Arthemis ubłagała ojca by na peron 9 i ¾
pojechali jak najwcześniej się da. Z bardzo niezadowoloną miną zgodził się na
to. Po prostu widząc ja trochę pobladłą i odrobinę chudszą niż przed świętami,
stwierdził, że lepiej jeszcze bardziej jej nie denerwować. Nie pozwoliła mu
wrócić do tamtego tematu i dzień później zachowywała się już jakby nic się nie
stało. Ale łapał ją na tym, że miała przygnębioną minę i zaczęła grać same
smutniejsze melodie. Miał nadzieję, że przyjaciele pomogą jej dojść ze sobą do
ładu. Myślał, że właśnie dlatego tak szybko chce jechać na peron. Jednak gdy
znaleźli się w Londynie szybko się z nim pożegnała i ukryła się w przedziale.
Arthemis siedząc sama w ostatnim przedziale,
ostatniego wagonu wyjęła książkę dotyczącą naprawdę czarnej magii i zaczęła
czytać o tym jak naprawdę działa klątwa krwawych diabłów. Miała nadzieję, że
jeżeli zrozumie jak to działa, to dowie się jak to odwrócić. Minęła godzina
jedenasta i pociąg ruszył. Jeszcze nikt tu nie zajrzał. Tylko czasami jacyś
ludzie, których znała z widzenia, pomachali jej przez szybę.
Jednak w końcu się doczekała. Drzwi przedziału
się rozsunęły i usłyszała:
- Na Merlina,
Arthemis, już myślałem, że się na pociąg spóźniłaś. Szukamy cię od trzech
godzin – powiedział Albus, rzucając się na siedzenie naprzeciwko niej.
Za nim weszła Rose, krzycząc przy okazji na
korytarzu: tutaj jest! Usiadła obok Albusa.
- Co czytasz?
- Cokolwiek –
odparła spokojnie Arthemis. – Może znajdę coś na demony.
Do przedziału
weszli James i Lucas.
- Czyżbyś się
ukrywała? – zadrwił James siadając obok niej.
- Nie, czemu? –
odparła swobodnie, udając, że serce nie zaczęło jej przyśpieszać na jego widok.
W tym momencie do przedziału wpadła Lily i
zaczęła gadać jak najęta, więc Arthemis poczuła jak się rozluźnia.
- Któreś z was
wie, co się działo podczas nowiu? – rzuciła w końcu.
- Niewiele –
odpowiedział jej Albus. – Nikt nie ucierpiał, nikt nie został porwany, żaden z
potworów nie wdarł się do zamku, a Delco chodzi dumny jak paw, uważając, że
zastosował genialną strategię…
- Która się
następnym razem nie sprawdzi, bo uczniowie będą w zamku – stwierdziła chłodno
Arthemis. A ich będzie dwa razy więcej, bo tym teraz nie chciało im się z nimi
walczyć…
Wszyscy zgodnie pokiwali głowami.
- Pozostaje nam
czekać do następnego bezksiężycowego tygodnia. Zaczyna się w połowie trzeciego
tygodnia stycznia – odparła Rose.
- I zapewne do
tego czasu nic nie będą robić – mruknął z pewnością Albus.
- Ach,
przestańcie już się teraz tym gryźć – przerwała im wesoło Lily. – Będziecie
mieli na to cały styczeń. Mówiłam wam, że dostałam nowiutki aparat? –
zapiszczała.
Wszyscy zaczęli się przekrzykiwać, opowiadając
jak minęły im święta i co też dostali. Arthemis się nie odezwała i spojrzała na
mijający szybko za oknem krajobraz. Ostatnimi czasy aż za dużo myśli poświęcała
jednemu ze swoich prezentów.
Nagle poczuła jak James się przysunął trochę
bliżej. Jezu, co się z nią działo? Przecież nigdy wcześniej gdy był blisko nie
miała wrażenia, że ociera się o słup wysokiego napięcia. Nachylił się do niej i
zapytał cicho:
- Jesteś zła?
- Nie. Niby, o
co? – odparła równie cicho.
- No, nie wiem…
o list? Obiecuję, że nie będę cię bił – dodał żartobliwie, ale jej to nie
rozbawiło, więc spoważniał. - Pokłóciłaś się z tatą?
- Nie –
odpowiedziała.
- Więc co ci
jest? – drążył.
- Nic – mruknęła
drażliwie.
- Właśnie widzę
– powiedział ironicznie, patrząc na nią zmrużonymi oczami.
- Mam po prostu
zły humor – wyjaśniła obronnym tonem.
- Czemu? –
zapytał natychmiast.
- Może dlatego,
że mamy na głowie bandy żądnych krwi demonów? – odparła starając się od niego
minimalnie chociaż odsunąć.
- Zachowujesz
się dziwnie – stwierdził James.
- Więc sobie idź
jak ci to przeszkadza – burknęła, patrząc na niego nagląco.
- Chciałabyś –
zaśmiał się i dał jej prztyczka w nos, a potem delikatnie odgarnął jej włosy za
ucho, a Arthemis mało serce nie wyskoczyło z piersi. – Przejdzie ci jak się na
kimś wyżyjesz – powiedział z pewnością. – Chętnie ci w tym pomogę… Tak ci dam w
kość, że szybko zapomnisz o zmartwieniach.
Zmrużyła oczy i
cała ta sytuacja zaczęła ją bawić. Przecież to nadal był ten sam James. Kretyn,
który przefarbował jej włosy…
- Jesteś pewien,
Potter…? - rzuciła zadziornie.
- Jasne –
mruknął pewnym głosem. – Ostatecznie jesteś tylko dziewczyną…
- Cofnij te
słowa – zażądała groźnie, jednak w jej oczach zabłysły groźne błyski.
- Zmuś mnie –
zadrwił, zbliżając nos do jej nosa.
- Nie prowokuj
mnie.
- Bo, co mi
zrobisz, North? – na jego ustach widniał chochlikowaty uśmiech.
Arthemis zrobiła dokładnie to, czego od niej
oczekiwał. Rzuciła się na niego, a on ze śmiechem pozwolił jej się zrzucić na
ziemię, przy zaskoczonych okrzykach pozostałych.
- Było do
przewidzenia, - zaczął się śmiać, podczas, gdy ona wstała i już chciała
wyciągnąć różdżkę, ale podciął jej nogi i ze zdziwionym okrzykiem wylądowała na
nim. Zaczęli się szamotać, a wszyscy pozostali stanęli na siedzeniach, żeby
mieć lepszy widok. Raz u góry był James, a raz Arthemis, w zależności od tego,
które było szybsze. W końcu drzwi do przedziału się otworzyły i wszedł Fred.
Spojrzał na nich i westchnął ciężko.
- Co wy debile
znowu robicie? – ściągnął Arthemis z Jamesa i posadził ją na siedzeniu. James
podniósł się z podłogi przedziału i zaczął się otrzepywać.
- Ona zaczęła –
powiedział.
- Kretyn –
odparła Arthemis.
- Pobijecie się
znowu później – przerwał im Fred. – Dojeżdżamy, wiec musimy się przebrać.
Wszyscy
jednocześnie zebrali się, żeby wyjść. James posłał Arthemis szerokim uśmiech,
przez co parsknęła śmiechem i też wyszedł.
- W ogóle to
miło cię widzieć – rzucił Fred i zamknął za sobą drzwi.
Fred dogonił
Jamesa i pacnął go w ramię.
- Weź ją,
zaciągnij gdzieś w kąt i pokaż o co ci chodzi, zanim pobijecie się na śmierć –
powiedział cicho.
- Nie wiem, o
czym mówisz – odpowiedział James, nawet na niego nie spojrzawszy.
- Jasne, jasne –
prychnął Fred. – Rób idiotę z kogoś innego…
James mu nie
odpowiedział, tylko za Lucasem wszedł do ich przedziału.
Wszyscy wrócili do szkoły i musieli się
przyzwyczaić do tego, że nauczyciele na serio traktują sprawę Sumów i wyboru
kariery zawodowej. Rose znowu nie mogła sypiać w nocy. Ale na rozmowie z
opiekunem domów, która dotyczyła jej przyszłości Arthemis się nieźle
uśmiechała, bo Neville miał dla niej przygotowaną jedną ofertę i chyba nie brał
pod uwagę innych możliwości. Cóż, to było śmieszne. Rose podobno ciężko
przeżyła rozmowę z nim, bo dosłownie nie umiał polecić jej niczego konkretnego,
bo uważał, że nadawałaby się do wszystkiego. Za to Albus poskarżył się, że
musiał się nieźle z Nevillem wykłócać o to, że chce być uzdrowicielem, bo ten
twierdził, że idealnym dla niego miejscem jest szkoła i powinien zostać
profesorem.
- Co on myśli,
że nie mam zamiaru założyć rodziny, żeby zostać jakimś belfrem? – pytał
oburzony i złościł się jeszcze bardziej, gdy Rose i Arthemis zaczynały
chichotać.
- Prawda jest
taka, Al. – oświeciła go w końcu Arthemis, - że jak na chłopaka w twoim wieku
to zachowujesz się dziwnie.
- A co to niby
ma znaczyć? – prychnął oburzony.
Rose powiedziała
tylko jedno słowo:
- Dziewczyny.
- I co z nimi? –
zapytał, nie rozumiejąc.
Arthemis się roześmiała.
- No, właśnie
to. Nie zwracasz na nie uwagi…
- A co, to jakiś
obowiązek? – zapytał ostro Albus.
- Jasne, że nie
– zgodziła się z nim Rose.
- Ale to dziwne
– stwierdził Arthemis, za co została nagrodzona wściekłym spojrzeniem.
- A poza tym, to
nie byłoby dziwne, gdybyś wiesz… był zupełnym odludkiem, przez nikogo nie
lubianym. Jednak ty nawet nie widzisz, że dziewczyny na ciebie zwracają uwagę –
powiedziała Rose, patrząc na niego protekcjonalnie.
- Nie będę tego
słuchał – oznajmił Albus i obrażony poszedł się uczyć gdzie indziej.
Rose i Arthemis
zaczęły się śmiać i wróciły do odrabiania zadania ze starożytnych run.
Przez cały styczeń bardzo dużo przesiadywały w
bibliotece chcąc znaleźć jakieś wskazówki, to tego co można zrobić, żeby
odwrócić klątwę demonów. Albo na zawsze ją zneutralizować. W połowie stycznia
pojawili się w zamku funkcjonariusze magicznej policji z Ministerstwa, zapewne
po to, by zaplanować jakąś obronę zamku.
Chociaż coś, pomyślała Arthemis.
Swoja drogą mieli jeszcze jedno zadanie. Lucas
ponownie zajmował im mnóstwo czasu swoimi treningami, bo jak powtarzał im do
znudzenia: w marcu następny mecz!
Ubierali się właśnie w dodatkowe trzy warstwy
ubrań przy narzekaniach Jamesa.
- Luke, jak
tylko wyjdziemy, to nas zamrozi! A potem będziesz mnie odmrażał od miotły… Lily
i Arthemis po prostu zamarzną!
- Nas do tego
nie mieszaj – powiedziała mu Lily, opatulając się szalikiem.
- Ziiiimnooo… -
mruknęła Arthemis, szczękając zębami, gdy wyszli na zimne, zamrożone i
ośnieżone błonia.
Albus pomimo tego, że nie musiał, też szedł za
nimi.
- Czemu to sobie
robisz? – zapytała Arthemis.
- Przez was mam
paranoje – powiedział Albus. – Wydaje mi się, że wszystkie dziewczyny się na
mnie gapią…
Arthemis prychnęła.
- Bez przesady…
- Jakbyście mi
nie powiedziały, to żyłbym w szczęśliwej nieświadomości – pożalił się.
- Ale w czym ci
to przeszkadza? – zapytała Arthemis. – Zresztą ja się na tym nie znam. Jak masz
problem to pogadaj sobie z Jamesem albo Fredem…
- Żeby mnie
zabili śmiechem? – prychnął.
Arthemis
szczękała zębami, słuchając, co im Lucas miał do powiedzenia. Po dziesięciu
minutach treningu James zagroził Lucasowi, że jeżeli będzie musiał się odmrażać
od miotły to ten może sobie szukać nowego pałkarza.
W sumie nie chodziło mu o trening, ani o
chorobliwy i fanatyczny zapał Lucasa. Tylko, że Arthemis miała opieczone wargi
i co chwilę je oblizywała. Doprowadzała go tym do szału! Nie miała jakiegoś
kremu na to?! I nie obchodziło go o też, że połowa drużyny, w tym jego siostra,
robi dokładnie tak samo.
Zaczerwienione, spierzchnięte wargi Arthemis
nie pozwalały mu się skupić.
Wiec odetchnął, gdy cała drużyna wsiadła na
miotły i zaczęła latać po całym boisku. Lucas obiecał im, że jeżeli wszystko
dobrze pójdzie, to skończą po dwudziestu minutach.
Arthemis jednak tak skostniały palce, że nawet
gdy złapała kafla od razu wypadł jej z rąk.
- Cholera! –
zaklęła.
- To bez sensu!
– krzyknął James, podlatując do niej. – Luke, zaraz ci skopię tyłek, nie
jesteśmy w stanie przeprowadzić, żadnej dobrej akcji! Przestań być uparty jak
osioł!
Lily śmignęła obok niego w pogoni za zniczem,
ale w podwójnej warstwie rękawiczek i tak nie zdołała go dobrze chwycić. Wzięła
głęboki oddech, przez co zaczęła kaszleć jak najęta.
- Luke! Jak Lily
dostanie zapalenia płuc, to cię otruję! – krzyknął z ziemi Albus.
- Zamknij się! –
krzyknęła Lily.
- Ale z was
jęczy dusze! – powiedział obrażony Lucas. – Niech wam będzie… kończymy.
- Dzięki, Luke –
powiedziała ironicznie Clare, zmierzając do ziemi. – I do odwilży wnoszę veto
na treningi!
Wszyscy się z nią zgadzali. Gdy ruszyli z powrotem do zamku Arthemis, powiedziała do
Albusa:
- Skoro, Luke
nam odpuścił, to będziemy mieli więcej czasu, żeby zająć się demonami. Muszę
poćwiczyć zaklęcia – mruknęła do siebie.
- Mam nadzieję,
że nie knujesz jakiegoś planu -
usłyszała, wyszeptane prosto do ucha słowa i poczuła ciepły oddech na policzku.
Podskoczyła i odsunęła się szybko.
- Nie skradaj
się tak! – powiedziała ostro do Jamesa.
- Aleś się
zrobiła nerwowa ostatnio – zacmokał cicho.
- To mnie nie
denerwuj – rzuciła.
James zmrużył
oczy.
- Jak sobie
chcesz… - odparł i ominął ją, żeby dołączyć do reszty.
Arthemis
zagryzła wargi i poczuła się źle, że tak go potraktowała. Podbiegła szybko i
złapała go za ramię.
- Przepraszam –
powiedziała szybko.
James udał, że
zastanawia się, czy jej odpowiedzieć, czy nadal się dąsać. Pewnie mógłby ją tak
trzymać w niepewności przez dłuższą chwilę, ale zaczęła się trząść z zimna, a
jej wargi spazmatycznie drżały. Przypomniały mu się wydarzenia w sali muzycznej.
- Knujesz coś? –
zapytał szybko, żeby o tym nie myśleć.
- Nie. Chcę po
prostu poćwiczyć zaklęcia. Na wszelki wypadek…
- Aha…
Szybko ruszyli w
dalszą drogę, czując jak mróz dociera do nich nawet przez grube warstwy ubrań.
James pomyślał, że chyba jednak powinien
skorzystać z rady Freda inaczej oszaleje…
Arthemis, Albus
i Rose niestety nie osiągali oczekiwanych wyników. Na razie nie rozumieli nic z
tego, co się działo. Może jedynie Albus jakby się bardzo postarał potrafiłby
wskazać kilka ze składników eliksiru, który współdziałał z klątwą.
Zostało dziesięć dni do następnego nowiu, a im
nadal nie wolno było kiwnąć palcem. Zakaz wychodzenia poza obręb zamku podczas
nowiu, był wywieszony na wszystkich tablicach w Hogwarcie i obowiązywał
wszystkich uczniów z rozkazu dyrektora.
Z tego co jej powiedział Albus, Delco pewny
kolejnego zwycięstwa jeszcze nawet nie zajrzał do zamku, tylko przysłał kilku
ludzi.
Arthemis nie mogła usiedzieć w miejscu więc
chodziła po Hogwarcie trenując zaklęcia, które pokazał jej Forsythe, chociaż
wiedziała, że już więcej jej nie pomoże. Czasami lewy nadgarstek zaczynał ją
boleć, od ciągłego powtarzania wiecznie tych samych ruchów. Jednak zarówno
Expeliarmus jak i zaklęci tarczy nie zbyt dobrze jej wychodziło. Chociaż i tak
już lepiej niż na początku...
Postanowiła wrócić do wieży Gryffindoru
skrótem, przeszła schodami na następne piętro i odsłoniła arras, za którym było
tajne przejście i stanęła jak wryta.
Fred całym ciałem przyciskał, dosłownie,
przyciskał do ściany Valentine, jej nadgarstki przyszpilił nad głową i całował
ją tak gwałtownie, że niemal brutalnie.
Arthemis chciała już krzyknąć, gdy zobaczyła,
że nagle palce ich rąk się splotły. Ten gest wydał jej się nadzwyczaj łagodny i
poczuła zadziwiającą tęsknotę i potrzebę wewnątrz.
Jej oczy się rozszerzyły ze zdziwienia. Już
chciała odwrócić się, żeby zostawić ich samych, gdy przez przypadek zaszurała,
a oni równocześnie na nią spojrzeli. Szybko znikła im z oczy i oddaliła się
korytarzem. Usłyszała za sobą szybkie kroki.
- Arthemis! –
krzyknął za nią Fred. Podszedł do niej z groźną miną gdy się zatrzymała. – Nie
waż się w to wtrącać, rozumiesz? – warknął.
Arthemis poczuła
jego gwałtowną złość i postanowiła mu zagrać na nosie.
- Molly ci
powiedziała, żebyś się do niej nie zbliżał…
- Nie twoja
sprawa. Jeżeli ktoś się o tym dowie, będę wiedział, że to twoja wina…
- I co mi
zrobisz, Fred? – zapytała drwiąco, bo zabolało ją to, że naprawdę w tej chwili
uważał ją za wroga.
Zmrużył oczy, a jego twarz zamieniła się w
maskę.
- Jeżeli nie
zostawisz tego w spokoju, Arthemis –zagroził jej cicho Fred, zbliżając usta do
jej ucha, - powiem Jamesowi, że jesteś w nim zakochana…
Arthemis w środku dostała ataku paniki tak
gwałtownej, że miała wrażenie, że cała się trzęsie. Skąd wiedział? Skąd
wiedział?! Nikt nie powinien wiedzieć! Nikt nie miał prawa wiedzieć! Jednak
była zbyt dobrze wyszkolona. Wyuczona pewnych reakcji… Jedyną czynnością, po
której Fred mógł się zorientować, że coś jest nie tak, było zaciśnięcie palców
w pięść. Jednak nie zwrócił na to uwagi, bo spojrzała na niego spokojnie,
niemal rozbawiona i powiedziała:
- A jestem?
- Od momentu
kiedy cię poznałem, wiedziałem, że coś do niego masz – odparł pewnie.
Arthemis poczuła ukłucie, ale nie dała się
zbić z tropu.
- Nawet jeśli…
to jak myślisz? Uwierzy mnie, czy tobie w tej kwestii?
Fred spojrzał na
nią z dystansem i zastanowieniem. Postanowił użyć kolejnej broni, uważnie
obserwując reakcje Arthemis.
- James jest w
tobie zakochany…
Arthemis zamarło serce, gdy to usłyszała, wypowiedziane
na głos, poza obszarem jej myśli. A potem zaczęło bić tak szybko, że aż bolało.
Tu cię mam, pomyślał Fred z satysfakcją, która
opuściła go, gdy pod powłoką opanowania, dostrzegł też przerażenie.
- Nie dopuszczę
do tego, Fred – zapowiedziała gwałtownie. – Skrzywdzę go tylko wtedy, gdy mnie
do tego zmusi. A zmusi mnie, jeżeli mu o tym powiesz.
- Znam go… on
się nie podda – powiedział pewnie, chociaż twarz nie odzwierciedlała tego
uczucia.
- Daj spokój,
James może mieć każdą! – powiedziała gwałtownie.
- Tak myślisz? –
Fred uśmiechnął się ironicznie. – Arthemis, James pierwszy raz jest w takim
stanie i mówię ci, że to tak szybko nie minie.
Arthemis spojrzała na niego zgaszonym
wzrokiem, czując jak serce jej pęka.
– Nie kopie się leżącego Fred – mruknęła i
chciała się odwrócić, ale jeszcze dodała – Tak, to mój wybór. Ale chciałabym
nie musieć go dokonać… - potem na kilka sekund pokazała mu cały swój ból,
gmatwaninę uczuć i tęsknotę, po czym jej twarz na powrót stała się spokojna,
wręcz chłodna. – Nie robisz jej krzywdy, wiedziałabym to. Czemu w takim razie
miałabym wam przeszkadzać? Jeżeli nie chciałeś, żebym się wtrącała, trzeba było
po prostu poprosić… – dodała i odeszła powoli korytarzem. – Rób co
chcesz.
Fred wpatrywał się z wyrzutami sumienia jak
znika z jego widoku. Potraktował ją bardzo agresywnie i chyba posunął się za
daleko. Ale nie chciał, żeby ktoś się dowiedział. Valentine nalegałaby wtedy,
żeby to zakończyć, a jemu sama myśl się nie podobała. Jednak nie potrzebnie
chciał za wszelką cenę postawić na swoim. Miała racje… mógł ją po prostu
poprosić. Usłyszał za sobą wolne kroki.
- Przegiąłem –
mruknął, gdy Valentine stanęła obok niego.
- Słyszałam.
- Nie zrobiłaby
nic, nawet bez moich słów. Taka już jest…
- Teraz już tego
nie naprawisz – powiedziała łagodnie i wzięła go za rękę. – Gdyby sytuacja była
odwrotna i byłabym na jej miejscu… wściekłabym się za to, co powiedziałeś. A
ona była przerażona.
- Ja wiem dlaczego, tak zareagowała. –
powiedział Fred gorzko.
- Arthemis nie
należy do tych, co się długo gniewają – uspokoiła go Valentine. – Zobaczymy się
jutro?
Uśmiechnął się lekko i złożył lekki pocałunek
na jej ustach.
- Oczywiście.
Wszyscy zachodzili w głowę dlaczego, Arthemis
jak ognia unika Freda. Czemu z nim nie rozmawia, a większość czasu siedzi w
klasie i zmienia różne przedmioty w popiół, ćwicząc zaklęcia ogniowe, z
zaangażowaniem piromana.
Arthemis musiała dać sobie kilka dni na
ochłonięcie, zanim minął jej atak paniki. Zawsze miała Freda z niefrasobliwego,
zabawnego, inteligentnego kretyna. Nie brała pod uwagę, że jest tak zajebiście
spostrzegawczy… Do tego potraktował ją jak wroga, podczas, gdy ona miała go za
przyjaciela. Skoro on widział, czy inni też? To ją najbardziej martwiło.
Zabijała w sobie ten strach godzinami ćwicząc zaklęcia, aż do upadłego. Może i
było to nie odpowiedzialne z jej strony, ale nie mogła się do czekać momentu, w
którym księżyc na tydzień zniknie z nieba.
W przeddzień nowego ataku dyrektor podczas
wieczornej uczty przypomniał im, że nikomu nie wolno opuszczać zamku.
- Ale jak
wejdziemy na wieżę to nadal będziemy w zamku – powiedział Fred do Jamesa, a ten
pokiwał głową.
- Planujesz coś?
– zapytał James Arthemis.
Pokręciła głową.
W obecności Freda była zawsze bardzo milcząca, a do niego się nie odzywała.
James zastanawiał się, co takiego zrobił…
- Hej –
przysiadła się do nich Valentine, wybierając miejsce obok Arthemis. – Robimy coś? – zapytała cicho.
- Nasi przywódcy
twierdzą, że na razie nie – udzielił jej ironicznej odpowiedzi Albus.
Valentine spojrzała
na niego nie rozumiejąc, a potem uderzyła się w czoło.
- Aaa! Że
Arthemis i James… - potem spojrzała najpierw na Jamesa potem na Arthemis. –
Żadnych planów?
- Nie ma co
planować, kiedy nie wiemy co się stanie – mruknęła Arthemis, zajmując się swoją
herbatą. – Po prostu musimy być gotowi na wszystko.
- Jeżeli zostaną
zepchnięci, to nie będziemy siedzieć w zamku – dodał James. – Ale póki co nie
możemy nic zrobić, bo jeszcze nas ze szkoły wyrzucą…
Valentine kiwnięciem głowy zgodziła się z nim.
Arthemis jednym uchem przysłuchiwała się ich
konwersacji. Przez całą kolację zastanawiała się w jaki sposób Valentine i Fred
potrafią się do siebie odnosić tak chłodno i złośliwie, podczas gdy niedawno
widziała ich w tak intymnej sytuacji.
Podniosła wzrok i napotkała hmm, zatroskane?
spojrzenie Freda. Szybko skończyła jeść i wstała od stołu.
- Arthemis, mam
pytanie do jednego z zaklęć, którego użyłaś – powiedziała Valentine, wstając
razem z nią. – Możesz mi je pokazać?
Arthemis przez
chwilę na nią popatrzyła i oparła się pokusie by sprawdzić reakcję Freda.
- Które? –
zapytała.
- Użyłaś takiej
dziwnej ognitej liny… - powiedziała natychmiast Valentine.
- Chodź, pokażę
ci – powiedziała Arthemis, wzruszając ramionami i razem wyszły z sali.
Pozostali przez
chwilę odprowadzali ich wzrokiem.
- Nie uważacie,
że Arthemis jest ostatnio jakaś zgaszona? – rzucił Albus.
James spojrzał z
wyczekiwaniem na Freda.
- Czego chcesz?
– zapytał obronnym tonem.
- Powiedz mi,
czemu zaczęła równocześnie unikać mnie i ciebie? – warknął cicho James. – Co
żeś jej powiedział?
Fred spuścił wzrok i nie odpowiedział.
- Wiedziałem, że
to twoja wina! – rzucił James.
- Odczep się,
ok.? Nic takiego nie zrobiłem. Nie moja wina, że jest paranoiczką…
- Lepiej szybko
to odkręć, bo ci skopię tyłek – zagroził James.
- Nie da się
tego odkręcić – mruknął z poczucie winy Fred.
James zmrużył
oczy i wściekłym szeptem, przez zaciśnięte zęby, warknął:
- Co żeś
zrobił?!
- Zejdź ze mnie!
– burknął.
James wyraźnie
chciał kontynuować temat, jednak Freda niespodziewanie uratował Albus, mówiąc
ze złośliwym uśmiechem:
- Masz pecha
Fred. Wygląda na to, że Valentine nadal cię nie lubi…
Fred odwrócił
się od Jamesa, z chęcią podejmując temat.
Arthemis i Valentine weszły do klasy zaklęć,
która zazwyczaj była otwarta. Arthemis wyjęła różdżkę i przeszła na środek
klasy.
- Musisz tylko…
- To tylko
zabawa – przerwała jej Valentine.
Arthemis
spojrzała na nią z szeroko otwartymi oczami, nie wiedząc o czym mówi. Valentine
stała z rękami w kieszeni jeansów i patrzyła na nią wyzywająco.
- To z Fredem –
wyjaśniła.
- Zabawa? – w
ustach Arthemis to słowo zupełnie nie pasowało do tego co widziała.
- Dlatego nie
chcemy, żeby nikt się dowiedział, bo rozpęta się afera…
Arthemis
wzruszyła ramionami.
- Nie moja
sprawa.
- Odpuść Fredowi,
ok? – rzuciła Valentine, jakby wbrew sobie.
- Nie chodzi o
was – powiedziała Arthemis. – Fred przegiął, bo próbował stawiać mi warunki,
jakbym była jakimś jego wrogiem. Skoro tak chce, nie będę wyprowadzać go z
błędu…
- Dobrze wiesz,
że nie chodzi o niego…- wyrwało się Valentine.
- Tym razem to
nie jest twoja sprawa, Valentine – powiedziała chłodno Arthemis. – Skoro ja się
nie wtrącam, to wy dwoje też tego nie róbcie…
Przez chwilę mierzyły się wzrokiem. W końcu
Valentine westchnęła i podniosła ręce do góry.
- Ok. No to
pokaż mi to zaklęcie…
Arthemis zawsze
zachodziła w głowę, jak ludzie mogą tak szybko zmieniać nastrój. Nadal z lekkim
dystansem Arthemis podniosła różdżkę. Valentine podeszła do niej, żeby zobaczyć
jak to robi, przy okazji mówiąc:
- Skoro już
wiesz, nawiasem mówiąc jako jedyna w całej szkole, to mogę ci coś powiedzieć? Z
jednej strony chciałabym z kimś o tym pogadać, a z drugiej, wiem, że Molly i
Marianna by dostały zawału, więc…
- Eeee… -
Arthemis po raz kolejny poczuła się zdezorientowana. – Skoro musisz… Tylko
proszę bez szczegółów!
Valentine się roześmiała i spróbowała rzucić
zaklęcie, tak jak jej pokazała Arthemis.
- Słuchaj, nie
chcę mieć chłopaka, bo to się wiąże z ograniczeniami. Poza tym wszyscy faceci
od razu chcą tobą rządzić. Wiedziałabyś gdybyś miała trzech braci, jak ja. Fred
jednak nie będzie nalegał na nic poważniejszego, a możemy się zabawić. Nie
muszę się przejmować, bo to czyste fizyczne odczucia i nic głębszego… O, patrz!
Wyszło mi – ucieszyła się Valentine, gdy z jej różdżki wypłynęła lina, która
owinęła się wokół jednego z krzeseł.
Arthemis jednak była zbyt zajęta myśleniem o
tym, co jej przed chwilą powiedziała. Każde jej słowo wydawało się logiczne, a
jednocześnie jakby z innej planety. Na Merlina to było dla niej za dużo. Nie
znała się na tym!
Valentine jeszcze chwilę poćwiczyła pod okiem
milczącej i zamyślonej Arthemis. Arthemis rozumiała, że dziewczyna jest bardzo
niezależną i samodzielną osobą, ale zastanawiała ją jedna rzecz. Pomachała
wychodzącej z klasy Valentine.
Skoro była to tylko nic nie znacząca zabawa,
to czemu stanęła w obronie Freda?
Nadszedł jej upragniony dzień. Dzień księżyca
w nowiu! Chociaż nie wolno było jej wychodzić z zamku, nikt nie zabronił jej
obserwować. Widziała jak na mrozie zaznaczane są pozycje przyszłych
wartowników. Na całym obszarze było ich raptem piętnaście. Pokręciła z
niedowierzaniem głową. Oni chyba żartowali, że to wystarczy…
Sylfid Delco panoszył się w całym zamku,
każdemu nauczycielowi mówiąc osobno, że jeżeli tylko nikt im nie wejdzie w
drogę to wszystko będzie w porządku. Arthemis widziała jak profesor Alexander
niebezpiecznie zadrgała brew, gdy to usłyszała.
Gdyby ich chociaż przez sekundę chciał
posłuchać wiedziałby, że to nie będzie takie proste jak mu się wydaje.
Przy kolacji towarzyszyły im dźwięki walki z
zewnątrz, przez co zarówno Arthemis jak i James ściskali swoje sztućce, aż im
kostki zbielały. Naprawdę nie potrafili usiedzieć w miejscu…
Rose przerwała im akurat rozmowę i wskazała na
stół nauczycielski. Deveraux nachylił się właśnie ponad ramieniem profesor
Vector i powiedział coś cicho do profesora Forsythe’a. Ten skinął głową i
zwrócił się do profesor Alexander. Razem wstali od stołu i bocznymi drzwiami
wyszli z Wielkiej Sali.
- Pewnie poszli
im pomóc – mruknął Albus.
- Zobaczymy, czy
im na to pozwolą – prychnął James.
Po kilkunastu
następnych minutach, stracili apetyt. Już chcieli wszyscy wstać i wyjść, gdy
drzwi główne się otworzyły i wpadła przez nie oburzona profesor Alexander.
Furia niemal unosiła jej włosy. Dopadła do stołu Deverauxa i powiedziała
wściekle:
- Ten człowiek
to kompletny kretyn! Nie pozwolił nam wyjść z zamku, bo twierdzi, że nie
jesteśmy przeszkoleni, pomimo tego, że większość jego ludzi jest już ranna i to
nie lekko! Gaelen jeszcze się z nim kłóci i jak tak dalej pójdzie, oderwie mu
głowę.
Znużony dyrektor przetarł dłonią czoło i
powiedział:
- Odwołaj go.
Zaczekamy jeszcze jakiś czas. Może dotrze do niego, co się dzieje…
- Albo ktoś
zginie! – powiedziała Alexander.
Deveraux
westchnął ciężko.
- Dobrze.
Spróbujcie go przekonać, ale jeżeli nie ustąpi, wróćcie…
Alexander
skinęła głową i pobiegła z powrotem na dziedziniec. Siedzieli na uczcie aż do
samego końca, ciekawie co się jeszcze stanie. Jednak profesorowie nie wrócili,
więc albo udało im się przekonać Delco, albo go obezwładnili i leżał teraz
gdzieś w kącie.
Było po dziewiątej gdy zaczęli się wspinać po
schodach w kierunku wieży. Pozostali już pewnie siedzieli w Pokoju Wspólnym
wpatrując się w okna, ciekawi co się stanie.
Jednak Arthemis została na siódmym piętrze i z
korytarza obserwowała dziedziniec. Piętro niżej stał Albus. Lucas gdzieś się
zapodział, Lily i Rose były w Pokoju Wspólnym, a James i Fred poszli sprawdzić
na zachodnią stronę zamku, co się dzieję na błoniach.
Nagle usłyszała krzyk rumor i odgłos
roztrzaskanego szkła. Spojrzała przez okno, ale prawie nic nie widziała. Jednak
słyszała poruszenie z klatki schodowej, a po chwili wypadł tamtędy demon, który
niemal natychmiast spłonął. Za nim stał Albus.
- Weszły do zamku.
Porozbijały szyby. Ci idioci nie dają sobie z nimi rady! Na razie szóste i
piąte piętro – powiedział podbiegając do niej szybko.
W umyśle Arthemis jedna myśl goniła drugą. Zza
jej pleców doszedł nagły rumor. Odwróciła się. Biegły ku nim Rose i Molly
Weasley.
- Co się dzieję?
Usłyszałyśmy huk…
- Rose,
naprawiasz okna. Zabezpiecz je jak możesz! Piąte i szóste piętro na razie… -
powiedziała szybko Arthemis.
Rose nie
namyślała się za długo, tylko od razu pobiegła na schody.
- Molly, zbierz
naszych i roześlij ich po zamku – dodała Arthemis.
Molly skinęła
głową.
- Powiem Lucy i
Lily, żeby pilnowały, żeby nikt z młodszych nie wyszedł.
Albus pobiegł do
Pokoju Wspólnego, krzycząc:
- Muszę zabrać
kilka rzeczy!
- Schodzę na dół
– powiedziała Arthemis. Wyciągając różdżkę.
Wpadła na szóste
piętro i zobaczyła jak kolejna szyba pryska pod naporem krwawych diabłów.
- Jak mogli do
tego dopuścić? – wrzasnęła Rose, zapalając jednego z nich.
- Na piątym
piętrze jest ich więcej… - odkrzyknęła Arthemis, zmieniając w popiół dwa
następne. – A zaraz przejdą na następne piętra!
Nie nadążała z likwidacją tych które się
przedarły przez wybite okna. Rose też odpuściła sobie naprawianie ich, bo nie
było sztuką rozbicie ich ponownie. Arthemis schyliła się, żeby uniknąć ostrych jak
sztylety szponów i podpaliła potwora.
- Jesteśmy! –
krzyknęła Molly Weasley, zbiegając ze sporą grupą siódmo- i szóstoklasistów.
Arthemis uśmiechnęła się szeroko i skinęła jej głową.
- Połowa ze mną
na piąte piętro! – krzyknęła.
Tłumnie zbiegli
na następny poziom. Tutaj potwory robiły co chciały. Latały po całym korytarzu
lekko oślepieni, panującą tu jasnością. I dobrze. Arthemis nie mogła wyciągnąć
sztyletu, żeby przypadkiem kogoś nie pociąć, ale wystarczyła jej różdżka na
szerokich korytarzach potwory i tak nie miały pola manewru, a gdy jeden z nich
pofrunął do góry uderzył łbem o sufit i latał po korytarzu zdezorientowany.
- Nie możemy im
pozwolić się rozprzestrzenić – powiedział Albus, dołączając do niej.
Arthemis udało
się zerknąć przez okno.
- Cholera weszły
na następne piętro!
- Wszyscy na
niższy poziom – ryknął Albus.
- Co?! –
Arthemis spojrzała na niego zdezorientowana. - Ale przecież…
Gdy wszyscy
usunęli mu się z drogi, Albus wyjął coś z torby przewieszonej przez ramię,
odbezpieczył korek jakiejś okrągłej kulki i rzucił potworom pod nogi. Kulka się
rozbiła i wybuchła płomieniami, pochłaniając wszystko w odległości pięciu
metrów. Potwory zajęły się ogniem i roznosiły go wśród swoich, a po chwili już
ich nie było.
- No fajnie…
skąd to masz? – zapytała Arthemis, gdy zbiegali na niższe piętro.
- Eliksir dymny
połączony z zaklęciem ogniowym Rose. Chcieliśmy ci to pokazać, ale ostatnimi
czasy jesteś trochę nieobecna duchem – wyjaśnił szybko.
Arthemis nie mogła się z nim nie zgodzić.
- Dobrze, że
działa. Nie mieliśmy okazji sprawdzić… - dodał wesoło.
- Ok. Tylko
uważaj na naszych – powiedziała i przyłączyła się do walczących. Byli tu już
nie tylko ludzie z Gryffindoru ale też starsi Krukoni i Puchoni.
- Jak wyżej? –
zapytała przebiegająca obok niej Valentine.
- Wlewają się tu
jak woda, ale Molly jakoś sobie radzi!
- Gdzie są
mężczyźni, jak ich potrzeba, nie?! – rzuciła drwiąco Valentine, zrywając ze
ściany pochodnię i rzucając ją w jednego z demonów.
- Chwilę nas nie
ma James, i już nas obrażają! – usłyszały zdanie wygłoszone drwiącym głosem.
James zamrugał na widok zaskakującej radości w
oczach Valentine, gdy spojrzała na Freda. To było… coś czego nigdy by się nie
spodziewał.
Arthemis właśnie krzyknęła:
- Delens ignis!
– a trzy potwory równocześnie stanęły w ogniu. – Weźcie się do roboty!
- To bez sensu!
Nie zabezpieczymy zamku dopóki one się tu wdzierają! – krzyknął James, i
ognistym lassem związał całą grupę, co oczywiście uczyniło z nich pochodnię.
- Istnieje
bariera – krzyknęła Rose. – Taka co nie przepuszcza niczego! Ale sama nie dam
rady jej założyć, nawet na dziesięć minut!
Uchyliła się, a w tym czasie strumień ognia
wystrzelony przez Freda, załatwił zagrażającego jej Krwawego Diabła.
- Jak to sama
nie dasz rady?! – krzyknął James. – A niby jak chcesz to zrobić z kimś!??
Potwory ich otaczały. Tak jak przewidywali
było ich dwa razy więcej niż ostatnio. Albus odbiegł kawałek i rzucił kulkę w
miejsce gdzie nikomu nie zagrażała, ale mogła załatwić kilka potworów.
- Ona mówi o
syntezie zaklęć, kretynie – rozległ się cichy, chłodny głos, zza pleców Jamesa.
Scorpius przeszedł obok nich niczym książę po czerwonym dywanie i wyciągnął
rękę do Rose, mówiąc: - Ja ci pomogę.
Zamrugała zdziwiona, ale już po kilku minutach
oprzytomniała i wzięła go za rękę.
- Musimy
utrzymać zaklęcie, więc ktoś musi nas osłaniać – powiedziała Rose. – Myślę, że
możemy wam załatwić jakieś… – spojrzała pytająco na Scorpiusa.
- Bariera, o
której mówisz jest złożona, więc najwyżej jakąś godzinę – powiedział
śmiertelnie znudzony, jakby ktoś mu przeszkodził w drzemce.
- Valentine? –
zapytała Arthemis.
- Będę na
miejscu – obiecała dziewczyna.
- Zostanę tu –
dodał Fred.
- Ok. Tylko się
pośpieszcie – powiedziała Arthemis i złapała Jamesa i Albusa, którzy nadal ze
zgrozą wpatrywali się w złączone dłonie Scorpiusa i Rose. – Idziemy niżej! –
nakazała gniewnie i pociągnęła ich za sobą.
- Ale Malfoy… - zaczął James.
- … i Rose –
dodał równie zszokowany Albus.
- Żaden z was
nie umiał jej pomóc – przypomniała im Arthemis i po chwili już eliminowała te
kilka sztuk, które się przedarły na trzecie piętro. Było tu już kilka osób.
Piętro wyżej Rose i Scorpius stanęli na
przeciwko siebie i mając wciąż połączone dłonie, unieśli różdżki. Na ich
końcach pojawiły się srebrzyste kule, które się połączyły, a dookoła nich wzbił
się wiatr, który zaczął się rozprzestrzeniać.
- Jezu to
działa… - szepnęła Valentine, wpatrując się w nich.
- Uważaj! –
krzyknął Fred i pojawił się przed nią, żeby rzucić zaklęcie na potwora.
- Dam sobie
radę! – powiedziała ostro Valentine i na dowód tego, załatwiła dwa kolejne.
- Jak sobie
chcesz – mruknął Fred i odszedł, żeby wykończyć kilka innych demonów.
Zaklęcie Rose
widocznie działało, bo nowych krwawych diabłów nie przybywało, a pozostałe były
w bardzo szybki sposób niszczone przez uczniów Hogwartu.
Z góry przez wszystkie piętra zbiegali
pozostali, sprawdzają, czy ktoś nie został ranny, albo jakiś demon się gdzieś
nie zabłąkał.
Arthemis, James i Albus byli właśnie na
parterze, gdzie stał dyrektor i nauczyciele, kłócący się z nimi Sylfid Delco.
Deveraux spojrzał w górę gdzie za trójką
Gryfonów, pojawiali się kolejni uczniowie, było widać, że walczyli i w
przeciwieństwie co do wyszkolonych urzędników, wygrali.
Podbiegła do nich profesor Vector z profesorem
Fellarem i Profesor Sinistrą.
- Kto
podtrzymuje zaklęcie? – zapytała szybko.
- Rose Weasley i
Scorpius Malfoy – powiedziała szybko Arthemis.
- We dwójkę?! –
chyba była w prawdziwym szoku. – Szybko! Musimy im pomóc zanim zaklęcie stanie
się silniejsze! Gdzie oni są?
- Na czwartym
piętrze – powiedział szybko Albus, a profesorowie pobiegli szybko korytarzem.
- Kapitanie
Delco! – zagrzmiał Deveraux. – Wpuścił pan te potwory do szkoły! Obraził pan
moich nauczycieli i do diabła niech pan w końcu przyzna, że nie jest w stanie
poradzić sobie z tym zadaniem!!
- Dyrektorze
Deveraux, proszę się liczyć ze słowami! Pańscy nauczyciele powinni wylecieć ze
szkoły za wtrącaniem się w tę akcję! I nie rozumiem, czemu nie
przypilnowaliście, żeby uczniowie pozostali w szkolnych domach. To jedyne
zadanie jakie wam powierzono!
- Teraz pan mnie
posłucha! – warknął Deveraux. – To prędzej pan wyleci stąd niż moi uczniowie,
czy nauczyciele. Nie pan patrzy jak wygląda obrona Hogwartu!
Nie zważając na oburzone krzyki Delco,
odwrócił się do swoich uczniów.
- North, Potter!
Macie pozwolenie. Wyrównajcie nam szanse…
Arthemis i James
uśmiechnęli się szeroko i równocześnie krzyknęli:
- Tak jest!! – A
potem jakby dostali skrzydeł przebiegli przez Salę Wejściową posyłając
zadziorne spojrzenie kapitanowi Delco.
Po drodze
Arthemis wskazała różdżką na Jamesa, mówiąc:
- Ignis
protectum!
- Widzę, że
szykujesz większą akcję – zaśmiał się James. W odpowiedzi wyczarował na niej
gruby płaszcz. – Jest zimno…
- Nie martw się.
Zaraz się rozgrzejemy…
Wbiegli na
dziedziniec zalany potworami. Arthemis nie zatrzymując się odbezpieczyła dwie
kulki od Ala i rzuciła je w tłum.
W Sali Wejściowej zobaczyli rozbłysk światła i
usłyszeli rozdzierające wycie płonących stworów.
Deveraux spojrzał triumfalnie na Delco.
- Dyrektorze! –
rozległ się niespodziewanie głos. – Też jesteśmy gotowi!
Korytarzem szedł
Lucas prowadząc Seana Caldwella i innych zawodników quidditcha z miotłami w
rękach.
Dyrektor skinął im głową.
- Tak działają
moi ludzie – powiedział do Delco. – Wygramy, bo będzie nas więcej. Więc do
cholery człowieku obudź się wreszcie, że piętnaście osób zdolnych do walki na
takim obszarze to za mało!
Ponad dwadzieścia osób wsiadło na miotły i
przeleciało nad ich głowami, przy gromkich okrzykach pozostałych uczniów.
Do sali wpadli Forsythe i Alexander.
- Widzieliśmy na
dziedzińcu Pottera i North, a nad błoniami lata jakaś piekielna banda – wyspała
Morgana, schylając się, żeby złapać oddech.
- Dobrze, że
jesteście, weźcie swoich uczniów i ruszajcie na zewnątrz – powiedział dyrektor.
Gaelen skinął
głową.
- Pójdę z
pierwszymi – powiedział profesor Longbottom. – Piętnaście osób! – dodał
odwracając się do uczniów.
Dleco musiał się pogodzić z tym, że ta batalia
nie zostanie przypisana mu do zasług. Ruszył na dziedziniec, żeby sprawdzić
sytuację.
Rose i Scorpius zostali nagle otoczni przez
nauczycieli.
- Przejmiemy
zaklęcie – powiedziała spokojnie profesor Vector. – A wtedy wy się odłączyć.
- To może być
trudne – wydusiła Rose, na której czoło wstąpiły krople potu.
- Czemu? –
zapytała profesor Sinistra.
- Zrobiliśmy
syntezę – oświadczył Scorpius, którego różdżka w ręku drgała gwałtownie.
- Więc musicie
jednocześnie je zakończyć – powiedziała profesor Vector.
- Przecież
mówię, że będzie trudno – burknęła Rose.
- Damy radę! –
powiedział Scorpius, a troje nauczycieli wyciągnęło różdżki i przyłożyło je do
ich różdżek, a wtedy Scorpius pociągnął do siebie Rose bez ostrzeżenia. Wpadła
na niego rozłączając zaklęcie. W tym samym momencie co on. Siedzieli na ziemi,
oddychając ciężko. – Mówiłem, że damy radę… - westchnął, podniósł się i
odwrócił od niej ze słowami: - Lepiej już dzisiaj nie wychodź, Weasley.
Odprowadzała go
wzrokiem, zmęczona i zdziwiona, podczas gdy on zachowywał się jakby zdarzało mu
się to codziennie. Głupek…
Arthemis i James wraz z pozostałymi uczniami
oczyścili dziedziniec, wiec siłą rzeczy nadeszła kolej na błonia. Dołączyli do
nich strażnicy Ministerstwa Magii, a nad ich głowami latali jak szatani na
miotłach Lucas z pozostałymi kapitanami drużyn i innymi zawodnikami.
James walczył z kilkoma potworami, a Arthemis
biegła dalej, żeby przedrzeć się na drugą stronę, z dwóch stron łatwiej było
wziąć je w krzyżowy ogień.
Było ciężko, bo oddech im niemal zamarzł, ale
gdy ruszali się dostatecznie szybko, było wręcz bardzo ciepło. Ogniste strzały,
liny, słupy ognia, ogniowe fale wylatywały z jej różdżki z ogromną prędkością,
tak, że w końcu była zdyszana i padnięta.
- Arthemis!!! –
usłyszała czyjś krzyk i spojrzała w górę. James na miotle leciał w jej kierunku
z wyciągniętą ręką. Bez wahania dała się wciągnąć na miotłę. Objęła go jedną
ręką w pasie, drugą rzucając różdżką zaklęcia.
- Cześć! –
rzucił James ze śmiechem. – Tęskniłaś za mną, przez te pół godziny?
- Jak diabli –
prychnęła. – Skąd masz miotłę?
- Ach, jeden
koleś złamał rękę wiec i tak nie może rzucać zaklęć…
- Stąd lepiej
widać – powiedziała Arthemis, rzucając z góry magiczne kulki Albusa, w środek
szeregów demonów.
- Trzymaj się
mocno. Zaczniemy od tyłu…
Arthemis
trzymając się go, posyłała pasma ognia po demonach. James lawirował między nimi
siejąc spustoszenie.
- Możesz rzucać
zaklęcia jednocześnie prowadząc? – zapytała go Arthemis.
- Będzie trudno
– mruknął.
- Daj różdżkę –
powiedziała.
- Co?! – zapytał
zdziwiony.
- Nie potrzebna
ci jest teraz – mruknęła. – Przysięgam, że jej nie zgubię.
- I tak nie
zadziała w twoich rękach…
- Skąd wiesz?
- No, bo taka
jest zasada…
- No, to
najwyżej będę siała trochę zniszczenia – powiedziała przy okazji posyłając
ogniste kule w stronę potworów, które wzbiły się w powietrze.
- Do tego nie
potrzebna ci moja różdżka – burknął.
- Czyżbyś mi nie
ufał? – zapytała cicho ze śmiechem, prosto w jego ucho.
Przeszedł go
dreszcz. Ale to pewnie przez zimno…
- A jak ty się
będziesz trzymała wtedy? – zapytał triumfalnie i poczuł jak wokół pasa oplatają
się mocne szerokie wstęgi, ściśle przywiązując ją do niego.
- Chociażby tak
– mruknęła i poczuł jak obejmujące go ramie puszcza.
Westchnął i
podał jej różdżkę.
- Tylko uważaj.
- Dziękuję –
odparła radośnie. A potem w jej głosie zabrzmiały twarde nuty. – No to teraz
się zabawimy!
- Marzę, żebyś kiedyś
powiedziała to w innych okolicznościach – mruknął James i zanurkował przy
dźwiękach jej złowieszczego śmiechu.
O dziwo różdżka James reagowała na polecenia
Arthemis niemal jak jej własna. Centralnie siała śmierć wśród wroga. Gdyby
zamiast na miotle siedziała w tym momencie na czarnym koniu wyglądałaby jak
kostucha. Wybuchy przez nią spowodowane raniły dziesiątki. Strumień ognia z obu
różdżek zrobił ognisty korytarz przez całą długość błoni.
Rozległy się gwizdy chłopaków siedzących na
miotłach, gdyż teraz więcej potworów wzbiło się w powietrze i zawodnicy mieli
co robić. Gonili ich po całym niebie, jakby grali w quidditcha. Chyba się
nieźle bawili.
Po godzinie takiej zabawy Jamesowi się
znudziło. Wylądował na ziemi, czując niezadowolenie Arthemis.
- Moja kolej –
powiedział nieustępliwie, czekając aż ich rozwiąże.
- Niech ci
będzie. Odpocznę chwilę – i zamieniła się z nim miejscami. Oddała mu różdżkę i
zaoferowała swoją, ale pokręcił głową.
- Chyba nie
jestem tak zdolny jak ty – powiedział i usadowił się na miotle tuż za nią.
Ponownie wzbili się w powietrze. Obejmował ją mocno i w jakiś sposób poczuł się
rozluźniony na myśl o tym, że ma pewność, że jest i będzie przez tę chwilę
bezpieczna.
Nad błoniami naprawdę było wesoło. Arthemis
wlatywała w hordy potworów, a James wybijał je jakby grał w zbijanego.
Ciemność zaczynała blednąć więc pewnie było
koło trzeciej nad ranem, gdy Arthemis i James zesztywniali zsiedli z miotły.
Pozostali w międzyczasie się zmieniali i teraz
na miotłach była raczej niezbyt dobrze czująca się z tym grupa.
Arthemis i James byli już zmęczeni, ale
ruszyli do walki. Stali się trochę nieostrożni i każdemu trafiło się kilka ran
i większych siniaków.
W końcu nad ranem część potworów zaczęła się
wycofywać, czując na karkach zbliżający się świt. Nie byli w stanie do końca
ich zatrzymać, więc będą musieli się liczyć, że podczas kolejnych dni, również
będą atakowani. Ale mieli siedem dni na to, żeby je wykończyć…
Gdy słoneczna łuna pojawiła się na horyzoncie
całą grupą wrócili do zamku. Czekała już na nich zdenerwowana Lily i Rose, a za
ich plecami nieoczekiwanie zobaczyli Harry’ego Pottera i Hermionę Weasley.
- Tata? –
zdziwił się James, podchodząc do nich.
- Tata?!
Ciocia?! – obok nich szybko przeszedł Albus, który też nie wyglądał najlepiej.
Wszyscy byli brudni, zmęczeni, troszkę zakrwawieni i mocno poobijani.
- Nic wam nie
jest? – zapytała Hermiona. – Nie wyglądacie najlepiej…
- To była ciężka
noc – przyznała Arthemis.
- Musieliśmy
naprawić szkody, które zrobił Delco – dodał James.
- Po to tu
jesteśmy – powiedziała Hermiona. – Dyrektor wezwał nas na naradę, w której
mieliście uczestniczyć, ale chyba obędzie się bez was - dodała odgarniając Arthemis
włosy z czoła matczynym gestem, od którego zrobiło się jej ciepło na sercu.
- Myślę, że
dyrektor poczeka z tą naradą, aż wszystko się posprząta – mruknął Harry. -
Delco został ranny – dodał.. – Więc potrzebuje chwili, żeby oprzytomnieć ze
swoich złudzeń…
- Idźcie się
przespać – powiedziała Hermiona, obejmując ramieniem Rose. – My tu trochę
pomożemy…
- „Idź spać” –
mruknął James. – Taki rozkaz to ja zawsze wykonam. - Chodź, szatanie, idziemy!
– dodał, ciągnąc za sobą Arthemis. Wzruszyła ramionami i pomachała jego ojcu.
Była już tak zmęczona, że pewnie mogła tylko
chichotać z byle powodu, przez co Albus wpatrywał się jakby rzucono na nią
zaklęcie rozweselające.
- Rozchmurz się,
Al! – zawołała wesoło.
- Chciałbym, ale
mięśnie twarzy mi zamarzły – powiedział zmęczonym tonem. – Dziwię się, że wam
nie…
- Nam było
ciepło – powiedział James, zanim Arthemis, zdążyła go powstrzymać. – Arthemis,
cały czas się do mnie przytulała…
- Żeby nie spaść
z miotły kretynie! – powiedziała i trzepnęła go dłonią w głowę.
- Zawsze szukasz
wymówek, Arthemis – westchnął, drocząc się z nią.
- Idiota!
- Jak możecie
mieć jeszcze siłę, żeby coś mówić? – zapytał ich Albus. – Mnie się oczy same
zamykają. Swoją drogą to wydawało mi się, że rzucasz zaklęcia z dwóch stron na
raz, Arthemis…
- Miała moją
różdżkę – wyjaśnił James.
- I działało? – zdziwił się Albus. – To dziwne, wiecie?
- I działało? – zdziwił się Albus. – To dziwne, wiecie?
Wiedzieli, ale
już im się nie chciało nad tym myśleć. Z resztą po co myśleć o czymś, co było
jednorazową sytuacją?
Ten rozdział wygrywa samym tytułem 😂 bardzo emocjonujący, w końcu ktoś poznał tajemnice Freda i Valentine, a na dodatek te wszystkie miłosne rozterki Jamesa i Arthemis
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńbardzo przykre, że Fred tak potraktował Arthemis, no i w końcu Delco przekonał się z kim walczy... ale pewnie będą ciężkie przeprawy z nim..
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hejka,
OdpowiedzUsuńrozdział wspaniały, bardzo przykre jest to, że Fred tak potraktował Arthemis... no i w końcu Delco przekonał się z kim walczy... ;) ale pewnie będą ciężkie przeprawy z nim...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga