środa, 24 stycznia 2018

Walentynki (Rok V, Rozdział 16)

Do końca tygodnia panował względny spokój. Arthemis miała jeszcze tylko wartę w ostatnią noc, a James w przed ostatnią i jedynym co z tego wynikło, był odmrożony tyłek.
 Potem Delco ze swoimi ludźmi wrócił do Londynu, ale do zamku w weekend mieli przyjechać aurorzy.
 Nauczyciele ponownie mogli zająć się męczeniem ich nowymi, niekończącymi się przygotowaniami do egzaminów.
 Hagrid przyniósł złe wieści. Zginęło aż siedmiu centaurów tym razem. Pomimo tego, że było to mniej niż na początku i tak ciężko było się z tym pogodzić.
 Nastał luty, a temperatura nieco się podniosła, więc zadowolony Lucas wznowił treningi, przy jękach całej drużyny.
 Uczniowie świetnie się dogadywali z szkolącymi ich aurorami, a Arthemis i James naprawdę wkładali dużo wysiłku we wszystkie ćwiczenie, bez znaczenia, czy byli w parze, czy nie.
 Gdy w po jednych z zajęć wracała do wieży Gryffindoru, dogonił ją Fred. Spojrzała na niego zdziwiona.
- Przepraszam! – wykrztusił w  końcu z niechęcią.
- Ależ za co? – zapytała ze złośliwą satysfakcją.
- Wiesz za co! – powiedział twardo.
- Nie umiesz przepraszać, Fred – powiedziała i poklepała go po głowie. – Ale ja też nie, więc ci wybaczam.
- Tak po prostu? – zdziwił się.
Wzruszyła ramionami.
- Chcesz mnie traktować jak wroga, proszę bardzo. Mogę z tym żyć.
- Nie chciałem, żeby tak wyszło – powiedział niechętnie.
- Nie chciałeś… - mruknęła z zamyśleniem.
- Nie chciałem – powtórzył. – Zareagowałem. Valentine…
- Dobra, dobra - powiedziała szybko. – Nie chcę znać szczegółów.
- Ale z ciebie dzieciak – mruknął, gdy zaczęli iść w kierunku Wieży Gryffindoru.
- Na twoje szczęście – przypomniała mu. – Inaczej cała szkoła już by wiedziała… Ale ponieważ nie rozumiem czemu to taka sensacja, to nikt nic nie wie.
 Fred przez chwilę myślał o tym, co powiedziała, a potem pokiwał głową, że to nawet nie głupie podejście. No i ulżyło mu, że wszyscy przestaną drążyć, dlaczego jest na niego zła…
 Za to Valentine od dwóch tygodni chodziła obrażona za to, że próbował ją osłonić podczas walki. Głupia baba. Fred westchnął ciężko. Kobiety były tak skomplikowane, że aż strach był z nimi zaczynać.

 Arthemis leżała sobie spokojnie na łóżku spisując listę rzeczy, które wiedziała na temat krwawych diabłów, ich klątwy i sposobów ich uśmiercania. Miała nadzieję, że coś jej wpadnie do głowy. Albus produkował więcej bombowych kulek i proszku Prometeusza, ale przecież to były tylko środki tymczasowe. Oni potrzebowali czegoś co je zniszczy na dobre…
 Na jej plecach umościł się wygodnie zielony Gin-królik, gdy nagle do pokoju wpadła roześmiana Lily i równie wesoła Rose. Gin na ich oczach przemienił się w zadziwiająco dużego motyla i usiadł na głowie Rose.
 Lily rzuciła się na łóżko obok Arthemis i powiedziała:
- Robimy imprezę!
Arthemis zamrugała zdziwiona.
- Co robicie?
- Przyjęcie – wyjaśniła Rose. – Kilka dziewczyn poszło do profesor Vector i powiedziało, że dobrze by było, gdybyśmy zrobili coś, co rozjaśni te ponure dni i ten nastrój, które powodują krwawe diabły. Chyba ją przekonały, bo są wywieszone ogłoszenia…
- A zgadnij kiedy jest!? – zapiszczała zachwycona Lily.
- Już się boję – mruknęła Arthemis i naprawdę poczuła niepokój.
- W walentynki!!
- Kilku chłopaków z Ravenclawu obiecało załatwić muzykę, a dziewczyny zajmują się strojeniem korytarza… - dodała Rose.
- Korytarza? – zdziwiła się Arthemis.
- Na czwartym piętrze w zachodnim skrzydle. Jest tam dość dużo miejsca do tańczenia.
- Tańczenia? – Arthemis czuła się, jakby mówiły do niej w obcym języku.
- Będzie cudownie! – zapiszczała Lily.
Walentynki? Tańce? To Arthemis już wolała krwawe diabły.
- Uważacie, że to dobry pomysł? – zapytała z wahaniem.
- Świetny! Ludzie się rozluźnią, a poza tym to zawsze jakaś rozrywka…
- No więc bawcie się dobrze – powiedziała Arthemis i wróciła do swojej listy.
Poczuła jak Lily oburzona, przyciska jej głowę do poduszki.
- Ty też idziesz… - powiedziała głosem, nie znoszącym sprzeciwu.
- Ale po, co? Ja nie chce tańczyć…
- Ale chociaż pobędziesz trochę wśród ludzi – rzuciła Rose, a Arthemis ze zgrozą zauważyła, ze zbliża się do jej szafy.
- Nie lubię ludzi – odpowiedziała natychmiast.
- Zmienisz zdanie – zapewniła ją Lily. – Zaciągniemy cię tam tak czy inaczej!
- Czasami to ja się was boję – mruknęła Arthemis. – To jest jeden z takich momentów.
Rose zaczęła przerzucać jej rzeczy.
- Masz tyle fajnych ubrań. Dziewczęcych ubrań – podkreśliła. – A połowy z nich nie nosisz…
- Wygodnie mi w tych, które nosze – odparła Arthemis.
- Jesteś nudna – rzuciła Lily i dołączyła do Rose. – O ta czarna spódniczka jest ładna. Trochę krótsza niż te, które nosimy na lekcjach, ale nie za krótka.
- Też o niej myślałam. Niech tylko znajdę odpowiednią do niej bluzkę…
- Arthemis, czemu większość twoich ciuchów jest ciemnych? – zapytała z niesmakiem Lily, ale chyba nie oczekiwała odpowiedzi.
 Arthemis cichaczem ześlizgnęła się z łóżka i zaczęła się skradać do drzwi. Gdy nagle porwała ją fala powietrza i ponownie została posadzona na łóżku, a Rose schowała swoją różdżkę do kieszeni bluzy.
- Och, patrz ten biały top jest świetny! – krzyknęła Lily.
- Czy wy słyszałyście jak powiedziałam, że nigdzie nie idę? – rzuciła Arthemis groźnie.
Lily odwróciła się w jej stronę i spojrzała na nią z miną zbitego psa.
- Proszę… - powiedziała cicho. – To może być nasza jedyna okazja, żeby się razem zabawić…
Arthemis głośno przełknęła ślinę. Ta mała jędza używała tego mokrego spojrzenia, wiedząc jak ono działa. Za kilka lat chłopacy w Hogwarcie będą mieli przerąbane… Arthemis z poddańczym jękiem rzuciła się na poduszkę.
- No! – powiedziała zadowolonym tonem Lily.


 W walentynki Arthemis została dokładnie ubrana przez dziewczyny. Nie wyglądała jakoś strasznie. Tylko mniej poważnie i swobodnie niż zazwyczaj. Włożyła normalne buty i stanowczo zabroniła zbliżać się do siebie ze szczotką i kosmetykami. Związała włosy i odwróciła się do drzwi z miną skazańca.
 I wpadła w chmurę zapachu, gdy Lily zaczęła ją spryskiwać perfumami, które dostała na gwiazdkę, a z których rzadko korzystała. Wynajdując tysiące powodów odwlekała moment zejścia na dół.
 Dziewczyny przychodząc po nią po raz czwarty, w końcu jednak ją do tego zmusiły. Arthemis wyszła z dormitorium mówiąc sobie, że zejdzie tam, a gdy tylko Rose i Lily będą zajęte zwieje.
 Impreza trwała w najlepsze. Przygaszone światła, kolorowe dekoracje i bawiący się ludzie. Było tu tyle pozytywnych emocji, że Arthemis nie mogła się nie uśmiechnąć. Postanowiła przez chwilę zostać i się tym nacieszyć. Dziewczyny uciekły gdzieś w tłum, a ona oparła się o ścianę i słuchała muzyki.

 James tańczył z jakąś dziewczyną, która była urocza, zabawna i miała dobre wyczucie rytmu. Była miłym towarzystwem, ale kiedy szybko, rytmiczna melodia dobiegła końca, James ukłonił się, podziękował i odszedł, zostawiając ją z zawiedzioną miną.
 Podszedł do okna, gdzie stali Lucas i Fred, który podał mu kremowe piwo. James przyjął je z wdzięcznością i z ciekawością rozejrzał się po sali. Ludzie naprawdę cieszyli się z tej imprezy. Część tańczyła, a część po prostu przyszła pogawędzić, jak Lucas, który ignorował wszystkie rzucane mu, proszące spojrzenia. Dopóki nie zjawiła się przed nim Lily, która oparła ręce na biodrach, wyrwała mu butelkę kremowego piwa i powiedziała:
- Wyglądasz jakbyś przyszedł na pogrzeb! Rusz się wreszcie… - i pociągnęła go za sobą, przy gromkim śmiechu Freda i pozostałych chłopaków.
 Wzrok Jamesa po chwili spoczął na dziewczynie przy ścianie. Wyglądała jakby znalazła się tu zupełnie przypadkiem. Nie była wystrojona jak inne dziewczęta i nie miała takiego fanatycznego jak pozostałe wzroku. Przypominała raczej strażnika imprezy. Cichego ochroniarza. Opierając się o ścianę bystrym wzrokiem omiatała wszystko i wszystkich, jakby znalazła się na innej planecie i z fascynacją obserwowała zwyczaje tubylców.
 James pokręcił z uśmiechem głową. Była niesamowita…
 „ Jak szybko do mnie dotrzesz?”, przypomniały mu się jej słowa. Wydawała się taka… spokojna, gdy to mówiła. Jakby wiedziała, że znajdzie ją nawet na końcu świata…
 Machinalnie oddał Fredowi nie otworzoną butelkę napoju, który ze zdziwieniem wziął ją od niego i spojrzał z zainteresowaniem, gdzie idzie James. Gdy zobaczył kto tam stoi wszystko stało się jasne. Zachichotał i na powrót włączył się do rozmowy z kolegami z roku.
 James manewrując ostrożnie by nie napotkać, żadnej z dziewcząt, z którymi łagodnie rzecz mówiąc ani myślał rozmawiać, zakradł się do Arthemis od tyłu i zanim zdążyła się zorientować, splótł z nią palce i nachylając się do jej ucha, powiedział cicho:
- Chodź ze mną.
 Zaskoczona, z mocno bijącym sercem, czuła jego dłoń w swojej. Po raz pierwszy trzymał ją za rękę nie w walce, czy podczas biegu, czy gdy się coś działo, ale w takich naturalnych warunkach. Poczuła jednocześnie ciepło i zimno.
 Przeprowadził ją przez korytarz odprowadzany zaciekawionymi i zazdrosnymi spojrzeniami. Wyszli na oświetlany jedynie przez smugi księżycowego światła poboczny hol i przeszli kawałek. Dolatywały tu ciche odgłosy muzyki z imprezy. Właśnie grali jakiś nastrojowy i wolny kawałek, zupełnie jakby na życzenie Jamesa.
 Arthemis spojrzała na niego bez słowa, jak zahipnotyzowana, ale nie wiedzieć czemu, było w tym spojrzeniu trochę bólu, trochę żalu i trochę tęsknoty.
 Przełknęła głośno ślinę. Ona była zdenerwowana, on zadziwiająco spokojny.
 Bez jednego słowa, James zarzucił sobie jej rękę na ramię i kładąc jej ręce na biodrach, mocno przyciągnął ją do siebie.
- Zatańcz ze mną – poprosił cicho.
Po chwili wahania jej druga ręka zacisnęła się na tyle jego koszuli, a czoło przywarło do ramienia, gdy zaczął ją wolno kołysać. Westchnęła głęboko. Może nie umiała tańczyć, ale było to tak naturalne, że nie wymagało żadnego wysiłku…
 Było to coś niesamowitego. Mieć go tak blisko. Idealnie do siebie pasowali. I nie chodziło o wzrost, zachowanie, czy umysły. Chodziło o to coś co się między nimi działo gdy byli blisko, czy daleko. Jakby ich myśli i uczucia nadawały na tych samych ich własnych falach, do których dostęp miała tylko ta dwójka.
 Arthemis czuła mrowienie w całym ciele. Miała wrażenie, że dłonie Jamesa wtapiają się w jej skórę. Pragnienie go było uczuciem, które już znała… Ale strach i bunt… z tym nie umiała sobie tak łatwo poradzić. Jak miała walczyć z samą sobą?
 Mimowolnie, rozpaczliwie przywarła do niego jeszcze mocniej.
 Dlaczego? Dlaczego to musiało być takie trudne? Czemu ona nie mogła być inna? Czemu on nie mógł być inny?
 Gdyby był inny nie zakochałaby się w nim…
 James czuł się jakby ktoś rzucił na niego zaklęcie oszałamiające. Jego pojmowanie zacieśniło się do przyśpieszonego bicia serca Arthemis, jej dłoni i zapachu włosów. Wydawała mu się… zdesperowana.
  Gdy podniosła na niego rozpalony, zmartwiony wzrok, ich usta dzieliły milimetry.
- Arthemis… - wyszeptał.
 To było zupełnie naturalne, że byli tak blisko. W tym momencie obydwoje to rozumieli, prawda? Obydwoje się na to godzili. Tak bardzo chciał ją mieć… Gdy patrzył jej w oczy miał wrażenie, że…wiedziała. Musiała wiedzieć. Musiała znać jego uczucia.
- Jesteśmy doskonałą parą prawda? – powiedział.
 Arthemis odsunęła się od niego i poczuła niepokojący dreszcz w całym ciele.
- Co masz na myśli? – zapytała ostrożnie, modląc się, żeby nie chodziło mu o to, o czym myślała.
- Arthemis, wszyscy to widzą, czemu ty nie chcesz? Idealnie się dogadujemy. To przecież tylko kwestia czasu, aż w końcu zostaniemy parą… wszyscy tego oczekują.
- Oczekują? – powtórzyła, z szeroko otwartymi oczami. Jej serce waliło tak, że miała wrażenie, że echo tego dźwięku odbija się od ścian.
- Nie udawaj, że nie wiesz o czym mówię – powiedział, a w jego głosie zabrzmiały ostre nuty.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz – wyznała szeptem, bo takiego Jamesa, jeszcze nie znała. W jakiś sposób bała się go…
 Zamrugał zdziwiony i przez moment wydawało jej się, że złagodniał.
- Bardzo długo byłem cierpliwy, ale już nie mam na to siły. Chcę, żebyś przestała się bać każdego mojego dotyku i zrozumiała w końcu, jak to powinno wyglądać…
- Powinno? – Arthemis zrobiła krok w tył. – James, jesteś moim przyjacielem…
- Nie chcę być twoim przyjacielem! – przerwał jej. – Nie tylko…
- Ja wiem – powiedziała cicho, ale w jej wzroku widać było rozdzierającą rozpacz i strach. James pewnie by to dostrzegł, gdyby nie to, że miał nadzieję, że konfrontacja otworzy jej oczy. – Ale to nie może się stać James. Posłuchaj…
- Nie może się stać? – powtórzył, marszcząc brwi. – To już się stało Arthemis.
- Nie wiesz o czym mówię… - zaczęła, ale znowu jej przerwał.
- Wiem, o czym mówisz. Pewnie wiem lepiej, niż ty sama wiesz.
- Nie chcę tego, James! – powiedziała gwałtownie, bo teraz mogła myśleć tylko o swoich lękach. O tym co mogłoby się stać, gdyby na to pozwoliła. – Nie mogę dopuścić do takiej bliskości! Nigdy! Więc, błagam, nie rób mi tego… - dodała szeptem. – Niech zostanie, tak jak jest… - chciała złapać go za rękę, ale się wyrwał.
- Nie chcesz tego? – zapytał z niedowierzaniem. – Nie jesteś w stanie tego znieść?
- James, daj mi wyjaśnić… - powiedziała szybko, widząc, że coraz bardziej się od niej oddala.
- Daj spokój, nie tłumacz się – na jego wargi wypłynął gorzki uśmiech.
- Posłuchaj, - powiedziała błagalnie. – To przekleństwo… to się nie uda…
- Zawsze chowasz się za zdolnościami – przerwał jej. – A one nie mają nic do rzeczy…
Kiedy nadal patrzył na nią zagniewany, nie rozumiejąc tego co chce mu powiedzieć, zdenerwowała się jeszcze bardziej.
- Mają! James proszę cię…
- Myślałem, że jesteś w stanie dopuścić mnie bliżej niż wszystkich innych. Myślałem, że jesteś w stanie docenić i zrozumieć to, co czuję… I jak zwykle się pomyliłem… - mruknął martwym głosem i odwrócił się.
- James… - szepnęła, ale się nie zatrzymał. Poczuła przykrywający rozpacz gniew. – Jak szybko byś mnie znienawidził?! – krzyknęła na cały korytarz. – Jak szybko zacząłbyś podejrzewać, że cię szpieguje i sprawdzam twoje myśli?!
 W ogóle się nie obejrzał. Jego uczucie pomieszanie niesprawiedliwości, żalu, wściekłości i bólu pomieszały się z jej własnymi, tak, że nie potrafiła sobie z nimi poradzić. Zaczęła się trząść i poczuła jak po jej twarzy spływają łzy. Odwróciła się i zaczęła szybko iść mijając zdziwionych ludzi po drodze. Arthemis zupełnie nagle poczuła uścisk w sercu. Położył rękę na piersi, jakby w ten sposób chciała zmusić serce, żeby przestało boleć. Zacisnęła wargi, pokręciła głową. Pobiegła przed siebie.

 Rose właśnie wchodziła na schody. Chciała tylko przez chwilę podejrzeć co robią James z Arthemis… Gdy nagle James szybkim, nerwowym krokiem pojawiał się na schodach.
- James? James?! – krzyknęła, ale miną ją pośpiesznie, a minę miał tak zawistną i wściekłą, jakiej nigdy u niego nie widziała.

Arthemis nie wiedziała dokąd idzie. Kręciło jej się w głowie i nie mogła oddychać. Ważne było tylko, żeby gdzieś daleko odejść.
 Minęła po drodze Freda w ogóle go nie zauważając. Złapał ją za rękę i przyjrzał się jej zalanej płaczem twarzy i czarnym od rozpaczy oczom, ale zanim zdążył się odezwać, wyrwała się i krzyknęła:
- Zostaw!
 Pobiegła dalej. Przez chwilę stał oszołomiony, a potem pobiegł za nią.
Arthemis potrzebowała powietrza. Wybiegła na szczyt wieży i starała się oddychać, ale wokół jej piersi zacisnęła się żelazna obręcz.
 Fred stanął w drzwiach i przyglądał się jak padła na kolana i zaczęła rozdzierająco płakać. Wstrząsały nią dreszcze, ukryła twarz w dłoniach. Zawsze uważał, ją za opanowaną osobę. Nigdy nie pomyślałby, że może się w niej zmieścić tyle rozpaczy.
 Zrobił krok w jej kierunku, ale nagle usłyszał szybkie kroki na schodach do wieży. Obok niego stanęła Rose.
- O Chryste – szepnęła.
- Co się stało?
- Nie wiem, ale mijałam po drodze Jamesa. Nie wygląda najlepiej…
- Co on jej zrobił?
- Myślę, że po prostu stracił cierpliwość… - odparła, patrząc na Arthemis pełnym żalu wzrokiem. – Idź stąd – poleciła mu cicho.
 Rose podeszła do Arthemis i uklękła przy niej.
- Arthemis – powiedziała łagodnie.
 Arthemis przez chwilę jak w malignie kręciła głową. Jakby nie mogła uwierzyć, że takie coś mogło się wydarzyć, a potem padła jej w ramiona. Rose matczynym gestem ją objęła i pozwoliła się wypłakać.
 Fred czując dziwny uścisk w piersi, odwrócił się i zostawił je same.


 Lucas znalazł Jamesa rzucającego zaklęcia na bogu ducha winną ławkę, w sali historii magii. Szukał go już od dobrej godziny, od kiedy Fred mu powiedział, że coś się stało.
 Wyglądał jakby był w stanie zniszczyć wszystko, co stanie mu na drodze.
- Coś się stało? – zapytał, trzymając się na bezpieczną odległość.
- Nie, czemu!? – odwarknął i zmienił ławkę w drzazgi.
- Daj spokój… przecież widzę – powiedział spokojnie.
- Gówno widzisz! – syknął. – Tak samo jak ona…
- Kto? Arthemis? Pokłóciliście się?
- Nieee… bo niby o, co?! – odpowiedział ironicznie James, zapewne nie zdając sobie sprawy, że podnosi głos. – Przecież ona wie wszystko najlepiej! Podejrzewam, że umie nawet przewidzieć cholerną PRZYSZŁOŚĆ!
 Normalnie w takiej sytuacji Lucas zacząłby się z nim kłócić, a potem posłałby go do wszystkich diabłów. Z tym, że nigdy nie widział Jamesa aż tak wściekłego. Przyjrzał mu się uważnie, gdy ten zniszczył jakiś drobny przedmiot stojący na nauczycielskim biurku. Jednak w spojrzeniu przyjaciela widział więcej skrywanego bólu niż złości.
- Powiesz mi co się stało, czy będziemy na siebie warczeć? – zapytał spokojnie.
 James spojrzał na niego spode łba. Zdawało się jakby spokojny ton głosu Lucasa, sprawił, że opuściła go cała złość.
 Usiadł na ziemi i oparł się o ścianę. Lucas usiadł obok niego. James wpatrywał się w ciemność za oknem.
- Nie wiem kiedy to się stało… - zaczął cicho. – Może tego pierwszego dnia w pociągu, a może gdy zobaczyłem ją po wakacjach…  Nie wiem… -  pokręcił niedowierzająco głową. - Co za ironia, prawda? Zawsze uważałem, że dziewczyny są proste w obsłudze  - zaśmiał się gorzko. – Są cudowne i miło się spędza z nimi czas, ale nie zastąpią ci kumpla ani nie zajmą cię na długo. A potem pojawiła się ona, taka silna, odważna i bystra, taka krucha pod spodem i na Boga, Luke, trafiło mnie między oczy!
 Przez chwilę wpatrywał się w przestrzeń jakby nadal nie do końca mógł to pojąć. Potem spojrzał na niego z tłumionym żalem w spojrzeniu i rzekł:
- Nie chcę już być tylko jej przyjacielem. Nie znoszę tego. Chciałem nią wstrząsnąć, żeby przyznała się, że ona czuje to samo… ale powiedziała, że tego nie chce. Że nie dopuści do tego. Spojrzała na mnie takim przerażonym wzrokiem, jakbym chciał ją zabić i zaczęła coś chrzanić o swoim darze. Mówiła z takim przekonaniem jakby była pieprzoną wyrocznią! Po tym wszystkim nie jestem w stanie być obok niej, rozumiesz?! Nie mogę  i nie zniosę tego… I nie mam pojęcia, co teraz będzie.
 Lucas też nie wiedział i trochę go to przerażało. Niezdarnie poklepał Jamesa po ramieniu.
- Jesteście przyjaciółmi, poradzicie sobie.
James chciał mu powiedzieć, że nigdy więcej nie chce jej widzieć, ale to kłamstwo nie chciało mu przejść przez gardło. Pokiwał głową.
- Idź sobie – powiedział. – Chcę się w spokoju nad sobą poużalać.
 Lucas zrozumiał, że to koniec rozmowy. Nic nie mówiąc wyszedł.
 James był wściekły i zraniony. Jednak znając przyjaciela, widział tylko jedną stronę sytuacji. Lucas przeczesał dłonią włosy i westchnął.


Arthemis w końcu zabrakło łez. Rose namówiła ją, żeby zeszły z mroźnej wieży, chociaż na schody. W cienkich ciuchach naprawdę przemarzły, ale Arthemis chyba tego nie odczuwała.
- Co się stało? – zapytała Rose.
- Nie wiem – odpowiedziała Arthemis przygaszonym głosem. – Nie mam pojęcia, jak do tego doszło…
- Pokłóciliście się?              
- W sumie nie.
- Więc o co chodzi…
- Nie chciał nawet, żebym mu wyjaśniła – szepnęła z niedowierzaniem Arthemis, a wargi jej zadrżały.
- Powiedział ci, że jest w tobie zakochany?
Arthemis ścisnęło się serce.
- Nie. Powiedział, że jesteśmy idealną parą. A gdy zaprzeczyłam, wściekł się.
- Ale wy jesteście idealną parą… - mruknęła cicho Rose.
Arthemis pokręciła głową.
- Nie wiem co to znaczy. Wiem tylko, że im bliżej mnie jest, tym większe zagrożenie, że mnie znienawidzi. Nie potrafię kontrolować przy nim wszystkich swoich umiejętności. Nie będzie potrafił mi ufać…
- Arthemis, czasami jesteś taka głupia – wydusiła z siebie Rose, po chwili oszołomienia.
- Miałam dwa wyjścia Rose… albo pogodzić się, że James złamie mi za jakiś czas serce i mnie znienawidzi, albo złamać je sobie sama, mając nadzieję, że kiedyś się oboje opamiętamy… i nadal będziemy przyjaciółmi.
  Patrzyła na nią z mieszaniną współczucia i niezadowolenia. Ale przecież nie mógła wiedzieć jak to jest. Tylko ona jedna zdawała sobie sprawę z tego, co się z nią dzieje.
- Nie mogę uwierzyć, że tak myślisz… - westchnęła i przytuliła ją do siebie.

 Miłość robi z nas idiotów, pomyślała w duchu. Zastanawiała się, czy powinna coś zrobić, czasami trzeba przecież walnąć w czyjś pusty łeb. Miała wrażenie, że w tym wypadku będzie to łeb Arthemis. Ale to chyba nie było jej zadanie…

3 komentarze:

  1. Ten rozdział jest dosłownym lamaczem serc, szkoda Arthemis i Jamesa, widac jak bardzo oni cierpia 😕 mam nadzieje ze wszystko sie ulozy

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    cudownie,o tak James nie wytrzymał i powiedział w końcu, że są idealną parą, a Arthemis przeczuwam że będzie teraz ciężko...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, no tak James w końcu nie wytrzymał i powiedział, że są idealną parą, Arthemis chyba teraz będzie ciężko...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń