środa, 24 stycznia 2018

Gin bez lampy (Rok V, Rozdział 5)

   Następnego dnia Arthemis otrzymała odpowiedź zwrotną od ojca.


   Kochana Arthemis!
   Jest coś, co możesz dla mnie zrobić jutro w Hogsmead.
   Odwiedź Marcela i upewnij się, że jest przytomny i przygotowany
   Na naszą wyprawę do Turcji. Wyruszamy jutrzejszej nocy, a sam nie będę
   Miał czasu tego sprawdzić.
   Pozdrów przyjaciół,
                                                              Tata


 Arthemis złożyła list i zachichotała.
- Rose, chcesz odwiedzić osławionego Marcela Marsa? – zapytała, patrząc na przyjaciółkę.
- Ale chodzi ci o…? - a gdy Arthemis skinęła głową, zapiszczała: - oczywiście, że chcę! Przecież to nie odłączny towarzysz twojego ojca! Muszę go poznać!
- No to się trochę zdziwisz – mruknęła do siebie Arthemis, wracając do herbaty i obmyślając jutrzejszy dzień.
  W sobotę po śniadaniu Arthemis z Rose wyruszyła w drogę do Hogsmead. James został wyciągnięty z Wielkiej Sali przez rozgorączkowanego Freda, zanim jeszcze zdążył zjeść cokolwiek. Chłopak nie miał z tego powodu zadowolonej miny.
 Nigdzie nie widać było widać Albusa, więc dziewczyny postanowiły na niego nie czekać.
- To gdzie idziemy najpierw? – zapytała Rose, gdy przekraczały bramę Hogwartu.
- A która godzina? – odparła Arthemis.
- W pół do dziesiątej.
- No, to najpierw możemy zajrzeć do sklepu papierniczego. Kończy mi się atrament.
- To świetnie. Ja bym chciała pióro – ucieszyła się Rose.
W sklepie spędziły godzinę. Głównie przez to, że kolejka stworzona z uczniów Hogwartu, ciągnęła się poza drzwi.
 Gdy w końcu wyszły z dusznego sklepu, minęła ich grupka rozchichotanych dziewczyn z klasy trzeciej i pomachała im roześmiana Lily.
- No, myślę, że już czas – powiedziała Arthemis i poprowadziła Rose nie główną ulicą, ale jedną z mniejszych uliczek, których pełno było w miasteczku.
Otworzyła jedne z podejrzanie wyglądających, ciemnych drzwi, za którymi kryła się klatka schodowa.
- Czy za te wszystkie wyprawy pan Mars nie powinien dostać jakiejś nagrody? – zapytała z wahaniem Rose.
- Ależ dostał – zapewniła ją Arthemis. – Z tym, że zamiast jakby to powiedzieć… zainwestować je w nowe lokum, woli inwestować w… co innego… - dokończyła po namyśle Arthemis, żeby nie gorszyć Rose wdawaniem się w szczegóły.
 Weszły do góry po schodach. Arthemis zwinęła dłoń w pięść i z całej siły kilka razy walnęła w drzwi.
- To bezcelowe – mruknęła do siebie potem i wyciągnęła różdżkę.
- Arthemis, może nie powinnaś…
- Wierz mi Rosie, on nadal śpi… - odparła i wskazując na klamkę, mruknęła: Alohomora! – A to znaczy, że trzeba go obudzić…
 Drzwi się otworzyły. A Arthemis ciężko westchnęła.
- Uwielbiam to poddasze – powiedziała. – Moi rodzice mieszkali tu zaraz po ślubie. Ale potem przeprowadzili się, a mieszkanie oddali Marcelowi. Zrobił z niego śmietnik – dodała, kopiąc, leżącą na ziemi stertę rzeczy. – Nie mogę na to patrzeć!
 Podniosła różdżkę.
- Mens inis! – z jej różdżki wydobyła się różnobarwna mgiełka.
- Znasz to zaklęcie?! – powiedziała podekscytowana Rose. – Myślałam, ze tylko moja mama umie go użyć…
- Bo trudno nad nimi panować – westchnęła Arthemis. – Z czasem robią się złośliwe jak chochliki. Ale nie mam zamiaru marnować całego dnia na sprzątanie.
 Z kolorowej chmurki utworzyło się małe stworzonko, podobne do uroczego skrzydlatego elfa, w fartuszku pokojówki. Istotka krzyknęła na widok rozgardiaszu w pomieszczeniu. Zaczęła się nadymać i puchnąć po czym z jednej utworzyły się cztery indentyczne istotki, które równocześnie wydały okrzyk przerażenia rozglądając się  po pokoju. Po czym pofrunęły w różne strony i zaczęły przenosić rzeczy z miejsca na miejsce.
- To zabawne zaklęcie – stwierdziła po chwili Rose.
- Do czasu – odparła Arthemis. – Jeżeli za długo trwa menis zaczynają szaleć i same bałaganią. A wtedy żaden przedmiot nie pozostaje nie naruszony…
 Poddasze zaczęło przypominać wspaniały, przestronny, cudownie oświetlony pokój.
- O jak tu dużo miejsca – ucieszyła się Rose. – To naprawdę śliczne miejsce!
- Ile minęło czasu? – zapytała Arthemis.
- Jakieś trzy minuty – odpowiedziała Rose, a w tym momencie jedna z menis rozbiła wazon o ziemię.
- Uuuu, za długo – powiedziała Arthemis i szybko machnęła różdżką. – Inis est!
Skrzaty zmieniły się w bańki mydlane, które rozbiły się na szybie.
- Ale i tak wygląda tu dużo lepiej – stwierdziła Rose, wskazując na kawałki szkła różdżką i mówiąc: Reparo!
- Na pewno da się przejść – odparła Arthemis i skierowała się do drzwi wewnątrz salonu. – Zaczekaj chwile…
 Arthemis weszła do sypialni i westchnęła głęboko.
- Marcel!! - powiedziała i kopnęła w łóżko, sprawiając, że całe się zatrzęsło. Ani drgnął. – Marcel! Wstawaj!!
 Machnęła różdżką, a Marcel Mars spadł z łóżka. Gdy z przekleństwem podnosił się z podłogi, przysiadła na poręczy.
- O! Jak miło, że już wstałeś…
- Arthemis?! – Marcel wyplątał się z kołdry. – Co ty tu robisz?! Mogłem nie być sam!
- Próżne życzenie – zbyła go Arthemis. – Ojciec kazał mi cię obudzić, przewidując, że prawdopodobnie szlajałeś się całą noc, podczas gdy powinieneś pakować się do wyprawy, która nie będzie czczą rozrywką.
- Jesteś jeszcze gorsza niż on – mamrotał.
Arthemis wstała.
- Oczywiście – zgodziła się z nim. - Ubierz się. Poczekam w salonie…
Rose na jej widok, roześmiała się.
- Jestem ciekawa, czy swoje dzieci, też będziesz tak budzić…
- Mam nadzieję, że moje dzieci nie będą szlajać się po barach w poszukiwaniu łatwego podrywu – odparła Arthemis. – A dzięki temu nie będę musiała ich budzić w południe z amoku.
 Rose zmarszczyła brwi.
- Wiem, że rozwiewam twoje złudzenia, ale ojciec trochę ubarwił postać Marcela w swoich książkach – powiedziała Arthemis, siadając na kanapie.
 W tym momencie otworzyły się drzwi, w których niczym filmowy amant w rozpiętej, pirackiej koszuli stanął Marcel Mars.
- Arthemis, kochanie, tak się cieszę, że mnie odwiedziłaś! – powiedział, rozkładając ramiona. Gdy Arthemis posłała mu jedno ze swoich chłodnych spojrzeń, ręce mu opadły, a uśmiech zniknał z twarzy, dopóki nie zauważył Rose. – A kimże jest twoja urocza koleżanka?
- Rose Weasley – odparła krótko Arthemis. – Mówiłam ci Rose, że trzeba było zostać w świecie fikcyjnym… Żywy Marcel Mars wcale nie jest tak imponującą postacią…
- Nie mam pojęcia Arthemis, w kogo ty się wrodziłaś… Twoi rodzice to tacy mili ludzie… - westchnął Marcel.
- Nic na to nie poradzę – Arthemis wzruszyła ramionami.
- Twój ojciec przysłał cię na zwiady? – zapytał obrażonym tonem.
- Tak. I chyba słusznie, prawda? Miałeś być spakowany i gotowy…
- Arthemis, jest jeszcze tyle czasu…
- Miałeś skontaktować się z pół światkiem w Ankarze… - przerwała mu.
- Eee, no cóż… to wcale nie jest takie proste…
- Czyli nic nie zrobiłeś?
- No… nie…
- I ty twierdzisz, że masz czas?
- Eeech, no dobrze – westchnął ciężko. – Już się zabieram do pracy. A skoro już tu jesteś, to może mogłabyś coś dla mnie zrobić?
- Posprzątałam tu… Nie wystarcza?
- Posprzątałaś? – zdziwił się i rozejrzał dookoła. – Ooch… Ale nie o to chodzi – zreflektował się. – Zaraz wracam.
 Arthemis z uśmiechem pokręciła głową i zaczęła krążyć po pokoju.
- Taki jest już Marcel. Nierozgarnięty jak dziecko… I niezwykle kochany. Gdyby nie on, śmierć mojej matki byłaby dla nas jeszcze trudniejsza… - mruknęła cicho do Rose. – Nie wspominając o tym, że może dotrzeć do cennych informacji, raczej niedostępnych praworządnym obywatelom…
 Arthemis przez ramię z uśmiechem spojrzała na Rose.
- Jest ciekawą postacią – odparła.
- Bardzo barwną – potwierdziła Arthemis i przyjrzała się nie posegregowanym przez menis papiery na biurku. Zobaczyła kawałek zdjęcia. I przesunęła leżący na nim list, żeby się bliżej przyjrzeć. – Rose…
- Co się stało? – zaniepokoiła się Rose i podeszła do niej.
Arthemis podała jej fotografie, biorąc do ręki kolejną.
- Te dwie są sprzed miesiąca – mruknęła Rose, patrząc na szare fotografie dwóch młodych mężczyzn.
- A te mają daty z tego tygodnia – zauważyła Arthemis, patrząc na trzymane fotografie staruszka z długą, ciemną brodą  i młodej dziewczyny o krótkich włosach.
- Zaginęło siedem osób – usłyszały poważny głos Marcela. – Tylko w tym tygodniu. Nie znaleziono po nich żadnego śladu… Hagrid znowu przeszukał las, ale…
 Nie powiedział nam! – krzyknęła w myślach Arthemis. – Co za wredny… olbrzym!
- Siedmioro – szepnęła przerażona Rose.
- Mogę to zabrać? – zapytała Arthemis, odwracając się do Marcela, z fotografiami w ręku.
- Jasne. Całe Hogsmead jest tym obwieszone, więc jak będę chciał załatwię sobie nowe – Marcel wzruszył ramionami.
 Arthemis dopiero wtedy zauważyła, że ma w rękach dość sporych rozmiarów klatkę, w której śpi najdziwniejszy kot, jakiego w życiu widziała. Miał szmaragdowo zieloną sierść z lazurowymi pręgami na grzbiecie i ogromne brązowe oczy.
- Zaopiekuj się nim – poprosił Marcel. – Przypałętał się do mnie i tak już został. Jest bardzo miły… jak już się do ciebie przyzwyczai…
 Arthemis przyjrzała się uważnie zwierzęciu, które równie ciekawie patrzyło na nią. Wydawało się niezbyt zadowolone, że przerwało mu się sen. I uśmiechało się niemal jak człowiek… Wtedy Arthemis coś kliknęło w głowie. To nie był kot…
 Marcel patrzył na nią błagalnie. A Rose odsunęła się trochę za nią, jakby bała się, wyjątkowo dziwacznego zwierzaka.
 Do głowy Arthemis wpadł pomysł. Podły pomysł… ale przecież nie można mieć wszystkiego za pomocą łagodnych metod, prawda?
 Spojrzała na Marcela i powiedziała twardo:
- Nie.
Marcel otworzył usta i zrobił minę zbitego psa.
- Ale… przez najbliższe tygodnie, będę co chwile wyjeżdżał a on usycha z tęsknoty za mną… Jest taki milusi… Proszę cię. Inaczej będę musiał go zostawić gdzieś na ulicy i nie wiadomo, co się z nim stanie…
 Arthemis założyła ręce na piersi i powtórzyła:
- Nie. Nie wolno mieć czegoś takiego w pokojach.
- Błagam cię! Arthemis… Gin nie lubi zimna… staje się wtedy naprawdę nerwowy… - Marcel miał tak żałosną minę, że niemal mu uległa. Wyglądał jak pobity czterolatek.
- Nie – powtórzyła jednak. – Rose boi się zwierząt…
- Ale on jest naprawdę miły – zajęczał Marcel i spojrzał błagalnie na Rose. – Nie zrobi ci krzywdy…
- Ja… myślę, że… - Rose chyba ulegała proszącemu, dziecięcemu spojrzeniu Marcela. – Myślę, że… nie jest groźny Arthemis… może mogłabyś…
 Arthemis spojrzała na nią udając niedowierzanie.
- Nie! – powtórzyła uparcie. – Nie mam czasu zajmować się tym potworem. Muszę się dowiedzieć, co się stało z tymi ludźmi…
- To nie jest zajęcie dla ciebie, dziecko – powiedział szybko Marcel.
Arthemis posłała mu zmrożone spojrzenie.
- Nie i już. Nie będę się nim zajmować… - Arthemis była nieprzejednana.
- Przecież nie mogę go zostawić na mrozie – mruknął zrozpaczony Marcel, patrząc w oczy swojemu pupilowi. A potem tak jak myślała Arthemis, spojrzała w oczy Rose. Nie miała żadnych szans…
- To może ja? - powiedziała nieśmiało, jednocześnie drżąc ze strachu.
- Zrobisz to dla mnie, kochanie? – zachwycił się Marcel. – Jesteś o wiele milsza od tej wrednej jędzy… - pokazał Arthemis język.
- Ja… cóż… - Rose spojrzała strachliwie na Arthemis.
- Rób, co chcesz – powiedziała chłodno, unosząc rękę – bylebyś mnie do tego nie mieszała.
- Gin, nie sprawi ci najmniejszych problemów – zapewnił ją ochoczo Marcel, wpychając Rose klatkę w ramiona. Kot zaczął na nią syczeć. – Musi się tylko do ciebie przyzwyczaić…
 A tym czasie Arthemis włożyła fotografie do torby i skierowała się do wyjścia.
- W sumie to on je wszystko, więc nie musisz się tym zbytnio przejmować…
Arthemis uśmiechnęła się pod nosem widząc, jak Rose idzie w jej stronę, trzymając klatkę na odległość ramienia, a kot nadal na nią prycha. Musiała jeszcze tylko dorwać Lily zanim spotka ją Rose.
- Odbiorę go jak tylko wszystko się uspokoi... – zapewnił ją Marcel, odprowadzając ją do drzwi.
- D-dobrze – odparła Rose.
- No, to do zobaczenia. Ślicznotko, dziękuję ci za pomoc serdecznie – pocałował zarumienioną Rose w rękę. – A ty, gburowata jędzo nie dostaniesz nic na Gwiazdkę… - pożegnał się z Arthemis.
- Masz na myśli tą Gwiazdkę, którą jak zwykle spędzisz u nas? – odparła ciekawie.
Marcel zacisnął usta, chociaż wyraźnie chciał jej pokazać język.
- Poskarżę się twojemu ojcu – powiedział w końcu z usatysfakcjonowaną miną, która od razu spełzła mu z twarzy, gdy usłyszał:
- Świetnie. Już dawno nie miałam okazji z nim powalczyć.
Rose i Arthemis wyszły na świeże powietrze.
- Czasami myślę, że łączą cię z ojcem dziwaczne stosunki – powiedziała Rose. Po chwili popatrzyła z niepokojem na klatkę. – Może oddam go na razie Hagridowi, co? Będzie umiał się nim zaopiekować…
- Nie wiem, czy Marcel byłby zadowolony, gdyby wiedział, że jego pupil znajduje się w obcych rękach… - odparła znudzona Arthemis, idąc w kierunku głównej ulicy. – Ale rób co chcesz.
- Ach, no tak… - powiedziała Rose i Arthemis była już pewna, że poczucie obowiązku, nie pozwoli Rose, oddać zwierzaka komukolwiek. A to znaczyło… że jej plan powinien się powieść.
 Arthemis skierowała się w lewą stronę ulicy głównej. I rzeczywiście pełno tu było plakatów informujących o zaginięciu dziewięciorga ludzi. Coś tu wyraźnie było nie tak…
- Czemu idziemy tam? – zapytała Rose.
- Bo Lily siedzi w Trzech Miotłach – odpowiedziała bez wahania.
- Czy jest jakiś sens pytania cię skąd to wiesz? – zapytała Rose, już lekko zdyszana z powodu ciężkiej klatki.
- Nie. – odpowiedziała natychmiast. - Nie możesz jej zaczarować? – zapytała w końcu Arthemis. – Zredukuj jej ciężar…
- Co? Ach… no tak… oczywiście… - Rose machnęła różdżką i wyraźnie odetchnęła z ulgą.
Arthemis już miała sięgnąć do klamki, gdy nagle odwróciła głowę i spojrzała w dół ulicy.
- Coś się stało? – zaniepokoiła się Rose.  
- Nie, nic – odparła Arthemis szybko i otworzyła drzwi. Jednak coś nie dawało jej spokoju… Skąd wiedziała, że James i Lucas właśnie przekroczyli próg Świńskiego Łba, którego nie było stąd widać? Skąd wiedziała, że Albus dopiero co wyszedł z Miodowego Królestwa i szedł teraz w ich kierunku? Skąd wiedziała, że Fred idzie wzdłuż głównej ulicy, chociaż pełno było tu ludzi i nie sposób było go wypatrzyć? Dlaczego miała pewność, że Lily siedzi w tej kawiarni?
 Było to coś na temat, czego musiała się poważnie zastanowić…
- Rose? – rozległ się zdziwiony głos Albusa. – Czy tu kupiłaś sobie… - przyjrzał się uważnie. -  Cokolwiek to jest? – powiedział w końcu.
- Ach no, więc…
Arthemis wykorzystała chwilową nie uwagę Rose i szybko podeszła do Lily. Nachyliła się nad nią.
- Pójdziesz ze mną do łazienki? – zapytała cicho.
Lily zmarszczyła brwi.
- Jasne – gdy dochodziły już do drzwi toalety, Lily mruknęła: - Czy nie uważasz rytuału chodzenia parami do łazienki przez dziewczyny za totalnie irracjonalny?
- Uważam – odparła Arthemis zgodnie z prawdą. – Jedynym właściwym powodem udania się do łazienki z inną osobą byłoby według mnie, obmycie jej z krwi. Natomiast słuchanie jak ktoś innych sika nie jest dostatecznie dobrą przyczyną.
- Aha… Skoro tak to ujmujesz… - mruknęła Lily.
- Chcę ci coś powiedzieć – wyjaśniła Arthemis, otwierając drzwi do przestronnej, kawiarnianej łazienki.
- Ooo! – ucieszyła się Lily.
- Słuchaj – mruknęła Arthemis. – Rose, przez jakiś czas będzie miała na głowie zwierzątko…
- Rose? – zdziwiła się Lily.
- Tak. Nie chcę, żebyś przez najbliższe dwa tygodnie jej w niczym pomagała. Ma się nim sama zająć, dobra? Chociaż by cię nie wiem jak błagała, albo nie wiadomo jak słodkie byłoby to zwierzątko, rozumiesz?
- Ale… dlaczego? – zapytała dziewczyna.
- Bo mam zamiar przekonać Rose, że nie każde zwierzę na świecie chce ją od razu pożreć... – wyjaśniła Arthemis.
- Aaaa. Więc ok – zgodziła się Lily.
- Nikt nie może o tym wiedzieć…
- Dobrze.
- Obiecujesz?
- Tak.
- Nawet jeżeli zwierzątko będzie patrzeć na ciebie wielkimi, błyszczącymi oczami?
- Tak – potwierdziła Lily.
- A Rose będzie cię błagać na kolanach z płaczem?
 Lily nie odpowiedziała.
- Lily… - ponagliła ją Arthemis.
- No, dobra – westchnęła dziewczyna.
- Rozumiesz, że będziesz się musiała wznieść na szczyt swoich aktorskich umiejętności, udając, że absolutnie cię ono nie obchodzi?
- Tak.
- Dziękuję – powiedziała Arthemis i skierowała się do wyjścia.
- A w ogóle to, co to za zwierzę? – zapytała Lily, idąc za nią.
- Coś w rodzaju… kota – odparła po chwili wahania Arthemis.
- Serio?! – zachwyciła się Lily.
 Jednak wystarczyło jedno spojrzenia niebieskich oczu Arthemis, żeby wyraz podniecenia na jej twarzy zmienił się w rezygnację.
 Arthemis usiadła obok Rose i Albusa przy stoliku. Albus z niezmierną fascynacją, opierając się na stole, wpatrywał się w dziwacznego kota. Natomiast Rose wyglądała jakby miała się za chwilę rozpłakać.
- Rose, pójdę do Marcela i oddam mu tego zwierzaka – powiedziała stanowczo Arthemis. – Niech znajdzie sobie inną niańkę.
- Nie! Nie! Ja… obiecałam… Naprawdę, to żaden problem…
Arthemis przez chwilę patrzyła na nią uważnie, a potem udając niezadowolenie, wzruszyła ramionami.
- Ten kot jest świetny – powiedział Albus niespodziewanie. – Patrzy na mnie jakby zaraz miał się do mnie odezwać…
- Przestań Al. – jęknęła Rose.
Arthemis uśmiechnęła się kącikiem ust. Nagle poczuła za sobą poruszenie i a w jej uchu rozległ się szept:
- Widziałaś?
 Powoli skinęła głową.
- To już nie przypadek.
- Wiem – odpowiedziała cicho Jamesowi. – Pogadamy później…
James się wyprostował, a jego wzrok padł na stolik.
- A co to za dziwactwo?!
- To jest Gin – wyjaśnił Albus.
- A gdzie jego lampa?
Arthemis parsknęła śmiechem.
- To nowy podopieczny, Rose – oznajmił Al.
James spojrzał na Rose, jakby widział ją po raz pierwszy.
- Co na ciebie mają, że się na to zgodziłaś? – zapytał z pełnym podejrzeniem.
- To głupi pomysł, mojego ojca chrzestnego. Mówiłam jej żeby go oddała, ale jest uparta – powiedziała Arthemis.
- To nie problem – zapewniła ją szybko Rose.
- Skoro tak twierdzisz – Arthemis dopiła lemoniadę.
- Lepiej zanieśmy go do naszego dormitorium zanim ktoś jeszcze nas zobaczy – powiedziała cicho Rose.
- No dobrze – westchnęła Arthemis. – Pomogę ci przemycić go przez zamek. I słowo daję następnym razem Marcel będzie targał tę klatkę ze sobą…   

 Fred wyszedł właśnie z Miodowego Królestwa, gdy mignęła mu rudowłosa postać. Rozpoznał swoją kuzynkę Molly z kilkoma koleżankami. Jednak nie było wśród nich tej, której szukał. Rozglądał się uważnie cały czas, żeby jej nie przegapić. I rzeczywiście, w końcu dostrzegł, prawie to czego szukał… Biegnąc slalomem między tłumami uczniów Hogwartu, machnął różdżką celując w swoją ofiarę.
 Torba dziewczyny pękła. Ta zaklęła siarczyście i ukucnęła, żeby pozierać rzeczy. Fred do niej podszedł, udając, że po prostu przechodzi.
- Hej, pomóc ci? – zapytał i przykucnął obok niej.
Dziewczyna na niego spojrzała i na chwilę Fred zatopił się w ciemnych, brązowych, egzotycznych oczach. Wrażenie prysło, gdy powiedziała, drwiąco:
- Ach, to ty… Z niebieskimi włosami wyglądałeś lepiej. Niemal jak gwiazda rocka… - mruknęła.
 I znowu Fred na chwilę stracił rezon. Coś się z nim działo. Zazwyczaj dziewczyny były przy nim raczej milczące i słodkie. Odchrząknął.
- Cóż, każdy ma jakiś gust. Ośmielę się stwierdzić, że twój jest do bani – oświadczył podając jej drobiazgi, leżące wokół nich.
- Nikt nie jest idealny – odparła lekko.
- Słuchaj, szukam twojej koleżanki…
- Marianny? Jest chora – odparła mimochodem. A potem powoli na niego spojrzała wzrokiem bazyliszka. – Czego od niej chcesz?
- Po prostu… porozmawiać – Fred uśmiechnął się oszałamiająco.
Dziewczyna zamknęła torbę i podniosła się.
- Twoja sława cię prześciga, Weasley. Zostaw Mariannę w spokoju – powiedziała groźnie. – Jest zbyt miła i wrażliwa, żeby cię w porę przejrzeć.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz… - z twarzy Freda nie znikał uśmiech.
- Zbliż się do Marianny – powiedziała ciemnowłosa dziewczyna cicho, - a przekonasz się, że nie tylko Arthemis North potrafi ci dokopać.
 Fred otworzył usta ze zdumienia, a dziewczyna nie czekając na jego reakcję, odwróciła się na pięcie i zadziwiająco płynnym ruchem ruszyła w kierunku Trzech Mioteł.
 Wyraz osłupienia zniknął z twarzy Freda, zmieniając się w szeroki uśmiech, gdy podziwiał kształty swojej nowej koleżanki.
 Nie. Marianna Tores już go nie interesowała. Ale mogła stać się pożytecznym środkiem do osiągnięcia nowego celu…  


 Arthemis do późna w nocy odrabiała zadania domowe. Pisanie wypracowań zawsze sprawiało jej trudność… No i rozpraszały ją niektóre emocje, krążące po Pokoju Wspólnym. Potrafiła bezbłędnie powiedzieć, że dziewczyna siedząca na kanapie zaraz wybuchnie płaczem, a chłopak obok niej z wściekłością zerwie się na nogi.
 Byli tacy… pogmatwani. 
 W końcu gdy miała pewność, że dziewczyny już zasnęły ona też poszła do sypialni. Potrzebowała kilku chwil samotności.
 Umyła się, przebrała w piżamy i rzuciła się na łóżko. Wpatrzyła się w baldachim łóżka.
 Coś się z nią działo.
 Potrafiła bez pudła powiedzieć, gdzie są jej przyjaciele nawet jeżeli byli oddaleni i przebywali w dowolnym miejscu. Była ciekawa jak daleko sięga jej zasięg… Zamknęła oczy i zupełnie wyrzuciła z umysłu otaczającą ją rzeczywistość, tak jak to robiła, gdy musiała się zmierzyć ze zbyt dużą ilością cudzych emocji. Zwolniła tempo własnych myśli. Pomyślała o Albusie. Przez jej umysł przebiegł promień zielonego światła i zobaczyła jak gna przez zamek aż do łóżka w którym spał Albus, chociaż jego samego nie widziała.
 A więc tak to się działo…
 Jej myśli działały jak poszukiwacze nawet bez jej wiedzy. Potrafiła w dowolnym momencie określić położenie bliskich jej ludzi niczym punktów na mapie Huncwotów.
 Zmarszczyła brwi.
 Czy innych też potrafiła odnaleźć? Sprawdziła po kolei wszystkich. Freda, Lucasa, Jamesa, Lily i Rose – tak dla pewności. Najbardziej zadziwiło ją to, że każde z nich miało inny kolor wiązki energii, która ich odnajdywała. Lily była błękitna. A Lucas ciemnoniebieski. Rose srebrzystobiała…
 No, ale ich znała. Byli jej najbliżsi. Czy potrafiła znaleźć też innych? Hmmm…
 Eliza.
 Nic.
 To może… Scorpius?
 Trochę to zajęło, ale w końcu uformowała się jej myśli mlecznobiała poświata, która bardzo powoli wskazała jej miejsce pobytu Scorpiusa. Był siedem pięter niżej. Gdzieś w pobliżu lochów. Pewnie w Domu Slytherinu…
Co mogła jeszcze sprawdzić?
Hagrid?
I znowu powoli brązowa linia wskazała jej miejsce  pobytu Hagrida. Był w swojej chatce. A więc jej zasięg był dość daleki… Gdy jakaś część jej świadomości znajdowała się przy Zakazanym Lesie, poczuła… dobrze znaną jej obecność. Pognała w ślad za fioletową ścieżką.
- Tata – szepnęła do siebie, a wszystko zniknęło. Kolorowe aury, fioletowa poświata… Zamrugała i usiadła na łóżku.
 Czy jej ojciec był teraz z Marcelem? Czy potrafiła dotrzeć myślami aż do Hogsmead?
 No to już lekka przesada, pomyślała.
 Potrafiła podzielić swoją świadomość… Gdy odłączała się od teraźniejszości widziała aury i kolory. Ale gdy zajmowała się czymś innym, nawet bez jej wiedzy, jakaś część jej umysłu pokazywała jej gdzie jest bliska jej osoba.
 Bardzo przydatna umiejętność.
 Arthemis westchnęła i wsunęła się pod kołdrę.
 Miło było wiedzieć, że nie została opętana, tylko to po prostu kolejna uboczna korzyść jej daru.
Zasypiając pomyślała jeszcze na w pół przytomnie o Jamesie. A wiązka koloru ognia wskazała jej miejsce jego pobytu. Uspokojona zapadła w sen.


 - AAAAAAAAAA!!!!!!!!
Arthemis chwyciła różdżkę spod poduszki i zerwała się na równe nogi, wyplątując się z otaczających łóżko zasłon.
- Rose?! Co się stało? Rose?!
- Nic ci nie jest? – rozległ się głos Lily i szczęk zębów Rose.
Arthemis w końcu wydostała się z łóżka.
- C-co… c-co się stało z kot-tem? – wyjąkała w końcu Rose. Arthemis spojrzała na klatkę, w której jeszcze wieczorem spokojnie spał puchaty szmaragdowy kot. Na jego miejscu była teraz sycząca, wytykająca język zielona z niebieskimi kolcami na grzbiecie, jaszczurka. Całe szczęście nie zmieniła wielkości i nadal wzrostem i ciężarem dorównywała grubemu, dorosłemu kotu.
 Arthemis westchnęła.
- Naprawdę jesteś zdziwiona Rose? – zapytała. – Przy ilości książek jaką czytałaś, myślałam, że go rozpoznałaś. Dlatego byłam taka zdziwiona, że się na to zgodziłaś…
- C-co rozpoznałam? – zapiszczała Rose, wpatrując się w gniewnie prychającą jaszczurkę.
- Jak to co? Smoka Merlina…
- Smoka? – zapytała Lily. – Nie wygląda jak smok…
- To nazwa zwyczajowa – Arthemis machnęła ręką. – Smoki Merlina są to magiczne stworzenia potrafiące przybierać dowolną zwierzęcą postać, ale za to nigdy nie mogą zmieniać swojego koloru, czy wielkości. Merlin stworzył je jako swoich szpiegów i towarzyszy. Nazwał je smokami, bo była to najbardziej niezwykła postać w jaką potrafiły się zamienić. Kiedy chcą mogę się porozumiewać z ludźmi za pomocą myśli. Jest ich już tylko kilkanaście na świecie. Bardzo trudno im się rozmnażać. Dziwię się, że jeden z nich trafił akurat do Marcela – dodała.
- Ale skąd ja miałam o tym wiedzieć?! – krzyknęła histerycznie Rose. 
- A widziałaś kiedykolwiek kota o takiej sierści? – odparła Arthemis. – Smoki Merlina zawsze mają cudaczne, niespotykane kolory.
- Mogłaś mi powiedzieć! – krzyknęła Rose oskarżycielsko.
- Powiedziałam ci, żebyś go odniosła to nie posłuchałaś – powiedziała Arthemis spokojnie, zmierzając do swojej szafy po ubrania. – Tak czy inaczej to zwierzę, którym obiecałaś się zaopiekować. Bez względu na jego postać.
- Ale… ale… Lily… - Rose odwróciła się płaczliwie do kuzynki.
- Nie zbliżę się do tego. Jest ohydne – odparła Lily, cofając się o krok. A potem gdy Rose się odwróciła, puściła do Arthemis oko. Jednak z lekkim poczuciem winy, które Arthemis doskonale wyczuwała.
- Arthemis, ale to jest jaszczurka… - wyjąkała Rose.
- Powiedziałam, że nie będę miała na to czasu – odparła Arthemis, z mdlącym poczuciem winy w żołądku. Nie sprawiało jej to przyjemności. Miała nadzieję, że ostateczny efekt będzie tego wszystkiego wart.
- Proszę, ja nawet nie wiem…
- Dobrze – powiedziała w końcu Arthemis, udając zniecierpliwienie i nakładając na siebie szkolny mundurek i szatę. – To jaszczurka, więc pewnie je jakieś liście… Albo myszy…
- Czekaj! – Lily wybiegła w piżamie na korytarz i po chwili wróciła z wielgachnymi liściami w rękach. – To cholerstwo na korytarzu i tak urosło za duże…
- Smoki Merlina są bardzo inteligentne i szybko się przywiązują – powiedziała Arthemis do Rose. – Nie ugryzie cię, jeżeli mu nie zagrozisz. Szczególnie jeżeli go nakarmisz.
- A nie mogłabyś…
- Nie – odpowiedziała natychmiast Arthemis.
Rose wzięła do ręki liście od Lily i ręką trzęsącą się tak, że niemal wypadły jej z rąk, zbliżyła się do klatki. Arthemis ją otworzyła.
 Rose wrzuciła do klatki liście, po czym szybko zabrała rękę.
 Gin-jaszczurka powąchała liście, spojrzała na Rose z wyrzutem i syknęła na nią. Rose cofnęła się przerażona. Jaszczurka wydała z siebie żałosny dźwięk i spojrzała na Lily, mądrymi oczami.
- Och, on jest głodny – zajęczała Lily. – Co Gin może lubić?
Arthemis jednak wpatrywała się w śmiertelnie bladą Rose. Zalała ją fala jej strachu i smutku. Nie mogła tego znieść. Westchnęła ciężko.
- Ubierz się, Rose – powiedziała cicho. – Bo nie zdążymy na śniadanie. Ja się zajmę Ginem…
 Na twarzy Rose pojawiły się wszystkie jej uczucia. Arthemis odwróciła wzrok. Była naprawdę podła… Rose odeszła  w kierunku swojej szafy ze spuszczoną głową.
 Arthemis ukucnęła przy klatce.
- Co ty w ogóle jesz? – zapytała jaszczurkę, wpatrując się w nią uważnie. Smok patrzył na nią cierpliwie. Smok. Gin był smokiem. I jako smok się wykluł… Może nie zmieniał nic poza kształtem? A smoki są mięsożerne, prawda?
  Arthemis wybiegła z sypialni. I pognała po schodach. Dobrze, że była niedziela. Większość uczniów rezygnowała w ten dzień ze śniadania na rzecz kilku godzin dodatkowych w krainie snów. Dlatego zdziwiła się kiedy dosłownie wpadła tam na Jamesa.
- Gdzie tak gnasz? – zapytał, łapiąc ja zanim zdążyła się przewrócić.
- Kuchnia – mruknęła.
- Zawsze, kochanie – odpowiedział z szerokim uśmiechem.
- Muszę się tam szybko dostać.
- A więc trafiłaś na właściwą osobę. Pokażę ci najkrótszą drogę.
 Złapał ją za rękę i szybko poprowadził najpierw na szóste piętro, a potem korytarzem obok sali numerologii. W połowie zatrzymał się, rozejrzał uważnie czy nikt się nie kręci w pobliżu i zapukał w ścianę za jedną z potężnych, srebrnych zbroi, a ona się rozsunęła.
- Zachodnie lochy stoją przed tobą otworem – zakomunikował i pomógł jej przejść przez wysoki próg.
- Nic dziwnego, że chodzisz w nocy po żarcie, skoro to takie proste…
- Korzystam z tego przejścia tylko jak mi się śpieszy. To żadna frajda wiedzieć, że cię nie złapią…
- Jesteś szurnięty – powiedziała ze śmiechem.
- Ty też nie jesteś do końca normalna, mała – uśmiechnął się do niej.
James poświecił korytarz różdżką i ruszyli w drogę po stromych schodach, w dół.
- Widziałaś te wszystkie zdjęcia w wiosce? – zapytał.
- Siedmioro nowych zaginęło. To już nie może być przypadek… Coś ich porywa i Bóg jeden wie, co jeszcze. Nie ma po nich ani śladu…
- I są w różnym wieku. Nic ich nie łączy, oprócz tego, że mieszkają w Hogsmead.
- Nikt nic nie widział. Marcel, by mi powiedział. Ma uszy jak nietoperz i strasznie długi język… - westchnęła. – Gdzie jesteśmy?
- Chwileczkę… - James rozejrzał się po ścianach i przez chwilę milczał. Minęli jakiś krzyżyk. – Drugie piętro. Już nie daleko.
 Arthemis pomyślała o zeszłej nocy i spojrzała na Jamesa spod oka.
- Spytaj mnie o to, gdzie ktoś jest – poprosiła wolno.
- Co? – zdziwił się James.
- No, dalej… - powiedziała.
- No dobra… Fred? – rzucił niepewnie.
- Sala Wejściowa. Teraz Wielka Sala.
 James otworzył usta ze zdziwienia.
- A Lucas? Nie było go w dormitorium jak się obudziłem.
Arthemis zmarszczyła na chwilę brwi.
- Stadion quidditcha – odpowiedziała bez wahania.
- Normalnie, powiedziałbym, że zgadujesz. Ale nie zgadujesz, prawda? – zapytał, patrząc na nią uważnie.
- Wiem, gdzie wszyscy przebywacie. Wiem o tym od razu, gdy tylko o tym pomyśle. No, w zależności od tego, jak daleko ode mnie się znajdujecie…
- Czy to cię męczy? – zapytał.
- Nie – odpowiedziała zaskoczona jego troską. – Ale… nie chcę was szpiegować. A jest to coś czego nie umiem zablokować.
- Szpiegować? – zdziwił się. – Zwariowałaś? Nikt nigdy nie pomyślałby, że nas szpiegujesz…
- No, nie wiem James… - westchnęła. – Na waszym miejscu raczej nie czułabym się komfortowo wiedząc, że każdej sytuacji, wiecie gdzie jestem.
- Nie przesadzaj – powiedział i podjął dalszą wędrówkę.
- Będziesz się czuł swobodnie, gdy będziesz na randce z jakąś dziewczyną, wiedząc, że mogę to sprawdzić? – zapytała.
James się zatrzymał i odwrócił powoli. Ponieważ stał na niższym stopniu, ich oczy znalazły się teraz na tym samym poziomie.
- A sprawdziłabyś to celowo? – zapytał, a w jego oczach coś zabłysło.
- Oczywiście, że nie – odpowiedziała natychmiast.
Uśmiechnął się szeroko i dał jej pstryczka w nos, mówiąc:
- A szkoda. To znaczyłoby, że jesteś zazdrosna…
Arthemis otworzyła usta ze zdumienia, a w tym czasie James zbiegł już kilkanaście stopni niżej.
- Jesteś niemożliwy! – syknęła zirytowana i pobiegła za nim.
- Tak, wiem – powiedział nieskromnie i pchnął ścianę. – Voila, madmoiselle!
I rzeczywiście wyszli zza obrazu na ścianie w tym samym korytarzu, w którym wisiała wielka misa z owocami.
- Rzeczywiście błyskawicznie – powiedziała Arthemis, kiwając głową z uznaniem.
- A w ogóle to po, co tu przyszliśmy? – zapytał ciekawie, otwierając przed nią obraz.
 Lecz zanim Arthemis zdążyła mu odpowiedzieć, otoczyły ich piszczące z radości domowe skrzaty. Przepchnęła się między nimi maleńka postać. Najmniejsza z nich wszystkich.
 Arthemis przykucnęła przed nią z uśmiechem.
- Miłka?
- Panienka Arthemis! Jak ja się cieszę, że panienka mnie poznaje! To wieli zaszczyt dla mnie!
- Ja też się cieszę, że cię widzę. Mam do was prośbę.
- Ależ, oczywiście! Czego sobie panienka życzy? Zawsze panience pomogę. Proszę tylko zawołać!
- Panicz James! – zapiszczały pozostałe skrzaty. – Paniczu! Paniczu! Czego sobie panicz życzy?!
Arthemis, spojrzała na niego przez ramie.
- Dobrze, cię tu znają…
Wzruszył ramionami. Arthemis odwróciła się do maleńkiej skrzatki.
- Mam zwierzątko. Mogłabyś mi przyszykować trochę surowego mięsa? – zapytała. – Przez kilka tygodni będzie mi potrzebne…
- Oczywiście! Nie ma najmniejszego problemu – zapiszczała skrzatka i pobiegła w głąb kuchni.
 Tymczasem James był częstowany wszelkimi możliwymi łakociami, otoczony przez usłużne skrzaty. Arthemis ze śmiechem pokręciła głową.
- A macie jakieś kanapki? – zapytał. Połowa skrzatów ruszyła przy przynieść mu to, co chciał.
Przybiegła Miłka, ciągnąc za sobą torbę. Arthemis wzięła ja od niej, dziękując serdecznie.
- Nie musi, panienka przychodzić. Mogę co wieczór przynieś coś panience – zaoferowała się.
- Naprawdę? – ucieszyła się Arthemis. – Nie wiem jak ci się odwdzięczę…
- Proszę nie opowiadać głupstw, panienko! To zaszczyt!
Arthemis uśmiechnęła się serdecznie i wstała.
- Idziesz, czy zostajesz? – zapytała Jamesa.
- Idę, idę – odparł szybko i podziękował skrzatom. Wziął jeszcze do ręki jabłko i wyszedł za Arthemis, mówiąc: - no to śniadanie mam z głowy…
 Włożył rękę pod ramę obrazu zza którego wyszli i coś nacisnął. Obraz się otworzył.
- Skąd znasz wszystkie te sztuczki? – zapytała zafascynowana.
- Metoda prób i błędów…  - odpowiedział z uśmiechem. – I tysiące ucieczek przed Filchem i Krentzem…
 Arthemis odwzajemniła uśmiech.
- A więc Rose, jednak nie dała rady? – stwierdził po chwili. – Przejęłaś opiekę nad zwierzakiem?
 Arthemis nie odpowiedziała, patrzyła pod nogi. James zaniepokojony jej milczeniem, spojrzał za siebie.
- Hej, co jest? – zapytał, widząc jej minę.
- Zrobiłam… Muszę przeprosić, Rose – powiedziała w końcu cicho.
- Czemu? – przystanął.
- Celowo wrobiłam Rose, w opiekę nad tym zwierzakiem, chociaż wiedziałam, że to nie jest zwykły kot… i że może ją przestraszyć – przyznała po dłuższej chwili.
 Zdenerwowana usiadła na schodach.
 James po chwili dołączył do niej.
- Powinienem cię zbić za to, że chcesz doprowadzić moją kuzynkę do zawału? – zapytał.
- Chyba tak – odpowiedziała cicho.
- Nie ma sprawy – odparł i zrobił ruch, jakby chciał rozpiąć pasek od spodni.
Arthemis się uśmiechnęła.
- Próbujesz mnie rozśmieszyć – zarzuciła mu.
- Owszem – odparł. – Mogę cię albo rozśmieszać albo wkurzać. Tylko te dwie rzeczy sprawiają, że przestajesz mieć tą minę - wyjaśnił cicho.
- Jaką?
- No tą…
Spojrzała na niego czekając na wyjaśnienie. Westchnął zirytowany.
 – Nieważne. Czemu chciałaś, żeby Rose zajęła się Ginem? – zmienił temat, gdy milczenie się przedłużało.
 Arthemis odwróciła wzrok.
- Chciałam pomóc jej… Nie – poprawiła się z westchnieniem. - Chciałam zmusić ją, żeby się przestała bać. Nie dałam jej wyboru…
- Cóż – powiedział James, wstając, - więc teraz pomóż jej zamiast ją zmuszać, no i oczywiście daj jej wybór. Jestem pewien, że Rose bardzo chce się przestać bać.
 Wyciągnął do niej rękę. Podniosła na niego wzrok, po czym uśmiechnęła się i pozwoliła się postawić na nogi.
- Masz rację.
- Ależ wiem – odparł nonszalancko i pociągnął ją w górę schodów.
Arthemis weszła do sypialni. Rose nadal siedziała na swoim łóżku, wpatrując się okno. Lily coś do niej mówiła, ale ta ją całkowicie ignorowała. Arthemis przykucnęła przed nią.
- Rose, jestem wredną, podłą jędzą i masz prawo być na mnie wściekła.
Rose spojrzała na nią, spode łba.
- To moja wina, że Gin tu trafił. Moja wina, że Marcel cię w to wrobił. Cały czas perfidnie udawałam, żebyś musiała się zająć zwierzakiem…
- Co zrobiłaś? – zapytała Rose niebezpiecznie cichym głosem.
- Chciałam… już sama nie wiem, co chciałam i o czym myślałam – przyznała się sfrustrowana Arthemis, wstając – sądziłam, że…
- Że nauczysz mnie jak się nie bać?! – zapytała Rose, głosem drżącym od tłumionej wściekłości.
- Tak – wyszeptała w końcu Arthemis.
- Nie każdy musi być taki jak ty! – krzyknęła Rose. – Nie każdy chce być taki jak ty!
- Wiem.
- Oczywiście – prychnęła Rose. – Przecież ty wiesz wszystko! Odważna, groźna, wszystko wiedząca Arthemis! Nic się przed tobą nie da ukryć! A może mnie pasuje, że nie muszę stawać oko z każdym potworem?! A pomyślałaś, że może ja wcale nie chcę brać udziału w każdej, waszej szalonej eskapadzie!? Może nie chcę narażać życia z powodu twojego widzimisie?! Pomyślałaś o tym?!
- Nie – odparła cicho Arthemis.
- Więc przestań mi się wpieprzać do uczuć, Arthemis! – krzyknęła Rose i wypadła z dormitorium jak burza.
 W pokoju zaległ głucha cisza. Lily oniemiała patrzyła to na drzwi, za którymi zniknęła Rose, to na Arthemis, chyba nie wiedząc, po której stronie ma stanąć.
- Wiesz, ona… - zaczęła w końcu z wahaniem.
- Miała racje – dokończyła za nią Arthemis.


  Rose wylewitowała w powietrze szklany wazon, a potem płonącym pociskiem zamieniła go w drobny mak, robiąc przy tym okropnie dużo hałasu w zapomnianej sali opieki nad magicznymi stworzeniami. Celowo wybrała akurat tę klasę. Miała zamiar obrócić ją w pył. Prowokował ją do tego każdy rysunek, każda figurka przedstawiająca jakiekolwiek zwierzę.
 Następnie w powietrze wyleciała figurka pegaza i coś co przypominało sfinksa.
- No proszę, proszę… prefekt Gryffindoru niszczący własność szkoły...
Rose błyskawicznie odwróciła się do drzwi. O ich framugę stał oparty nie kto inny, jak Scorpius Malfoy.
- Zjeżdżaj, Malfoy! Nie jestem w nastroju, żeby…
- Właśnie zauważyłem – zaśmiał się drwiąco. – Spokojna panna Weasley wyprowadzona z równowagi… Nie sądziłem, że to możliwe.
- Odczep się – warknęła Rose i chciała przejść przez drzwi, ale zagrodził jej drogę ramieniem.
- Bo co mi zrobisz, ruda? – zapytał drwiąco.
- Nie prowokuj mnie – zagroziła.
- Sądzę, że zrobił to ktoś przede mną… A ponieważ spędziłaś już jakieś piętnaście lat ze swoim głupim kuzynostwem i do tej pory nikogo nie zamordowałaś, myślę, że to była North.
- Nie twoja… cholerna… sprawa… - odpowiedziała Rose, cedząc słowa.
- Może i nie… - zgodził się z nią Scorpius. – Ale i tak wiem, że to była North. Wszędzie jej pełno. Chyba nie ma człowieka w tej szkole, w którego życie by się nie wtrącała…
- Mówisz o mojej przyjaciółce – powiedziała groźnie.
- I co mi zrobisz? Powiesz, że nie mam racji? – zapytał z drwiną.
 Rose podniosła różdżkę. Malfoy spojrzał na nią ironicznie. Właśnie miała wypowiedzieć zaklęcie, gdy usłyszeli:
- Mam was! Pan Filch będzie zadowolony!
Woźny Krentz szedł w ich kierunku z groźną miną.
- Panie Krentz – powiedziała szybko Rose. – My właśnie…
- Szukaliśmy sprawców tego hałasu – dokończył za nią spokojnie Scorpius, a potem dodał z wyższością: - Jesteśmy prefektami – wskazał palcem odznakę na piersi.
- Co? – na twarzy Krentza pojawił się zawód i żal. – Naprawdę? – spojrzał na nich błagalnie.
- Oczywiście – zapewniła go Rose.
- Znowu to samo… - jęknął, odwrócił się i odszedł w przeciwnym kierunku.
- Jak można być tak tępym? – zapytał z niedowierzaniem Scorpius.
Jednak Rose wykorzystując sytuację odeszła szybko, nie chcąc zostać ponownie sprowokowana. Była naprawdę gotowa mu walnąć.



 Po południu cała paczka już wszystko wiedziała, bo Lily oczywiście nie dała się długo przekonywać i wyśpiewała wszystko jak z nut. Żaden z chłopaków nie zamierzał się w to wtrącać. Było wielce prawdopodobne, że mogli by zostać nieodwracalnie uszkodzeni, gdyby próbowali wejść między Rose i Arthemis.
 Najgorzej miała oczywiście Lily, która przez pół tygodnia musiała balansować na cienkiej granicy, udawanego spokoju Rose i milczącego smutku Arthemis.
 Rose nie odzywała się do niej nawet słowem, a Arthemis nie miała zamiaru jej do tego zmuszać. To Albus mógł zrozumieć. Ale nie rozumiał, dlaczego Arthemis robi się z dnia na dzień coraz bledsza.
 W zeszłym roku było to absolutnie normalne, bo Arthemis przyzwyczajała się do nowej ilości otaczających ją emocji. Ale od dawna już czegoś takiego nie widział. Na początku myślał, że mu się wydaję, lecz przyuważył, że James też się jej podejrzliwie przygląda.
 A potem rzuciło mu się w oczy, że dotyka skroni, gdy wchodzi do Wielkiej Sali, gdzie zawsze był tłum. I już wiedział, co ta idiotka robi…
 Gdy ruszyli w kierunku sali obrony przed czarną magią Albus, wciągnął ją w jedno z pobliskich tajnych przejść.
- Odbiło ci? – zapytała, patrząc na niego gniewnie.
- Masz natychmiast przestać – zażądał.
Arthemis zmrużyła oczy.
- To moja sprawa – stwierdziła.
- Nie, jeżeli doprowadzisz się do takiego stanu jak rok temu – powiedział coraz bardziej podnosząc głos. – Nie blokujesz ich prawda? – zapytał wściekle.
- Blokuję. Większość – odparła po chwili.
- Więc wsiąkają w ciebie wszystkie negatywne emocje jak w gąbkę!
- To nic.
- Gówno prawda! Jesteś blada jak śmierć…
- No i co z tego? Taki już mam koloryt skóry…
- Starasz się za wszelką cenę ukarać się za Rose. Już nie wystarcza ci, że wiesz, że jest na ciebie zła. Ty chcesz to jeszcze czuć. Normalni ludzie tak nie robią Arthemis!
- Nie jestem normalna.
- Ale na co dzień nie jesteś też skłonnym do masochizmu wampirem emocjonalnym – powiedział ostro. – Masz z tym skończyć!
- Bo, co? – rzuciła ironicznie.
Albus uśmiechnął się złośliwie.
- Bo napiszę do twojego ojca…
- Nie zrobisz tego… - powiedziała nerwowo Arthemis.
- Chcesz się założyć? – odparł spokojnie.
Arthemis gwałtownie zamrugała.
- Ona ma prawo być na mnie zła.
- Ale ty nie musisz się tym katować – zauważył Albus. – Odbierasz jej całą satysfakcję z tego, że to ona miała rację, robiąc z siebie męczennicę. Powodujesz u niej poczucie winy, które powinno być twoją działką.
 Arthemis otworzyła usta ze zdumienia.
- Nie mówię tego, bo tak dobrze ją znam. Po prostu wiem, że gdybym był na jej miejscu, byłbym przez to jeszcze bardziej wściekły – wyjaśnił szybko.
 Arthemis westchnęła.
- Po raz pierwszy zrobiłam coś… naprawdę źle…
- Witaj między zwykłymi ludźmi – Albus poklepał ją po ramieniu.
- Nie pomagasz – zarzuciła mu.
- Nie zamierzam. Schrzaniłaś, więc radź sobie sama… Ja nie będę stawał po niczyjej stronie – powiedział i odszedł w kierunku głównego korytarza.
 Arthemis musiała mu przyznać rację.


Wieczorem czując nieprzyjemny ucisk w gardle weszła do sypialni. Miała szczęście. Rose leżała na łóżku, ucząc się na pamięć zastosowania smoczej krwi.
- Rose…
Dziewczyna spojrzała na nią wzrokiem bazyliszka, lecz nic nie powiedziała.
- Mogłabym powiedzieć, że zrobiłam to, żeby ci pomóc i byłaby to prawda – Arthemis spojrzała na swoje splecione dłonie. – Ale powinnam cię przeprosić za sposób w jaki to zrobiłam. I za to, że nie dałam ci wyboru – dodała. – Po prostu byłam pewna, że dasz sobie radę…
 Arthemis nieporadnie wzruszyła ramionami i odwróciła się od Rose. Wzięła z biurka torbę mięsa, które co jakiś czas przynosiła jej skrzatka i usiadła po turecku przed klatką Gina. Dzisiaj był rysiem. I chyba podobała mu się ta postać by był nim od dwóch dni. Spojrzał na nią z wyrzutem. Domyślała, że ma jej za złe, że go nie wypuszcza. Ale nie mogła, jeżeli Rose była w pobliżu, a nie miała zamiaru dodatkowo jej się narażać.
 Wzięła jeden z ładnie pociętych kawałków, otworzyła klatkę i podała mu go. Miauknął na nią gniewnie i łapą wytrącił jej jedzenie.
- Nie dąsaj się – pouczyła go cicho. – Zamień się w coś, co nie ma kłów, szponów i kolców to cię wypuszczę.
 Rose ukucnęła przy niej, w pewnym oddaleniu od klatki.
- Przypomina kota – stwierdziła cicho.
Arthemis spojrzała na nią dziwnie, a po chwili wykrztusiła:
- To ryś.
Podała mu następny kawałek mięsa.
- Wiesz jaki jest twój problem? – zapytała cicho Rose i usiadła obok niej.
Arthemis zerknęła na nią ostrożnie.
- Chcesz wszystkim pomóc na siłę – wyjaśniła Rose.
- Wiem – Arthemis odwróciła wzrok.
- Na początku byłam wściekła, ale potem zaczęłam się zastanawiać: dlaczego? Dlaczego to zawsze robisz? Czemu wystawiłaś siebie Albusowi, żeby pomóc Lily? Czemu byłaś po stronie Latimera, skoro to on obudził Medeę? I chyba już wiem… To przez to, że jesteś taka wrażliwa…
- Ja?! – Arthemis spojrzała na nią zszokowana.
Rose spojrzała na nią wyrozumiale.
- Emocje bombardują cię ze wszystkich stron, a każdą negatywną chcesz zamienić w coś dobrego. To dlatego dla większości ludzi jesteś taka chłodna. Inaczej byś sobie nie poradziła. Dopuszczasz do siebie tylko nas. I to nie do końca. Im bliżej kogoś jesteś tym jest ci trudniej go blokować…
- Nie wybaczaj mi za szybko Rose – powiedziała cicho Arthemis.
- Cóż, normalnie bym się z tobą zgodziła, ale w biczowaniu siebie jesteś lepsza niż ja – powiedziała Rose i uśmiechnęła się do niej wesoło, a potem spojrzała na klatkę. – A więc chciałaś mnie nauczyć, że nie wszystko co ma zęby chce mnie od razu połknąć i strawić, tak?
- Tak – roześmiała się Arthemis.
- Dzisiaj wygląda mniej groźnie niż ostatnio – stwierdziła ostrożnie.
- Opowiedziałabym ci, co nieco o rysiach, ale nie chcę cię wystraszyć.
Rose zachichotała strachliwie.
Arthemis wzięła jej rękę i położyła na niej paseczek wołowiny.
- Spróbuj, jeśli chcesz. Dopilnuję, żeby nie odgryzł ci ręki.
Rose zmroziła ją wzrokiem.
- Nie pomagasz…
Arthemis odchrząknęła i uśmiechnęła się przepraszająco.
Szmaragdowy ryś patrzył na Rose podejrzliwie.
- On mnie chyba nie lubi… - powiedziała nerwowo, wyciągając rękę.
- Wyczuwa strach. Pewnie myśli, że chcesz go otruć. Uspokój się – mruknęła Arthemis. Chwyciła nadgarstek Rose i przytrzymała, żeby przestał drżeć.
 Gin zbliżył się wolno i dokładnie obwąchał najpierw dłoń, a potem mięso na dłoni Rose. Zerknął na nią nieufnie, a potem chwycił zębami wołowinę. Gdy Rose zobaczyła jego zęby, pisnęła i chciała cofnąć rękę, lecz Arthemis ją przytrzymała. Gin prychnął na nią gniewnie.
- Nie strasz go – pouczyła ją cicho Arthemis.
- To on mnie straszy – odparła oburzona Rose.
Gin ponownie zbliżył się do jedzenia. Chwycił je zębami i odciągnął od ręki, jakby nie chciał, żeby Rose je upuściła.
 Rose szybko zabrała rękę.
 Gin błyskawicznie rozprawił się z posiłkiem i zaczął się ciekawie przyglądać Rose.
- Czemu on na mnie tak dziwnie patrzy? – zapytała strachliwie.
- Jest ciekawy – Arthemis wyciągnęła rękę i chciała pogłaskać Gina, ale ten prychnął na nią. Dziewczyna przewróciła oczami. – Jest na mnie obrażony… No i chyba mu się bardziej podobasz.
- Co? – Rose spojrzała na nią nerwowo.
- Widocznie woli twój zapach. Pogłaskaj go – zaproponowała.
- Co? Nie!
- Przecież cię nie zje. Po prostu podrap go za uszami…
- Eee… no dobra…
 Rose włożyła do klatki drżącą rękę. Gin najpierw powąchał jej palce, potem delikatnie je polizał. Arthemis myślała, że Rose wyskoczy zaraz serce, ale ta dzielnie trzymała rękę w klatce. Potem ryś zaczął się łasić do jej ręki.
- I po sprawie – westchnęła Arthemis i się podniosła.
- To… miłe – zdecydowała w końcu Rose.
- Wszystkie ma swoje dobre i złe strony – stwierdziła Arthemis. – Czasami może cię podrapać, ale to nie od razu znaczy, że musisz się go od nowa bać… Zwierzęta mają swoje lepsze i gorsze dni, jak ludzie.
 Rose też wstała.
- To nie takie złe. Wygląda na to, że nie potrzebnie się wściekłam…
- Jeszcze nie mów hop – zaprzeczyła szybko Arthemis. – Jaszczurka nie była taka milusia, a jeszcze nie wiem, w co jutro zmieni się Gin…
 Nagle Rose krzyknęła. Arthemis błyskawicznie się odwróciła, żeby zobaczyć, co ją tak przestraszyło. Jednak to tylko Gin wyskoczył z klatki i zaczął się ocierać o nogi Rose. Arthemis uniosła brew.
- Czuję się zazdrosna – mruknęła.
Rose spojrzała na nią, a po chwili wybuchła śmiechem.
- Super… ale możesz go teraz już zabrać? – zapytała zesztywniała.
- Niestety… nie sądzę, żeby się na to zgodził – odparła Arthemis przepraszająco.
- To, co ja mam teraz zrobić? – zapytała Rose nerwowo.
- Każ mu wrócić do klatki – Arthemis wzruszyła ramionami.
- Ale… ale ja nie wiem… ale… bo…
- Rose, pokaż trochę autorytetu… z pierwszakami sobie radzisz.
- Ale… one nie mają kłów.
Arthemis westchnęła ciężko.
- Gin! Do klatki! Już!
Gin się najeżył i prychnął na nią.
- Natychmiast! Bo jutro na śniadanie dostaniesz zamiast mięsa zieleninę! – zagroziła mu.
Gin syknął na nią gniewnie i ruszył do klatki sztywno machając ogonem. Spojrzał żałośnie na Rose, kiedy zamykała klatkę. Ta podniosła wzrok na Arthemis.
- Zadziałało, jak na Jamesa…
Arthemis dostała napadu śmiechu. Rose też się roześmiała i w tym momencie weszła Lily. Spojrzała na nie najpierw niepewnie, a potem widocznie ucieszyła się, że wszystko jest ok, bo zapytała.
- Z czego się śmiejecie?
- Z twojego brata – odpowiedziała Rose.
- Z którego?
- Z Jamesa.

- To rzeczywiście wdzięczny temat – zgodziła się Lily, rzucając się na łóżko.

3 komentarze:

  1. Super rozdział. Taki zwierzak jak Gin byłby nie lada wyzwaniem, codziennie inne zwierzę do opieki 😁 fragment w kuchni i z Miłką wywołał uśmiech na twarzy. W dodatku ta część z Rose i Scorpiusem 💚

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    Arthemis wpadła na genialny pomysł przekonania Rose do zwierzaków, coraz więcej osób zaczyna ginąć...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdeczni Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej,
    wspaniały pomysł Arthemis na przekonanie Rose do zwierzaków, och coraz więcej osób zaczyna już ginąć...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń