piątek, 2 lutego 2018

Pierwsza strata (Rok VII, Rozdział 26)

James potrzebował chwili skupienia, zanim pozwolił sobie zauważyć w dziewczynie stojącej przed nim znajomy kształt i kolor oczu, znajomy owal twarzy. Przełknął ślinę, a potem wziął Arthemis na ręce.
     -    Wszystko rozumiem - powiedział, do dwójki stojącej w drzwiach, - ale dajcie nam chwilę.
     Wszedł z Arthemis do holu i skierował się w stronę schodów.
     -    Panie North!! - krzyknął i poczuł, że Arthemis się poruszyła.
     Tristan wbiegł do domu, a za nim jeszcze jedna młoda kobieta o włosach koloru zboża.
     -    Co się stało? - zapytał, gdy zobaczył, w  jakim stanie jest Arthemis.
     -    Zostaliśmy zaatakowani jeszcze w Arizonie. Dostała swoim własnym rykoszetem i chyba jeszcze nie doszła do siebie - wyjaśnił szybko, nie zatrzymując się.
     -    Przyniosę lód...
     -    Eliksiry wzmacniające są w naszych torbach.
     James położył Arthemis na łóżku i poszedł do łazienki po mokry ręcznik. Spojrzał w swoją zmęczoną twarz i westchnął. Gdy wrócił do pokoju, Arthemis siedziała na łóżku.
     Bez słowa podał jej ręcznik, a sam podszedł do jednej z komód i zaczął je przeszukiwać. W jednej z nich znalazł bieliznę. Ciekawe. Bardzo ciekawe. Wróci do niej później.
     W końcu wyjął tunikę z kapturem i przyniósł Arthemis. Bez słowa protestu zdjęła brudne ciuchy i podniosła do góry ręce, żeby mógł ją ubrać.
     Usłyszeli pukanie do drzwi.
     -    Dobrze się czujesz? - zapytał Tristan. Podszedł i przycisnął jej torebkę z lodem do karku. Wzdrygnęła się.
     -    A ty? - odparła pytaniem.
     W tym czasie James wlał eliksir do szklanki i dolał wody. Podał Arthemis, a ona to wypiła.
     James zamrugał, a z głowy wyleciała mu cała motywacyjna przemowa, którą wymyslił, żeby zmusić ją do wypicia.
     Musiała być w szoku...
     -    Arthemis - powiedział groźnie jej ojciec.
     -    Nic mi nie jest - odparła z westchnieniem. - Tylko czuję się, jakby kopnął mnie koń w głowę.
     Stanęli nad nią obaj z założonymi na piersiach ramionami. Spojrzała na nich spode łba.
     -    Co się stało?
     -    Mogłabym zapytać cię o to samo...
     Gdy nie odpowiedział, odłożyła na szafkę woreczek z lodem i pokręciła głową.
     -    Nie rozumiem. Nie wyczułam nic w Devlinie... A gdy tylko ją zobaczyłam poczułam się jakby walnął mnie oszałamiacz. Po prostu... - jej głos się załamał.
     -    Ma twoje moce... - domyślił się James.
     Skuliła się, jakby ją uderzył. James zacisnął pięść.
     Zaskrzypiały drzwi. Wszyscy jednocześnie spojrzeli w tamtym kierunku.
     Arthemis po raz pierwszy miała okazję przyjrzeć się drugiemu przybyszowi. Był wysoki. Jego włosy wyglądały jakby nieustannie czochrał je wiatr. Miał czarne jak węgiel oczy i złocisty kolor skóry. Był cholernie przystojny. Zbyt przystojny jak na gust Arthemis.
     -    Pani Potter... - zaczął. Na początku był trochę niepewny, szczególnie, że nie zdawał sobie sprawę, że nie ma kogoś takiego jak "Pani Potter" w tym pokoju. Westchnął i na jego twarzy pojawiła się chyba naturalna dla niego irytacja i elementy gniewu wywołanego wściekłą opiekuńczością. - Słuchajcie. Wiem, że to dla was wszystkich trudne, ale dla nas też. Serena odchodzi od zmysłów, a trudno nią wstrząsnąć. Nie załużyła na to... Nie zrobiła nic złego - dodał, wpatrując się w Arthemis.
     -    Jak się nazywasz? - zapytała cicho.
     -    Gabriel St. John.
     Arthemis zmarszczyła brwi.
     -    Nie jestem żadnym kuzynem, czy coś - wyjaśnił. - Jestem najstarszym przyjacielem Tristana... Waszego najstarszego syna - dodał, widząc ich nierozumiejące miny.
     Tristan North zachwiał się.
     James odchrząknął.
     -    Tak gwoli ścisłości, ile mamy dzieci?
     -    Czwórkę. A co? Devlin wam nie powiedział, że nie jest jedynakiem? - Gabriel włożył ręce do kieszeni, krzywiąc się. - W takim razie mógł to być dla was szok...
     -    Lekko mówiąc - rzekł zgryźliwie Tristan.
     -    Tato, zrobisz nam coś do jedzenia? James na pewno jest głodny - rzuciła Arthemis. Potem spojrzała na Gabriela. - Mógłbyś ją poprosić?
     Tristan spojrzał niezadowolony na Arthemis, ale postanowił się nie kłócić.
     Gdy zostali sami Arthemis ukryła twarz w dłoniach i powiedziała cicho:
     -    To wszystko zmienia.
     W odpowiedzi usłyszała pokryte lodowatym gniewem, jak szronem przekleństwo.
     -    To niczego nie zmienia - warknął James, a potem wyszedł trzaskając z całej siły drzwiami, aż zatrzęsły się szyby w oknach.
     Arthemis bardziej ją wyczuła niż usłyszała, gdy dziewczyna wślizgnęła się do pokoju. Nie podeszła jednak bliżej. Stała oparta o drzwi.
     Po tym, co się stało Arthemis sądziła, że będzie miała do czynienia z niepewnością, z delikatnością, a miała do czynienia z siłą, która skrywała wrażliwość.
     Patrzyła na dziewczynę, która w tym momencie prawdopodobnie była starsza od niej, a mimo to musiała się pogodzić z tym, że miała przewagę, którą zapewniało jej rodzicielstwo. Co jakby się w to zagłębić było zupełnie bez sensu, bo nigdy przecież nie była rodzicem...
     Devlin i Camden się nie liczyli. Chłopcy w gruncie rzeczy nigdy nie wyrastali z fazy dojrzewania. Było jej bez różnicy, czy rozmawia z Jamesem, Albusem, czy z ich synami. Wiedziała jak z nimi postępować. Ale z młodymi dziewczętami miała do czynienia, gdy sama była w ich wieku. Z Rose i Lily mogła sobie poradzić, bo je znała.
     A ponieważ był to niepodważalny fakt, postanowiła zacząć rozmowę, tak jakby zaczęła ją z zadziorną, ale w gruncie rzeczy miękką Valentine.
     -    Nie widzę, jakobyś chodziła po ścianach i była w szoku - rzuciła kpiąco.
     Dziewczyna przewróciła oczami.
     -    Gabe tak powiedział?
     -    Mhm. Chyba się trochę martwi skoro nadal stoi pod drzwiami... - dodała.
     W drzwi z całych sił walnęła pięść.
     -    Wynoś się, St. John!! - krzyknęła dziewczyna.
     -    No, dobra! - burknął obrażony głos z korytarza. - Tylko nie miej do mnie potem pretensji... uparta baba... - po tych słowach wszystko ucichło.
     Arthemis zmarszczyła brwi.
     -    Nie wyczułaś go.
     -    Nie. Nie potrafię czegoś takiego zrobić... To działka Devlina.
     -    Nie stój tam tak. Nic ci nie zrobię... - westchnęła Arthemis.
     -    Wiem - powiedziała niechętnie, a potem zapytała ostrożnie: - jak się czujesz?
     -    W porządku. Może zacznijmy od twojego imienia i krótkiej historii, zanim zasypię cię pytaniami...
     -    Przepraszam. Devlin mnie nie ostrzegł, że to może być dla ciebie szok...
     -    Nie wyczułam nic w Devlinie, więc to był dla mnie szok - odparła zgryźliwie Arthemis.
     -    Jestem trochę silniejsza niż pozostali. Pewnie dlatego, że jestem najstarsza...
     Serena ośmielona przycupnęła na łóżku obok niej. Wpatrywała się w nią, jak jastrząb.
     -    Co?
     -    Nic. Po prostu... zawsze chciałam wiedzieć, jaka byłaś, gdy byłaś w moim wieku...
     -    Powiedz mi, jak się dokładnie nazywasz...
     -    Serena Ginevra Potter. Mam dziewiętnaście lat. I brata bliźniaka oraz dwójkę młodszego rodzeństwa.
     Arthemis poczuła nagle, że potrzebuje więcej powietrza, więc wstała, żeby otworzyć okno.
     -    Twój bliźniak?
     -    Ma na imię Tristan. Tristan Harry.
     A więc nazwali najstarsze dziecko na część swoich ojców, uśmiechnęła się w duchu Arthemis.
     -    Twoja moc... Umiesz ją kontrolować? - zapytała cicho.
     -    Oczywiście - zaśmiała się Serena. - Wszyscy umiemy. Nauczyliście nas wszystkiego...
     Arthemis przełknęła ślinę i zadała pytanie, którego najbardziej się bała.
     -    Czy to było trudne?
     -    Trudne? - nie rozumiała Serena. - Jasne. Dostawaliśmy nieźle po głowie, jak nieuważaliśmy...
     -    Nie! Czy to było bolesne? Czy cierpieliście? Czy odczuwaliście fizyczny ból?! -wykrztusiła, opierając czoło o ramę okna.
     Zaległa cisza.
     -    To nie było tak, jak z tobą - odparła w końcu Serena. - Nam nie było aż tak ciężko. Naprawdę musimy nadużyć swoich umiejętności zanim zacznie nam lecieć krew z nosa...
     Arthemis odwróciła się, a potem usłyszała coś, przez co spadła jej część ciężaru z serca.
     -    Nie mamy twoich mocy. Nie jesteśmy tacy jak ty... Każdy z nas ma tylko maleńką cząstkę tego, co ty możesz i to w znacznie słabszym stopniu.
     -    Jakie moce?
     -    Tristan potrafi wyczuwać emocje innych i odczytywać je z przedmiotów. Ja władam telekinezą. Devlin wyczuwa magię we wszystkim, co go otacza i tak jak ty widzi aury. A Kassie włada telepatią. Potrafi porozumiewać się za pomocą myśli i przekazywać myśli między różnymi jednostkami. Działa jak sieć  telekomunikacyjna. Serio. Powinnaś ją zobaczyć w akcji...
     -    Kassie?
     -    Moja młodsza siostra - Kassandra Althea. Żebyś się nie zdziwiła to ci powiem - ma rude włosy i jest strasznie podobna do prababki Lily.
     Arthemis skinęła głową i zapatrzyła się w morze nad brzegiem którego widać było łunę przedświtu.
     -    Nigdy nas nie skrzywdziłaś, wiesz? Lubimy swoje moce... Czasami się przydają - Serena wzruszyła ramionami. - Ale to nic takiego... Nie to, co u ciebie. Ty jesteś niezwykła...
     Arthemis odruchowo potrząsnęła głową,a  potem zerknęła przez ramię.
     -    Kim jest ten cały Gabriel? Bo przedstawił się jako "przyjaciel Tristana".
     Na twarzy Sereny zakwitł złośliwy uśmiech, który Arthemis znała z lustra.
     -    Dobrze wiedzieć... Będę miała czego użyć, gdy będzie się na mnie wydzierał następnym razem...
     -    A więc nie jest przyjacielem Tristana?
     -    Jest. Szczerze mówiąc od 19 lat jest "przyjacielem Tristana", a dopiero od dwóch jest "chłopakiem Sereny", nie wspominając już o tych żałosnych dwóch miesiącach narzeczeństwa... Chyba się jeszcze nie przyzwyczaił. Do diabła, sama nie jestem jeszcze przyzwyczajona, bo wcześniej przez 17 lat mnie dręczył.
     Arthemis ukryła domyślny uśmieszek.
     -    Czy twój brat nie powinien być tu z tobą?
     Przez twarz Sereny przemknął cień. Ułamek strachu. Ale to wystarczyło, żeby postawić Arthemis w stan pogotowia.
     -    Strażnik Czasu go gdzieś zabrał. Powiedział, że jest mu potrzebny - wyjaśniła cicho. Położyła rękę między piersiami i dodała: - Wiem, że nic mu nie jest, ale...
     -    Rozumiem. Wydaje mi się, że w domu jest jeszcze ktoś... - powiedziała Arthemis nagle.
     -    Tak. Jesteśmy w trójkę. Gabe, ja i J.J.
     -    J.J.?
     -    Jennifer Jarou. Ale wszyscy mówią na nią J.J.. Przyjaciółka. Potrzebujemy jej - wyjaśniła jedynie Serena.
     -    Niech więc tak będzie - odwróciła się w stronę drzwi. - Z diabelskim triem ustaliliśmy, że będziemy używać imion. Jak potężna jest twoja moc?
     -    Diabelskie trio? - zaśmiała się. - Idealnie. Jakbyście ich znali od wieków. - Gdy Arthemis spojrzała na nią wyczekująco, ochrząknęła. - Cóż... sądzę, że moja telekineza jest o wiele silniejsza niż twoja w tym czasie - odparła Serena, gdy razem wychodziły z pokoju.
     Arthemis sapnęła.
     -    Dlaczego tata... znaczy... James - poprawiła się Serena - wyszedł taki wściekły.
     Arthemis zaklęła, gdy sobie przypomniała. Kopnęła się w myślach.
     Nie znalazła go jednak w kuchni razem z ojcem i resztą.
     -    Jeżeli chcesz przeprosić, to poszedł na klify razem z Archerem - powiedział jej ojciec nie podnosząc głowy z nad garnka.
     -    Dlaczego sądzisz, że chcę przeprosić? - zapytała obronnym tonem.
     -    W innym wypadku raczej nie masz po, co go szukać...
     Arthemis przewróciła oczami.
     Na twarzy Sereny zakwitł złośliwy, drwiący uśmiech, ale nie odezwała się słowem, choć jej oczy się śmiały. Jakby widziała to niezliczoną ilość razy...
     Przerażająca perspektywa...
     Arthemis wskazała ją palcem.
     -    Ani słowa...
     -    Okey... - zgodziła się, a wargi jej zadrżały.
     Arthemis wyszła potrząsając głową, za sobą słysząc jeszcze tylko ciche słowa Gabriela:
     -    Mimo wszystko, nadal się jej boję...
     Poprawiło jej to humor.
     Znalazł Jamesa na klifach patrzącego na wschodzące słońce nad wzburzonymi falami. Wiatr targał jego ubraniem i włosami. Z rozwianymi czarnymi włosami, w porannym świetle wyglądał jak mistyczny książę elfów.
     I należał do niej. Jej serce zadrżało. Jej ręce pokryły się gęsią skórką.
     Pragnęła go. Było to nieodparte przyciąganie zawsze obecne pod jej skórą. Czasami wydostawało się na powierzchnię i dostawała nim między oczy.
     Był wściekły. Poznała po tym, jak z całej siły rzuca wielki patyk Archerowi. Jego surowa wściekłość, jego siła... była podniecająca. Arthemis uderzyła ta myśl. Jej ciało zawsze odpowiadało na jego delikatność, jego pasję. Nigdy jednak nie sądziła, że jego siła może ją pobudzić w czysto fizyczny sposób. Normalną dla niej reakcją byłoby stawienie mu czoła. Ona jednak poczuła potrzebę poddania się jego sile, jego potrzebie chronienia jej...
     -    Czego chcesz? - warknął, gdy ją zauważył.
     Nie przejęła się. Chwyciła jego twarz w dłonie, zmuszając, żeby na nią spojrzał.
     -    Dlaczego jesteś zły?
     -    Bo zawsze szukasz wymówki! Zawsze próbujesz znaleźć drogę ucieczki! To mnie wkurwia...
     -    Wiem, że tak to odebrałeś - odparła. - Pewnie to wkurzy cię jeszcze bardziej, ale ja nie próbuję uciec...
     -    Nie? - rzucił z powątpiewającą ironią.
     -    Nie. Daję ci szansę, żebyś ty uciekł... - odparła. - Bo każdy na twoim miejscu miałby prawo ześwirować, wiedząc, że w jakiejś przyszłości skończy z czórką dzieci, które będą musiały od dziecka przechodzić surowe szkolenie, żeby opanować moce, o których nie uczą w szkole.
     Jego oczy pociemniały, gdy złapał ją za ramiona i siłą sprawił, że musiała wspiąć się na czubki palców.
     -    Ale to ja jestem na tym miejscu, do cholery! - warknął. - Kto inny miałby się tu znaleźć?! - potrząsnął nią.
     -    Nikt. Tylko ty. To zawsze byłeś tylko ty...
     Jej niespodziewane wyznanie sprawiło, że opuścił ją na ziemię. Przez cały ten czas nie puściła jego twarzy. Delikatne palce przesuwały się po jego policzkach.
     -    Spanikowałam na myśl o tym, że ktoś będzie musiał przejść przez to, co ja. Ale tylko pomyśl o Devlinie... a teraz też o Serenie... Są całkowicie normalni i na swój sposób wyjątkowi. Ale nie zachowują się, jakby w dzieciństwie przeżyli traumę.
     -    Założę się, że w przyszłości odbyliśmy dokładnie tę samą rozmowę, jak tylko się dowiedziałaś. I zapewne wolałbym, żeby to było wtedy. Może, aczkolwiek wątpię, byłbym wtedy mądrzejszy i dojrzalszy... ale powiem to tak, jak umiem teraz. - Złapał jej włosy w garść i niemal boleśnie odchylił jej głowę do tyłu. Mówił przez zaciśnięte zęby, jakby tym razem naprawdę przykroczyła granice jego cierpliwości. - Nawet jeżeli... te dzieciaki... musiałyby przejść przez to, co ty w dzieciństwie, nawet wtedy... nie zmieniłoby to niczego między nami. Stanąłbym na głowie, żeby im pomóc. Byłoby ciężej. Ale nadal nie chciałbym nikogo innego. - Przycisnął ją do siebie w gniewnej desperacji. - ŻADNE z moich dzieci, nigdy, w bliskiej czy dalekiej przyszłości, nie będzie miało innej matki niż ty.
     Arthemis gwałtownie wciągnęła powietrze, jakby jego wyzwanie zabrało jej oddech. Delikatnie opuściła czoło, prosto na jego usta.
     -    Czuję do ciebie dokładnie to samo. Oddam ci wszystko, co mam i czym jestem. - Poczuła, jak rozluźnia pięść na jej włosach i łagodnie przesiewa je między palcami. Trwali tak w świetle świtu, gdy wiatr targał ich ubraniami. W końcu jednak, Arthemis poczuła jak gwałtowne emocje opadają. - Jestem taka zmęczona, James... Tak okrutnie wyczerpana, że najchętniej schowałabym się w twoim łóżku i pozowliła, żebyś chronił mnie przed całym światem... - westchnęła.
     -    To da się zrobić... - mruknął z rozbawieniem.
     -    Niestety... Najpierw dzieciaki i śniadanie. Potem możemy chwilę odpocząć, zanim sprawdzimy co z naszymi. Wieczorem musimy zgłosić się do Hogwartu.
     -    Najpierw dzieciaki i śniadanie - zgodził się James. - Ale zanim gdziekolwiek wyruszymy prześpimy co najmniej pełne 6 godzin - zażądał i zmrużył groźnie oczy, gdy próbowała protestować.
     -    W porządku - poddała się.
    

     Arthemis zastanawiała się jak często ludzie mają okazję jeść śniadania w towarzystwie swoich własnych dzieci, będących w tym samym wieku, co oni sami. Mogła obserwować ich procesy myślowe z ich własnej perspektywy, a nie z perspektywy dorosłego. Przerażające…           Była pewna, że jako ich matce w przyszłości wcale jej się nie podoba, że podjęli się tak niebezpiecznej misji, a ona sama ma związane ręce. Jako nastoletnia Arthemis... cóż... gdyby była nimi za żadne skarby nie dałaby się od tego odsunąć.
     Jej ojciec to w ogóle wyglądał jakby go koń kopnął w głowę… Nie dlatego, że miał przedsmak przyszłości, ale dlatego, że w jego normalnie cichej i spokojnej kuchni, siedziała banda nastolatków, a można było liczyć na to, że zjawi się ich jeszcze więcej… Bądź co bądź Arthemis była energicznym, ale samowystarczalnym i zdyscyplinowanym dzieckiem. Uciszanie kogoś tylko dlatego, że się kłóci się z rodzeństwem o jakąś błahostkę to była sztuka, którą dopiero opanowywał.
     A James i Gabriel raczej się pod tym względem nie ograniczali. To nic, że James przed chwileczką oznajmił jej dorosłym, autokratycznym tonem, że będzie matką jego dzieci. Absolutnie nie przeszkadzało mu to wykłócać się w niebogłosy z chłopakiem Sereny o to, że obecnie ostatnia drużyna w lidze Quidditcha znajdzie się za dziesięć lat na pozycji lidera.
     -    Czy ty w ogóle widziałeś ich pałkarzy? Nie? Bo oni praktycznie nie istnieją!!
     -    Może obecnie – prychnął Gabe. – Dostali nowego trenera i ograli wszystkie pozostałe drużyny. Dwa lata zajęło im zniszczenie wszystkich…
     -    Jestem ciekaw, kto niby byłby w stanie zmienić tych patałachów w graczy z mózgami…
     -    No, jak to kto… - zaczął nakręcony Gabriel, niemal unosząc się nad stołem. Wtedy jednak na jego ramionach pojawiły się dwie dłonie. Mocna dłoń z plecioną z rzemyków bransoletką na prawym i delikatna dłoń o długich palcach z srebrnym pierścionkiem z szafirowym oczkiem na lewym.
     -    Gabrielu... - upomniała go łagodnie Jennifer. - Powstrzymaj kłapanie szczęk, zanim powiesz o zdanie za dużo...
     Gabe zamknął usta w pół zdania.
     -    Tylko quidditch tak na niego działa - Serena pokręciła głową z politowaniem. - Normalnie to małomówny, ponury typ. Coś w stylu wujka Scorpiusa...
     James się wzdrygnął. Z przerażeniem spojrzał na Arthemis i bezgłośnie powiedział: wujek Scorpius.
     Arthemis parsknęła śmiechem.
     -    W porządku - rzuciła, otrzepując okruszki z dekoltu. - Odstawimy was do Hogwartu i...
     -    Nie wybieramy się do Hogwartu - poinformowała ją spokojnie Serena.
     Arthemis jedynie uniosła brew, oczekując wyjaśnień. Na ten widok Serena uśmiechnęła się trochę drwiąco.
     -    Wybieramy się do dziadka Harry'ego. Musimy się dostać do Departamentu Tajemnic.
     -    Po, co? - zapytał natychmiast Tristan.
     -    Potrzebujemy kilku informacji, których nie udzieli nam biblioteka w Hogwarcie - wyjaśniła cicho J.J. - Jesteśmy teamem "Morgana". Nasza trójka i Tristan. Team "Merlin" zajmuje się systemem obronnym Hogwartu i Strażnikami.
     -    Od kiedy mamy jakiś głupi kryptonim? - burknął Gabriel. - To nie był mój pomysł - komicznie poważnym tonem, zapewnił Jamesa cicho.
     -    Musimy znaleźć merlinistów. Wiem kim są w przyszłości nie wiem natomiast kim są obecnie - wyjaśniła J.J.
     - Żeby to odkryć potrzebne nam stare manuskrypty z Departamentu Tajemnic - wyjaśniła Serena. - Musimy zdobyć kilka nazwisk...
     -    Wystarczy nam jedno - mruknęła do siebie J.J.
     -    Rozumiem. Więc najpierw odstawimy was do Ministerstwa Magii - westchnęła Arthemis.
     -    Na razie możemy zrobić tylko tyle - powiedziała cicho J.J, dziobiąc widelcem po talerzu.
     -    Zanim powróci Tristan - dodał Gabriel ponuro. - Cholerny dupek, nigdy go nie ma, gdy jest potrzebny...
     -    No, jasne! Bo z własnej woli zgłosił się do jakiejś tajemniczej misji nie wiadomo w którym wieku i miejsu! - warknęła Jennifer.
     -    Przestańcie! - stanęła między nimi Serena. - Nic mu nie jest - powiedziała z naciskiem. - Zajmiemy się najważniejszym, gdy tylko wróci. Na razie musimy zrobić to, co zrobić możemy...
     -    Do czego go potrzebujecie? - Tristan-starszy wstał, żeby pochować rzeczy po śniadaniu do szafek.
     -    Potrzebujemy jego mocy, żeby znaleźć wszystkie słabe punkty Morgany - wyjaśniła Serena. - Ale musimy zaczekać. Na razie odkryjemy to, co możemy przy użyciu legend i opowieści.
     -    Może powinniście udać się do Mołdawii - zażartowała Arthemis. Gdy jednak Serena spojrzała na nią poważniem, przestało jej być do śmiechu. Oni brali to pod uwagę.
     -    Miejmy nadzieję, że nie będzie to konieczne - powiedział Gabriel.
     -    Powinniście odpocząć zanim ruszycie - zasugerował ojciec Arthemis takim tonem, że ani jednak osoba nie uznała tego zdania za sugestie. Był to bezpośredni rozkaz. - Ja zajmę się naszymi dzieciakami. Odstawię ich do Harry'ego. Zaoszczędzicie na czasie...
     -    W porządku - zgodził się James, zanim Arthemis zdołała zaprotestować. - Aczkolwiek boli mnie serce na myśl o tym, że nie zobaczę reakcji mojego ojca na wasz widok - dodał markotnie.
     -    Opowiem ci ze szczegółami - zaproponował Tristan. - Sam chętnie to zobaczę... - zachichotał na myśl o rekacji przyjaciela.
     -    Uważajcie na siebie - rzucił James, kładąc przelotnie rękę na ramieniu Sereny.
     Zdziwiona jego gestem, zamrugała szybko i spuściła wzrok na kubek z herbatą.
     J.J. wstała i wzięła od Tristana brudne naczynia.
     -    Proszę usiąść i coś nam opowiedzieć. My się zajmiemy sprzątaniem - powiedziała.
     Tristan posłał Arthemis urażone spojrzenie przez całą długość kuchni.
     -    Widzisz! A mówiłaś, że ani to, że jestem starszy, ani to, że jestem twoim ojcem nie zwalnia mnie z mycia naczyń!
     Arthemis spojrzała na J.J. zmrużonymi oczyma.
     -    Wychowywałam go przez 10 lat. A ty to zniszczyłaś jednym gestem - wzdychając z zawodem ciężko, poszła za Jamesem na poddasze.


     Po południu Arthemis i James wylądowali w Hogsmead.
     Najpierw uderzył ich zapach. Odór, jaki unosi się w powietrzu, gdy polejesz popiół w ognisku wodą.
     Poczuli ulgę, gdy nie zobaczyli owiniętych w prześcieradła ciał, jak to miało miejsce na ulicy Pokątnej. Jednak Londyn widzieli już po naprawie, podczas gdy wioska, wyglądała jakby przeszło przez nią 12 egipskich plag.
     Arthemis rozejrzała się i zobaczyła wszystko. Zbocze gór. Lasy porastające przestrzeń dookoła. Drogę biegnącą do Hogwartu... Nic nie zasłaniało widoku. Wysokie domy, gospody i sklepy, które jeszcze tydzień temu ozdabiały dolinę niczym drewniane grzyby - znikły. Wiatr targał ich ubraniami, porywał włosy, gdy nic mu nie stało na przeszkodzie.
     Ulice zasłane były odłamkami drewna, kłodami, meblami... szkłem.
     Arthemis przetarła dłonią czoło. Przed oczami przeleciały jej dziesiątki leniwych popołudniowych spacerów. Ulice wypełnione hałasem i śmiechem. Przypomniał jej się zapach imbiru i pierników w zimie, gdy wioska skryta była pod puchową pierzyną śniegu.
     Tyle zniszczenia... I po, co to?
     Dlatego, że jakaś suka chciała zostać królową?
     Jej pięści zacisnęły się mimowolnie.
     Usłyszała chrzęst, więc odwróciła się w stronę skąd dochodził.
     James ruszył w stronę resztek kolorowej witryny. Rozgarniając po drodze kolorowe zabawki.
     -    Na Merlina - szepnął, patrząc na to, co zostało z Zonka. Wielki czarny lej po wybuchu. Nie wiedział, czy żal, czy gniew w nim przeważa, ale wiedział, że niszcząc ten sklep odebrano im coś radosnego. Coś co kojarzyło mu się z dzieciństwem. Pokręcił głową, zaciskając zęby. - Zniszczyli wszystko...
     -    To były naprawdę doskonałe fajerwerki - usłyszeli głos. - Zonko stanął na wysokości zadania...
     Jak na komendę odwrócili się z uniesionymi różdżkami. Na przeciwko nich stał Marcel. Uniósł ręce do góry, nie przestając się uśmiechać.
     -    Hej. Jestem nieuzbrojony.
     Arthemis opuściła różdżkę.
     -    Marcel - westchnęła i rzuciła mu się w ramionach.
     Wydawał się zaskoczony nagłym okazywaniem uczuć z jej strony, ale po chwili objął ją mocno.
     -    No, już dzieciaku - mruknął, głaszcząc ją po plecach. - Wszystko jest w porządku... - dodał uspokajająco. - No z wyjątkiem twojego mieszkania. To akurat jest w gruzach.
     Arthemis mimowolnie parsknęła śmiechem. Odwróciła się do Jamesa, który akurat podnosił z ziemi połamany samolocik-szpieg.
     -    To nie oni wysadzili budynek - powiedział do niego Marcel. - To Zonko. Chciał odwrócić uwagę, gdy mieszkańcy byli ewakuowani do zamku - wyjaśnił. - Uruchomił wszystkie gadżety, wypuścił je na ulice, a potem podpalił wszystko. Gdy wszystkie sztuczne ognie, fajerwerki, łajnobomby, ogłuszacze itd w jednej chwili wyleciały w powietrze, wróg nie wiedział, co się dzieje...
     James jeszcze raz spojrzał na osmoloną po wybuchu ulicę i uśmiechnął się lekko. Potem podniósł wzrok i przyjrzał się okolicy. Zmarszczył brwi.
     -    Gdzie jest Wrzeszcząca Chata?
     -    W gruzach. Tak jak wszystko - odpowiedział Marcel. Wzruszył ramionami. - Teraz wystarczy wszystko odbudować. Większości mieszkańców udało się przeżyć. To podnosi na duchu. Jest wielu rannych, ale mogło być znacznie gorzej gdyby pomoc z Hogwartu nie nadeszła w porę. Ten was krwiożerczy przyjaciel jest kurewsko przerażający, gdy coś weźmie na serio...
     -    Czy znaleźli tunele? - zapytała zaniepokojona Arthemis, ignorując wzmiankę o Lucianie. - Ten pod Wrzeszczącą Chatą?
     -    Sądzę, że próbowali - odparł cicho Marcel. - Ale natrafili na "olbrzymi" problem... Jeszcze nigdy nie widziałem wściekłego olbrzyma z parasolką. - potarł kark dłonią. - Naprawdę sądziłem, że nie będą mieli z nim szans.
     James wziął głęboki wdech.
     -    Hagrid? Nic mu nie jest? Mój ojciec nie dostał na jego temat żadnej informacji.
     -    Nie wiem do końca, co się dzieje. Wiem tylko, że wszystko było z nim w porządku po bitwie. A teraz jest z nim źle...
     -    Wszyscy mieszkańcy są w zamku?
     -    Tak. Ci zdrowi codziennie przychodzą i odbudowują jakąś część miasteczka, ale zajmują się też rannymi, więc dość wolno to idzie... Większość z nich mieszka w namiotach na błoniach Hogwartu. Miejsca dla rannych pochłonęły dużą część zamku.
     Zaczęli iść ścieżką prowadzącą do szkoły.
     -    Wejdziemy bez problemu? - zapytała Arthemis.
     -    Przy branie zawsze jest jeden z nauczycieli i kilku uczniów. Sprawdzają każdego kto przekracza bramę. Inną stroną nie można się dostać... Centaury pilnują od strony lasu. Trytony od strony wody. A tesrale z jeźdźcami patrolują niebo. Dyrektor podwoił zabezpieczenia antyteleportacyjne.
          Poszli za Marcelem po drodze oglądając zniszczenia. Arthemis nawet nie zdziwiła się niebywałej uldze jaka ją zalała, gdy dostrzegła na swoim miejscu potężną, niewzruszoną bramę Hogwartu.
     Gdy się do niej zbliżali czuli się, jakby z każdym krokiem zanurzali się w jakiejś niewidzialnej mgle. Kątem oka dostrzegła jak poruszają się listki małych roślinek, rosnących przy dróżce.
     - Nie przestraszcie się – zaśmiał się Marcel, w tym samym momencie, gdy kostki Arthemis owinęło pnącze.
     Na sekundę zamarła. Pnącze zacisnęło się ostrzegawczo, po czym schowało na powrót w ziemi. Arthemis i James spojrzeli na siebie, gdy poczuli jak do ich skóry niczym lateksowe ubranie przyciska się zaklęcie, które po chwili również puściło.
     - Podstawowe środki ostrożności – oznajmił im Charlie, stojący w bramie. Przyjrzał się im uważnie, a nie zauważywszy widocznych urazów, uśmiechnął się szeroko na ich widok. – Spodziewaliśmy się was, gdy tylko Caprifolia przekroczyła próg zamku.
     - Co z Hagridem? – zapytał James.
     Uśmiech Charliego spłynął z jego twarzy. Pobladł i bez słowa pokręcił głową.
     Arthemis zamarło serce. Przypomniała sobie rumianą twarz. Ciepłe czarne oczy i olbrzymie kubki herbaty przy kominku.
     - Powinniście się z nim zobaczyć – powiedział cicho. – Jest w kiepskiej formie…
`    Gdy przekroczyli bramę czekało ich zaskoczenie. Zielone błonia Hoggwartu upstroszone były namiotami wszelkiej wielkości, maści i rodzaju. Z niektórych niczym z kominów unosił się dym. Mieszkańcy Hogsmead krzątali się ruchliwie. Wymieniali przygotowanym jedzeniem, pomagali przemieszczać się rannym. Dzieciaki biegały chichocząc pomiędzy namiotami gonieni na miotle przez profesora Wrighta.
     - Czy on nie ma co robić? – zapytała z dezaprobatą Arthemis.
     - Ależ właśnie robi – zaśmiał się Marcel. – Sprawia że dzieci nie kręcą się pod nogami dorosłym i zapominają o tym ponurym czasie. Nie ma nic bardziej rozpraszającego niż świadomość, że twój dzieciak zaczyna broić gdy tylko na niego nie patrzysz. – Przyjrzał się Arthemis z psotnym spojrzeniem, jakby miał zaraz przytoczyć jakąś irytującą opowiastkę z jej dzieciństwa.
     - Ani się waż – burknęła. – Idź się gdzieś na coś przydaj… My pójdziemy do Hagrida.
     - Jak sobie życzysz, Wiecznie Niezadowolony Kapitanie – zasalutował jej prześmiewczo i ruszył między namioty.
     Arthemis odwróciła się do Jamesa, żeby mu powiedzieć jakim irytującym dupkiem  jest Marcel, gdy dostrzegła jego zamyślony wyraz twarzy.
     - Nawet to do ciebie pasuje... – mruknął. W odpowiedzi otrzymał cios w ramię. - No i po co ta agresja? - rzucił, biorąc ją za rękę i prowadząc w stronę chatki Hagrida.
     Pomimo tego, że miał uśmiech na ustach i żartował, Arthemis czuła jak ciepła jest jego dłoń. Jak mocno ściska jej palce. Jak nerwowo drugą ręką bębni kostkami po udzie...
     Gdy doszli do chaty gajowego, zauważyli otwarte drzwi i wszystkie okna. Przeszli przez drzwi. W domku Hagrida było bardzo ciepło, ale wiatr wpadał i wnosił świeże powietrze.
     Hagrid leżał na łóżku. Jego czarne włosy odznaczały się na tle kredowobiałej twarzy. Pierś olbrzyma unosiła się w zbyt długich odstępach i zapadała się spazmatycznie.
     Troczki od bawełnianej brązowej koszuli były rozwiązane. Czarne jak smoła plamy znaczyły odkryty tors i szyję. Przechodziły na ramiona. Barwiły siatkę żył i tętnic.
     Na kominku płonął ogień, w którym gotował się jakiś wywar, a przy stole pod oknem stał Albus. Podwinięta nad łokcie koszula odsłaniała zaczerwienione ręce, zaciśnięte na drewnie. Plamy poty przyklejały materiał do jego pleców.
     Walczy - pomyślała w pierwszej chwili Arthemis. A potem dostrzegła więcej szczegółów. Głowę opuszczona między ramiona. Zaciśnięte oczy. Pot spływający po nosie.
     Albus wsunął palce pod okulary i przetarł oczy.
     Arthemis podeszła do niego i dotknęła jego ramienia. Podskoczył.
     A gdy spojrzał jej w oczy... wiedziała.
     Nie jestem w stanie go uratować... - wyczytała w nim te słowa, gdy ją objął. Nie mógł pomóc przyjacielowi i łamało mu to serce.
     Ponad jego ramieniem spojrzała na Jamesa, który stanął obok łóżka olbrzyma. Jego ręka utonęła w wielkich palcach olbrzyma.
     -    Ojciec wie? - zapytał cicho.
     Albus puścił Arthemis i odwrócił się do brata z westchnieniem.
     -    Nie - wykrztusił.
     -    Powiem mu...
     -    Nie, ja...
     -    Powiem mu - powiedział stanowczym tonem James.
     -    Możemy jakoś pomóc? - zapytała cicho Arthemis.
     -    Podaje mu eliksiry anestezjologiczne, więc nie czuje bólu... Maści z roślin profesor Caprifolii też pomagają. - Albus ciężko usiadł na jednym z ogromnych krzeseł. - Próbowałem spuścić mu wystarczającą ilość krwi - szepnął. - Ale... ale zatrucie... - jego głos się załamał.
     -    Co to w ogóle jest?
     -    Nazywają to Smolistą Posoką. To substancja z jadu tarantuli, którą dodaje się do eliksiru wzmacniającego broń. Gotuje się w niej broń białą. Atakuje krwinki wewnątrz ciała, które zaczynają same siebie atakować. Żyły zatykają się czarną smolistą krwią i zatruwają serce i mózg. Gdy raz skaże krew... cóż... okazuje się, że nie można jej oczyścić - wydusił z trudem. - Może gdyby zakażenie pochodziło z jednej rany byłaby szansa, ale oni stali tam i na zmianę go dźgali, gdzie popadnie, bo nie chciał ich przepuścić do tunelu we Wrzeszczącej Chacie.
     -    Nie macie, co robić szkraby? - zabrzmiał cichy dudniący głos. - Jest cała wioska do odbudowania...
     Staruszek Kieł słysząc głos swojego Pana podczołgał się koło łóżka i zaczął oblizywać mu rękę.
     Hagrid wydał z siebie ochrypły odgłos, który mógł uchodzić za śmiech, gdyby nie był tak słaby.
     -    Al... - mruknął. - Chodź no tu...
     Drżenie przebiegło całe ciało chłopaka, gdy zrobił krok.
     Albus przysiadł na krawędzi łóżka i nachylił się do olbrzyma, który objął go za kark i dłonią i zaczął mu coś szeptać na ucho. Ramiona Ala zadrżały.
     -    Zmiataj, chłopcze - wykrztusił Hagrid.
     Albus wziął głęboki oddech i szybko wyszedł z chaty, nie oglądając się na nikogo.
     -    Arthemis, nie pozwól mu się nad sobą użalać... Będzie wam bardzo, bardzo potrzebny...
     Arthemis odruchowo pokiwała głową.
     -    James...
     -    No, co? Tylko mi się tu nie roztkliwiaj - James wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Arthemis odwróciła wzrok, żeby nie widzieć jego błyszczących od wilgoci oczu.
     Olbrzym zachichotał.
     -    Jakbym widział twojego dziadka... Dobrze będzie ich znowu zobaczyć... - westchnął rozmarzonym tonem. James przełknął gwałtownie ślinę. Hagrid spojrzał na niego spod zmrużonych powiek. - Jeżeli nie ożenisz się z tą dziewczyną będę cię nawiedzał zza grobu...
     James parsknął zduszonym śmiechem, pokiwał głową, mimochodem ocierając policzek.
     -    Spokojna twoja rozczochrana...
     Coś rosło w piersi Arthemis, sprawiając, że co chwilę musiała połykać ślinę. Nie mogła patrzeć teraz na Jamesa. Po prostu wiedziała, że jak tylko to zrobi już nic nie powstrzyma potoku łez.
     Do chaty wpadła Lily. Z rozwianymi włosami. Bladymi policzkami podkreślającymi czerwień jej włosów. Stanęła w drzwiach. Zawahała się. A potem pociągając nosem, rzuciła się w stronę Hagrida.
     -    Malutka... - z ust Hagrida nie znikał uśmiech. - Pamiętam cię, jak mieściłaś mi się w dłoniach...
     Lily otwarcie szlochała. A Hagrid śmiał się cicho i ochryple.
     -    Tęsknie za nimi wiesz? Za nimi wszystkimi... Za tatkiem... Za Lily i Jamesem... Za Syriuszem-rozrabiaką... Za Dziobkiem...
     Potrząsnął głową, jakby próbował pozbyć się majaków.
     James wycofał się powoli z chaty i chociaż serce jej się do niego wyrywało, Arthemis pozwoliła mu załatwić to samemu z ojcem. W drzwiach minął się z Charliem, za którym podtrzymywana przez Scorpiusa weszła Rose.
     Scorpius i Arthemis czarami sprawili, że przez okna wlewał się zapach leśnych sosen. Zamknęli drzwi i zapalili setki świec w całej chacie. Gdy godzinę później rozległo się pukanie, skierowali się do drzwi.
     Przez drzwi chaty weszli Harry, Hermiona, Ron i Ginny.
     -    Czekałem na was, nicponie - zagrzmiał Hagrid, głaszcząc omdlałą dłonią psa.
     I czwórka dzieciaków, którzy czerpali pociechę z każdej herbatki w tej spokojnej chacie. Którzy pomagali ratować smocze marzenia. Którzy ujawniali swoje uczucia przed tym olbrzymim sercem, usiadła przy łóżku Hagrida, patrząc jak na jego twarzy i skroni pojawiają się czarne, nabrzmiałe żyły.
    

     Albus siedział na zewnątrz chaty oparty plecami o głaz.
     -    Zdążyli w ostatniej chwili - powiedział gorzko. - To nie potrwa już zbyt długo... Może będą mieli okazję wypić ostatnią herbatkę...
     -    Przestań - poprosiła Lily, ukrywając twarz w dłoniach. - Po prostu przestań...
     James zacisnął dłoń na ramieniu Albusa. Szarpnął się, próbując wyrwać. Ale James nie puścił.
     -    Dziękuję - powiedział cicho. - Dzięki, że mogłem się z nim pożegnać...
     Albus zamarł. Wziął głęboki oddech, a potem szorstko skinął głową.
     Zaczął zapadać zmierzch. Dookoła chaty gromadziło się coraz więcej ludzi. Nad ich różdżkami unosiły się błękitne płomyki.
     Centaury wychyliły się zza drzew. Trzymały się w oddali, ale stali na baczność między potężnymi pniami sosen.
     W tłumie Arthemis rozpoznawała niektórych ludzi. Widziała Lunę Lovegood, podtrzymującą Neville'a Longbottoma. Państwa Weasleyów... ojca Victoire, kilku aurorów, wszystkich profesorów. Drgnęła, gdy drzwi chaty się otworzyły, a z nich wyszedł najpierw Ron prowadzący opierającego się, skomlącego Kła, potem Hermiona, zapłakana Ginny, która podeszła i objęła matkę.
     A w końcu... Harry Potter, który właśnie pożegnał się z przyjacielem, który wyciągnął go z komórki pod schodami i wprowadził w świat magii i czarów.
     Albus wstał i stanął po lewej stronie Arthemis. James stał po prawej i wpatrywał się w ojca, który powoli, odrętwiałą dłonią zamknął drzwi drewnianej chaty. Zamek kliknął cicho. Harry przyłożył czoło do drzwi. Stał tak przez długi czas, ale nikt nie odważył się przerwać ciszy. Potem pogłaskał drzwi i cofnął się pomiędzy przyjaciół.
     We trójkę unieśli różdżki i wystrzelili pióropusze i artystyczne ogniowe wzory, które pochłonęły chatę. Drewno zajęło się ogniem. Gorąco objęło tłum. Płomienie lizały granatowe niebo.
     Arthemis z mokrymi policzkami, chwyciła dłoń Albusa, a potem poczuła na palcach prawej dłoni, rękę Jamesa.
     -    Wyrżnę ich... Wyrżnę ich wszystkich - wychrypiał drżącym głosem, unosząc twarz do góry.
     Do tej pory walczyli w tej wojnie, bo tak nakazywał im honor i obowiązek. Ale teraz... teraz zapłonęły ich serca i wybijały wojenne rytmy niczym bębny.
     Ognie wzbijały się pod niebo długo, jakby wściekłość i żal otaczających ich ludzi tylko je podsycały. Powoli jednak tłum się przerzedzał. W końcu zostali tylko Potterowie, Weasleyowie i niektórzy nauczyciele, którzy nie pełnili właśnie warty.
     Malfoy przyprowadził Rose do Arthemis i reszty, wykorzystując moment, w którym Ron Weasley był zbyt zajęty pocieszaniem Hermiony, żeby się tym przejmować.
     -    Porobiło się, co? - mruknął do Arthemis.
     -    Krew olbrzymów powinna była to powstrzymać - szepnęła Rose. Była blada. Bardzo blada. Jej piegi odznaczały się na tle bieli niczym krople krwi. Arthemis nie wiedziała, jakim zaklęciem dziewczyna dostała, ale widocznie nie było szybkiego przeciwuroku.
     Albus podszedł do niej i chwycił za nadgarstek, zerknął na zegarek na nadgarstku. Skinął głową.
     -    Nic mi nie jest - szepnęła Rose.
     -    Tak, jest coraz lepiej. Jeszcze dwie dawki toniku i powinnaś stanąć na nogi - oznajmił rzeczowo.
     -    Wszyscy staniemy na nogi - odezwał się za nimi mroczny głos. Arthemis odwróciła się do profesora Luciana. - Musimy się wziąć w garść. Ten atak całkowicie nas zaskoczył. Gdyby nie te wasze dzieciaki, Hogsmead zmieniłoby się w krwawą łaźnię...
     Arthemis zmarszczyła brwi.
     -    Te małe diabły postawili cały zamek na nogi - wyjaśnił jej Scorpius. - Zanim morganiści zdążyli kogoś zabić otoczyliśmy wioskę i zmusiliśmy ich do odwrotu.
     -    Niezły nabytek nam załatwiliście - mruknął Lucian, zmieniając temat.
     -    Tak? Co robi profesor Redwolf? - zainteresowała się Arthemis.
     -    Nie wiem. Nie spuszcza wzroku z Oleandry i nie chce mieszkać w zamku. Powiedział, że potrzebuje wiecej przestrzeni. Oleandra zaproponowała mu jedną ze szklarni - wykrzywił usta w ironicznym uśmiechu. - A u was było ciekawie?
     -    Morganiści nas napadli. Mają zagłuszacz, który blokuje moją moc i zakrzywia normalny tor magii - tak było dość ciekawie - odparła sarkastycznie Arthemis.
     Wyraz twarzy Luciana stał się mroczny.
     -    Zagłuszacz? Nie widziałem tego od setki lat...
     -    Wie Pan, co to jest? - zapytał James.
     -    To urządzonko zostało zabronione jakieś trzysta lat temu - wyjaśnił Lucian. - Wiem o nim tylko dlatego, że raz ktoś próbował to maleństwo przemycić na moim statku handlowym... Mówisz, że to cię zablokowało?
     -    Nie tyle zablokowało ile, walnęło w nią jej własnym rykoszetem - wyjaśnił James.
     -    To dobrze - skinął głową Lucian. - Znaczy, że cię nie blokuje tylko musisz postawić silniejszą tarczę - zwrócił się do Arthemis.
     Przewróciła oczami, ale skinęła głową.
     -    Po dwóch rykoszetach jestem skłonna przyznać Panu rację.
     -    Dwóch? - zapytała Rose.
     -    Po powrocie do domu czekała na nas niespodzianka w postaci naszej córki i jej dwójki przyjaciół - James objął Arthemis ramieniem. Zmroziła go wzrokiem.
     -    Jeżeli już o to chodzi, to mogliście nas uprzedzić - warknął za nimi znajomy głos.
     -    Nas nie uprzedzali - zauważył James, przyglądając się zmęczonej twarzy ojca.
     -    Wiecie jak długo musiałem przekonywać Ministra Magii, żeby zgodził się na ich wejście do Departamentu Tajemnic? Czworo niewymownych ich pilnuje... Nie mogą stamtąd wyjść dopóki nie znajdą tego, czego szukają. Musieli popodpisywać masę papierów... - pokręcił głową.
     -    Jak się czują Teddy i Victoire?
     -    Niedługo będą na nogach - odparła Ginny. - Gdyby nie mama to pewnie już by się wyrwali.
     -    Reszcie na pewno nic nie jest? - upewniła się Lily.
     -    Nic im nie jest - Ginny położyła rękę na jej ramieniu i uśmiechnęła się uspokajająco.
     -    Powinniśmy zebrać się i omówić dalszy plan - stwierdził Lucian. - Nadal brakuje nam jednego Strażnika i tym razem nie mamy żadnej podpowiedzi, gdzie go można znaleźć...
     -    Dajmy sobie chwilę czasu - powiedziała jednak Hermiona. - Potrzebujemy jednej spokojnej nocy...
     Lucian nie wydawał się być zadowolony, jednak skinął szorstko głową.
     -    W takim razie zostańcie dzisiaj w zamku. To najbezpieczniejsze miejsce...
     -    Odstawię rodziców do Nory - powiedział Ron, przelotnie całując Hermionę w policzek. Przemknął wzrokiem po Malfoyu stojącym obok Rose, ale powstrzymał komentarz, odwracając się do Molly i Arthura.

     -    Chodźmy - mruknął Albus i odwrócili się w stronę zamku, zostawiając jednak za sobą Harry'ego i towarzyszącą mu Ginny, wpatrzonych w zgliszcza chaty gajowego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz