środa, 24 stycznia 2018

Mroźny styczeń i nieudacznicy z Ministerstwa Magii (Rok V, Rozdział 14)

 Arthemis ubłagała ojca by na peron 9 i ¾ pojechali jak najwcześniej się da. Z bardzo niezadowoloną miną zgodził się na to. Po prostu widząc ja trochę pobladłą i odrobinę chudszą niż przed świętami, stwierdził, że lepiej jeszcze bardziej jej nie denerwować. Nie pozwoliła mu wrócić do tamtego tematu i dzień później zachowywała się już jakby nic się nie stało. Ale łapał ją na tym, że miała przygnębioną minę i zaczęła grać same smutniejsze melodie. Miał nadzieję, że przyjaciele pomogą jej dojść ze sobą do ładu. Myślał, że właśnie dlatego tak szybko chce jechać na peron. Jednak gdy znaleźli się w Londynie szybko się z nim pożegnała i ukryła się w przedziale.
 Arthemis siedząc sama w ostatnim przedziale, ostatniego wagonu wyjęła książkę dotyczącą naprawdę czarnej magii i zaczęła czytać o tym jak naprawdę działa klątwa krwawych diabłów. Miała nadzieję, że jeżeli zrozumie jak to działa, to dowie się jak to odwrócić. Minęła godzina jedenasta i pociąg ruszył. Jeszcze nikt tu nie zajrzał. Tylko czasami jacyś ludzie, których znała z widzenia, pomachali jej przez szybę.
 Jednak w końcu się doczekała. Drzwi przedziału się rozsunęły i usłyszała:
- Na Merlina, Arthemis, już myślałem, że się na pociąg spóźniłaś. Szukamy cię od trzech godzin – powiedział Albus, rzucając się na siedzenie naprzeciwko niej.
 Za nim weszła Rose, krzycząc przy okazji na korytarzu: tutaj jest! Usiadła obok Albusa.
- Co czytasz?
- Cokolwiek – odparła spokojnie Arthemis. – Może znajdę coś na demony.
Do przedziału weszli James i Lucas.
- Czyżbyś się ukrywała? – zadrwił James siadając obok niej.
- Nie, czemu? – odparła swobodnie, udając, że serce nie zaczęło jej przyśpieszać na jego widok.
 W tym momencie do przedziału wpadła Lily i zaczęła gadać jak najęta, więc Arthemis poczuła jak się rozluźnia.
- Któreś z was wie, co się działo podczas nowiu? – rzuciła w końcu.
- Niewiele – odpowiedział jej Albus. – Nikt nie ucierpiał, nikt nie został porwany, żaden z potworów nie wdarł się do zamku, a Delco chodzi dumny jak paw, uważając, że zastosował genialną strategię…
- Która się następnym razem nie sprawdzi, bo uczniowie będą w zamku – stwierdziła chłodno Arthemis. A ich będzie dwa razy więcej, bo tym teraz nie chciało im się z nimi walczyć…
 Wszyscy zgodnie pokiwali głowami.
- Pozostaje nam czekać do następnego bezksiężycowego tygodnia. Zaczyna się w połowie trzeciego tygodnia stycznia – odparła Rose.
- I zapewne do tego czasu nic nie będą robić – mruknął z pewnością Albus.
- Ach, przestańcie już się teraz tym gryźć – przerwała im wesoło Lily. – Będziecie mieli na to cały styczeń. Mówiłam wam, że dostałam nowiutki aparat? – zapiszczała.
 Wszyscy zaczęli się przekrzykiwać, opowiadając jak minęły im święta i co też dostali. Arthemis się nie odezwała i spojrzała na mijający szybko za oknem krajobraz. Ostatnimi czasy aż za dużo myśli poświęcała jednemu ze swoich prezentów.
 Nagle poczuła jak James się przysunął trochę bliżej. Jezu, co się z nią działo? Przecież nigdy wcześniej gdy był blisko nie miała wrażenia, że ociera się o słup wysokiego napięcia. Nachylił się do niej i zapytał cicho:
- Jesteś zła?
- Nie. Niby, o co? – odparła równie cicho.
- No, nie wiem… o list? Obiecuję, że nie będę cię bił – dodał żartobliwie, ale jej to nie rozbawiło, więc spoważniał. - Pokłóciłaś się z tatą?
- Nie – odpowiedziała.
- Więc co ci jest? – drążył.
- Nic – mruknęła drażliwie.
- Właśnie widzę – powiedział ironicznie, patrząc na nią zmrużonymi oczami.
- Mam po prostu zły humor – wyjaśniła obronnym tonem.
- Czemu? – zapytał natychmiast.
- Może dlatego, że mamy na głowie bandy żądnych krwi demonów? – odparła starając się od niego minimalnie chociaż odsunąć.
- Zachowujesz się dziwnie – stwierdził James.
- Więc sobie idź jak ci to przeszkadza – burknęła, patrząc na niego nagląco.
- Chciałabyś – zaśmiał się i dał jej prztyczka w nos, a potem delikatnie odgarnął jej włosy za ucho, a Arthemis mało serce nie wyskoczyło z piersi. – Przejdzie ci jak się na kimś wyżyjesz – powiedział z pewnością. – Chętnie ci w tym pomogę… Tak ci dam w kość, że szybko zapomnisz o zmartwieniach.
Zmrużyła oczy i cała ta sytuacja zaczęła ją bawić. Przecież to nadal był ten sam James. Kretyn, który przefarbował jej włosy…
- Jesteś pewien, Potter…? - rzuciła zadziornie.
- Jasne – mruknął pewnym głosem. – Ostatecznie jesteś tylko dziewczyną…
- Cofnij te słowa – zażądała groźnie, jednak w jej oczach zabłysły groźne błyski.
- Zmuś mnie – zadrwił, zbliżając nos do jej nosa.
- Nie prowokuj mnie.
- Bo, co mi zrobisz, North? – na jego ustach widniał chochlikowaty uśmiech.
 Arthemis zrobiła dokładnie to, czego od niej oczekiwał. Rzuciła się na niego, a on ze śmiechem pozwolił jej się zrzucić na ziemię, przy zaskoczonych okrzykach pozostałych.
- Było do przewidzenia, - zaczął się śmiać, podczas, gdy ona wstała i już chciała wyciągnąć różdżkę, ale podciął jej nogi i ze zdziwionym okrzykiem wylądowała na nim. Zaczęli się szamotać, a wszyscy pozostali stanęli na siedzeniach, żeby mieć lepszy widok. Raz u góry był James, a raz Arthemis, w zależności od tego, które było szybsze. W końcu drzwi do przedziału się otworzyły i wszedł Fred. Spojrzał na nich i westchnął ciężko.
- Co wy debile znowu robicie? – ściągnął Arthemis z Jamesa i posadził ją na siedzeniu. James podniósł się z podłogi przedziału i zaczął się otrzepywać.
- Ona zaczęła – powiedział.
- Kretyn – odparła Arthemis.
- Pobijecie się znowu później – przerwał im Fred. – Dojeżdżamy, wiec musimy się przebrać.
Wszyscy jednocześnie zebrali się, żeby wyjść. James posłał Arthemis szerokim uśmiech, przez co parsknęła śmiechem i też wyszedł.
- W ogóle to miło cię widzieć – rzucił Fred i zamknął za sobą drzwi.
Fred dogonił Jamesa i pacnął go w ramię.
- Weź ją, zaciągnij gdzieś w kąt i pokaż o co ci chodzi, zanim pobijecie się na śmierć – powiedział cicho.
- Nie wiem, o czym mówisz – odpowiedział James, nawet na niego nie spojrzawszy.
- Jasne, jasne – prychnął Fred. – Rób idiotę z kogoś innego…
James mu nie odpowiedział, tylko za Lucasem wszedł do ich przedziału.


 Wszyscy wrócili do szkoły i musieli się przyzwyczaić do tego, że nauczyciele na serio traktują sprawę Sumów i wyboru kariery zawodowej. Rose znowu nie mogła sypiać w nocy. Ale na rozmowie z opiekunem domów, która dotyczyła jej przyszłości Arthemis się nieźle uśmiechała, bo Neville miał dla niej przygotowaną jedną ofertę i chyba nie brał pod uwagę innych możliwości. Cóż, to było śmieszne. Rose podobno ciężko przeżyła rozmowę z nim, bo dosłownie nie umiał polecić jej niczego konkretnego, bo uważał, że nadawałaby się do wszystkiego. Za to Albus poskarżył się, że musiał się nieźle z Nevillem wykłócać o to, że chce być uzdrowicielem, bo ten twierdził, że idealnym dla niego miejscem jest szkoła i powinien zostać profesorem.
- Co on myśli, że nie mam zamiaru założyć rodziny, żeby zostać jakimś belfrem? – pytał oburzony i złościł się jeszcze bardziej, gdy Rose i Arthemis zaczynały chichotać.
- Prawda jest taka, Al. – oświeciła go w końcu Arthemis, - że jak na chłopaka w twoim wieku to zachowujesz się dziwnie.
- A co to niby ma znaczyć? – prychnął oburzony.
Rose powiedziała tylko jedno słowo:
- Dziewczyny.
- I co z nimi? – zapytał, nie rozumiejąc.
Arthemis się roześmiała.
- No, właśnie to. Nie zwracasz na nie uwagi…
- A co, to jakiś obowiązek? – zapytał ostro Albus.
- Jasne, że nie – zgodziła się z nim Rose.
- Ale to dziwne – stwierdził Arthemis, za co została nagrodzona wściekłym spojrzeniem.
- A poza tym, to nie byłoby dziwne, gdybyś wiesz… był zupełnym odludkiem, przez nikogo nie lubianym. Jednak ty nawet nie widzisz, że dziewczyny na ciebie zwracają uwagę – powiedziała Rose, patrząc na niego protekcjonalnie.
- Nie będę tego słuchał – oznajmił Albus i obrażony poszedł się uczyć gdzie indziej.
Rose i Arthemis zaczęły się śmiać i wróciły do odrabiania zadania ze starożytnych run.
 Przez cały styczeń bardzo dużo przesiadywały w bibliotece chcąc znaleźć jakieś wskazówki, to tego co można zrobić, żeby odwrócić klątwę demonów. Albo na zawsze ją zneutralizować. W połowie stycznia pojawili się w zamku funkcjonariusze magicznej policji z Ministerstwa, zapewne po to, by zaplanować jakąś obronę zamku.
 Chociaż coś, pomyślała Arthemis.
 Swoja drogą mieli jeszcze jedno zadanie. Lucas ponownie zajmował im mnóstwo czasu swoimi treningami, bo jak powtarzał im do znudzenia: w marcu następny mecz!
 Ubierali się właśnie w dodatkowe trzy warstwy ubrań przy narzekaniach Jamesa.
- Luke, jak tylko wyjdziemy, to nas zamrozi! A potem będziesz mnie odmrażał od miotły… Lily i Arthemis po prostu zamarzną!
- Nas do tego nie mieszaj – powiedziała mu Lily, opatulając się szalikiem.
- Ziiiimnooo… - mruknęła Arthemis, szczękając zębami, gdy wyszli na zimne, zamrożone i ośnieżone błonia.
 Albus pomimo tego, że nie musiał, też szedł za nimi.
- Czemu to sobie robisz? – zapytała Arthemis.
- Przez was mam paranoje – powiedział Albus. – Wydaje mi się, że wszystkie dziewczyny się na mnie gapią…
 Arthemis prychnęła.
- Bez przesady…
- Jakbyście mi nie powiedziały, to żyłbym w szczęśliwej nieświadomości – pożalił się.
- Ale w czym ci to przeszkadza? – zapytała Arthemis. – Zresztą ja się na tym nie znam. Jak masz problem to pogadaj sobie z Jamesem albo Fredem…
- Żeby mnie zabili śmiechem? – prychnął.
Arthemis szczękała zębami, słuchając, co im Lucas miał do powiedzenia. Po dziesięciu minutach treningu James zagroził Lucasowi, że jeżeli będzie musiał się odmrażać od miotły to ten może sobie szukać nowego pałkarza.
 W sumie nie chodziło mu o trening, ani o chorobliwy i fanatyczny zapał Lucasa. Tylko, że Arthemis miała opieczone wargi i co chwilę je oblizywała. Doprowadzała go tym do szału! Nie miała jakiegoś kremu na to?! I nie obchodziło go o też, że połowa drużyny, w tym jego siostra, robi dokładnie tak samo.
 Zaczerwienione, spierzchnięte wargi Arthemis nie pozwalały mu się skupić.
 Wiec odetchnął, gdy cała drużyna wsiadła na miotły i zaczęła latać po całym boisku. Lucas obiecał im, że jeżeli wszystko dobrze pójdzie, to skończą po dwudziestu minutach.
 Arthemis jednak tak skostniały palce, że nawet gdy złapała kafla od razu wypadł jej z rąk.
- Cholera! – zaklęła.
- To bez sensu! – krzyknął James, podlatując do niej. – Luke, zaraz ci skopię tyłek, nie jesteśmy w stanie przeprowadzić, żadnej dobrej akcji! Przestań być uparty jak osioł!
 Lily śmignęła obok niego w pogoni za zniczem, ale w podwójnej warstwie rękawiczek i tak nie zdołała go dobrze chwycić. Wzięła głęboki oddech, przez co zaczęła kaszleć jak najęta.
- Luke! Jak Lily dostanie zapalenia płuc, to cię otruję! – krzyknął z ziemi Albus.
- Zamknij się! – krzyknęła Lily.
- Ale z was jęczy dusze! – powiedział obrażony Lucas. – Niech wam będzie… kończymy.
- Dzięki, Luke – powiedziała ironicznie Clare, zmierzając do ziemi. – I do odwilży wnoszę veto na treningi!
 Wszyscy się z nią zgadzali. Gdy ruszyli  z powrotem do zamku Arthemis, powiedziała do Albusa:
- Skoro, Luke nam odpuścił, to będziemy mieli więcej czasu, żeby zająć się demonami. Muszę poćwiczyć zaklęcia – mruknęła do siebie.
- Mam nadzieję, że nie knujesz jakiegoś planu  - usłyszała, wyszeptane prosto do ucha słowa i poczuła ciepły oddech na policzku. Podskoczyła i odsunęła się szybko.
- Nie skradaj się tak! – powiedziała ostro do Jamesa.
- Aleś się zrobiła nerwowa ostatnio – zacmokał cicho.
- To mnie nie denerwuj – rzuciła.
James zmrużył oczy.
- Jak sobie chcesz… - odparł i ominął ją, żeby dołączyć do reszty.
Arthemis zagryzła wargi i poczuła się źle, że tak go potraktowała. Podbiegła szybko i złapała go za ramię.
- Przepraszam – powiedziała szybko.
James udał, że zastanawia się, czy jej odpowiedzieć, czy nadal się dąsać. Pewnie mógłby ją tak trzymać w niepewności przez dłuższą chwilę, ale zaczęła się trząść z zimna, a jej wargi spazmatycznie drżały. Przypomniały mu się wydarzenia w sali muzycznej.
- Knujesz coś? – zapytał szybko, żeby o tym nie myśleć.
- Nie. Chcę po prostu poćwiczyć zaklęcia. Na wszelki wypadek…
- Aha…
Szybko ruszyli w dalszą drogę, czując jak mróz dociera do nich nawet przez grube warstwy ubrań.
 James pomyślał, że chyba jednak powinien skorzystać z rady Freda inaczej oszaleje…


Arthemis, Albus i Rose niestety nie osiągali oczekiwanych wyników. Na razie nie rozumieli nic z tego, co się działo. Może jedynie Albus jakby się bardzo postarał potrafiłby wskazać kilka ze składników eliksiru, który współdziałał z klątwą.
 Zostało dziesięć dni do następnego nowiu, a im nadal nie wolno było kiwnąć palcem. Zakaz wychodzenia poza obręb zamku podczas nowiu, był wywieszony na wszystkich tablicach w Hogwarcie i obowiązywał wszystkich uczniów z rozkazu dyrektora.
 Z tego co jej powiedział Albus, Delco pewny kolejnego zwycięstwa jeszcze nawet nie zajrzał do zamku, tylko przysłał kilku ludzi.
 Arthemis nie mogła usiedzieć w miejscu więc chodziła po Hogwarcie trenując zaklęcia, które pokazał jej Forsythe, chociaż wiedziała, że już więcej jej nie pomoże. Czasami lewy nadgarstek zaczynał ją boleć, od ciągłego powtarzania wiecznie tych samych ruchów. Jednak zarówno Expeliarmus jak i zaklęci tarczy nie zbyt dobrze jej wychodziło. Chociaż i tak już lepiej niż na początku...
 Postanowiła wrócić do wieży Gryffindoru skrótem, przeszła schodami na następne piętro i odsłoniła arras, za którym było tajne przejście i stanęła jak wryta.
 Fred całym ciałem przyciskał, dosłownie, przyciskał do ściany Valentine, jej nadgarstki przyszpilił nad głową i całował ją tak gwałtownie, że niemal brutalnie.
 Arthemis chciała już krzyknąć, gdy zobaczyła, że nagle palce ich rąk się splotły. Ten gest wydał jej się nadzwyczaj łagodny i poczuła zadziwiającą tęsknotę i potrzebę wewnątrz.
 Jej oczy się rozszerzyły ze zdziwienia. Już chciała odwrócić się, żeby zostawić ich samych, gdy przez przypadek zaszurała, a oni równocześnie na nią spojrzeli. Szybko znikła im z oczy i oddaliła się korytarzem. Usłyszała za sobą szybkie kroki.
- Arthemis! – krzyknął za nią Fred. Podszedł do niej z groźną miną gdy się zatrzymała. – Nie waż się w to wtrącać, rozumiesz? – warknął.
Arthemis poczuła jego gwałtowną złość i postanowiła mu zagrać na nosie.
- Molly ci powiedziała, żebyś się do niej nie zbliżał…
- Nie twoja sprawa. Jeżeli ktoś się o tym dowie, będę wiedział, że to twoja wina…
- I co mi zrobisz, Fred? – zapytała drwiąco, bo zabolało ją to, że naprawdę w tej chwili uważał ją za wroga.
 Zmrużył oczy, a jego twarz zamieniła się w maskę.
- Jeżeli nie zostawisz tego w spokoju, Arthemis –zagroził jej cicho Fred, zbliżając usta do jej ucha, - powiem Jamesowi, że jesteś w nim zakochana…
 Arthemis w środku dostała ataku paniki tak gwałtownej, że miała wrażenie, że cała się trzęsie. Skąd wiedział? Skąd wiedział?! Nikt nie powinien wiedzieć! Nikt nie miał prawa wiedzieć! Jednak była zbyt dobrze wyszkolona. Wyuczona pewnych reakcji… Jedyną czynnością, po której Fred mógł się zorientować, że coś jest nie tak, było zaciśnięcie palców w pięść. Jednak nie zwrócił na to uwagi, bo spojrzała na niego spokojnie, niemal rozbawiona i powiedziała:
- A jestem?
- Od momentu kiedy cię poznałem, wiedziałem, że coś do niego masz – odparł pewnie.
 Arthemis poczuła ukłucie, ale nie dała się zbić z tropu.
- Nawet jeśli… to jak myślisz? Uwierzy mnie, czy tobie w tej kwestii?
Fred spojrzał na nią z dystansem i zastanowieniem. Postanowił użyć kolejnej broni, uważnie obserwując reakcje Arthemis.
- James jest w tobie zakochany…
 Arthemis zamarło serce, gdy to usłyszała, wypowiedziane na głos, poza obszarem jej myśli. A potem zaczęło bić tak szybko, że aż bolało.
 Tu cię mam, pomyślał Fred z satysfakcją, która opuściła go, gdy pod powłoką opanowania, dostrzegł też przerażenie.
- Nie dopuszczę do tego, Fred – zapowiedziała gwałtownie. – Skrzywdzę go tylko wtedy, gdy mnie do tego zmusi. A zmusi mnie, jeżeli mu o tym powiesz.
- Znam go… on się nie podda – powiedział pewnie, chociaż twarz nie odzwierciedlała tego uczucia.
- Daj spokój, James może mieć każdą! – powiedziała gwałtownie.
- Tak myślisz? – Fred uśmiechnął się ironicznie. – Arthemis, James pierwszy raz jest w takim stanie i mówię ci, że to tak szybko nie minie.
 Arthemis spojrzała na niego zgaszonym wzrokiem, czując jak serce jej pęka.
 – Nie kopie się leżącego Fred – mruknęła i chciała się odwrócić, ale jeszcze dodała – Tak, to mój wybór. Ale chciałabym nie musieć go dokonać… - potem na kilka sekund pokazała mu cały swój ból, gmatwaninę uczuć i tęsknotę, po czym jej twarz na powrót stała się spokojna, wręcz chłodna. – Nie robisz jej krzywdy, wiedziałabym to. Czemu w takim razie miałabym wam przeszkadzać? Jeżeli nie chciałeś, żebym się wtrącała, trzeba było po prostu poprosić…   – dodała i odeszła powoli korytarzem. – Rób co chcesz.
 Fred wpatrywał się z wyrzutami sumienia jak znika z jego widoku. Potraktował ją bardzo agresywnie i chyba posunął się za daleko. Ale nie chciał, żeby ktoś się dowiedział. Valentine nalegałaby wtedy, żeby to zakończyć, a jemu sama myśl się nie podobała. Jednak nie potrzebnie chciał za wszelką cenę postawić na swoim. Miała racje… mógł ją po prostu poprosić. Usłyszał za sobą wolne kroki.
- Przegiąłem – mruknął, gdy Valentine stanęła obok niego.
- Słyszałam.
- Nie zrobiłaby nic, nawet bez moich słów. Taka już jest…
- Teraz już tego nie naprawisz – powiedziała łagodnie i wzięła go za rękę. – Gdyby sytuacja była odwrotna i byłabym na jej miejscu… wściekłabym się za to, co powiedziałeś. A ona była przerażona.
-  Ja wiem dlaczego, tak zareagowała. – powiedział Fred gorzko.
- Arthemis nie należy do tych, co się długo gniewają – uspokoiła go Valentine. – Zobaczymy się jutro?
 Uśmiechnął się lekko i złożył lekki pocałunek na jej ustach.
- Oczywiście.



 Wszyscy zachodzili w głowę dlaczego, Arthemis jak ognia unika Freda. Czemu z nim nie rozmawia, a większość czasu siedzi w klasie i zmienia różne przedmioty w popiół, ćwicząc zaklęcia ogniowe, z zaangażowaniem piromana.
 Arthemis musiała dać sobie kilka dni na ochłonięcie, zanim minął jej atak paniki. Zawsze miała Freda z niefrasobliwego, zabawnego, inteligentnego kretyna. Nie brała pod uwagę, że jest tak zajebiście spostrzegawczy… Do tego potraktował ją jak wroga, podczas, gdy ona miała go za przyjaciela. Skoro on widział, czy inni też? To ją najbardziej martwiło. Zabijała w sobie ten strach godzinami ćwicząc zaklęcia, aż do upadłego. Może i było to nie odpowiedzialne z jej strony, ale nie mogła się do czekać momentu, w którym księżyc na tydzień zniknie z nieba.
 W przeddzień nowego ataku dyrektor podczas wieczornej uczty przypomniał im, że nikomu nie wolno opuszczać zamku.
- Ale jak wejdziemy na wieżę to nadal będziemy w zamku – powiedział Fred do Jamesa, a ten pokiwał głową.
- Planujesz coś? – zapytał James Arthemis.
Pokręciła głową. W obecności Freda była zawsze bardzo milcząca, a do niego się nie odzywała. James zastanawiał się, co takiego zrobił…
- Hej – przysiadła się do nich Valentine, wybierając miejsce obok Arthemis.  – Robimy coś? – zapytała cicho.
- Nasi przywódcy twierdzą, że na razie nie – udzielił jej ironicznej odpowiedzi Albus.
Valentine spojrzała na niego nie rozumiejąc, a potem uderzyła się w czoło.
- Aaa! Że Arthemis i James… - potem spojrzała najpierw na Jamesa potem na Arthemis. – Żadnych planów?
- Nie ma co planować, kiedy nie wiemy co się stanie – mruknęła Arthemis, zajmując się swoją herbatą. – Po prostu musimy być gotowi na wszystko.
- Jeżeli zostaną zepchnięci, to nie będziemy siedzieć w zamku – dodał James. – Ale póki co nie możemy nic zrobić, bo jeszcze nas ze szkoły wyrzucą…
 Valentine kiwnięciem głowy zgodziła się z nim.
 Arthemis jednym uchem przysłuchiwała się ich konwersacji. Przez całą kolację zastanawiała się w jaki sposób Valentine i Fred potrafią się do siebie odnosić tak chłodno i złośliwie, podczas gdy niedawno widziała ich w tak intymnej sytuacji.
 Podniosła wzrok i napotkała hmm, zatroskane? spojrzenie Freda. Szybko skończyła jeść i wstała od stołu.
- Arthemis, mam pytanie do jednego z zaklęć, którego użyłaś – powiedziała Valentine, wstając razem z nią. – Możesz mi je pokazać?
Arthemis przez chwilę na nią popatrzyła i oparła się pokusie by sprawdzić reakcję Freda.
- Które? – zapytała.
- Użyłaś takiej dziwnej ognitej liny… - powiedziała natychmiast Valentine.
- Chodź, pokażę ci – powiedziała Arthemis, wzruszając ramionami i razem wyszły z sali.
Pozostali przez chwilę odprowadzali ich wzrokiem.
- Nie uważacie, że Arthemis jest ostatnio jakaś zgaszona? – rzucił Albus.
James spojrzał z wyczekiwaniem na Freda.
- Czego chcesz? – zapytał obronnym tonem.
- Powiedz mi, czemu zaczęła równocześnie unikać mnie i ciebie? – warknął cicho James. – Co żeś jej powiedział?
 Fred spuścił wzrok i nie odpowiedział.
- Wiedziałem, że to twoja wina! – rzucił James.
- Odczep się, ok.? Nic takiego nie zrobiłem. Nie moja wina, że jest paranoiczką…
- Lepiej szybko to odkręć, bo ci skopię tyłek – zagroził James.
- Nie da się tego odkręcić – mruknął z poczucie winy Fred.
James zmrużył oczy i wściekłym szeptem, przez zaciśnięte zęby, warknął:
- Co żeś zrobił?!
- Zejdź ze mnie! – burknął.
James wyraźnie chciał kontynuować temat, jednak Freda niespodziewanie uratował Albus, mówiąc ze złośliwym uśmiechem:
- Masz pecha Fred. Wygląda na to, że Valentine nadal cię nie lubi…
Fred odwrócił się od Jamesa, z chęcią podejmując temat.


 Arthemis i Valentine weszły do klasy zaklęć, która zazwyczaj była otwarta. Arthemis wyjęła różdżkę i przeszła na środek klasy.
- Musisz tylko…
- To tylko zabawa – przerwała jej Valentine.
Arthemis spojrzała na nią z szeroko otwartymi oczami, nie wiedząc o czym mówi. Valentine stała z rękami w kieszeni jeansów i patrzyła na nią wyzywająco.
- To z Fredem – wyjaśniła.
- Zabawa? – w ustach Arthemis to słowo zupełnie nie pasowało do tego co widziała.
- Dlatego nie chcemy, żeby nikt się dowiedział, bo rozpęta się afera…
Arthemis wzruszyła ramionami.
- Nie moja sprawa.
- Odpuść Fredowi, ok? – rzuciła Valentine, jakby wbrew sobie.
- Nie chodzi o was – powiedziała Arthemis. – Fred przegiął, bo próbował stawiać mi warunki, jakbym była jakimś jego wrogiem. Skoro tak chce, nie będę wyprowadzać go z błędu…
- Dobrze wiesz, że nie chodzi o niego…- wyrwało się Valentine.
- Tym razem to nie jest twoja sprawa, Valentine – powiedziała chłodno Arthemis. – Skoro ja się nie wtrącam, to wy dwoje też tego nie róbcie…
 Przez chwilę mierzyły się wzrokiem. W końcu Valentine westchnęła i podniosła ręce do góry.
- Ok. No to pokaż mi to zaklęcie…
Arthemis zawsze zachodziła w głowę, jak ludzie mogą tak szybko zmieniać nastrój. Nadal z lekkim dystansem Arthemis podniosła różdżkę. Valentine podeszła do niej, żeby zobaczyć jak to robi, przy okazji mówiąc:
- Skoro już wiesz, nawiasem mówiąc jako jedyna w całej szkole, to mogę ci coś powiedzieć? Z jednej strony chciałabym z kimś o tym pogadać, a z drugiej, wiem, że Molly i Marianna by dostały zawału, więc…
- Eeee… - Arthemis po raz kolejny poczuła się zdezorientowana. – Skoro musisz… Tylko proszę bez szczegółów!
 Valentine się roześmiała i spróbowała rzucić zaklęcie, tak jak jej pokazała Arthemis.
- Słuchaj, nie chcę mieć chłopaka, bo to się wiąże z ograniczeniami. Poza tym wszyscy faceci od razu chcą tobą rządzić. Wiedziałabyś gdybyś miała trzech braci, jak ja. Fred jednak nie będzie nalegał na nic poważniejszego, a możemy się zabawić. Nie muszę się przejmować, bo to czyste fizyczne odczucia i nic głębszego… O, patrz! Wyszło mi – ucieszyła się Valentine, gdy z jej różdżki wypłynęła lina, która owinęła się wokół jednego z krzeseł.
 Arthemis jednak była zbyt zajęta myśleniem o tym, co jej przed chwilą powiedziała. Każde jej słowo wydawało się logiczne, a jednocześnie jakby z innej planety. Na Merlina to było dla niej za dużo. Nie znała się na tym!
 Valentine jeszcze chwilę poćwiczyła pod okiem milczącej i zamyślonej Arthemis. Arthemis rozumiała, że dziewczyna jest bardzo niezależną i samodzielną osobą, ale zastanawiała ją jedna rzecz. Pomachała wychodzącej z klasy Valentine.
 Skoro była to tylko nic nie znacząca zabawa, to czemu stanęła w obronie Freda?



 Nadszedł jej upragniony dzień. Dzień księżyca w nowiu! Chociaż nie wolno było jej wychodzić z zamku, nikt nie zabronił jej obserwować. Widziała jak na mrozie zaznaczane są pozycje przyszłych wartowników. Na całym obszarze było ich raptem piętnaście. Pokręciła z niedowierzaniem głową. Oni chyba żartowali, że to wystarczy…
 Sylfid Delco panoszył się w całym zamku, każdemu nauczycielowi mówiąc osobno, że jeżeli tylko nikt im nie wejdzie w drogę to wszystko będzie w porządku. Arthemis widziała jak profesor Alexander niebezpiecznie zadrgała brew, gdy to usłyszała.
 Gdyby ich chociaż przez sekundę chciał posłuchać wiedziałby, że to nie będzie takie proste jak mu się wydaje.
 Przy kolacji towarzyszyły im dźwięki walki z zewnątrz, przez co zarówno Arthemis jak i James ściskali swoje sztućce, aż im kostki zbielały. Naprawdę nie potrafili usiedzieć w miejscu…
 Rose przerwała im akurat rozmowę i wskazała na stół nauczycielski. Deveraux nachylił się właśnie ponad ramieniem profesor Vector i powiedział coś cicho do profesora Forsythe’a. Ten skinął głową i zwrócił się do profesor Alexander. Razem wstali od stołu i bocznymi drzwiami wyszli z Wielkiej Sali.
- Pewnie poszli im pomóc – mruknął Albus.
- Zobaczymy, czy im na to pozwolą – prychnął James.
Po kilkunastu następnych minutach, stracili apetyt. Już chcieli wszyscy wstać i wyjść, gdy drzwi główne się otworzyły i wpadła przez nie oburzona profesor Alexander. Furia niemal unosiła jej włosy. Dopadła do stołu Deverauxa i powiedziała wściekle:
- Ten człowiek to kompletny kretyn! Nie pozwolił nam wyjść z zamku, bo twierdzi, że nie jesteśmy przeszkoleni, pomimo tego, że większość jego ludzi jest już ranna i to nie lekko! Gaelen jeszcze się z nim kłóci i jak tak dalej pójdzie, oderwie mu głowę.
 Znużony dyrektor przetarł dłonią czoło i powiedział:
- Odwołaj go. Zaczekamy jeszcze jakiś czas. Może dotrze do niego, co się dzieje…
- Albo ktoś zginie! – powiedziała Alexander.
Deveraux westchnął ciężko.
- Dobrze. Spróbujcie go przekonać, ale jeżeli nie ustąpi, wróćcie…
Alexander skinęła głową i pobiegła z powrotem na dziedziniec. Siedzieli na uczcie aż do samego końca, ciekawie co się jeszcze stanie. Jednak profesorowie nie wrócili, więc albo udało im się przekonać Delco, albo go obezwładnili i leżał teraz gdzieś w kącie.
 Było po dziewiątej gdy zaczęli się wspinać po schodach w kierunku wieży. Pozostali już pewnie siedzieli w Pokoju Wspólnym wpatrując się w okna, ciekawi co się stanie.
 Jednak Arthemis została na siódmym piętrze i z korytarza obserwowała dziedziniec. Piętro niżej stał Albus. Lucas gdzieś się zapodział, Lily i Rose były w Pokoju Wspólnym, a James i Fred poszli sprawdzić na zachodnią stronę zamku, co się dzieję na błoniach.
  Nagle usłyszała krzyk rumor i odgłos roztrzaskanego szkła. Spojrzała przez okno, ale prawie nic nie widziała. Jednak słyszała poruszenie z klatki schodowej, a po chwili wypadł tamtędy demon, który niemal natychmiast spłonął. Za nim stał Albus.
- Weszły do zamku. Porozbijały szyby. Ci idioci nie dają sobie z nimi rady! Na razie szóste i piąte piętro – powiedział podbiegając do niej szybko.
 W umyśle Arthemis jedna myśl goniła drugą. Zza jej pleców doszedł nagły rumor. Odwróciła się. Biegły ku nim Rose i Molly Weasley.
- Co się dzieję? Usłyszałyśmy huk…
- Rose, naprawiasz okna. Zabezpiecz je jak możesz! Piąte i szóste piętro na razie… - powiedziała szybko Arthemis.
Rose nie namyślała się za długo, tylko od razu pobiegła na schody.
- Molly, zbierz naszych i roześlij ich po zamku – dodała Arthemis.
Molly skinęła głową.
- Powiem Lucy i Lily, żeby pilnowały, żeby nikt z młodszych nie wyszedł.
Albus pobiegł do Pokoju Wspólnego, krzycząc:
- Muszę zabrać kilka rzeczy!
- Schodzę na dół – powiedziała Arthemis. Wyciągając różdżkę.
Wpadła na szóste piętro i zobaczyła jak kolejna szyba pryska pod naporem krwawych diabłów.
- Jak mogli do tego dopuścić? – wrzasnęła Rose, zapalając jednego z nich.
- Na piątym piętrze jest ich więcej… - odkrzyknęła Arthemis, zmieniając w popiół dwa następne. – A zaraz przejdą na następne piętra!
 Nie nadążała z likwidacją tych które się przedarły przez wybite okna. Rose też odpuściła sobie naprawianie ich, bo nie było sztuką rozbicie ich ponownie. Arthemis schyliła się, żeby uniknąć ostrych jak sztylety szponów i podpaliła potwora.
- Jesteśmy! – krzyknęła Molly Weasley, zbiegając ze sporą grupą siódmo- i szóstoklasistów. Arthemis uśmiechnęła się szeroko i skinęła jej głową.
- Połowa ze mną na piąte piętro! – krzyknęła.
Tłumnie zbiegli na następny poziom. Tutaj potwory robiły co chciały. Latały po całym korytarzu lekko oślepieni, panującą tu jasnością. I dobrze. Arthemis nie mogła wyciągnąć sztyletu, żeby przypadkiem kogoś nie pociąć, ale wystarczyła jej różdżka na szerokich korytarzach potwory i tak nie miały pola manewru, a gdy jeden z nich pofrunął do góry uderzył łbem o sufit i latał po korytarzu zdezorientowany.
- Nie możemy im pozwolić się rozprzestrzenić – powiedział Albus, dołączając do niej.
Arthemis udało się zerknąć przez okno.
- Cholera weszły na następne piętro!
- Wszyscy na niższy poziom – ryknął Albus.
- Co?! – Arthemis spojrzała na niego zdezorientowana. - Ale przecież…
Gdy wszyscy usunęli mu się z drogi, Albus wyjął coś z torby przewieszonej przez ramię, odbezpieczył korek jakiejś okrągłej kulki i rzucił potworom pod nogi. Kulka się rozbiła i wybuchła płomieniami, pochłaniając wszystko w odległości pięciu metrów. Potwory zajęły się ogniem i roznosiły go wśród swoich, a po chwili już ich nie było.
- No fajnie… skąd to masz? – zapytała Arthemis, gdy zbiegali na niższe piętro.
- Eliksir dymny połączony z zaklęciem ogniowym Rose. Chcieliśmy ci to pokazać, ale ostatnimi czasy jesteś trochę nieobecna duchem – wyjaśnił szybko.
 Arthemis nie mogła się z nim nie zgodzić.
- Dobrze, że działa. Nie mieliśmy okazji sprawdzić… - dodał wesoło.
- Ok. Tylko uważaj na naszych – powiedziała i przyłączyła się do walczących. Byli tu już nie tylko ludzie z Gryffindoru ale też starsi Krukoni i Puchoni.
- Jak wyżej? – zapytała przebiegająca obok niej Valentine.
- Wlewają się tu jak woda, ale Molly jakoś sobie radzi!
- Gdzie są mężczyźni, jak ich potrzeba, nie?! – rzuciła drwiąco Valentine, zrywając ze ściany pochodnię i rzucając ją w jednego z demonów.
- Chwilę nas nie ma James, i już nas obrażają! – usłyszały zdanie wygłoszone drwiącym głosem.
 James zamrugał na widok zaskakującej radości w oczach Valentine, gdy spojrzała na Freda. To było… coś czego nigdy by się nie spodziewał.
 Arthemis właśnie krzyknęła:
- Delens ignis! – a trzy potwory równocześnie stanęły w ogniu. – Weźcie się do roboty!
- To bez sensu! Nie zabezpieczymy zamku dopóki one się tu wdzierają! – krzyknął James, i ognistym lassem związał całą grupę, co oczywiście uczyniło z nich pochodnię.
- Istnieje bariera – krzyknęła Rose. – Taka co nie przepuszcza niczego! Ale sama nie dam rady jej założyć, nawet na dziesięć minut!
 Uchyliła się, a w tym czasie strumień ognia wystrzelony przez Freda, załatwił zagrażającego jej Krwawego Diabła.
- Jak to sama nie dasz rady?! – krzyknął James. – A niby jak chcesz to zrobić z kimś!??
 Potwory ich otaczały. Tak jak przewidywali było ich dwa razy więcej niż ostatnio. Albus odbiegł kawałek i rzucił kulkę w miejsce gdzie nikomu nie zagrażała, ale mogła załatwić kilka potworów.
- Ona mówi o syntezie zaklęć, kretynie – rozległ się cichy, chłodny głos, zza pleców Jamesa. Scorpius przeszedł obok nich niczym książę po czerwonym dywanie i wyciągnął rękę do Rose, mówiąc: - Ja ci pomogę.
 Zamrugała zdziwiona, ale już po kilku minutach oprzytomniała i wzięła go za rękę.
- Musimy utrzymać zaklęcie, więc ktoś musi nas osłaniać – powiedziała Rose. – Myślę, że możemy wam załatwić jakieś… – spojrzała pytająco na Scorpiusa.
- Bariera, o której mówisz jest złożona, więc najwyżej jakąś godzinę – powiedział śmiertelnie znudzony, jakby ktoś mu przeszkodził w drzemce.
- Valentine? – zapytała Arthemis.
- Będę na miejscu – obiecała dziewczyna.
- Zostanę tu – dodał Fred.
- Ok. Tylko się pośpieszcie – powiedziała Arthemis i złapała Jamesa i Albusa, którzy nadal ze zgrozą wpatrywali się w złączone dłonie Scorpiusa i Rose. – Idziemy niżej! – nakazała gniewnie i pociągnęła ich za sobą.
 - Ale Malfoy… - zaczął James.
- … i Rose – dodał równie zszokowany Albus.
- Żaden z was nie umiał jej pomóc – przypomniała im Arthemis i po chwili już eliminowała te kilka sztuk, które się przedarły na trzecie piętro. Było tu już kilka osób.
 Piętro wyżej Rose i Scorpius stanęli na przeciwko siebie i mając wciąż połączone dłonie, unieśli różdżki. Na ich końcach pojawiły się srebrzyste kule, które się połączyły, a dookoła nich wzbił się wiatr, który zaczął się rozprzestrzeniać.
- Jezu to działa… - szepnęła Valentine, wpatrując się w nich.
- Uważaj! – krzyknął Fred i pojawił się przed nią, żeby rzucić zaklęcie na potwora.
- Dam sobie radę! – powiedziała ostro Valentine i na dowód tego, załatwiła dwa kolejne.
- Jak sobie chcesz – mruknął Fred i odszedł, żeby wykończyć kilka innych demonów.
Zaklęcie Rose widocznie działało, bo nowych krwawych diabłów nie przybywało, a pozostałe były w bardzo szybki sposób niszczone przez uczniów Hogwartu.
 Z góry przez wszystkie piętra zbiegali pozostali, sprawdzają, czy ktoś nie został ranny, albo jakiś demon się gdzieś nie zabłąkał.
 Arthemis, James i Albus byli właśnie na parterze, gdzie stał dyrektor i nauczyciele, kłócący się z nimi Sylfid Delco.
 Deveraux spojrzał w górę gdzie za trójką Gryfonów, pojawiali się kolejni uczniowie, było widać, że walczyli i w przeciwieństwie co do wyszkolonych urzędników, wygrali.
 Podbiegła do nich profesor Vector z profesorem Fellarem i Profesor Sinistrą.
- Kto podtrzymuje zaklęcie? – zapytała szybko.
- Rose Weasley i Scorpius Malfoy – powiedziała szybko Arthemis.
- We dwójkę?! – chyba była w prawdziwym szoku. – Szybko! Musimy im pomóc zanim zaklęcie stanie się silniejsze! Gdzie oni są?
- Na czwartym piętrze – powiedział szybko Albus, a profesorowie pobiegli szybko korytarzem.
- Kapitanie Delco! – zagrzmiał Deveraux. – Wpuścił pan te potwory do szkoły! Obraził pan moich nauczycieli i do diabła niech pan w końcu przyzna, że nie jest w stanie poradzić sobie z tym zadaniem!!
- Dyrektorze Deveraux, proszę się liczyć ze słowami! Pańscy nauczyciele powinni wylecieć ze szkoły za wtrącaniem się w tę akcję! I nie rozumiem, czemu nie przypilnowaliście, żeby uczniowie pozostali w szkolnych domach. To jedyne zadanie jakie wam powierzono!
- Teraz pan mnie posłucha! – warknął Deveraux. – To prędzej pan wyleci stąd niż moi uczniowie, czy nauczyciele. Nie pan patrzy jak wygląda obrona Hogwartu!
 Nie zważając na oburzone krzyki Delco, odwrócił się do swoich uczniów.
- North, Potter! Macie pozwolenie. Wyrównajcie nam szanse…
Arthemis i James uśmiechnęli się szeroko i równocześnie krzyknęli:
- Tak jest!! – A potem jakby dostali skrzydeł przebiegli przez Salę Wejściową posyłając zadziorne spojrzenie kapitanowi Delco.
Po drodze Arthemis wskazała różdżką na Jamesa, mówiąc:
- Ignis protectum!
- Widzę, że szykujesz większą akcję – zaśmiał się James. W odpowiedzi wyczarował na niej gruby płaszcz. – Jest zimno…
- Nie martw się. Zaraz się rozgrzejemy…
Wbiegli na dziedziniec zalany potworami. Arthemis nie zatrzymując się odbezpieczyła dwie kulki od Ala i rzuciła je w tłum.
 W Sali Wejściowej zobaczyli rozbłysk światła i usłyszeli rozdzierające wycie płonących stworów.
 Deveraux spojrzał triumfalnie na Delco.
- Dyrektorze! – rozległ się niespodziewanie głos. – Też jesteśmy gotowi!
Korytarzem szedł Lucas prowadząc Seana Caldwella i innych zawodników quidditcha z miotłami w rękach.
 Dyrektor skinął im głową.
- Tak działają moi ludzie – powiedział do Delco. – Wygramy, bo będzie nas więcej. Więc do cholery człowieku obudź się wreszcie, że piętnaście osób zdolnych do walki na takim obszarze to za mało!
 Ponad dwadzieścia osób wsiadło na miotły i przeleciało nad ich głowami, przy gromkich okrzykach pozostałych uczniów.  
 Do sali wpadli Forsythe i Alexander.
- Widzieliśmy na dziedzińcu Pottera i North, a nad błoniami lata jakaś piekielna banda – wyspała Morgana, schylając się, żeby złapać oddech.
- Dobrze, że jesteście, weźcie swoich uczniów i ruszajcie na zewnątrz – powiedział dyrektor.
Gaelen skinął głową.
- Pójdę z pierwszymi – powiedział profesor Longbottom. – Piętnaście osób! – dodał odwracając się do uczniów.
 Dleco musiał się pogodzić z tym, że ta batalia nie zostanie przypisana mu do zasług. Ruszył na dziedziniec, żeby sprawdzić sytuację.


 Rose i Scorpius zostali nagle otoczni przez nauczycieli.
- Przejmiemy zaklęcie – powiedziała spokojnie profesor Vector. – A wtedy wy się odłączyć.
- To może być trudne – wydusiła Rose, na której czoło wstąpiły krople potu.
- Czemu? – zapytała profesor Sinistra.
- Zrobiliśmy syntezę – oświadczył Scorpius, którego różdżka w ręku drgała gwałtownie.
- Więc musicie jednocześnie je zakończyć – powiedziała profesor Vector.
- Przecież mówię, że będzie trudno – burknęła Rose.
- Damy radę! – powiedział Scorpius, a troje nauczycieli wyciągnęło różdżki i przyłożyło je do ich różdżek, a wtedy Scorpius pociągnął do siebie Rose bez ostrzeżenia. Wpadła na niego rozłączając zaklęcie. W tym samym momencie co on. Siedzieli na ziemi, oddychając ciężko. – Mówiłem, że damy radę… - westchnął, podniósł się i odwrócił od niej ze słowami: - Lepiej już dzisiaj nie wychodź, Weasley.
Odprowadzała go wzrokiem, zmęczona i zdziwiona, podczas gdy on zachowywał się jakby zdarzało mu się to codziennie. Głupek…


 Arthemis i James wraz z pozostałymi uczniami oczyścili dziedziniec, wiec siłą rzeczy nadeszła kolej na błonia. Dołączyli do nich strażnicy Ministerstwa Magii, a nad ich głowami latali jak szatani na miotłach Lucas z pozostałymi kapitanami drużyn i innymi zawodnikami.
 James walczył z kilkoma potworami, a Arthemis biegła dalej, żeby przedrzeć się na drugą stronę, z dwóch stron łatwiej było wziąć je w krzyżowy ogień.
 Było ciężko, bo oddech im niemal zamarzł, ale gdy ruszali się dostatecznie szybko, było wręcz bardzo ciepło. Ogniste strzały, liny, słupy ognia, ogniowe fale wylatywały z jej różdżki z ogromną prędkością, tak, że w końcu była zdyszana i padnięta.
- Arthemis!!! – usłyszała czyjś krzyk i spojrzała w górę. James na miotle leciał w jej kierunku z wyciągniętą ręką. Bez wahania dała się wciągnąć na miotłę. Objęła go jedną ręką w pasie, drugą rzucając różdżką zaklęcia.
- Cześć! – rzucił James ze śmiechem. – Tęskniłaś za mną, przez te pół godziny?
- Jak diabli – prychnęła. – Skąd masz miotłę?
- Ach, jeden koleś złamał rękę wiec i tak nie może rzucać zaklęć…
- Stąd lepiej widać – powiedziała Arthemis, rzucając z góry magiczne kulki Albusa, w środek szeregów demonów.
- Trzymaj się mocno. Zaczniemy od tyłu…
Arthemis trzymając się go, posyłała pasma ognia po demonach. James lawirował między nimi siejąc spustoszenie.
- Możesz rzucać zaklęcia jednocześnie prowadząc? – zapytała go Arthemis.
- Będzie trudno – mruknął.
- Daj różdżkę – powiedziała.
- Co?! – zapytał zdziwiony.
- Nie potrzebna ci jest teraz – mruknęła. – Przysięgam, że jej nie zgubię.
- I tak nie zadziała w twoich rękach…
- Skąd wiesz?
- No, bo taka jest zasada…
- No, to najwyżej będę siała trochę zniszczenia – powiedziała przy okazji posyłając ogniste kule w stronę potworów, które wzbiły się w powietrze.
- Do tego nie potrzebna ci moja różdżka – burknął.
- Czyżbyś mi nie ufał? – zapytała cicho ze śmiechem, prosto w jego ucho.
Przeszedł go dreszcz. Ale to pewnie przez zimno…
- A jak ty się będziesz trzymała wtedy? – zapytał triumfalnie i poczuł jak wokół pasa oplatają się mocne szerokie wstęgi, ściśle przywiązując ją do niego.
- Chociażby tak – mruknęła i poczuł jak obejmujące go ramie puszcza.
Westchnął i podał jej różdżkę.
- Tylko uważaj.
- Dziękuję – odparła radośnie. A potem w jej głosie zabrzmiały twarde nuty. – No to teraz się zabawimy!
- Marzę, żebyś kiedyś powiedziała to w innych okolicznościach – mruknął James i zanurkował przy dźwiękach jej złowieszczego śmiechu.
 O dziwo różdżka James reagowała na polecenia Arthemis niemal jak jej własna. Centralnie siała śmierć wśród wroga. Gdyby zamiast na miotle siedziała w tym momencie na czarnym koniu wyglądałaby jak kostucha. Wybuchy przez nią spowodowane raniły dziesiątki. Strumień ognia z obu różdżek zrobił ognisty korytarz przez całą długość błoni.
 Rozległy się gwizdy chłopaków siedzących na miotłach, gdyż teraz więcej potworów wzbiło się w powietrze i zawodnicy mieli co robić. Gonili ich po całym niebie, jakby grali w quidditcha. Chyba się nieźle bawili.
  Po godzinie takiej zabawy Jamesowi się znudziło. Wylądował na ziemi, czując niezadowolenie Arthemis.
- Moja kolej – powiedział nieustępliwie, czekając aż ich rozwiąże.
- Niech ci będzie. Odpocznę chwilę – i zamieniła się z nim miejscami. Oddała mu różdżkę i zaoferowała swoją, ale pokręcił głową.
- Chyba nie jestem tak zdolny jak ty – powiedział i usadowił się na miotle tuż za nią. Ponownie wzbili się w powietrze. Obejmował ją mocno i w jakiś sposób poczuł się rozluźniony na myśl o tym, że ma pewność, że jest i będzie przez tę chwilę bezpieczna.
 Nad błoniami naprawdę było wesoło. Arthemis wlatywała w hordy potworów, a James wybijał je jakby grał w zbijanego.
 Ciemność zaczynała blednąć więc pewnie było koło trzeciej nad ranem, gdy Arthemis i James zesztywniali zsiedli z miotły.
 Pozostali w międzyczasie się zmieniali i teraz na miotłach była raczej niezbyt dobrze czująca się z tym grupa.
 Arthemis i James byli już zmęczeni, ale ruszyli do walki. Stali się trochę nieostrożni i każdemu trafiło się kilka ran i większych siniaków.
 W końcu nad ranem część potworów zaczęła się wycofywać, czując na karkach zbliżający się świt. Nie byli w stanie do końca ich zatrzymać, więc będą musieli się liczyć, że podczas kolejnych dni, również będą atakowani. Ale mieli siedem dni na to, żeby je wykończyć…
 Gdy słoneczna łuna pojawiła się na horyzoncie całą grupą wrócili do zamku. Czekała już na nich zdenerwowana Lily i Rose, a za ich plecami nieoczekiwanie zobaczyli Harry’ego Pottera i Hermionę Weasley.
- Tata? – zdziwił się James, podchodząc do nich.
- Tata?! Ciocia?! – obok nich szybko przeszedł Albus, który też nie wyglądał najlepiej. Wszyscy byli brudni, zmęczeni, troszkę zakrwawieni i mocno poobijani.
- Nic wam nie jest? – zapytała Hermiona. – Nie wyglądacie najlepiej…
- To była ciężka noc – przyznała Arthemis.
- Musieliśmy naprawić szkody, które zrobił Delco – dodał James.
- Po to tu jesteśmy – powiedziała Hermiona. – Dyrektor wezwał nas na naradę, w której mieliście uczestniczyć, ale chyba obędzie się bez was - dodała odgarniając Arthemis włosy z czoła matczynym gestem, od którego zrobiło się jej ciepło na sercu.
- Myślę, że dyrektor poczeka z tą naradą, aż wszystko się posprząta – mruknął Harry. - Delco został ranny – dodał.. – Więc potrzebuje chwili, żeby oprzytomnieć ze swoich złudzeń…
- Idźcie się przespać – powiedziała Hermiona, obejmując ramieniem Rose. – My tu trochę pomożemy…
- „Idź spać” – mruknął James. – Taki rozkaz to ja zawsze wykonam. - Chodź, szatanie, idziemy! – dodał, ciągnąc za sobą Arthemis. Wzruszyła ramionami i pomachała jego ojcu.
 Była już tak zmęczona, że pewnie mogła tylko chichotać z byle powodu, przez co Albus wpatrywał się jakby rzucono na nią zaklęcie rozweselające.
- Rozchmurz się, Al! – zawołała wesoło.
- Chciałbym, ale mięśnie twarzy mi zamarzły – powiedział zmęczonym tonem. – Dziwię się, że wam nie…
- Nam było ciepło – powiedział James, zanim Arthemis, zdążyła go powstrzymać. – Arthemis, cały czas się do mnie przytulała…
- Żeby nie spaść z miotły kretynie! – powiedziała i trzepnęła go dłonią w głowę.
- Zawsze szukasz wymówek, Arthemis – westchnął, drocząc się z nią.
- Idiota!
- Jak możecie mieć jeszcze siłę, żeby coś mówić? – zapytał ich Albus. – Mnie się oczy same zamykają. Swoją drogą to wydawało mi się, że rzucasz zaklęcia z dwóch stron na raz, Arthemis…
- Miała moją różdżkę – wyjaśnił James.
- I działało? – zdziwił się Albus. – To dziwne, wiecie?

Wiedzieli, ale już im się nie chciało nad tym myśleć. Z resztą po co myśleć o czymś, co było jednorazową sytuacją? 

3 komentarze:

  1. Ten rozdział wygrywa samym tytułem 😂 bardzo emocjonujący, w końcu ktoś poznał tajemnice Freda i Valentine, a na dodatek te wszystkie miłosne rozterki Jamesa i Arthemis

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    bardzo przykre, że Fred tak potraktował Arthemis, no i w końcu Delco przekonał się z kim  walczy... ale pewnie będą ciężkie przeprawy z nim..
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejka,
    rozdział wspaniały, bardzo przykre jest to, że Fred tak potraktował Arthemis... no i w końcu Delco przekonał się z kim  walczy... ;) ale pewnie będą ciężkie przeprawy z nim...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń