany.
- O kurwa! –
szepnęła. – Cholera, cholera, cholera! O tym nie pisali! Ani nawet słówkiem!
- Co się stało?
– zapytał James i odsunął delikatnie Arthemis.
To, co zobaczył w niszy ogromnej jaskini
sprawiło, że wszystkie wnętrzności podeszły mu do gardła. W niewielkim
jeziorku, do którego wpływały wody podziemnego strumienia, pławiła się istota,
tak dziwaczna i tak obrzydliwa, że to aż niepojęte. Wydawało się, że cała jest
stworzona ze zwałów błota, gdyż takiej barwy była jej skóra. Wyglądała jak
pozbawiony skorupy ślimak pokryty kolcami. Dookoła niej porozwalane były kości
i strzępy ciał różnych istot. Wyglądała jak niesamowicie zdeformowany krwawy
diabeł, i co chwilę od jej ciała coś się odłączało i opadało na dno wody. W jeziorku
było pełno ruszających się niczym kijanki istot.
- O kurwa –
szepnął James, całkowicie rozumiejąc reakcję Arthemis.
- Dlaczego tam
jest tak jasno – zapytał Scorpius. – Myślałem, że one nie lubią światła.
- Bo to nie
światło – szepnęła Arthemis oszołomiona. U sklepienia jaskini krążyły
srebrzyste widma. Dawały one blask całej jaskini. Arthemis widziała tam
mężczyzn, kobiety i dzieci, centaury i inne istoty, a raczej ich dusze… Dlatego
starali się je porywać i większość nie zabijali od razu. Światło duszy było
jedynym, które ich nie zabijało. Który Bóg stworzył takie potwory?
Arthemis poczuła złość Jamesa równie mocno jak
własną.
- Skończmy z tym
– powiedziała stanowczo.
- Ale co
zrobimy? - zapytała zmartwiona Rose.
- To, co
zamierzaliśmy – odparła po prostu Arthemis.
- A to coś?
- To właśnie
Rose jest pierwowzór, o którym pisali. Od niego wywodzą się pozostałe. Eliksir
jest tak skonstruowany, że też je szlag trafi. Musimy się pośpieszyć. Jeżeli
się nie uda, wrócę tu za miesiąc i zmienię w gruzy całą tę jaskinię…
Scorpius zerknął jak oni przed chwilą na
jaskinię. Odchrząknął.
- Nie chce psuć
twojego genialnego planu, ale tam jest jakaś setka strażników – powiedział.
- To
nowonarodzeni. Nie są tak szybki i silne jak pozostałe. My ich odciągniemy, a
Rose wrzuci eliksir w to piekielne bajoro. Ma taką moc, że woda nie zatrzyma
tego ognia.
- Chcesz ją tam
posłać samą?! W pobliże tego czegoś?! – krzyknął agresywnie i z niedowierzaniem
James, łapiąc ją za rękę.
Spojrzała mu nieustępliwie w oczy.
- Pójdzie albo
ona albo ja – powiedziała powoli, ale twardo.
- To nie fair –
powiedział James, głosem nabrzmiałym z emocji. Dlaczego kazała mu wybierać
miedzy nimi dwiema.
- Życie nie jest
fair – powiedziała, wyrywając dłoń.
- Czemu nie może
iść, któryś z nas? – zapytał Scorpius.
- Bo Rose
stworzyła to zaklęcie i tylko ona może sobie z nim dać radę – powiedziała,
patrząc Scorpiusowi onieśmielająco w oczy, chociaż wyczuwała jego głęboko
skrywany niepokój o Rose.
- Ok, to wy to
załatwcie a ja pozabijam kilka demonów – rzucił lekko, kiwając głową.
Arthemis popatrzyła na Jamesa z uniesionymi
brwiami w niemym pytania. Wpatrywał się w nią intensywnie, a w jego wnętrzu
nadal toczyła się walka. Postanowiła ułatwić mu zadanie. Nadal patrząc mu w
oczy, wyciągnęła rękę w kierunku Rose.
- Daj mi butelkę
– nakazała dziewczynie.
Na twarzy James
dostrzegła nieopisany żal, strach i ból.
Rose wyciągnęła
flaszkę z eliksirem i podeszła do nich powoli, wpatrując się w nią.
- Ja pójdę –
powiedziała stanowczo, zaciskając palce na fiolce.
Gdy James
otworzył usta, żeby zaprotestować, nie dała mu dojść do głosu.
- Cokolwiek
zrobimy i tak nie będzie ci się to podobać.
James zacisnął
usta, a Rose kontynuowała.
- Arthemis
walczy szybciej i lepiej niż ja. Jeżeli we trójkę ich odciągniecie to nic mi nie
grozi. – Odwróciła się do Arthemis. – Jeżeli ty wierzysz, że mi się uda, to ja
też.
Arthemis uśmiechnęła się szeroko.
- Albus
zzieleniej z zazdrości, że go tu nie było.
- Nie wiem, jak
wy, ale ja bym się chętnie z nim zamienił – mruknął Scorpius i nawet ponury
James musiał się uśmiechnąć lekko.
- Rose, gdy
zobaczysz swoją szansę, biegnij. My ich ściągniemy w jedna stronę – powiedział
James i skinął pozostałej dwójce głową.
Scorpius, Arthemis i James cichaczem wyszli,
trzymając się blisko ścian. Przedarli się na drugą stronę groty i zaczęli
strzelać ognistymi pociskami i biczami ognia. W sali rozpętał się armagedon.
Wrzaski demonów brzmiały, jakby trafili do samego piekła.
Zanim zdążyła opuścić ją wiara Rose przedarła
się do skalistego brzegu jeziora. Ukucnęła, żeby wielki śliski stwór jej nie
zobaczył. Przez chwile jej wzrok padał na tafle wody. W ciemnej czeluści
dostrzegła setki, tysiące kokonów, wijących się i formujących, w jakimś chorym
tańcu.
Przez chwile zawładnęło nią przerażenie, ale
kołatająca się w jej głowie myśl „ musimy to zniszczyć, musimy to zniszczyć!”,
sprawiła, że wrócił jej rozsądek. Odkorkowała flakonik tak mały, że było nie do
pojęcia, że może pokonać takie zło. Zauważyła małą karteczkę przytwierdzoną do
buteleczki przez Arthemis.
- Rose,
szybciej! – ryknął James.
James się wściekł. Posłał strumień ognia po
potworach zataczając różdżką krąg. Wypatrzył Rose. Nadal klęczała niedaleko
bajora. Idiotka, zaraz któryś ja dopadnie. Pobiegł do niej.
- Rose, musimy
iść – powiedział ostro. – Zanim to coś się wkurzy.
- Nie pośpieszaj
mnie, jeżeli nie chcesz wrócić tu następnej pełni – warknęła, wpatrując się jak
zahipnotyzowana we flakon. – Dasz radę, Rose – mruknęła do siebie. Zaczęła
inwokacje. – Ogień w wodę, woda w ziemię, niechaj zniszczą zło płomienie.
Miesiąc w nowiu niech ukarze. Krew złą stopi w tym pożarze. Ogień w wodę, woda
w ziemię, by zniszczyć demonów plemię. – Rose recytowała dalej, a butelka
nabierała coraz bardziej jaśniejącej, świetlistej barwy. Rose czuła jak gorąco
parzy jej palce i musiała mrużyć oczy przed słonecznym blaskiem wydobywającym
się z buteleczki. Wyrecytowała ostatnią zwrotkę i cisnęła flakonik do wody.
Widziała jak rozbija się o jeden z podwodnych głazów.
Nic się nie stało.
- Idziemy! –
ryknął James, ciągnąc ją w stronę reszty.
- Zrobiłam coś
źle – mamrotała Rose w kółko. Wyrwała się Jamesowi i w tym momencie siła
wybuchu, spowodowała, że uderzyła o ścianę i osunęła się po niej bez
świadomości. Kilka krwawych diabłów biegło w jej kierunku. James próbował się
do niej dostać, gdy nagle demon poleciało na drugą stronę jaskini, a Scorpius
wciągnął Rose za jeden z wielkich głazów i klęknął przy niej.
Zdążył przebiec kilka metrów, gdy jezioro
stanęło w jasnobłękitnym, niemal białym ogniu, siła wybuchu powaliła go na
ziemię. Rozległ się potężny przerażający ryk. James przeczołgał się do
Scorpiusa i Arthemis, którzy próbowali obudzić Rose.
Dookoła nich zabrzmiał dziwny bełkot, a wokół
zaroiło się od demonów. Małe stwory schodziły się ze wszystkich korytarzy.
James wychylił się zza kamienia i zobaczył, jak to coś co je tworzyło, wypełza
z jeziora. Jeziora, które pożerało płomienie, które coraz bardziej się
kurczyło, które robiło wielki wyłom w sklepieniu jaskini, sprawiając, że
drżało.
We dwójkę z Arthemis starali się odpychać
nacierające potwory. Rose otworzyła oczy, a Scorpius pomógł jej się podnieść. Z
jej szaty wystrzeliła myszka, która w powietrzu zamieniła się w smoka i zaczęła
ziać ogniem, w co bliżej znajdujących się krwawych diabłów.
- Arthemis! Co
tym razem wymyślisz?! – krzyknął James, załatwiając trzy na raz.
- Skąd one się
wzięły? – krzyknęła, podpalając jednego.
- Obejrzyj się –
poradził jej James.
Zrobiła co powiedział i otworzyła szeroko
oczy.
- O cholera!
- Zrób coś z tym
zanim nas zje – poprosił James.
- Muszę
pomyśleć…
- Nie ma czasu –
przypomniał desperacko Scorpius.
- Strzelaliście
w to ogniem? – zapytała i z jej różdżki wystrzeliło kilkanaście ognistych kul.
Dotknęły stwora, ale po chwili zgasły, zostawiając małe czarne plamki.
- Pożoga!- ryknął
nagle Scorpius. – Szatańska pożoga!
Gdy spojrzała na niego nie rozumiejąc, zaklął.
Z jego różdżki wystrzeliły płomienie. Ale nie tylko z jego, bo obok niego Rose
robiła dokładnie to samo. Ogień wyglądał jakby ożył. Przyklejał się i niszczył
nawet skały, ale jakimś cudem potwora nawet nie poparzył. Za to wszystkie
demony zmieniły się w kupki popiołu. Potwór ryknął i ruszył na nich. Ogień
odciął im drogę ucieczki. Jezioro zostało strawione do reszty i został po nim
tylko głęboki niczym rów mariański, lej, do którego napływała wody podziemnego strumienia.
Gdy potwór pruł w ich stronę przez ogień i był
jakieś pięć metrów od nich.
- Uciekajmy! –
krzyknął James, ciągnąc ją za sobą.
Gin został nagle uderzony przez jednego z
potworów na odlew i wylądował na piersi Arthemis, ostre szpony smoka zahaczyły
o jej szyję. Krzyknęła na niego wściekle i odepchnęła go. Poczuła jak z szyi
zrywa jej się łańcuszek i uderza o ziemię. Odruchowo spojrzała na kryształ,
który był do niego przyczepiony.
Pewnego dnia może ci się przydać. Rozjaśni ci
ciemność…- usłyszała w głowie słowa pana Ru.
To nie mogło być takie proste.
Chwyciła kryształ i krzyknęła.
- Zamknijcie oczy,
zaraz będzie po wszystkim!
Czuła ich rozpacz, beznadzieję i strach.
Odnalazła w swojej niezawodnej pamięci właściwy fragment książki: I wtedy
Merlin krzyknął:
- Niech
rozbłyśnie światło!
Kryształ uniósł się w powietrze i wystrzelił z
niego promień tak jasny jak samo słońce, rozświetlając wieczny mrok jaskini.
Zamknęła oczy nie mogąc wytrzymać jego blasku. Po chwili rozszedł się po
jaskini smród palonej skóry. Rozchyliła powieki i zobaczyła wielką brunatno-
szkarłatną plamę na podłodze.
- Patrzcie –
powiedziała Rose pokazując na sklepienie. Wszystkie srebrzyste postacie
odlatywały. – To coś je tu więziło.
- Myślę, że mamy
inny problem – mruknął Scorpius, wpatrzony w płomienie, które coraz bardziej
się do nich zbliżały.
- Musimy
uciekać, bo spłoniemy! – krzyknęła Rose.
- Wyjście
zablokowane! – krzyknął James. Próbował zgasić wodą płomienie, ale czar
szatańskiej pożogi był zbyt silny.
- Do strumienia!
– krzyknął nagle Scorpius. – Skaczmy do strumienia!
Wskoczyli do zimnej wody. Przepłynęli kilka
metrów płytkim nurtem. Oddalili się od wejścia do jaskini. James odwrócił się
do migoczących w oddali płomieni, wycelował w skały i powiedział:
- Bombarda!
Wejście zapadło
się, przynosząc nową fale wody.
- Jeżeli się nie
spaliliśmy, zawsze możemy się utopić – mruknął Scorpius.
Arthemis położyła mu rękę na ramieniu.
- Wiesz, Scorp,
fajnie byłoby zginąć razem z tobą, ale muszę ci powiedzieć, że ten strumień na
pewno wpływa do naszego jeziora.
- Cóż… - mruknął
tylko, ale z jego barków jakby znikł jakiś ciężar.
Arthemis się roześmiała, Scorpius parsknął. Po
chwili cała czwórka ryczała ze śmiechu, brnąc po pas w wodzie.
- Chyba nie
będziemy musieli już wracać do tej jaskini – oznajmiła z ulgą Arthemis.
- Skąd miałaś
ten kryształ?
- Od jednego
zwariowanego starszego pana, który widzi przyszłość – odpowiedziała mu ze
śmiechem.
- A więc jednak
da się to zrobić – mruknęła do siebie Rose.
Szli ponad godzinę, a strumień coraz bardziej
się poszerzał, pogłębiał i rwał.
Rose się potknęła. Idący obok niej Scorpius
automatycznie ją podtrzymał, żeby nie wpadła do wody.
– Hej, ty
krwawisz – zauważył nagle. Jej włosy nasiąkły krwią. – Pokaż.
- To nic –
burknęła. – Wcale nie boli.
- Kłamiesz –
powiedział i oderwał szybko kawałek swojej koszulki. Złożył go i zmoczył w
wodzie. – Jeszcze ci to wejdzie w nawyk – mruknął i przyłożył kompres do jej
głowy. – Przyłóż.
- Dziękuję –
powiedziała, przytrzymując prowizoryczny opatrunek.
Żadne z nich nie
zauważyło, że kilka metrów za nimi James wpatruje się w nich zwężonymi oczami.
Przysunął się do nich i wziął zmęczoną Rose pod ramię. Wymienili ze Scorpiusem
ostre spojrzenia. Malfoy wzruszył ramionami.
W takiej sytuacji, Scorpius dogonił idącą w
pewnym oddaleniu Arthemis.
- Jak możesz
mieć tyle energii? – zapytał. – Ja ledwo czuję nogi.
Uśmiechnęła się do niego zmęczona.
- To rozpęd,
gdybym się teraz zatrzymała to już bym nie ruszyła – sapnęła. – I jakie to
uczucie, robić z siebie bohatera? – spytała, przypominając sobie ich rozmowę
sprzed roku.
- Nie wiem o co
ci chodzi…
Spojrzała na
niego protekcjonalnie.
- Nie znalazłeś
się tu przypadkiem – nachyliła się do niego i powiedziała, tak, że tylko on
mógł ja usłyszeć. – Pilnowałeś Rose.
Spojrzał na nią zwężonymi oczami.
- Powiedz mi, co
jest między tobą, a Potterem? – zapytał złośliwym szeptem.
- Nic –
powiedziała, szybko odwracając wzrok.
- Kłamca nie ma
prawa zmuszać innego kłamcy do mówienia prawdy – mruknął tylko cicho. Przez
chwilę przyglądał się jej zasmuconej nagle twarzy. Jakby już nie miała siły,
żeby ze wszystkim walczyć
Milczeli, gdy
nagle niedaleko od nich dostrzegli srebrzystą poświatę jeziora, nad którym
unosiła się mgła.
Westchnęli z ulgą. Przeszli jeszcze dziesięć
metrów i wyszli przy stromym zboczy góry. Położyli się na trawie i wpatrzyli w
niebo. Żadne z nich się nie odezwało. Czy to co zrobili pomogło? Na pewno nie
będzie więcej potworów, ale czy Hogwart był już bezpieczny? Czy nadal walczyli?
Arthemis zapadła w stan na pograniczu
świadomości i snu.
Al? – szepnęła w myślach.
Arthemis? Dzięki Bogu! Spiorę ci tyłek, jak
Boga kocham!
Przeżyliśmy. Ale było ciężko…
Załatwiliście
je?! Wszystkie? Na dobre?
Przez chwilę w jej umyśle nastała cisza, a
potem Albus powiedział: Delco skacze z
radości, a twój ojciec mówi, że masz dożywotni szlaban.
Powiedz mu, że go kocham i nigdy więcej czegoś
takiego nie zrobię.
Przekazałem.
Powiedział, że ci nie wierzy.
Zabierzcie nas stąd. Wystrzelę sygnał.
Zaraz
tam będziemy.
Arthemis z
trudem wyciągnęła różdżkę i wyczarowała nad sobą różnokolorowe fajerwerki. Rose
przyłączyła się do niej i na niebie rozbłysła feria barw.
Niech się ludzie cieszą.
Przylecieli po nich na miotłach. Rose i
Scorpius zostali wsadzeni na nie i już frunęli w kierunku zamku. Arthemis
skierowała się do następnej, jednak coś ją zatrzymało.
- Arthemis –
odwróciła się. James stał i patrzył na nią z napięciem. Podeszła. Wpatrywał się
w nią przez bardzo długi czas.
- Lubisz
Malfoya, prawda?- wykrztusił w końcu.
- Nie powinno
cię to obchodzić – odpowiedziała cicho. – Scorpius jest w porządku. Odpuść mu.
- Arthemis rozszerzyły się oczy, gdy
zrozumiała o co mu chodziło naprawdę. – Ale to nie to, co myślisz.
Chciała mu powiedzieć tyle rzeczy, ale on już
odwrócił się i odszedł.
Rozdzial pelen akcji i napiecia, cala czworka swietnie ze soba wspolpracowala 😊
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńuff udało się chociaż trochę popsuć plan, nawet Rose się przezwyciężyła, Gin bardzo w tym pomógł, no i Scorpius, Arthemis cały czas miałaś przy sobie...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńuff, udało się chociaż trochę popsuć ten plan, Scorpius, Arthemis cały czas miałaś przy sobie... ;)
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga