Następnego dnia Arthemis otrzymała odpowiedź
zwrotną od ojca.
Kochana Arthemis!
Jest coś, co możesz dla mnie zrobić jutro w
Hogsmead.
Odwiedź Marcela i upewnij się, że jest
przytomny i przygotowany
Na naszą wyprawę do Turcji. Wyruszamy jutrzejszej
nocy, a sam nie będę
Miał czasu tego sprawdzić.
Pozdrów przyjaciół,
Tata
Arthemis złożyła list i zachichotała.
- Rose, chcesz
odwiedzić osławionego Marcela Marsa? – zapytała, patrząc na przyjaciółkę.
- Ale chodzi ci
o…? - a gdy Arthemis skinęła głową, zapiszczała: - oczywiście, że chcę!
Przecież to nie odłączny towarzysz twojego ojca! Muszę go poznać!
- No to się
trochę zdziwisz – mruknęła do siebie Arthemis, wracając do herbaty i obmyślając
jutrzejszy dzień.
W sobotę po śniadaniu Arthemis z Rose
wyruszyła w drogę do Hogsmead. James został wyciągnięty z Wielkiej Sali przez
rozgorączkowanego Freda, zanim jeszcze zdążył zjeść cokolwiek. Chłopak nie miał
z tego powodu zadowolonej miny.
Nigdzie nie widać było widać Albusa, więc
dziewczyny postanowiły na niego nie czekać.
- To gdzie
idziemy najpierw? – zapytała Rose, gdy przekraczały bramę Hogwartu.
- A która
godzina? – odparła Arthemis.
- W pół do
dziesiątej.
- No, to
najpierw możemy zajrzeć do sklepu papierniczego. Kończy mi się atrament.
- To świetnie.
Ja bym chciała pióro – ucieszyła się Rose.
W sklepie
spędziły godzinę. Głównie przez to, że kolejka stworzona z uczniów Hogwartu,
ciągnęła się poza drzwi.
Gdy w końcu wyszły z dusznego sklepu, minęła
ich grupka rozchichotanych dziewczyn z klasy trzeciej i pomachała im roześmiana
Lily.
- No, myślę, że
już czas – powiedziała Arthemis i poprowadziła Rose nie główną ulicą, ale jedną
z mniejszych uliczek, których pełno było w miasteczku.
Otworzyła jedne
z podejrzanie wyglądających, ciemnych drzwi, za którymi kryła się klatka
schodowa.
- Czy za te
wszystkie wyprawy pan Mars nie powinien dostać jakiejś nagrody? – zapytała z
wahaniem Rose.
- Ależ dostał –
zapewniła ją Arthemis. – Z tym, że zamiast jakby to powiedzieć… zainwestować je
w nowe lokum, woli inwestować w… co innego… - dokończyła po namyśle Arthemis,
żeby nie gorszyć Rose wdawaniem się w szczegóły.
Weszły do góry po schodach. Arthemis zwinęła
dłoń w pięść i z całej siły kilka razy walnęła w drzwi.
- To bezcelowe –
mruknęła do siebie potem i wyciągnęła różdżkę.
- Arthemis, może
nie powinnaś…
- Wierz mi
Rosie, on nadal śpi… - odparła i wskazując na klamkę, mruknęła: Alohomora! – A
to znaczy, że trzeba go obudzić…
Drzwi się otworzyły. A Arthemis ciężko
westchnęła.
- Uwielbiam to
poddasze – powiedziała. – Moi rodzice mieszkali tu zaraz po ślubie. Ale potem
przeprowadzili się, a mieszkanie oddali Marcelowi. Zrobił z niego śmietnik –
dodała, kopiąc, leżącą na ziemi stertę rzeczy. – Nie mogę na to patrzeć!
Podniosła różdżkę.
- Mens inis! – z
jej różdżki wydobyła się różnobarwna mgiełka.
- Znasz to
zaklęcie?! – powiedziała podekscytowana Rose. – Myślałam, ze tylko moja mama
umie go użyć…
- Bo trudno nad
nimi panować – westchnęła Arthemis. – Z czasem robią się złośliwe jak
chochliki. Ale nie mam zamiaru marnować całego dnia na sprzątanie.
Z kolorowej chmurki utworzyło się małe
stworzonko, podobne do uroczego skrzydlatego elfa, w fartuszku pokojówki.
Istotka krzyknęła na widok rozgardiaszu w pomieszczeniu. Zaczęła się nadymać i
puchnąć po czym z jednej utworzyły się cztery indentyczne istotki, które
równocześnie wydały okrzyk przerażenia rozglądając się po pokoju. Po czym pofrunęły w różne strony i
zaczęły przenosić rzeczy z miejsca na miejsce.
- To zabawne
zaklęcie – stwierdziła po chwili Rose.
- Do czasu –
odparła Arthemis. – Jeżeli za długo trwa menis zaczynają szaleć i same
bałaganią. A wtedy żaden przedmiot nie pozostaje nie naruszony…
Poddasze zaczęło przypominać wspaniały, przestronny,
cudownie oświetlony pokój.
- O jak tu dużo
miejsca – ucieszyła się Rose. – To naprawdę śliczne miejsce!
- Ile minęło
czasu? – zapytała Arthemis.
- Jakieś trzy
minuty – odpowiedziała Rose, a w tym momencie jedna z menis rozbiła wazon o
ziemię.
- Uuuu, za długo
– powiedziała Arthemis i szybko machnęła różdżką. – Inis est!
Skrzaty zmieniły
się w bańki mydlane, które rozbiły się na szybie.
- Ale i tak
wygląda tu dużo lepiej – stwierdziła Rose, wskazując na kawałki szkła różdżką i
mówiąc: Reparo!
- Na pewno da
się przejść – odparła Arthemis i skierowała się do drzwi wewnątrz salonu. –
Zaczekaj chwile…
Arthemis weszła do sypialni i westchnęła
głęboko.
- Marcel!! -
powiedziała i kopnęła w łóżko, sprawiając, że całe się zatrzęsło. Ani drgnął. –
Marcel! Wstawaj!!
Machnęła różdżką, a Marcel Mars spadł z łóżka.
Gdy z przekleństwem podnosił się z podłogi, przysiadła na poręczy.
- O! Jak miło,
że już wstałeś…
- Arthemis?! –
Marcel wyplątał się z kołdry. – Co ty tu robisz?! Mogłem nie być sam!
- Próżne życzenie
– zbyła go Arthemis. – Ojciec kazał mi cię obudzić, przewidując, że
prawdopodobnie szlajałeś się całą noc, podczas gdy powinieneś pakować się do
wyprawy, która nie będzie czczą rozrywką.
- Jesteś jeszcze
gorsza niż on – mamrotał.
Arthemis wstała.
- Oczywiście –
zgodziła się z nim. - Ubierz się. Poczekam w salonie…
Rose na jej
widok, roześmiała się.
- Jestem
ciekawa, czy swoje dzieci, też będziesz tak budzić…
- Mam nadzieję,
że moje dzieci nie będą szlajać się po barach w poszukiwaniu łatwego podrywu –
odparła Arthemis. – A dzięki temu nie będę musiała ich budzić w południe z
amoku.
Rose zmarszczyła brwi.
- Wiem, że
rozwiewam twoje złudzenia, ale ojciec trochę ubarwił postać Marcela w swoich
książkach – powiedziała Arthemis, siadając na kanapie.
W tym momencie otworzyły się drzwi, w których
niczym filmowy amant w rozpiętej, pirackiej koszuli stanął Marcel Mars.
- Arthemis,
kochanie, tak się cieszę, że mnie odwiedziłaś! – powiedział, rozkładając
ramiona. Gdy Arthemis posłała mu jedno ze swoich chłodnych spojrzeń, ręce mu
opadły, a uśmiech zniknał z twarzy, dopóki nie zauważył Rose. – A kimże jest
twoja urocza koleżanka?
- Rose Weasley –
odparła krótko Arthemis. – Mówiłam ci Rose, że trzeba było zostać w świecie
fikcyjnym… Żywy Marcel Mars wcale nie jest tak imponującą postacią…
- Nie mam
pojęcia Arthemis, w kogo ty się wrodziłaś… Twoi rodzice to tacy mili ludzie… -
westchnął Marcel.
- Nic na to nie
poradzę – Arthemis wzruszyła ramionami.
- Twój ojciec
przysłał cię na zwiady? – zapytał obrażonym tonem.
- Tak. I chyba
słusznie, prawda? Miałeś być spakowany i gotowy…
- Arthemis, jest
jeszcze tyle czasu…
- Miałeś
skontaktować się z pół światkiem w Ankarze… - przerwała mu.
- Eee, no cóż…
to wcale nie jest takie proste…
- Czyli nic nie
zrobiłeś?
- No… nie…
- I ty
twierdzisz, że masz czas?
- Eeech, no
dobrze – westchnął ciężko. – Już się zabieram do pracy. A skoro już tu jesteś,
to może mogłabyś coś dla mnie zrobić?
- Posprzątałam
tu… Nie wystarcza?
- Posprzątałaś?
– zdziwił się i rozejrzał dookoła. – Ooch… Ale nie o to chodzi – zreflektował
się. – Zaraz wracam.
Arthemis z uśmiechem pokręciła głową i zaczęła
krążyć po pokoju.
- Taki jest już
Marcel. Nierozgarnięty jak dziecko… I niezwykle kochany. Gdyby nie on, śmierć
mojej matki byłaby dla nas jeszcze trudniejsza… - mruknęła cicho do Rose. – Nie
wspominając o tym, że może dotrzeć do cennych informacji, raczej niedostępnych
praworządnym obywatelom…
Arthemis przez ramię z uśmiechem spojrzała na
Rose.
- Jest ciekawą
postacią – odparła.
- Bardzo barwną
– potwierdziła Arthemis i przyjrzała się nie posegregowanym przez menis papiery
na biurku. Zobaczyła kawałek zdjęcia. I przesunęła leżący na nim list, żeby się
bliżej przyjrzeć. – Rose…
- Co się stało?
– zaniepokoiła się Rose i podeszła do niej.
Arthemis podała
jej fotografie, biorąc do ręki kolejną.
- Te dwie są
sprzed miesiąca – mruknęła Rose, patrząc na szare fotografie dwóch młodych
mężczyzn.
- A te mają daty
z tego tygodnia – zauważyła Arthemis, patrząc na trzymane fotografie staruszka
z długą, ciemną brodą i młodej
dziewczyny o krótkich włosach.
- Zaginęło
siedem osób – usłyszały poważny głos Marcela. – Tylko w tym tygodniu. Nie znaleziono
po nich żadnego śladu… Hagrid znowu przeszukał las, ale…
Nie powiedział nam! – krzyknęła w myślach
Arthemis. – Co za wredny… olbrzym!
- Siedmioro –
szepnęła przerażona Rose.
- Mogę to
zabrać? – zapytała Arthemis, odwracając się do Marcela, z fotografiami w ręku.
- Jasne. Całe
Hogsmead jest tym obwieszone, więc jak będę chciał załatwię sobie nowe – Marcel
wzruszył ramionami.
Arthemis dopiero wtedy zauważyła, że ma w
rękach dość sporych rozmiarów klatkę, w której śpi najdziwniejszy kot, jakiego
w życiu widziała. Miał szmaragdowo zieloną sierść z lazurowymi pręgami na
grzbiecie i ogromne brązowe oczy.
- Zaopiekuj się
nim – poprosił Marcel. – Przypałętał się do mnie i tak już został. Jest bardzo
miły… jak już się do ciebie przyzwyczai…
Arthemis przyjrzała się uważnie zwierzęciu,
które równie ciekawie patrzyło na nią. Wydawało się niezbyt zadowolone, że
przerwało mu się sen. I uśmiechało się niemal jak człowiek… Wtedy Arthemis coś
kliknęło w głowie. To nie był kot…
Marcel patrzył na nią błagalnie. A Rose
odsunęła się trochę za nią, jakby bała się, wyjątkowo dziwacznego zwierzaka.
Do głowy Arthemis wpadł pomysł. Podły pomysł…
ale przecież nie można mieć wszystkiego za pomocą łagodnych metod, prawda?
Spojrzała na Marcela i powiedziała twardo:
- Nie.
Marcel otworzył
usta i zrobił minę zbitego psa.
- Ale… przez
najbliższe tygodnie, będę co chwile wyjeżdżał a on usycha z tęsknoty za mną…
Jest taki milusi… Proszę cię. Inaczej będę musiał go zostawić gdzieś na ulicy i
nie wiadomo, co się z nim stanie…
Arthemis założyła ręce na piersi i powtórzyła:
- Nie. Nie wolno
mieć czegoś takiego w pokojach.
- Błagam cię!
Arthemis… Gin nie lubi zimna… staje się wtedy naprawdę nerwowy… - Marcel miał
tak żałosną minę, że niemal mu uległa. Wyglądał jak pobity czterolatek.
- Nie –
powtórzyła jednak. – Rose boi się zwierząt…
- Ale on jest
naprawdę miły – zajęczał Marcel i spojrzał błagalnie na Rose. – Nie zrobi ci
krzywdy…
- Ja… myślę, że…
- Rose chyba ulegała proszącemu, dziecięcemu spojrzeniu Marcela. – Myślę, że…
nie jest groźny Arthemis… może mogłabyś…
Arthemis spojrzała na nią udając
niedowierzanie.
- Nie! –
powtórzyła uparcie. – Nie mam czasu zajmować się tym potworem. Muszę się
dowiedzieć, co się stało z tymi ludźmi…
- To nie jest
zajęcie dla ciebie, dziecko – powiedział szybko Marcel.
Arthemis posłała
mu zmrożone spojrzenie.
- Nie i już. Nie
będę się nim zajmować… - Arthemis była nieprzejednana.
- Przecież nie
mogę go zostawić na mrozie – mruknął zrozpaczony Marcel, patrząc w oczy swojemu
pupilowi. A potem tak jak myślała Arthemis, spojrzała w oczy Rose. Nie miała
żadnych szans…
- To może ja? -
powiedziała nieśmiało, jednocześnie drżąc ze strachu.
- Zrobisz to dla
mnie, kochanie? – zachwycił się Marcel. – Jesteś o wiele milsza od tej wrednej
jędzy… - pokazał Arthemis język.
- Ja… cóż… -
Rose spojrzała strachliwie na Arthemis.
- Rób, co chcesz
– powiedziała chłodno, unosząc rękę – bylebyś mnie do tego nie mieszała.
- Gin, nie
sprawi ci najmniejszych problemów – zapewnił ją ochoczo Marcel, wpychając Rose
klatkę w ramiona. Kot zaczął na nią syczeć. – Musi się tylko do ciebie
przyzwyczaić…
A tym czasie Arthemis włożyła fotografie do
torby i skierowała się do wyjścia.
- W sumie to on
je wszystko, więc nie musisz się tym zbytnio przejmować…
Arthemis
uśmiechnęła się pod nosem widząc, jak Rose idzie w jej stronę, trzymając klatkę
na odległość ramienia, a kot nadal na nią prycha. Musiała jeszcze tylko dorwać
Lily zanim spotka ją Rose.
- Odbiorę go jak
tylko wszystko się uspokoi... – zapewnił ją Marcel, odprowadzając ją do drzwi.
- D-dobrze –
odparła Rose.
- No, to do
zobaczenia. Ślicznotko, dziękuję ci za pomoc serdecznie – pocałował
zarumienioną Rose w rękę. – A ty, gburowata jędzo nie dostaniesz nic na
Gwiazdkę… - pożegnał się z Arthemis.
- Masz na myśli
tą Gwiazdkę, którą jak zwykle spędzisz u nas? – odparła ciekawie.
Marcel zacisnął
usta, chociaż wyraźnie chciał jej pokazać język.
- Poskarżę się
twojemu ojcu – powiedział w końcu z usatysfakcjonowaną miną, która od razu
spełzła mu z twarzy, gdy usłyszał:
- Świetnie. Już
dawno nie miałam okazji z nim powalczyć.
Rose i Arthemis
wyszły na świeże powietrze.
- Czasami myślę,
że łączą cię z ojcem dziwaczne stosunki – powiedziała Rose. Po chwili
popatrzyła z niepokojem na klatkę. – Może oddam go na razie Hagridowi, co?
Będzie umiał się nim zaopiekować…
- Nie wiem, czy
Marcel byłby zadowolony, gdyby wiedział, że jego pupil znajduje się w obcych
rękach… - odparła znudzona Arthemis, idąc w kierunku głównej ulicy. – Ale rób
co chcesz.
- Ach, no tak… -
powiedziała Rose i Arthemis była już pewna, że poczucie obowiązku, nie pozwoli
Rose, oddać zwierzaka komukolwiek. A to znaczyło… że jej plan powinien się
powieść.
Arthemis skierowała się w lewą stronę ulicy
głównej. I rzeczywiście pełno tu było plakatów informujących o zaginięciu
dziewięciorga ludzi. Coś tu wyraźnie było nie tak…
- Czemu idziemy
tam? – zapytała Rose.
- Bo Lily siedzi
w Trzech Miotłach – odpowiedziała bez wahania.
- Czy jest jakiś
sens pytania cię skąd to wiesz? – zapytała Rose, już lekko zdyszana z powodu
ciężkiej klatki.
- Nie. –
odpowiedziała natychmiast. - Nie możesz jej zaczarować? – zapytała w końcu
Arthemis. – Zredukuj jej ciężar…
- Co? Ach… no
tak… oczywiście… - Rose machnęła różdżką i wyraźnie odetchnęła z ulgą.
Arthemis już
miała sięgnąć do klamki, gdy nagle odwróciła głowę i spojrzała w dół ulicy.
- Coś się stało?
– zaniepokoiła się Rose.
- Nie, nic –
odparła Arthemis szybko i otworzyła drzwi. Jednak coś nie dawało jej spokoju…
Skąd wiedziała, że James i Lucas właśnie przekroczyli próg Świńskiego Łba,
którego nie było stąd widać? Skąd wiedziała, że Albus dopiero co wyszedł z
Miodowego Królestwa i szedł teraz w ich kierunku? Skąd wiedziała, że Fred idzie
wzdłuż głównej ulicy, chociaż pełno było tu ludzi i nie sposób było go
wypatrzyć? Dlaczego miała pewność, że Lily siedzi w tej kawiarni?
Było to coś na temat, czego musiała się
poważnie zastanowić…
- Rose? –
rozległ się zdziwiony głos Albusa. – Czy tu kupiłaś sobie… - przyjrzał się
uważnie. - Cokolwiek to jest? –
powiedział w końcu.
- Ach no, więc…
Arthemis
wykorzystała chwilową nie uwagę Rose i szybko podeszła do Lily. Nachyliła się
nad nią.
- Pójdziesz ze
mną do łazienki? – zapytała cicho.
Lily zmarszczyła
brwi.
- Jasne – gdy
dochodziły już do drzwi toalety, Lily mruknęła: - Czy nie uważasz rytuału
chodzenia parami do łazienki przez dziewczyny za totalnie irracjonalny?
- Uważam –
odparła Arthemis zgodnie z prawdą. – Jedynym właściwym powodem udania się do
łazienki z inną osobą byłoby według mnie, obmycie jej z krwi. Natomiast
słuchanie jak ktoś innych sika nie jest dostatecznie dobrą przyczyną.
- Aha… Skoro tak
to ujmujesz… - mruknęła Lily.
- Chcę ci coś
powiedzieć – wyjaśniła Arthemis, otwierając drzwi do przestronnej, kawiarnianej
łazienki.
- Ooo! –
ucieszyła się Lily.
- Słuchaj –
mruknęła Arthemis. – Rose, przez jakiś czas będzie miała na głowie zwierzątko…
- Rose? –
zdziwiła się Lily.
- Tak. Nie chcę,
żebyś przez najbliższe dwa tygodnie jej w niczym pomagała. Ma się nim sama
zająć, dobra? Chociaż by cię nie wiem jak błagała, albo nie wiadomo jak słodkie
byłoby to zwierzątko, rozumiesz?
- Ale… dlaczego?
– zapytała dziewczyna.
- Bo mam zamiar
przekonać Rose, że nie każde zwierzę na świecie chce ją od razu pożreć... –
wyjaśniła Arthemis.
- Aaaa. Więc ok
– zgodziła się Lily.
- Nikt nie może
o tym wiedzieć…
- Dobrze.
- Obiecujesz?
- Tak.
- Nawet jeżeli
zwierzątko będzie patrzeć na ciebie wielkimi, błyszczącymi oczami?
- Tak –
potwierdziła Lily.
- A Rose będzie
cię błagać na kolanach z płaczem?
Lily nie odpowiedziała.
- Lily… -
ponagliła ją Arthemis.
- No, dobra –
westchnęła dziewczyna.
- Rozumiesz, że
będziesz się musiała wznieść na szczyt swoich aktorskich umiejętności, udając,
że absolutnie cię ono nie obchodzi?
- Tak.
- Dziękuję –
powiedziała Arthemis i skierowała się do wyjścia.
- A w ogóle to,
co to za zwierzę? – zapytała Lily, idąc za nią.
- Coś w rodzaju…
kota – odparła po chwili wahania Arthemis.
- Serio?! –
zachwyciła się Lily.
Jednak wystarczyło jedno spojrzenia
niebieskich oczu Arthemis, żeby wyraz podniecenia na jej twarzy zmienił się w
rezygnację.
Arthemis usiadła obok Rose i Albusa przy
stoliku. Albus z niezmierną fascynacją, opierając się na stole, wpatrywał się w
dziwacznego kota. Natomiast Rose wyglądała jakby miała się za chwilę rozpłakać.
- Rose, pójdę do
Marcela i oddam mu tego zwierzaka – powiedziała stanowczo Arthemis. – Niech
znajdzie sobie inną niańkę.
- Nie! Nie! Ja…
obiecałam… Naprawdę, to żaden problem…
Arthemis przez
chwilę patrzyła na nią uważnie, a potem udając niezadowolenie, wzruszyła
ramionami.
- Ten kot jest
świetny – powiedział Albus niespodziewanie. – Patrzy na mnie jakby zaraz miał
się do mnie odezwać…
- Przestań Al. –
jęknęła Rose.
Arthemis
uśmiechnęła się kącikiem ust. Nagle poczuła za sobą poruszenie i a w jej uchu
rozległ się szept:
- Widziałaś?
Powoli skinęła głową.
- To już nie
przypadek.
- Wiem –
odpowiedziała cicho Jamesowi. – Pogadamy później…
James się
wyprostował, a jego wzrok padł na stolik.
- A co to za
dziwactwo?!
- To jest Gin –
wyjaśnił Albus.
- A gdzie jego
lampa?
Arthemis
parsknęła śmiechem.
- To nowy
podopieczny, Rose – oznajmił Al.
James spojrzał
na Rose, jakby widział ją po raz pierwszy.
- Co na ciebie
mają, że się na to zgodziłaś? – zapytał z pełnym podejrzeniem.
- To głupi
pomysł, mojego ojca chrzestnego. Mówiłam jej żeby go oddała, ale jest uparta –
powiedziała Arthemis.
- To nie problem
– zapewniła ją szybko Rose.
- Skoro tak
twierdzisz – Arthemis dopiła lemoniadę.
- Lepiej zanieśmy
go do naszego dormitorium zanim ktoś jeszcze nas zobaczy – powiedziała cicho
Rose.
- No dobrze –
westchnęła Arthemis. – Pomogę ci przemycić go przez zamek. I słowo daję
następnym razem Marcel będzie targał tę klatkę ze sobą…
Fred wyszedł właśnie z Miodowego Królestwa,
gdy mignęła mu rudowłosa postać. Rozpoznał swoją kuzynkę Molly z kilkoma
koleżankami. Jednak nie było wśród nich tej, której szukał. Rozglądał się
uważnie cały czas, żeby jej nie przegapić. I rzeczywiście, w końcu dostrzegł,
prawie to czego szukał… Biegnąc slalomem między tłumami uczniów Hogwartu,
machnął różdżką celując w swoją ofiarę.
Torba dziewczyny pękła. Ta zaklęła siarczyście
i ukucnęła, żeby pozierać rzeczy. Fred do niej podszedł, udając, że po prostu
przechodzi.
- Hej, pomóc ci?
– zapytał i przykucnął obok niej.
Dziewczyna na
niego spojrzała i na chwilę Fred zatopił się w ciemnych, brązowych,
egzotycznych oczach. Wrażenie prysło, gdy powiedziała, drwiąco:
- Ach, to ty… Z
niebieskimi włosami wyglądałeś lepiej. Niemal jak gwiazda rocka… - mruknęła.
I znowu Fred na chwilę stracił rezon. Coś się
z nim działo. Zazwyczaj dziewczyny były przy nim raczej milczące i słodkie.
Odchrząknął.
- Cóż, każdy ma
jakiś gust. Ośmielę się stwierdzić, że twój jest do bani – oświadczył podając
jej drobiazgi, leżące wokół nich.
- Nikt nie jest
idealny – odparła lekko.
- Słuchaj,
szukam twojej koleżanki…
- Marianny? Jest
chora – odparła mimochodem. A potem powoli na niego spojrzała wzrokiem
bazyliszka. – Czego od niej chcesz?
- Po prostu…
porozmawiać – Fred uśmiechnął się oszałamiająco.
Dziewczyna
zamknęła torbę i podniosła się.
- Twoja sława
cię prześciga, Weasley. Zostaw Mariannę w spokoju – powiedziała groźnie. – Jest
zbyt miła i wrażliwa, żeby cię w porę przejrzeć.
- Nie mam
pojęcia o czym mówisz… - z twarzy Freda nie znikał uśmiech.
- Zbliż się do
Marianny – powiedziała ciemnowłosa dziewczyna cicho, - a przekonasz się, że nie
tylko Arthemis North potrafi ci dokopać.
Fred otworzył usta ze zdumienia, a dziewczyna
nie czekając na jego reakcję, odwróciła się na pięcie i zadziwiająco płynnym
ruchem ruszyła w kierunku Trzech Mioteł.
Wyraz osłupienia zniknął z twarzy Freda,
zmieniając się w szeroki uśmiech, gdy podziwiał kształty swojej nowej
koleżanki.
Nie. Marianna Tores już go nie interesowała.
Ale mogła stać się pożytecznym środkiem do osiągnięcia nowego celu…
Arthemis do późna w nocy odrabiała zadania
domowe. Pisanie wypracowań zawsze sprawiało jej trudność… No i rozpraszały ją
niektóre emocje, krążące po Pokoju Wspólnym. Potrafiła bezbłędnie powiedzieć,
że dziewczyna siedząca na kanapie zaraz wybuchnie płaczem, a chłopak obok niej
z wściekłością zerwie się na nogi.
Byli tacy… pogmatwani.
W końcu gdy miała pewność, że dziewczyny już
zasnęły ona też poszła do sypialni. Potrzebowała kilku chwil samotności.
Umyła się, przebrała w piżamy i rzuciła się na
łóżko. Wpatrzyła się w baldachim łóżka.
Coś się z nią działo.
Potrafiła bez pudła powiedzieć, gdzie są jej
przyjaciele nawet jeżeli byli oddaleni i przebywali w dowolnym miejscu. Była
ciekawa jak daleko sięga jej zasięg… Zamknęła oczy i zupełnie wyrzuciła z
umysłu otaczającą ją rzeczywistość, tak jak to robiła, gdy musiała się zmierzyć
ze zbyt dużą ilością cudzych emocji. Zwolniła tempo własnych myśli. Pomyślała o
Albusie. Przez jej umysł przebiegł promień zielonego światła i zobaczyła jak
gna przez zamek aż do łóżka w którym spał Albus, chociaż jego samego nie
widziała.
A więc tak to się działo…
Jej myśli działały jak poszukiwacze nawet bez
jej wiedzy. Potrafiła w dowolnym momencie określić położenie bliskich jej ludzi
niczym punktów na mapie Huncwotów.
Zmarszczyła brwi.
Czy innych też potrafiła odnaleźć? Sprawdziła
po kolei wszystkich. Freda, Lucasa, Jamesa, Lily i Rose – tak dla pewności.
Najbardziej zadziwiło ją to, że każde z nich miało inny kolor wiązki energii,
która ich odnajdywała. Lily była błękitna. A Lucas ciemnoniebieski. Rose
srebrzystobiała…
No, ale ich znała. Byli jej najbliżsi. Czy
potrafiła znaleźć też innych? Hmmm…
Eliza.
Nic.
To może… Scorpius?
Trochę to zajęło, ale w końcu uformowała się
jej myśli mlecznobiała poświata, która bardzo powoli wskazała jej miejsce
pobytu Scorpiusa. Był siedem pięter niżej. Gdzieś w pobliżu lochów. Pewnie w
Domu Slytherinu…
Co mogła jeszcze
sprawdzić?
Hagrid?
I znowu powoli
brązowa linia wskazała jej miejsce
pobytu Hagrida. Był w swojej chatce. A więc jej zasięg był dość daleki…
Gdy jakaś część jej świadomości znajdowała się przy Zakazanym Lesie, poczuła…
dobrze znaną jej obecność. Pognała w ślad za fioletową ścieżką.
- Tata –
szepnęła do siebie, a wszystko zniknęło. Kolorowe aury, fioletowa poświata…
Zamrugała i usiadła na łóżku.
Czy jej ojciec był teraz z Marcelem? Czy
potrafiła dotrzeć myślami aż do Hogsmead?
No to już lekka przesada, pomyślała.
Potrafiła podzielić swoją świadomość… Gdy
odłączała się od teraźniejszości widziała aury i kolory. Ale gdy zajmowała się
czymś innym, nawet bez jej wiedzy, jakaś część jej umysłu pokazywała jej gdzie
jest bliska jej osoba.
Bardzo przydatna umiejętność.
Arthemis westchnęła i wsunęła się pod kołdrę.
Miło było wiedzieć, że nie została opętana,
tylko to po prostu kolejna uboczna korzyść jej daru.
Zasypiając
pomyślała jeszcze na w pół przytomnie o Jamesie. A wiązka koloru ognia wskazała
jej miejsce jego pobytu. Uspokojona zapadła w sen.
- AAAAAAAAAA!!!!!!!!
Arthemis
chwyciła różdżkę spod poduszki i zerwała się na równe nogi, wyplątując się z
otaczających łóżko zasłon.
- Rose?! Co się
stało? Rose?!
- Nic ci nie
jest? – rozległ się głos Lily i szczęk zębów Rose.
Arthemis w końcu
wydostała się z łóżka.
- C-co… c-co się
stało z kot-tem? – wyjąkała w końcu Rose. Arthemis spojrzała na klatkę, w
której jeszcze wieczorem spokojnie spał puchaty szmaragdowy kot. Na jego
miejscu była teraz sycząca, wytykająca język zielona z niebieskimi kolcami na
grzbiecie, jaszczurka. Całe szczęście nie zmieniła wielkości i nadal wzrostem i
ciężarem dorównywała grubemu, dorosłemu kotu.
Arthemis westchnęła.
- Naprawdę
jesteś zdziwiona Rose? – zapytała. – Przy ilości książek jaką czytałaś,
myślałam, że go rozpoznałaś. Dlatego byłam taka zdziwiona, że się na to
zgodziłaś…
- C-co
rozpoznałam? – zapiszczała Rose, wpatrując się w gniewnie prychającą
jaszczurkę.
- Jak to co?
Smoka Merlina…
- Smoka? –
zapytała Lily. – Nie wygląda jak smok…
- To nazwa
zwyczajowa – Arthemis machnęła ręką. – Smoki Merlina są to magiczne stworzenia
potrafiące przybierać dowolną zwierzęcą postać, ale za to nigdy nie mogą
zmieniać swojego koloru, czy wielkości. Merlin stworzył je jako swoich szpiegów
i towarzyszy. Nazwał je smokami, bo była to najbardziej niezwykła postać w jaką
potrafiły się zamienić. Kiedy chcą mogę się porozumiewać z ludźmi za pomocą
myśli. Jest ich już tylko kilkanaście na świecie. Bardzo trudno im się
rozmnażać. Dziwię się, że jeden z nich trafił akurat do Marcela – dodała.
- Ale skąd ja
miałam o tym wiedzieć?! – krzyknęła histerycznie Rose.
- A widziałaś
kiedykolwiek kota o takiej sierści? – odparła Arthemis. – Smoki Merlina zawsze
mają cudaczne, niespotykane kolory.
- Mogłaś mi
powiedzieć! – krzyknęła Rose oskarżycielsko.
- Powiedziałam
ci, żebyś go odniosła to nie posłuchałaś – powiedziała Arthemis spokojnie,
zmierzając do swojej szafy po ubrania. – Tak czy inaczej to zwierzę, którym
obiecałaś się zaopiekować. Bez względu na jego postać.
- Ale… ale…
Lily… - Rose odwróciła się płaczliwie do kuzynki.
- Nie zbliżę się
do tego. Jest ohydne – odparła Lily, cofając się o krok. A potem gdy Rose się
odwróciła, puściła do Arthemis oko. Jednak z lekkim poczuciem winy, które
Arthemis doskonale wyczuwała.
- Arthemis, ale
to jest jaszczurka… - wyjąkała Rose.
- Powiedziałam,
że nie będę miała na to czasu – odparła Arthemis, z mdlącym poczuciem winy w
żołądku. Nie sprawiało jej to przyjemności. Miała nadzieję, że ostateczny efekt
będzie tego wszystkiego wart.
- Proszę, ja nawet
nie wiem…
- Dobrze –
powiedziała w końcu Arthemis, udając zniecierpliwienie i nakładając na siebie
szkolny mundurek i szatę. – To jaszczurka, więc pewnie je jakieś liście… Albo
myszy…
- Czekaj! – Lily
wybiegła w piżamie na korytarz i po chwili wróciła z wielgachnymi liściami w
rękach. – To cholerstwo na korytarzu i tak urosło za duże…
- Smoki Merlina
są bardzo inteligentne i szybko się przywiązują – powiedziała Arthemis do Rose.
– Nie ugryzie cię, jeżeli mu nie zagrozisz. Szczególnie jeżeli go nakarmisz.
- A nie
mogłabyś…
- Nie –
odpowiedziała natychmiast Arthemis.
Rose wzięła do
ręki liście od Lily i ręką trzęsącą się tak, że niemal wypadły jej z rąk,
zbliżyła się do klatki. Arthemis ją otworzyła.
Rose wrzuciła do klatki liście, po czym szybko
zabrała rękę.
Gin-jaszczurka powąchała liście, spojrzała na
Rose z wyrzutem i syknęła na nią. Rose cofnęła się przerażona. Jaszczurka
wydała z siebie żałosny dźwięk i spojrzała na Lily, mądrymi oczami.
- Och, on jest
głodny – zajęczała Lily. – Co Gin może lubić?
Arthemis jednak
wpatrywała się w śmiertelnie bladą Rose. Zalała ją fala jej strachu i smutku.
Nie mogła tego znieść. Westchnęła ciężko.
- Ubierz się,
Rose – powiedziała cicho. – Bo nie zdążymy na śniadanie. Ja się zajmę Ginem…
Na twarzy Rose pojawiły się wszystkie jej
uczucia. Arthemis odwróciła wzrok. Była naprawdę podła… Rose odeszła w kierunku swojej szafy ze spuszczoną głową.
Arthemis ukucnęła przy klatce.
- Co ty w ogóle
jesz? – zapytała jaszczurkę, wpatrując się w nią uważnie. Smok patrzył na nią
cierpliwie. Smok. Gin był smokiem. I jako smok się wykluł… Może nie zmieniał
nic poza kształtem? A smoki są mięsożerne, prawda?
Arthemis wybiegła z sypialni. I pognała po
schodach. Dobrze, że była niedziela. Większość uczniów rezygnowała w ten dzień
ze śniadania na rzecz kilku godzin dodatkowych w krainie snów. Dlatego zdziwiła
się kiedy dosłownie wpadła tam na Jamesa.
- Gdzie tak
gnasz? – zapytał, łapiąc ja zanim zdążyła się przewrócić.
- Kuchnia –
mruknęła.
- Zawsze,
kochanie – odpowiedział z szerokim uśmiechem.
- Muszę się tam
szybko dostać.
- A więc
trafiłaś na właściwą osobę. Pokażę ci najkrótszą drogę.
Złapał ją za rękę i szybko poprowadził
najpierw na szóste piętro, a potem korytarzem obok sali numerologii. W połowie
zatrzymał się, rozejrzał uważnie czy nikt się nie kręci w pobliżu i zapukał w
ścianę za jedną z potężnych, srebrnych zbroi, a ona się rozsunęła.
- Zachodnie
lochy stoją przed tobą otworem – zakomunikował i pomógł jej przejść przez
wysoki próg.
- Nic dziwnego,
że chodzisz w nocy po żarcie, skoro to takie proste…
- Korzystam z
tego przejścia tylko jak mi się śpieszy. To żadna frajda wiedzieć, że cię nie
złapią…
- Jesteś
szurnięty – powiedziała ze śmiechem.
- Ty też nie
jesteś do końca normalna, mała – uśmiechnął się do niej.
James poświecił
korytarz różdżką i ruszyli w drogę po stromych schodach, w dół.
- Widziałaś te
wszystkie zdjęcia w wiosce? – zapytał.
- Siedmioro
nowych zaginęło. To już nie może być przypadek… Coś ich porywa i Bóg jeden wie,
co jeszcze. Nie ma po nich ani śladu…
- I są w różnym
wieku. Nic ich nie łączy, oprócz tego, że mieszkają w Hogsmead.
- Nikt nic nie
widział. Marcel, by mi powiedział. Ma uszy jak nietoperz i strasznie długi
język… - westchnęła. – Gdzie jesteśmy?
- Chwileczkę… -
James rozejrzał się po ścianach i przez chwilę milczał. Minęli jakiś krzyżyk. –
Drugie piętro. Już nie daleko.
Arthemis pomyślała o zeszłej nocy i spojrzała
na Jamesa spod oka.
- Spytaj mnie o
to, gdzie ktoś jest – poprosiła wolno.
- Co? – zdziwił
się James.
- No, dalej… -
powiedziała.
- No dobra…
Fred? – rzucił niepewnie.
- Sala Wejściowa.
Teraz Wielka Sala.
James otworzył usta ze zdziwienia.
- A Lucas? Nie
było go w dormitorium jak się obudziłem.
Arthemis
zmarszczyła na chwilę brwi.
- Stadion
quidditcha – odpowiedziała bez wahania.
- Normalnie,
powiedziałbym, że zgadujesz. Ale nie zgadujesz, prawda? – zapytał, patrząc na
nią uważnie.
- Wiem, gdzie
wszyscy przebywacie. Wiem o tym od razu, gdy tylko o tym pomyśle. No, w
zależności od tego, jak daleko ode mnie się znajdujecie…
- Czy to cię
męczy? – zapytał.
- Nie –
odpowiedziała zaskoczona jego troską. – Ale… nie chcę was szpiegować. A jest to
coś czego nie umiem zablokować.
- Szpiegować? –
zdziwił się. – Zwariowałaś? Nikt nigdy nie pomyślałby, że nas szpiegujesz…
- No, nie wiem
James… - westchnęła. – Na waszym miejscu raczej nie czułabym się komfortowo
wiedząc, że każdej sytuacji, wiecie gdzie jestem.
- Nie przesadzaj
– powiedział i podjął dalszą wędrówkę.
- Będziesz się
czuł swobodnie, gdy będziesz na randce z jakąś dziewczyną, wiedząc, że mogę to
sprawdzić? – zapytała.
James się
zatrzymał i odwrócił powoli. Ponieważ stał na niższym stopniu, ich oczy
znalazły się teraz na tym samym poziomie.
- A
sprawdziłabyś to celowo? – zapytał, a w jego oczach coś zabłysło.
- Oczywiście, że
nie – odpowiedziała natychmiast.
Uśmiechnął się
szeroko i dał jej pstryczka w nos, mówiąc:
- A szkoda. To
znaczyłoby, że jesteś zazdrosna…
Arthemis
otworzyła usta ze zdumienia, a w tym czasie James zbiegł już kilkanaście stopni
niżej.
- Jesteś
niemożliwy! – syknęła zirytowana i pobiegła za nim.
- Tak, wiem –
powiedział nieskromnie i pchnął ścianę. – Voila, madmoiselle!
I rzeczywiście
wyszli zza obrazu na ścianie w tym samym korytarzu, w którym wisiała wielka
misa z owocami.
- Rzeczywiście
błyskawicznie – powiedziała Arthemis, kiwając głową z uznaniem.
- A w ogóle to
po, co tu przyszliśmy? – zapytał ciekawie, otwierając przed nią obraz.
Lecz zanim Arthemis zdążyła mu odpowiedzieć,
otoczyły ich piszczące z radości domowe skrzaty. Przepchnęła się między nimi maleńka
postać. Najmniejsza z nich wszystkich.
Arthemis przykucnęła przed nią z uśmiechem.
- Miłka?
- Panienka
Arthemis! Jak ja się cieszę, że panienka mnie poznaje! To wieli zaszczyt dla
mnie!
- Ja też się
cieszę, że cię widzę. Mam do was prośbę.
- Ależ,
oczywiście! Czego sobie panienka życzy? Zawsze panience pomogę. Proszę tylko
zawołać!
- Panicz James!
– zapiszczały pozostałe skrzaty. – Paniczu! Paniczu! Czego sobie panicz życzy?!
Arthemis,
spojrzała na niego przez ramie.
- Dobrze, cię tu
znają…
Wzruszył
ramionami. Arthemis odwróciła się do maleńkiej skrzatki.
- Mam
zwierzątko. Mogłabyś mi przyszykować trochę surowego mięsa? – zapytała. – Przez
kilka tygodni będzie mi potrzebne…
- Oczywiście!
Nie ma najmniejszego problemu – zapiszczała skrzatka i pobiegła w głąb kuchni.
Tymczasem James był częstowany wszelkimi
możliwymi łakociami, otoczony przez usłużne skrzaty. Arthemis ze śmiechem
pokręciła głową.
- A macie jakieś
kanapki? – zapytał. Połowa skrzatów ruszyła przy przynieść mu to, co chciał.
Przybiegła
Miłka, ciągnąc za sobą torbę. Arthemis wzięła ja od niej, dziękując serdecznie.
- Nie musi,
panienka przychodzić. Mogę co wieczór przynieś coś panience – zaoferowała się.
- Naprawdę? –
ucieszyła się Arthemis. – Nie wiem jak ci się odwdzięczę…
- Proszę nie
opowiadać głupstw, panienko! To zaszczyt!
Arthemis
uśmiechnęła się serdecznie i wstała.
- Idziesz, czy
zostajesz? – zapytała Jamesa.
- Idę, idę –
odparł szybko i podziękował skrzatom. Wziął jeszcze do ręki jabłko i wyszedł za
Arthemis, mówiąc: - no to śniadanie mam z głowy…
Włożył rękę pod ramę obrazu zza którego wyszli
i coś nacisnął. Obraz się otworzył.
- Skąd znasz
wszystkie te sztuczki? – zapytała zafascynowana.
- Metoda prób i
błędów… - odpowiedział z uśmiechem. – I
tysiące ucieczek przed Filchem i Krentzem…
Arthemis odwzajemniła uśmiech.
- A więc Rose,
jednak nie dała rady? – stwierdził po chwili. – Przejęłaś opiekę nad
zwierzakiem?
Arthemis nie odpowiedziała, patrzyła pod nogi.
James zaniepokojony jej milczeniem, spojrzał za siebie.
- Hej, co jest?
– zapytał, widząc jej minę.
- Zrobiłam…
Muszę przeprosić, Rose – powiedziała w końcu cicho.
- Czemu? –
przystanął.
- Celowo
wrobiłam Rose, w opiekę nad tym zwierzakiem, chociaż wiedziałam, że to nie jest
zwykły kot… i że może ją przestraszyć – przyznała po dłuższej chwili.
Zdenerwowana usiadła na schodach.
James po chwili dołączył do niej.
- Powinienem cię
zbić za to, że chcesz doprowadzić moją kuzynkę do zawału? – zapytał.
- Chyba tak –
odpowiedziała cicho.
- Nie ma sprawy
– odparł i zrobił ruch, jakby chciał rozpiąć pasek od spodni.
Arthemis się
uśmiechnęła.
- Próbujesz mnie
rozśmieszyć – zarzuciła mu.
- Owszem –
odparł. – Mogę cię albo rozśmieszać albo wkurzać. Tylko te dwie rzeczy
sprawiają, że przestajesz mieć tą minę - wyjaśnił cicho.
- Jaką?
- No tą…
Spojrzała na
niego czekając na wyjaśnienie. Westchnął zirytowany.
– Nieważne. Czemu chciałaś, żeby Rose zajęła
się Ginem? – zmienił temat, gdy milczenie się przedłużało.
Arthemis odwróciła wzrok.
- Chciałam pomóc
jej… Nie – poprawiła się z westchnieniem. - Chciałam zmusić ją, żeby się
przestała bać. Nie dałam jej wyboru…
- Cóż –
powiedział James, wstając, - więc teraz pomóż jej zamiast ją zmuszać, no i
oczywiście daj jej wybór. Jestem pewien, że Rose bardzo chce się przestać bać.
Wyciągnął do niej rękę. Podniosła na niego
wzrok, po czym uśmiechnęła się i pozwoliła się postawić na nogi.
- Masz rację.
- Ależ wiem –
odparł nonszalancko i pociągnął ją w górę schodów.
Arthemis weszła
do sypialni. Rose nadal siedziała na swoim łóżku, wpatrując się okno. Lily coś
do niej mówiła, ale ta ją całkowicie ignorowała. Arthemis przykucnęła przed
nią.
- Rose, jestem
wredną, podłą jędzą i masz prawo być na mnie wściekła.
Rose spojrzała
na nią, spode łba.
- To moja wina,
że Gin tu trafił. Moja wina, że Marcel cię w to wrobił. Cały czas perfidnie
udawałam, żebyś musiała się zająć zwierzakiem…
- Co zrobiłaś? –
zapytała Rose niebezpiecznie cichym głosem.
- Chciałam… już
sama nie wiem, co chciałam i o czym myślałam – przyznała się sfrustrowana
Arthemis, wstając – sądziłam, że…
- Że nauczysz
mnie jak się nie bać?! – zapytała Rose, głosem drżącym od tłumionej
wściekłości.
- Tak –
wyszeptała w końcu Arthemis.
- Nie każdy musi
być taki jak ty! – krzyknęła Rose. – Nie każdy chce być taki jak ty!
- Wiem.
- Oczywiście –
prychnęła Rose. – Przecież ty wiesz wszystko! Odważna, groźna, wszystko
wiedząca Arthemis! Nic się przed tobą nie da ukryć! A może mnie pasuje, że nie
muszę stawać oko z każdym potworem?! A pomyślałaś, że może ja wcale nie chcę
brać udziału w każdej, waszej szalonej eskapadzie!? Może nie chcę narażać życia
z powodu twojego widzimisie?! Pomyślałaś o tym?!
- Nie – odparła
cicho Arthemis.
- Więc przestań
mi się wpieprzać do uczuć, Arthemis! – krzyknęła Rose i wypadła z dormitorium
jak burza.
W pokoju zaległ głucha cisza. Lily oniemiała
patrzyła to na drzwi, za którymi zniknęła Rose, to na Arthemis, chyba nie
wiedząc, po której stronie ma stanąć.
- Wiesz, ona… -
zaczęła w końcu z wahaniem.
- Miała racje –
dokończyła za nią Arthemis.
Rose wylewitowała w powietrze szklany wazon,
a potem płonącym pociskiem zamieniła go w drobny mak, robiąc przy tym okropnie
dużo hałasu w zapomnianej sali opieki nad magicznymi stworzeniami. Celowo
wybrała akurat tę klasę. Miała zamiar obrócić ją w pył. Prowokował ją do tego
każdy rysunek, każda figurka przedstawiająca jakiekolwiek zwierzę.
Następnie w powietrze wyleciała figurka pegaza
i coś co przypominało sfinksa.
- No proszę,
proszę… prefekt Gryffindoru niszczący własność szkoły...
Rose
błyskawicznie odwróciła się do drzwi. O ich framugę stał oparty nie kto inny,
jak Scorpius Malfoy.
- Zjeżdżaj,
Malfoy! Nie jestem w nastroju, żeby…
- Właśnie
zauważyłem – zaśmiał się drwiąco. – Spokojna panna Weasley wyprowadzona z
równowagi… Nie sądziłem, że to możliwe.
- Odczep się –
warknęła Rose i chciała przejść przez drzwi, ale zagrodził jej drogę ramieniem.
- Bo co mi
zrobisz, ruda? – zapytał drwiąco.
- Nie prowokuj
mnie – zagroziła.
- Sądzę, że
zrobił to ktoś przede mną… A ponieważ spędziłaś już jakieś piętnaście lat ze
swoim głupim kuzynostwem i do tej pory nikogo nie zamordowałaś, myślę, że to
była North.
- Nie twoja…
cholerna… sprawa… - odpowiedziała Rose, cedząc słowa.
- Może i nie… -
zgodził się z nią Scorpius. – Ale i tak wiem, że to była North. Wszędzie jej
pełno. Chyba nie ma człowieka w tej szkole, w którego życie by się nie
wtrącała…
- Mówisz o mojej
przyjaciółce – powiedziała groźnie.
- I co mi
zrobisz? Powiesz, że nie mam racji? – zapytał z drwiną.
Rose podniosła różdżkę. Malfoy spojrzał na nią
ironicznie. Właśnie miała wypowiedzieć zaklęcie, gdy usłyszeli:
- Mam was! Pan
Filch będzie zadowolony!
Woźny Krentz
szedł w ich kierunku z groźną miną.
- Panie Krentz –
powiedziała szybko Rose. – My właśnie…
- Szukaliśmy
sprawców tego hałasu – dokończył za nią spokojnie Scorpius, a potem dodał z
wyższością: - Jesteśmy prefektami – wskazał palcem odznakę na piersi.
- Co? – na
twarzy Krentza pojawił się zawód i żal. – Naprawdę? – spojrzał na nich
błagalnie.
- Oczywiście –
zapewniła go Rose.
- Znowu to samo…
- jęknął, odwrócił się i odszedł w przeciwnym kierunku.
- Jak można być
tak tępym? – zapytał z niedowierzaniem Scorpius.
Jednak Rose
wykorzystując sytuację odeszła szybko, nie chcąc zostać ponownie sprowokowana.
Była naprawdę gotowa mu walnąć.
Po południu cała paczka już wszystko
wiedziała, bo Lily oczywiście nie dała się długo przekonywać i wyśpiewała
wszystko jak z nut. Żaden z chłopaków nie zamierzał się w to wtrącać. Było
wielce prawdopodobne, że mogli by zostać nieodwracalnie uszkodzeni, gdyby
próbowali wejść między Rose i Arthemis.
Najgorzej miała oczywiście Lily, która przez
pół tygodnia musiała balansować na cienkiej granicy, udawanego spokoju Rose i
milczącego smutku Arthemis.
Rose nie odzywała się do niej nawet słowem, a
Arthemis nie miała zamiaru jej do tego zmuszać. To Albus mógł zrozumieć. Ale
nie rozumiał, dlaczego Arthemis robi się z dnia na dzień coraz bledsza.
W zeszłym roku było to absolutnie normalne, bo
Arthemis przyzwyczajała się do nowej ilości otaczających ją emocji. Ale od
dawna już czegoś takiego nie widział. Na początku myślał, że mu się wydaję,
lecz przyuważył, że James też się jej podejrzliwie przygląda.
A potem rzuciło mu się w oczy, że dotyka
skroni, gdy wchodzi do Wielkiej Sali, gdzie zawsze był tłum. I już wiedział, co
ta idiotka robi…
Gdy ruszyli w kierunku sali obrony przed
czarną magią Albus, wciągnął ją w jedno z pobliskich tajnych przejść.
- Odbiło ci? –
zapytała, patrząc na niego gniewnie.
- Masz
natychmiast przestać – zażądał.
Arthemis
zmrużyła oczy.
- To moja sprawa
– stwierdziła.
- Nie, jeżeli doprowadzisz się do takiego stanu jak rok temu – powiedział coraz bardziej podnosząc głos. – Nie blokujesz ich prawda? – zapytał wściekle.
- Nie, jeżeli doprowadzisz się do takiego stanu jak rok temu – powiedział coraz bardziej podnosząc głos. – Nie blokujesz ich prawda? – zapytał wściekle.
- Blokuję.
Większość – odparła po chwili.
- Więc wsiąkają
w ciebie wszystkie negatywne emocje jak w gąbkę!
- To nic.
- Gówno prawda!
Jesteś blada jak śmierć…
- No i co z
tego? Taki już mam koloryt skóry…
- Starasz się za
wszelką cenę ukarać się za Rose. Już nie wystarcza ci, że wiesz, że jest na
ciebie zła. Ty chcesz to jeszcze czuć. Normalni ludzie tak nie robią Arthemis!
- Nie jestem
normalna.
- Ale na co
dzień nie jesteś też skłonnym do masochizmu wampirem emocjonalnym – powiedział
ostro. – Masz z tym skończyć!
- Bo, co? –
rzuciła ironicznie.
Albus uśmiechnął
się złośliwie.
- Bo napiszę do
twojego ojca…
- Nie zrobisz
tego… - powiedziała nerwowo Arthemis.
- Chcesz się
założyć? – odparł spokojnie.
Arthemis
gwałtownie zamrugała.
- Ona ma prawo
być na mnie zła.
- Ale ty nie
musisz się tym katować – zauważył Albus. – Odbierasz jej całą satysfakcję z
tego, że to ona miała rację, robiąc z siebie męczennicę. Powodujesz u niej
poczucie winy, które powinno być twoją działką.
Arthemis otworzyła usta ze zdumienia.
- Nie mówię
tego, bo tak dobrze ją znam. Po prostu wiem, że gdybym był na jej miejscu,
byłbym przez to jeszcze bardziej wściekły – wyjaśnił szybko.
Arthemis westchnęła.
- Po raz
pierwszy zrobiłam coś… naprawdę źle…
- Witaj między
zwykłymi ludźmi – Albus poklepał ją po ramieniu.
- Nie pomagasz –
zarzuciła mu.
- Nie zamierzam.
Schrzaniłaś, więc radź sobie sama… Ja nie będę stawał po niczyjej stronie –
powiedział i odszedł w kierunku głównego korytarza.
Arthemis musiała mu przyznać rację.
Wieczorem czując
nieprzyjemny ucisk w gardle weszła do sypialni. Miała szczęście. Rose leżała na
łóżku, ucząc się na pamięć zastosowania smoczej krwi.
- Rose…
Dziewczyna
spojrzała na nią wzrokiem bazyliszka, lecz nic nie powiedziała.
- Mogłabym
powiedzieć, że zrobiłam to, żeby ci pomóc i byłaby to prawda – Arthemis
spojrzała na swoje splecione dłonie. – Ale powinnam cię przeprosić za sposób w
jaki to zrobiłam. I za to, że nie dałam ci wyboru – dodała. – Po prostu byłam
pewna, że dasz sobie radę…
Arthemis nieporadnie wzruszyła ramionami i
odwróciła się od Rose. Wzięła z biurka torbę mięsa, które co jakiś czas
przynosiła jej skrzatka i usiadła po turecku przed klatką Gina. Dzisiaj był
rysiem. I chyba podobała mu się ta postać by był nim od dwóch dni. Spojrzał na
nią z wyrzutem. Domyślała, że ma jej za złe, że go nie wypuszcza. Ale nie
mogła, jeżeli Rose była w pobliżu, a nie miała zamiaru dodatkowo jej się
narażać.
Wzięła jeden z ładnie pociętych kawałków, otworzyła
klatkę i podała mu go. Miauknął na nią gniewnie i łapą wytrącił jej jedzenie.
- Nie dąsaj się
– pouczyła go cicho. – Zamień się w coś, co nie ma kłów, szponów i kolców to
cię wypuszczę.
Rose ukucnęła przy niej, w pewnym oddaleniu od
klatki.
- Przypomina
kota – stwierdziła cicho.
Arthemis
spojrzała na nią dziwnie, a po chwili wykrztusiła:
- To ryś.
Podała mu
następny kawałek mięsa.
- Wiesz jaki
jest twój problem? – zapytała cicho Rose i usiadła obok niej.
Arthemis
zerknęła na nią ostrożnie.
- Chcesz
wszystkim pomóc na siłę – wyjaśniła Rose.
- Wiem –
Arthemis odwróciła wzrok.
- Na początku
byłam wściekła, ale potem zaczęłam się zastanawiać: dlaczego? Dlaczego to zawsze
robisz? Czemu wystawiłaś siebie Albusowi, żeby pomóc Lily? Czemu byłaś po
stronie Latimera, skoro to on obudził Medeę? I chyba już wiem… To przez to, że
jesteś taka wrażliwa…
- Ja?! –
Arthemis spojrzała na nią zszokowana.
Rose spojrzała
na nią wyrozumiale.
- Emocje
bombardują cię ze wszystkich stron, a każdą negatywną chcesz zamienić w coś
dobrego. To dlatego dla większości ludzi jesteś taka chłodna. Inaczej byś sobie
nie poradziła. Dopuszczasz do siebie tylko nas. I to nie do końca. Im bliżej
kogoś jesteś tym jest ci trudniej go blokować…
- Nie wybaczaj mi
za szybko Rose – powiedziała cicho Arthemis.
- Cóż, normalnie
bym się z tobą zgodziła, ale w biczowaniu siebie jesteś lepsza niż ja –
powiedziała Rose i uśmiechnęła się do niej wesoło, a potem spojrzała na klatkę.
– A więc chciałaś mnie nauczyć, że nie wszystko co ma zęby chce mnie od razu
połknąć i strawić, tak?
- Tak –
roześmiała się Arthemis.
- Dzisiaj
wygląda mniej groźnie niż ostatnio – stwierdziła ostrożnie.
-
Opowiedziałabym ci, co nieco o rysiach, ale nie chcę cię wystraszyć.
Rose
zachichotała strachliwie.
Arthemis wzięła
jej rękę i położyła na niej paseczek wołowiny.
- Spróbuj, jeśli
chcesz. Dopilnuję, żeby nie odgryzł ci ręki.
Rose zmroziła ją
wzrokiem.
- Nie pomagasz…
Arthemis
odchrząknęła i uśmiechnęła się przepraszająco.
Szmaragdowy ryś
patrzył na Rose podejrzliwie.
- On mnie chyba
nie lubi… - powiedziała nerwowo, wyciągając rękę.
- Wyczuwa
strach. Pewnie myśli, że chcesz go otruć. Uspokój się – mruknęła Arthemis.
Chwyciła nadgarstek Rose i przytrzymała, żeby przestał drżeć.
Gin zbliżył się wolno i dokładnie obwąchał
najpierw dłoń, a potem mięso na dłoni Rose. Zerknął na nią nieufnie, a potem
chwycił zębami wołowinę. Gdy Rose zobaczyła jego zęby, pisnęła i chciała cofnąć
rękę, lecz Arthemis ją przytrzymała. Gin prychnął na nią gniewnie.
- Nie strasz go
– pouczyła ją cicho Arthemis.
- To on mnie
straszy – odparła oburzona Rose.
Gin ponownie
zbliżył się do jedzenia. Chwycił je zębami i odciągnął od ręki, jakby nie
chciał, żeby Rose je upuściła.
Rose szybko zabrała rękę.
Gin błyskawicznie rozprawił się z posiłkiem i
zaczął się ciekawie przyglądać Rose.
- Czemu on na
mnie tak dziwnie patrzy? – zapytała strachliwie.
- Jest ciekawy –
Arthemis wyciągnęła rękę i chciała pogłaskać Gina, ale ten prychnął na nią.
Dziewczyna przewróciła oczami. – Jest na mnie obrażony… No i chyba mu się
bardziej podobasz.
- Co? – Rose
spojrzała na nią nerwowo.
- Widocznie woli
twój zapach. Pogłaskaj go – zaproponowała.
- Co? Nie!
- Przecież cię
nie zje. Po prostu podrap go za uszami…
- Eee… no dobra…
Rose włożyła do klatki drżącą rękę. Gin
najpierw powąchał jej palce, potem delikatnie je polizał. Arthemis myślała, że
Rose wyskoczy zaraz serce, ale ta dzielnie trzymała rękę w klatce. Potem ryś
zaczął się łasić do jej ręki.
- I po sprawie –
westchnęła Arthemis i się podniosła.
- To… miłe –
zdecydowała w końcu Rose.
- Wszystkie ma
swoje dobre i złe strony – stwierdziła Arthemis. – Czasami może cię podrapać,
ale to nie od razu znaczy, że musisz się go od nowa bać… Zwierzęta mają swoje
lepsze i gorsze dni, jak ludzie.
Rose też wstała.
- To nie takie
złe. Wygląda na to, że nie potrzebnie się wściekłam…
- Jeszcze nie
mów hop – zaprzeczyła szybko Arthemis. – Jaszczurka nie była taka milusia, a
jeszcze nie wiem, w co jutro zmieni się Gin…
Nagle Rose krzyknęła. Arthemis błyskawicznie
się odwróciła, żeby zobaczyć, co ją tak przestraszyło. Jednak to tylko Gin
wyskoczył z klatki i zaczął się ocierać o nogi Rose. Arthemis uniosła brew.
- Czuję się
zazdrosna – mruknęła.
Rose spojrzała
na nią, a po chwili wybuchła śmiechem.
- Super… ale
możesz go teraz już zabrać? – zapytała zesztywniała.
- Niestety… nie
sądzę, żeby się na to zgodził – odparła Arthemis przepraszająco.
- To, co ja mam
teraz zrobić? – zapytała Rose nerwowo.
- Każ mu wrócić do klatki – Arthemis wzruszyła ramionami.
- Każ mu wrócić do klatki – Arthemis wzruszyła ramionami.
- Ale… ale ja
nie wiem… ale… bo…
- Rose, pokaż
trochę autorytetu… z pierwszakami sobie radzisz.
- Ale… one nie
mają kłów.
Arthemis
westchnęła ciężko.
- Gin! Do
klatki! Już!
Gin się najeżył
i prychnął na nią.
- Natychmiast! Bo
jutro na śniadanie dostaniesz zamiast mięsa zieleninę! – zagroziła mu.
Gin syknął na
nią gniewnie i ruszył do klatki sztywno machając ogonem. Spojrzał żałośnie na
Rose, kiedy zamykała klatkę. Ta podniosła wzrok na Arthemis.
- Zadziałało,
jak na Jamesa…
Arthemis dostała
napadu śmiechu. Rose też się roześmiała i w tym momencie weszła Lily. Spojrzała
na nie najpierw niepewnie, a potem widocznie ucieszyła się, że wszystko jest
ok, bo zapytała.
- Z czego się
śmiejecie?
- Z twojego
brata – odpowiedziała Rose.
- Z którego?
- Z Jamesa.
- To
rzeczywiście wdzięczny temat – zgodziła się Lily, rzucając się na łóżko.
Super rozdział. Taki zwierzak jak Gin byłby nie lada wyzwaniem, codziennie inne zwierzę do opieki 😁 fragment w kuchni i z Miłką wywołał uśmiech na twarzy. W dodatku ta część z Rose i Scorpiusem 💚
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńArthemis wpadła na genialny pomysł przekonania Rose do zwierzaków, coraz więcej osób zaczyna ginąć...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdeczni Iza
Hej,
OdpowiedzUsuńwspaniały pomysł Arthemis na przekonanie Rose do zwierzaków, och coraz więcej osób zaczyna już ginąć...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga