Do końca
tygodnia panował względny spokój. Arthemis miała jeszcze tylko wartę w ostatnią
noc, a James w przed ostatnią i jedynym co z tego wynikło, był odmrożony tyłek.
Potem Delco ze swoimi ludźmi wrócił do Londynu,
ale do zamku w weekend mieli przyjechać aurorzy.
Nauczyciele ponownie mogli zająć się męczeniem
ich nowymi, niekończącymi się przygotowaniami do egzaminów.
Hagrid przyniósł złe wieści. Zginęło aż
siedmiu centaurów tym razem. Pomimo tego, że było to mniej niż na początku i
tak ciężko było się z tym pogodzić.
Nastał luty, a temperatura nieco się
podniosła, więc zadowolony Lucas wznowił treningi, przy jękach całej drużyny.
Uczniowie świetnie się dogadywali z szkolącymi
ich aurorami, a Arthemis i James naprawdę wkładali dużo wysiłku we wszystkie
ćwiczenie, bez znaczenia, czy byli w parze, czy nie.
Gdy w po jednych z zajęć wracała do wieży
Gryffindoru, dogonił ją Fred. Spojrzała na niego zdziwiona.
- Przepraszam! –
wykrztusił w końcu z niechęcią.
- Ależ za co? –
zapytała ze złośliwą satysfakcją.
- Wiesz za co! –
powiedział twardo.
- Nie umiesz
przepraszać, Fred – powiedziała i poklepała go po głowie. – Ale ja też nie,
więc ci wybaczam.
- Tak po prostu?
– zdziwił się.
Wzruszyła
ramionami.
- Chcesz mnie
traktować jak wroga, proszę bardzo. Mogę z tym żyć.
- Nie chciałem,
żeby tak wyszło – powiedział niechętnie.
- Nie chciałeś…
- mruknęła z zamyśleniem.
- Nie chciałem –
powtórzył. – Zareagowałem. Valentine…
- Dobra, dobra -
powiedziała szybko. – Nie chcę znać szczegółów.
- Ale z ciebie
dzieciak – mruknął, gdy zaczęli iść w kierunku Wieży Gryffindoru.
- Na twoje
szczęście – przypomniała mu. – Inaczej cała szkoła już by wiedziała… Ale
ponieważ nie rozumiem czemu to taka sensacja, to nikt nic nie wie.
Fred przez chwilę myślał o tym, co
powiedziała, a potem pokiwał głową, że to nawet nie głupie podejście. No i
ulżyło mu, że wszyscy przestaną drążyć, dlaczego jest na niego zła…
Za to Valentine od dwóch tygodni chodziła
obrażona za to, że próbował ją osłonić podczas walki. Głupia baba. Fred
westchnął ciężko. Kobiety były tak skomplikowane, że aż strach był z nimi
zaczynać.
Arthemis leżała sobie spokojnie na łóżku
spisując listę rzeczy, które wiedziała na temat krwawych diabłów, ich klątwy i
sposobów ich uśmiercania. Miała nadzieję, że coś jej wpadnie do głowy. Albus
produkował więcej bombowych kulek i proszku Prometeusza, ale przecież to były
tylko środki tymczasowe. Oni potrzebowali czegoś co je zniszczy na dobre…
Na jej plecach umościł się wygodnie zielony
Gin-królik, gdy nagle do pokoju wpadła roześmiana Lily i równie wesoła Rose.
Gin na ich oczach przemienił się w zadziwiająco dużego motyla i usiadł na
głowie Rose.
Lily rzuciła się na łóżko obok Arthemis i powiedziała:
- Robimy
imprezę!
Arthemis
zamrugała zdziwiona.
- Co robicie?
- Przyjęcie –
wyjaśniła Rose. – Kilka dziewczyn poszło do profesor Vector i powiedziało, że
dobrze by było, gdybyśmy zrobili coś, co rozjaśni te ponure dni i ten nastrój,
które powodują krwawe diabły. Chyba ją przekonały, bo są wywieszone ogłoszenia…
- A zgadnij
kiedy jest!? – zapiszczała zachwycona Lily.
- Już się boję –
mruknęła Arthemis i naprawdę poczuła niepokój.
- W walentynki!!
- Kilku
chłopaków z Ravenclawu obiecało załatwić muzykę, a dziewczyny zajmują się
strojeniem korytarza… - dodała Rose.
- Korytarza? –
zdziwiła się Arthemis.
- Na czwartym
piętrze w zachodnim skrzydle. Jest tam dość dużo miejsca do tańczenia.
- Tańczenia? –
Arthemis czuła się, jakby mówiły do niej w obcym języku.
- Będzie
cudownie! – zapiszczała Lily.
Walentynki?
Tańce? To Arthemis już wolała krwawe diabły.
- Uważacie, że
to dobry pomysł? – zapytała z wahaniem.
- Świetny!
Ludzie się rozluźnią, a poza tym to zawsze jakaś rozrywka…
- No więc bawcie
się dobrze – powiedziała Arthemis i wróciła do swojej listy.
Poczuła jak Lily
oburzona, przyciska jej głowę do poduszki.
- Ty też
idziesz… - powiedziała głosem, nie znoszącym sprzeciwu.
- Ale po, co? Ja
nie chce tańczyć…
- Ale chociaż
pobędziesz trochę wśród ludzi – rzuciła Rose, a Arthemis ze zgrozą zauważyła,
ze zbliża się do jej szafy.
- Nie lubię
ludzi – odpowiedziała natychmiast.
- Zmienisz
zdanie – zapewniła ją Lily. – Zaciągniemy cię tam tak czy inaczej!
- Czasami to ja
się was boję – mruknęła Arthemis. – To jest jeden z takich momentów.
Rose zaczęła
przerzucać jej rzeczy.
- Masz tyle
fajnych ubrań. Dziewczęcych ubrań – podkreśliła. – A połowy z nich nie nosisz…
- Wygodnie mi w
tych, które nosze – odparła Arthemis.
- Jesteś nudna –
rzuciła Lily i dołączyła do Rose. – O ta czarna spódniczka jest ładna. Trochę
krótsza niż te, które nosimy na lekcjach, ale nie za krótka.
- Też o niej
myślałam. Niech tylko znajdę odpowiednią do niej bluzkę…
- Arthemis,
czemu większość twoich ciuchów jest ciemnych? – zapytała z niesmakiem Lily, ale
chyba nie oczekiwała odpowiedzi.
Arthemis cichaczem ześlizgnęła się z łóżka i
zaczęła się skradać do drzwi. Gdy nagle porwała ją fala powietrza i ponownie
została posadzona na łóżku, a Rose schowała swoją różdżkę do kieszeni bluzy.
- Och, patrz ten
biały top jest świetny! – krzyknęła Lily.
- Czy wy
słyszałyście jak powiedziałam, że nigdzie nie idę? – rzuciła Arthemis groźnie.
Lily odwróciła
się w jej stronę i spojrzała na nią z miną zbitego psa.
- Proszę… -
powiedziała cicho. – To może być nasza jedyna okazja, żeby się razem zabawić…
Arthemis głośno
przełknęła ślinę. Ta mała jędza używała tego mokrego spojrzenia, wiedząc jak
ono działa. Za kilka lat chłopacy w Hogwarcie będą mieli przerąbane… Arthemis z
poddańczym jękiem rzuciła się na poduszkę.
- No! –
powiedziała zadowolonym tonem Lily.
W walentynki Arthemis została dokładnie ubrana
przez dziewczyny. Nie wyglądała jakoś strasznie. Tylko mniej poważnie i
swobodnie niż zazwyczaj. Włożyła normalne buty i stanowczo zabroniła zbliżać się
do siebie ze szczotką i kosmetykami. Związała włosy i odwróciła się do drzwi z
miną skazańca.
I wpadła w chmurę zapachu, gdy Lily zaczęła ją
spryskiwać perfumami, które dostała na gwiazdkę, a z których rzadko korzystała.
Wynajdując tysiące powodów odwlekała moment zejścia na dół.
Dziewczyny przychodząc po nią po raz czwarty,
w końcu jednak ją do tego zmusiły. Arthemis wyszła z dormitorium mówiąc sobie,
że zejdzie tam, a gdy tylko Rose i Lily będą zajęte zwieje.
Impreza trwała w najlepsze. Przygaszone
światła, kolorowe dekoracje i bawiący się ludzie. Było tu tyle pozytywnych
emocji, że Arthemis nie mogła się nie uśmiechnąć. Postanowiła przez chwilę
zostać i się tym nacieszyć. Dziewczyny uciekły gdzieś w tłum, a ona oparła się
o ścianę i słuchała muzyki.
James tańczył z jakąś dziewczyną, która była
urocza, zabawna i miała dobre wyczucie rytmu. Była miłym towarzystwem, ale
kiedy szybko, rytmiczna melodia dobiegła końca, James ukłonił się, podziękował
i odszedł, zostawiając ją z zawiedzioną miną.
Podszedł do okna, gdzie stali Lucas i Fred,
który podał mu kremowe piwo. James przyjął je z wdzięcznością i z ciekawością
rozejrzał się po sali. Ludzie naprawdę cieszyli się z tej imprezy. Część
tańczyła, a część po prostu przyszła pogawędzić, jak Lucas, który ignorował
wszystkie rzucane mu, proszące spojrzenia. Dopóki nie zjawiła się przed nim
Lily, która oparła ręce na biodrach, wyrwała mu butelkę kremowego piwa i
powiedziała:
- Wyglądasz
jakbyś przyszedł na pogrzeb! Rusz się wreszcie… - i pociągnęła go za sobą, przy
gromkim śmiechu Freda i pozostałych chłopaków.
Wzrok Jamesa po chwili spoczął na dziewczynie
przy ścianie. Wyglądała jakby znalazła się tu zupełnie przypadkiem. Nie była
wystrojona jak inne dziewczęta i nie miała takiego fanatycznego jak pozostałe
wzroku. Przypominała raczej strażnika imprezy. Cichego ochroniarza. Opierając
się o ścianę bystrym wzrokiem omiatała wszystko i wszystkich, jakby znalazła
się na innej planecie i z fascynacją obserwowała zwyczaje tubylców.
James pokręcił z uśmiechem głową. Była
niesamowita…
„ Jak szybko do mnie dotrzesz?”, przypomniały
mu się jej słowa. Wydawała się taka… spokojna, gdy to mówiła. Jakby wiedziała,
że znajdzie ją nawet na końcu świata…
Machinalnie oddał Fredowi nie otworzoną
butelkę napoju, który ze zdziwieniem wziął ją od niego i spojrzał z
zainteresowaniem, gdzie idzie James. Gdy zobaczył kto tam stoi wszystko stało
się jasne. Zachichotał i na powrót włączył się do rozmowy z kolegami z roku.
James manewrując ostrożnie by nie napotkać,
żadnej z dziewcząt, z którymi łagodnie rzecz mówiąc ani myślał rozmawiać,
zakradł się do Arthemis od tyłu i zanim zdążyła się zorientować, splótł z nią
palce i nachylając się do jej ucha, powiedział cicho:
- Chodź ze mną.
Zaskoczona, z mocno bijącym sercem, czuła jego
dłoń w swojej. Po raz pierwszy trzymał ją za rękę nie w walce, czy podczas
biegu, czy gdy się coś działo, ale w takich naturalnych warunkach. Poczuła
jednocześnie ciepło i zimno.
Przeprowadził ją przez korytarz odprowadzany
zaciekawionymi i zazdrosnymi spojrzeniami. Wyszli na oświetlany jedynie przez
smugi księżycowego światła poboczny hol i przeszli kawałek. Dolatywały tu ciche
odgłosy muzyki z imprezy. Właśnie grali jakiś nastrojowy i wolny kawałek,
zupełnie jakby na życzenie Jamesa.
Arthemis spojrzała na niego bez słowa, jak
zahipnotyzowana, ale nie wiedzieć czemu, było w tym spojrzeniu trochę bólu,
trochę żalu i trochę tęsknoty.
Przełknęła głośno ślinę. Ona była
zdenerwowana, on zadziwiająco spokojny.
Bez jednego słowa, James zarzucił sobie jej
rękę na ramię i kładąc jej ręce na biodrach, mocno przyciągnął ją do siebie.
- Zatańcz ze mną
– poprosił cicho.
Po chwili
wahania jej druga ręka zacisnęła się na tyle jego koszuli, a czoło przywarło do
ramienia, gdy zaczął ją wolno kołysać. Westchnęła głęboko. Może nie umiała
tańczyć, ale było to tak naturalne, że nie wymagało żadnego wysiłku…
Było to coś niesamowitego. Mieć go tak blisko.
Idealnie do siebie pasowali. I nie chodziło o wzrost, zachowanie, czy umysły.
Chodziło o to coś co się między nimi działo gdy byli blisko, czy daleko. Jakby
ich myśli i uczucia nadawały na tych samych ich własnych falach, do których
dostęp miała tylko ta dwójka.
Arthemis czuła mrowienie w całym ciele. Miała
wrażenie, że dłonie Jamesa wtapiają się w jej skórę. Pragnienie go było
uczuciem, które już znała… Ale strach i bunt… z tym nie umiała sobie tak łatwo
poradzić. Jak miała walczyć z samą sobą?
Mimowolnie, rozpaczliwie przywarła do niego
jeszcze mocniej.
Dlaczego? Dlaczego to musiało być takie
trudne? Czemu ona nie mogła być inna? Czemu on nie mógł być inny?
Gdyby był inny nie zakochałaby się w nim…
James czuł się jakby ktoś rzucił na niego
zaklęcie oszałamiające. Jego pojmowanie zacieśniło się do przyśpieszonego bicia
serca Arthemis, jej dłoni i zapachu włosów. Wydawała mu się… zdesperowana.
Gdy podniosła na niego rozpalony, zmartwiony
wzrok, ich usta dzieliły milimetry.
- Arthemis… -
wyszeptał.
To było zupełnie naturalne, że byli tak
blisko. W tym momencie obydwoje to rozumieli, prawda? Obydwoje się na to
godzili. Tak bardzo chciał ją mieć… Gdy patrzył jej w oczy miał wrażenie, że…wiedziała.
Musiała wiedzieć. Musiała znać jego uczucia.
- Jesteśmy
doskonałą parą prawda? – powiedział.
Arthemis odsunęła się od niego i poczuła
niepokojący dreszcz w całym ciele.
- Co masz na
myśli? – zapytała ostrożnie, modląc się, żeby nie chodziło mu o to, o czym
myślała.
- Arthemis,
wszyscy to widzą, czemu ty nie chcesz? Idealnie się dogadujemy. To przecież
tylko kwestia czasu, aż w końcu zostaniemy parą… wszyscy tego oczekują.
- Oczekują? –
powtórzyła, z szeroko otwartymi oczami. Jej serce waliło tak, że miała
wrażenie, że echo tego dźwięku odbija się od ścian.
- Nie udawaj, że
nie wiesz o czym mówię – powiedział, a w jego głosie zabrzmiały ostre nuty.
- Nie mam
pojęcia o czym mówisz – wyznała szeptem, bo takiego Jamesa, jeszcze nie znała.
W jakiś sposób bała się go…
Zamrugał zdziwiony i przez moment wydawało jej
się, że złagodniał.
- Bardzo długo
byłem cierpliwy, ale już nie mam na to siły. Chcę, żebyś przestała się bać
każdego mojego dotyku i zrozumiała w końcu, jak to powinno wyglądać…
- Powinno? –
Arthemis zrobiła krok w tył. – James, jesteś moim przyjacielem…
- Nie chcę być
twoim przyjacielem! – przerwał jej. – Nie tylko…
- Ja wiem –
powiedziała cicho, ale w jej wzroku widać było rozdzierającą rozpacz i strach.
James pewnie by to dostrzegł, gdyby nie to, że miał nadzieję, że konfrontacja
otworzy jej oczy. – Ale to nie może się stać James. Posłuchaj…
- Nie może się
stać? – powtórzył, marszcząc brwi. – To już się stało Arthemis.
- Nie wiesz o
czym mówię… - zaczęła, ale znowu jej przerwał.
- Wiem, o czym
mówisz. Pewnie wiem lepiej, niż ty sama wiesz.
- Nie chcę tego,
James! – powiedziała gwałtownie, bo teraz mogła myśleć tylko o swoich lękach. O
tym co mogłoby się stać, gdyby na to pozwoliła. – Nie mogę dopuścić do takiej
bliskości! Nigdy! Więc, błagam, nie rób mi tego… - dodała szeptem. – Niech
zostanie, tak jak jest… - chciała złapać go za rękę, ale się wyrwał.
- Nie chcesz
tego? – zapytał z niedowierzaniem. – Nie jesteś w stanie tego znieść?
- James, daj mi
wyjaśnić… - powiedziała szybko, widząc, że coraz bardziej się od niej oddala.
- Daj spokój,
nie tłumacz się – na jego wargi wypłynął gorzki uśmiech.
- Posłuchaj, -
powiedziała błagalnie. – To przekleństwo… to się nie uda…
- Zawsze chowasz
się za zdolnościami – przerwał jej. – A one nie mają nic do rzeczy…
Kiedy nadal
patrzył na nią zagniewany, nie rozumiejąc tego co chce mu powiedzieć,
zdenerwowała się jeszcze bardziej.
- Mają! James
proszę cię…
- Myślałem, że
jesteś w stanie dopuścić mnie bliżej niż wszystkich innych. Myślałem, że jesteś
w stanie docenić i zrozumieć to, co czuję… I jak zwykle się pomyliłem… -
mruknął martwym głosem i odwrócił się.
- James… -
szepnęła, ale się nie zatrzymał. Poczuła przykrywający rozpacz gniew. – Jak
szybko byś mnie znienawidził?! – krzyknęła na cały korytarz. – Jak szybko
zacząłbyś podejrzewać, że cię szpieguje i sprawdzam twoje myśli?!
W ogóle się nie obejrzał. Jego uczucie
pomieszanie niesprawiedliwości, żalu, wściekłości i bólu pomieszały się z jej
własnymi, tak, że nie potrafiła sobie z nimi poradzić. Zaczęła się trząść i
poczuła jak po jej twarzy spływają łzy. Odwróciła się i zaczęła szybko iść
mijając zdziwionych ludzi po drodze. Arthemis zupełnie nagle poczuła uścisk w
sercu. Położył rękę na piersi, jakby w ten sposób chciała zmusić serce, żeby
przestało boleć. Zacisnęła wargi, pokręciła głową. Pobiegła przed siebie.
Rose właśnie wchodziła na schody. Chciała
tylko przez chwilę podejrzeć co robią James z Arthemis… Gdy nagle James szybkim,
nerwowym krokiem pojawiał się na schodach.
- James? James?!
– krzyknęła, ale miną ją pośpiesznie, a minę miał tak zawistną i wściekłą,
jakiej nigdy u niego nie widziała.
Arthemis nie
wiedziała dokąd idzie. Kręciło jej się w głowie i nie mogła oddychać. Ważne
było tylko, żeby gdzieś daleko odejść.
Minęła po drodze Freda w ogóle go nie
zauważając. Złapał ją za rękę i przyjrzał się jej zalanej płaczem twarzy i
czarnym od rozpaczy oczom, ale zanim zdążył się odezwać, wyrwała się i
krzyknęła:
- Zostaw!
Pobiegła dalej. Przez chwilę stał oszołomiony,
a potem pobiegł za nią.
Arthemis
potrzebowała powietrza. Wybiegła na szczyt wieży i starała się oddychać, ale
wokół jej piersi zacisnęła się żelazna obręcz.
Fred stanął w drzwiach i przyglądał się jak
padła na kolana i zaczęła rozdzierająco płakać. Wstrząsały nią dreszcze, ukryła
twarz w dłoniach. Zawsze uważał, ją za opanowaną osobę. Nigdy nie pomyślałby,
że może się w niej zmieścić tyle rozpaczy.
Zrobił krok w jej kierunku, ale nagle usłyszał
szybkie kroki na schodach do wieży. Obok niego stanęła Rose.
- O Chryste –
szepnęła.
- Co się stało?
- Nie wiem, ale
mijałam po drodze Jamesa. Nie wygląda najlepiej…
- Co on jej
zrobił?
- Myślę, że po
prostu stracił cierpliwość… - odparła, patrząc na Arthemis pełnym żalu
wzrokiem. – Idź stąd – poleciła mu cicho.
Rose podeszła do Arthemis i uklękła przy niej.
- Arthemis –
powiedziała łagodnie.
Arthemis przez chwilę jak w malignie kręciła
głową. Jakby nie mogła uwierzyć, że takie coś mogło się wydarzyć, a potem padła
jej w ramiona. Rose matczynym gestem ją objęła i pozwoliła się wypłakać.
Fred czując dziwny uścisk w piersi, odwrócił
się i zostawił je same.
Lucas znalazł Jamesa rzucającego zaklęcia na bogu
ducha winną ławkę, w sali historii magii. Szukał go już od dobrej godziny, od
kiedy Fred mu powiedział, że coś się stało.
Wyglądał jakby był w stanie zniszczyć
wszystko, co stanie mu na drodze.
- Coś się stało?
– zapytał, trzymając się na bezpieczną odległość.
- Nie, czemu!? –
odwarknął i zmienił ławkę w drzazgi.
- Daj spokój…
przecież widzę – powiedział spokojnie.
- Gówno widzisz!
– syknął. – Tak samo jak ona…
- Kto? Arthemis?
Pokłóciliście się?
- Nieee… bo niby
o, co?! – odpowiedział ironicznie James, zapewne nie zdając sobie sprawy, że
podnosi głos. – Przecież ona wie wszystko najlepiej! Podejrzewam, że umie nawet
przewidzieć cholerną PRZYSZŁOŚĆ!
Normalnie w takiej sytuacji Lucas zacząłby się
z nim kłócić, a potem posłałby go do wszystkich diabłów. Z tym, że nigdy nie
widział Jamesa aż tak wściekłego. Przyjrzał mu się uważnie, gdy ten zniszczył
jakiś drobny przedmiot stojący na nauczycielskim biurku. Jednak w spojrzeniu
przyjaciela widział więcej skrywanego bólu niż złości.
- Powiesz mi co
się stało, czy będziemy na siebie warczeć? – zapytał spokojnie.
James spojrzał na niego spode łba. Zdawało się
jakby spokojny ton głosu Lucasa, sprawił, że opuściła go cała złość.
Usiadł na ziemi i oparł się o ścianę. Lucas
usiadł obok niego. James wpatrywał się w ciemność za oknem.
- Nie wiem kiedy
to się stało… - zaczął cicho. – Może tego pierwszego dnia w pociągu, a może gdy
zobaczyłem ją po wakacjach… Nie wiem…
- pokręcił niedowierzająco głową. - Co
za ironia, prawda? Zawsze uważałem, że dziewczyny są proste w obsłudze - zaśmiał się gorzko. – Są cudowne i miło się
spędza z nimi czas, ale nie zastąpią ci kumpla ani nie zajmą cię na długo. A
potem pojawiła się ona, taka silna, odważna i bystra, taka krucha pod spodem i
na Boga, Luke, trafiło mnie między oczy!
Przez chwilę wpatrywał się w przestrzeń jakby
nadal nie do końca mógł to pojąć. Potem spojrzał na niego z tłumionym żalem w
spojrzeniu i rzekł:
- Nie chcę już
być tylko jej przyjacielem. Nie znoszę tego. Chciałem nią wstrząsnąć, żeby
przyznała się, że ona czuje to samo… ale powiedziała, że tego nie chce. Że nie
dopuści do tego. Spojrzała na mnie takim przerażonym wzrokiem, jakbym chciał ją
zabić i zaczęła coś chrzanić o swoim darze. Mówiła z takim przekonaniem jakby
była pieprzoną wyrocznią! Po tym wszystkim nie jestem w stanie być obok niej,
rozumiesz?! Nie mogę i nie zniosę tego… I
nie mam pojęcia, co teraz będzie.
Lucas też nie wiedział i trochę go to
przerażało. Niezdarnie poklepał Jamesa po ramieniu.
- Jesteście
przyjaciółmi, poradzicie sobie.
James chciał mu
powiedzieć, że nigdy więcej nie chce jej widzieć, ale to kłamstwo nie chciało
mu przejść przez gardło. Pokiwał głową.
- Idź sobie –
powiedział. – Chcę się w spokoju nad sobą poużalać.
Lucas zrozumiał, że to koniec rozmowy. Nic nie
mówiąc wyszedł.
James był wściekły i zraniony. Jednak znając
przyjaciela, widział tylko jedną stronę sytuacji. Lucas przeczesał dłonią włosy
i westchnął.
Arthemis w końcu
zabrakło łez. Rose namówiła ją, żeby zeszły z mroźnej wieży, chociaż na schody.
W cienkich ciuchach naprawdę przemarzły, ale Arthemis chyba tego nie odczuwała.
- Co się stało?
– zapytała Rose.
- Nie wiem –
odpowiedziała Arthemis przygaszonym głosem. – Nie mam pojęcia, jak do tego
doszło…
-
Pokłóciliście się?
- W sumie nie.
- Więc o co
chodzi…
- Nie chciał
nawet, żebym mu wyjaśniła – szepnęła z niedowierzaniem Arthemis, a wargi jej
zadrżały.
- Powiedział ci,
że jest w tobie zakochany?
Arthemis
ścisnęło się serce.
- Nie.
Powiedział, że jesteśmy idealną parą. A gdy zaprzeczyłam, wściekł się.
- Ale wy
jesteście idealną parą… - mruknęła cicho Rose.
Arthemis pokręciła
głową.
- Nie wiem co to
znaczy. Wiem tylko, że im bliżej mnie jest, tym większe zagrożenie, że mnie
znienawidzi. Nie potrafię kontrolować przy nim wszystkich swoich umiejętności. Nie
będzie potrafił mi ufać…
- Arthemis,
czasami jesteś taka głupia – wydusiła z siebie Rose, po chwili oszołomienia.
- Miałam dwa
wyjścia Rose… albo pogodzić się, że James złamie mi za jakiś czas serce i mnie
znienawidzi, albo złamać je sobie sama, mając nadzieję, że kiedyś się oboje
opamiętamy… i nadal będziemy przyjaciółmi.
Patrzyła na nią z mieszaniną współczucia i
niezadowolenia. Ale przecież nie mógła wiedzieć jak to jest. Tylko ona jedna
zdawała sobie sprawę z tego, co się z nią dzieje.
- Nie mogę
uwierzyć, że tak myślisz… - westchnęła i przytuliła ją do siebie.
Miłość robi z nas idiotów, pomyślała w duchu.
Zastanawiała się, czy powinna coś zrobić, czasami trzeba przecież walnąć w
czyjś pusty łeb. Miała wrażenie, że w tym wypadku będzie to łeb Arthemis. Ale
to chyba nie było jej zadanie…
Ten rozdział jest dosłownym lamaczem serc, szkoda Arthemis i Jamesa, widac jak bardzo oni cierpia 😕 mam nadzieje ze wszystko sie ulozy
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńcudownie,o tak James nie wytrzymał i powiedział w końcu, że są idealną parą, a Arthemis przeczuwam że będzie teraz ciężko...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, no tak James w końcu nie wytrzymał i powiedział, że są idealną parą, Arthemis chyba teraz będzie ciężko...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga