piątek, 2 lutego 2018

Tajemnica Ru (Rok VII, Rozdział 27)

A...
     ... the...
     Arth...
     Arthemis poruszyła niespokojnie głową na poduszce.
     ... themis...
     Arth... emis...
     Arthemis...
     Arthemis!
     ARTHEMIS!!!
     Krzyk.
     Rozpaczliwy, błagalny krzyk.
     Arthemis zerwała się z poduszki w dormitorium dziewcząt, cała zlana potem. W głowie jej własne imię obijało się o czaszkę jak echo. Jakby ktoś wykrzykiwał je z głębokiej, wilgotnej studni.
     Poczuła rękę Jamesa na plecach.
     -    Co się stało? - zapytał, podnosząc się obok niej.
     Arthemis oddychała z trudem. Jedna jej myśl goniła drugą. Głos James dochodził do niej, jak z oddali. Nie rozumiała pojedynczych słów. Docierało do niej tylko jedno: stało się coś strasznego.
     W końcu odrzuciła kołdrę.
     -    Muszę iść - wyszeptała. - Muszę się pośpieszyć... - zeskoczyła z łóżka.
     James zerwała się razem z nią i zaczął pośpiesznie ubierać.
     -    Gdzie lecimy? - zapytał, jakby to było coś całkowicie naturalnego.
     -    Do Mołdawii - wydyszała, zakładając broń.
     James na chwilę zamarł, a potem przyśpieszył.
     -    Powinniśmy komuś powiedzieć - zauważył.
     -    Zahaczymy Luciana - odparła, w biegu. - Nie ma czasu...
     -    Zaczekaj! - krzyknął za nią, zamieniając się w jastrzębia. Leciał nad jej głową, gdy przeskakiwała po dwa stopnie zbiegając z wieży. Zaskrzeczał zirytowany. Arthemis biegła tak szybko przez zamek, że nawet jako jastrząb ledwie za nią nadążał. Chwilę później załomotała w drzwi gabinetu profesora Luciana.
     Otworzyły się niemal natychmiast.
     -    Lecimy do Mołdawii. Niech Pan nas przeprowadzi przez bramę - zażądała, gdy tylko zobaczyła profesora siedzącego z książką w ręku w fotelu.
     -    To nie jest czas na wycieczkę - mruknął Lucian, nie podnosząc wzroku.
     -    Ty cholerny, krwiopijco, Ru ma kłopoty! - warknęła.
     -    Ru to najpotężniejszy czarodziej, jaki chodzi po świecie. Jeżeli on nie może sobie z czymś poradzić, to ty mu na pewno nie pomożesz - odparł filozoficznie.
     -    Potrzebuje mnie!
     -    Arthemis... - próbował ją uspokoić James, ale się wyrwała.
     -    Jeżeli coś ważnego by się działo, skontaktowałby się ze Strażnikami tak jak ostatnio - Lucian zatrzasnął książkę.
     -    Jest słaby...  - wydyszała, zaciskając ręce na skroniach. - Ledwo zdołał się do mnie przedrzeć...
     Lucian zmarszczył brwi.
     -    Jeżeli sytuacja rzeczywiście jest tak zła, to podróż do Mołdawii jest zbyt niebezpieczna.
     -    Wie Pan gdzie jest ostatni klucz?! - zapytała Arthemis. Lucian wpatrywał się w nią bez słowa. - Ru jest prawdopodobnie jedyną osobą na świecie, która to wie! Jeżeli stracimy jego, stracimy też szansę na znalezienie ostatniego Strażnika!
     Lucian wstał i położył jej ręce na ramionach.
     -    Jesteś pewna, że to był on?
     -    Znam jego głos - powiedziała z napięciem. - Stało się coś strasznego...
     Lucian na chwilę zacisnął powieki, a potem spojrzał na Jamesa.
     -    Wyprowadzę was.


Arthemis zaraz po teleportowaniu się do Mołdawii padła na ziemię i pociągnęła za sobą Jamesa. Dookoła jednak był jedynie las. Ptaki dawały swój standardowy koncert, do wtóru liści, drżących w koronach drzew.
     -    Wszystko jest ok - zauważył cicho James.
     Arthemis nie odpowiedziała. Podniosła się i rozejrzała. Wyciągnęła kompas i zaczęła iść. Nie przeszli daleko. James sądził, że mogło minąć około 10 minut, aż w końcu coś zmusiło ich, żeby stanąć.
     -    Co jest? - zapytał James.
     -    Bariera - odparła Arthemis, dotykając niewidzialnej ściany. - Jest wyczuwalna... - zmarszczyła brwi. - Nie powinna być. W normalnych okolicznościach siły Ru sprawiają, że nie da się jej wyczuć... Jesteś nieświadomy tego, że coś zmusza cię do odwrotu.
     -    Jak możemy ją przekroczyć? - zapytał James.
     -    Normalnie nie da się tego zrobić bez zaproszenia. Ale sądzę, że teraz wystarczy to... - przytknęła różdżkę do nadgarstka i wyciągnęła z niego mlecznobiały, puszty dym. Pozwoliła mu przylgnąć do niewidzialnej ściany.
     James wiedział co to. Była to zapłata za przejście, która wzmacniała barierę. Arthemis podzieliła się z nią jakąś cząsteczką swoich wspomnień, elementem swojej duszy, a bariera w podziękowaniu rozsunęła się dla nich niczym zasłona.
     -    Ja też mogę przejść? - upewnił się.
     -    Tak. To nasze wspólne wspomnienie - przez jej twarz przemknął uśmiech, który zamarł, gdy znaleźli się po drugiej stronie.
     Wszystko dookoła nich umilkło. Ani jeden ptak, czy inne leśne stworzenie nie dawało znaku życia. Pomimo tego, że nadal otaczał ich las, James niemal czuł zapach dymu unoszący się w powietrzu.
     -    Pośpieszmy się - powiedziała Arthemis i zaczęła biec. James wiedział, że go nie posłucha i nie będzie na siebie uważać, więc zamienił się w jastrzębia, ufając bardziej zwierzęcemu instynktowi i wzrokowi. Chronił ją znad jej głowy, gotowy w każdej chwili spaść na każde czyhające na nią zagrożenie niczym skrzydlaty bóg.
     Wiedział, że coś jest nie tak, gdy po pół godzinie dostrzegł czarny dym w oddali. Jego wyczulony słuch usłyszał zdławiony krzyk Arthemis, więc sfrunął do niej.
     Znalazł ją wpatrującą się w drzewo.
     A raczej w dziewczynkę, która wisiała na nim przebita hebanowym lodowym szpikulcem. Pod nią leżał koszyk, z którego wysypały się jeżyny. Ich granatowy sok zmieszał się z brunatną krwią spływającą po pniu drzewa.
     Na piersi miała piętno. Wypalone słowo.
     NIEWOLNICA.
     -    Zaskoczyli ją - szepnęła Arthemis. Pokręciła z niedowierzaniem głową. - Jak mogli się tu dostać bez wiedzy Ru? Nawet teraz bariera działa...
     -    Nie wiem. Ale przynieśli ze sobą zabawki... - James wskazał głową na brutalne piętno. - Byli pewni, że uda im się tu dostać...
     Arthemis wstrząsnął dreszcz. Strachu, wściekłości...
     -    Chodźmy - szepnął James, łapiąc ją za rękę. Szli ścieżką, stąpając ostrożnie. Kilka metrów dalej znaleźli kolejne ciało. Sądząc po kolorze włosów i dłoniach ubrudzonych na czarno od jeżynowego soku, dziewczynki były razem w lesie. Ponieważ ta leżała twarzą do ziemi znamię wypalono jej na plecach.
     Arthemis zaczęły drżeć usta. Siłą to powstrzymała i przyśpieszyła.
     Następną ofiarę znaleźli nie biegnącą w stronę wioski, ale w głąb lasu. Sądząc po różdżce wbitej do połowy w serce był to czarodziej.
     Nie miał znamienia...
     -    Nie używają magii do zabijania... Dlaczego? - Arthemis przykucnęła przy nim i przełykając ślinę, drżącą ręką zamknęła mężczyźnie oczy.
     -    Wygląda jakby... nie chcieli jej... no wiesz... zbrukać...
     Arthemis podniosła na niego wzrok.
     -    Chcą, żeby czarodzieje władali światem. Magia jest ich bóstwem. Ci którzy jej nie posiadają to dla nich nie ludzie... tylko służba... - próbował wyjaśnić James. - Widocznie zabójstwo za pomocą zaklęcia jest jakimś zaszczytem.
     -    To chore... - warknęła Arthemis. - Zabójstwo jest zabójstwem. Bez względu na metodę.
     Napotkali jeszcze dziesięć ofiar. Sześciu czarodziejów, zabitych zawsze w mniej brutalny i bolesny sposób, i czterech mugoli, których najwyraźniej magowie starali się bronić.
     Arthemis wiedziała, że to nieprawda, ale i tak miała wrażenie, że w okrutny sposób wymordowano całą wioskę i ozdobiono drzewa zwłokami niczym jakimiś wynaturzonymi ozdobami.
     Była przerażona na myśl o tym, co zastanie w wiosce.
     Gdy wyszli na plac wioskowy, żołądek Arthemis nie wytrzymał. Odwróciła się, a po chwili James usłyszał odgłos gwałtownych torsji. Sam czuł się, jak sparaliżowany, a wymiociony podchodziły mu do gardła. Oddychał przez zaciśnięte zęby.
     Na środku wioski stała klatka. Olbrzymia srebrna klatka, w której leżało pięć ciał. Wyschniętych, wysuszonych zwłok.
     Na ulicach wioski leżało kolejnych kilku martwych czarodziejów. Wykrwawionych. Nadal ściskających różdżki. James wpatrywał się jednak w ludzi w klatce.
     -    Co ich zabiło? - zapytał cicho. - Nie mają obrażeń... - mruknął James, podchodząc bliżej więzienia.
     -    To ta klatka - wykrztusiła Arthemis, ocierając usta wierzchem dłoni. - Tych, którzy się stawiali zabili. Gdy wpadli do wioski, większość uciekła. Tych, których złapali wsadzili ich do klatki i wysuszyli ich z magii. Mugoli po prostu pozabijali i zostawili ich w lesie. - Z czarodziejów wycisnęli każdą kroplę magicznej mocy używając klątwy i srebra...
     -    A gdzie był twój Ru, gdy to się działo? - zapytał gorzko James, kopiąc ze złością kamień na swojej drodze.
     Arthemis też się zastanawiała. Rozejrzała się.
     -    Znaleźliśmy około 23 ciał. Gdzie jest reszta? - zapytała.
     -    Co?
     -    W wiosce mieszka około 100-150 osób i około 50 w chatach w lesie. Gdzie są pozostali? - zapytała spoglądając na wznoszące się nad wiosko szczyty gór. - I gdzie jest Ru? Gdyby go dorwali zrobiliby z niego jakiś krwawy totem. Na znak zwycięstwa...
     -    Chyba, że zabrali go ze sobą...
     -    Może. Ale wątpię, żeby dało się porwać kogoś takiego jak Ru...
     -    Chyba, że poszedł z nimi z własnej woli - zauważył James.
     Skierowali się do Wieży Kartografa. Trzymając różdżki w pogotowiu, wspięli się po krętych schodach na sam szczyt.
     Pomimo tego, że na zewnątrz było jasno, w okrągłym pomieszczeniu na poddaszu wieży, był ciemno, jak w głębokiej piwnicy. Tylko na środku, w powietrzu unosił się mały pryzmat,  jarzący się słonecznym blaskiem. Arthemis znała ten kryształ. Kiedyś uratował ich w krytycznej sytuacji przed tragiczną śmiercią z rąk Krwawych Diabłów. Wytwarzał słoneczne światło. Zamykano w nim promień słońca.
     Podeszła do niego i dotknęła go lekko. Światło rozbłysło kolorami tęczy, a po chwili skierowało się przez okno jednym skupieniem złotego światła. Dookoła nich rozległ się głos. Spokojny. Pełen żalu. Odbijający się echem od ścian.
     -    Arthemis... - Arthemis drgnęła. - Wybacz, że cię w to wciągnąłem... To moja ostatnia prośba... Ochroń to co znajdziesz na końcu tego promienia światła. Ja... zawiodłem... Dałem się zaskoczyć własnemu poczuciu bezpieczeństwa i zbyt pogrążyłem się w swoim marzeniu o idealnym świecie, żeby w porę wykryć zagrożenie... Nie mogę ci powiedzieć, jak zniszczyć Morganę. Próbuję to zrobić od tysiąca lat i nadal nie wiem, w czym tkwi sekret jej niezniszczalności. Moi uczniowie poświęcili życie na stworzenie broni, która mogłaby ją pokonać, ale nawet ona w całej swej przerażającej potędze może nie wystarczyć. Zabierz wszystkie książki do Hogwartu, jeżeli uznasz to za warte zachodu. Moje smoki będą was chronić całą drogę... Przepraszam. Przepraszam was wszystkich...
     -    Smoki? - zapytał James, ale Arthemis już zbiegała na dół. Wypadła z wieży i rozejrzała się za promieniem światła, który wskazywał im drogę w kierunku zbocza góry.
     Gdy tylko wpadli między drzewa, podążając za promieniem, dookoła nich zaczęły się pojawiać cudacznie kolorowe stworzonka. Błękitne wiewiórki. Seledynowe jeże. Białe sokoły.
     -    Co się dzieje?
     -    To smoki Merlina - wydyszała Arthemis. - Chronią nas.
     -    Smoki Merlina? Jak nasz Gin?
     -    Tak - zaśmiała się sztucznie. Pokręciła głową. - Że też się nie domyśliłam!
     -    Czego?
     -    Kryształ, który może zachować w sobie promień słońca. Księgi, w których są zaklęcia o których nikt nigdy nie słyszał. "Jego smoki". "Jego uczniowie".
     -    Możesz jaśniej?
     -    Ru nie jest ostatnim uczniem Merlina. Jest Merlinem...
     Jamesowi szczęka opadła, ale w tym samym momencie dotarli do zbocza góry, gdzie promień zatrzymał się na skalnej ścianie, ukazując wejście do jaskini. Przed nim stał człowiek. Wychudzony, skarlały... Niemal przezroczysty. Niedaleko porozrzucane były kamienie. Z każdą chwilą błyszczały coraz bardziej srebrzyście.
     W ogóle nie przypominał człowieka, którego spotkała Arthemis. Mogło mieć to coś wspólnego z kałużą krwi, która utworzyła się u jego stóp oraz znanymi im już czarnymi szpikulcami powbijanymi w całe ciało.
     Ktoś z takimi obrażeniami nie miał prawa żyć. A jednak podniósł głowę i zerknął jednym okiem, skrywającym całą galaktykę, prosto na Arthemis. Potem padł na kolana.
     Arthemi zaklęła i pobiegła w jego stronę. Padła na kolana.
     -    James! Dyptam! - krzyknęła, podpierając głowę Pana Ru. - Niech Pan nic nie mówi - warknęła.
     Ru złapał ją jednak za rękę, gdy próbowała wyciągnąć jeden ze szpikulców.
     -    Moje życie jest tylko i wyłącznie nitką zaklęcia - wyszeptał martwymi ustami. - Ja już nie żyję... Arthemis.
     -    Merlin nie może tak po prostu umrzeć - szarpnęła się. - Nie chcę, żeby mi umarł na rękach.
     Uśmiechnął się.
     -    Moja magia została wyssana. Żyję tak długo tylko po to, żeby utrzymać iluzję i ochronę... -  z jego ust wypłynęła krew. James ukląkł na przeciwko Arthemis z dyptamem w ręku. Nie użył go jednak. - Posłuchajcie mnie, dzieci, ostatni klucz jest skryty w świetle między życiodajnymi rzekami... Szukajcie matki. Szukajcie złota skropionego krwią. Śpieszcie się...
     Jego głowa opadła do tyłu. Z jego oka spłynęła łza. Potem kolejna. Zmieszały się z krwią.
     -    Mam nadzieję, że kiedyś zostanie mi to wybaczone...  - wyszeptał jak mantrę, aż jego słowa zaczęły się rwać.
     -    Merlinie... - Arthemis nim potrząsnęła. Zacisnął rękę na jej palcach.
     -    Dawno... nie słyszałem... tego imienia... - uśmiechnął się, a Arthemis z szokiem zobaczyła jak nakrapiane jak galaktyka oczy tracą swój blask.
     -    Kurwa! - zaklęła Arthemis głosem nabrzmiałym łzami, opuszczając delikatnie głowę Pana Ru na ziemię. Przetarła czoło umazaną krwią dłonią.
     James ukląkł obok i objął ją ramieniem.
     -    Przykro mi - mruknął.
     Skinęła głową i spojrzała na zboczę góry. Potem zamrugała zdziwiona i wstała.
     -    Co się stało?
     -    Nie sądzisz, że... wszystko traci barwy? - zapytała.
     -    Co?! - James poderwał głowę, żeby zobaczyć, jak góra. Cała olbrzymia góra... zanika. - Co to do cholery jest? - poderwał się na nogi.
     -    To iluzja - szepnęła.
     -    Nikt nie jest w stanie stworzyć iluzji, która się rozwija przez lata - zaprotestował.
     Lecz mimo jego rozsądnych słów, góra zanikała.
     -    Chodźmy! - zarządziła Arthemis i wbiegła do znikającego w świetle tunelu.
     Przebiegli około trzech kilometrów, podczas gdy ściany jaskiń stawały się przezroczyste, jak pergamin. W końcu jednak dotarli do ogromnej skalnej sali, w której skrytych było ponad sto osób. Część z nich była ciężko ranna.
     Na ich widok rozległ się krzyki i płacz dzieci.
     Arthemis i James spojrzeli po sobie. Nie do końca wiedzieli jak poradzić sobie z masową histerią. Czarodzieje ruszyli w jej stronę z różdżkami w pogotowiu. Zanim jednak zaatakowali, nad uchem Arthemis przeleciał mały liliowofioletowy smok. Przytulił się na chwilę do jej policzka, a potem poleciał w stronę dzieci.
     Następne małe smoki obskoczyły Jamesa, który przypatrywał się im zaskoczony, a potem przytuliły się do mieszkańców wioski. Ocierały się o ich policzki, wtulały pod ich ramiona. Czarodzieje opuścili różdżki, wpatrując się w nich poważnie. Jedna z kobiet zapłakała.
     -    Ru? - zapytał jeden z czarodziejów z silnym wschodnim akcentem.
     -    Nie żyje.
     Wypowiedział kolejne słowo. Po mołdawsku.
     -    Nie rozumiem. Czy ktoś mówi po angielsku? - zapytała spokojnie Arthemis.
     Jednak z kobiet powiedziała.
     -    Pyta czi wioska bezpieczna?
     -    Tak. Jest pusto - odpowiedział James.
     Nagle wszyscy podskoczyli, gdy w jaskini rozległ się wściekły głos. Kilka osób zaśmiało się sztucznie. O ile Arthemis dobrze rozumiała rosyjski brzmiało to, jak: "Ty stary ośle, siedź spokojnie zanim sama złamię ci drugą nogę!"
     Właścicielka głosu pojawiła się w zasięgu wzroku. Na jej widok Arthemis poczuła łzy w oczach. Starsza kobieta, spojrzała na nią ciepłym wzrokiem, wzdychając z żalem, a potem podeszła i objęła ją po babcinemu.
     -    Mam wrażenie, że widziałam cię sto lat temu - powiedziała cicho. - Cieszę się, że tym razem nie jesteś ranna...
     -    Ja panią znam. Była Pani w Chorwacji - rzekł zaskoczony James.
     -    Tak. Miałam na was oko. Mam nadzieję, że szybko wyzdrowiałeś...- rzuciła z lekkim uśmiechem, wypuszczając Arthemis z objęć. Spojrzała na nią. - Nie dręcz się. Nauczyciel zrobiłby wszystko, żeby nas ocalić. Jego śmierć nie pójdzie na marne...
     -    Będą próbowali się na was zemścić - mruknęła Arthemis.
     Kobieta pokręciła głową.
     -    Poświęcił całą swoją magię, żeby nas zabezpieczyć. Jesteśmy nienanoszalni i nieistniejemy. Gdy tylko  opuścili teren bariery zapomnieli, że ktokolwiek przeżył. Myślą, że wszystkich pozabijali. Nigdy nas nie znajdą.
     -    Nie mają po co tu wracać - Arthemis odetchnęła z ulgą. - Wiedzieliście? Że był Merlinem?
     -    Był Nauczycielem. Naszym opiekunem. Wskazywał nam drogę przez wzburzone życie. Mógł być nawet cholerną Kassandrą w męskim przebraniu. Dla nas był po prostu Ru... - Kobieta potarła jej policzek szorstką dłonią. - Musicie się pośpieszyć. Bo nikt nie będzie bezpieczny jeżeli nie uda wam sie zatrzymać Morgany.        
     -    Musimy wrócić do Hogwartu... Zawiadomić naszych. Przyślą pomoc... My musimy znaleźć klucz... - powiedział James.
     -    Mam pewien pomysł, gdzie zacząć - powiedziała Arthemis.
     -    Idźcie. My sobie poradzimy. Pochowamy naszych przyjaciół i rodziny. Pomoc nie będzie potrzebna...
     Dookoła nich iluzja góry przestała istnieć. Stali na ogromnej polanie, otoczonej wysokimi strzelistymi sosnami. Spokój i przestrzeń natury działała kojąco.
     -    Z tej polany możecie się teleportować - poinformowała ich kobieta. - Uważajcie na siebie.
     -    Jak masz na imię? - zapytała Arthemis. - Będę o ciebie pytać, gdy tu wrócę następnym razem...
     Kobieta uśmiechnęła się, zadziwiająco smutno. 
     -    Nazywam się Helena Mavrikievna Aristowa. Będziecie tu zawsze mile widziani - powiedziała, odsuwając się.
     James wziął Arthemis za rękę i chwilę później porwał ich wir teleportacji.

Lucian czekał na nich przed bramą. Natychmiast przyjrzał się im uważnie, poszukując śladów krwi. Gdy dostrzegł tylko zabrudzoną dłoń i czoło Arthemis, zmrużył oczy.
     -    Chyba nie było tak źle jak myślałaś? - zapytał.
     Profesor poszukał wzrokiem oczu Arthemis. Nawet nie pofatygowała się odszczeknąć. Spojrzała mu w oczy.
     -    Ru nie żyje - oznajmiła.
     James miał wrażenie, że profesora ta wiadomość zwaliła z nóg. Lucian przełknął ślinę.
     -    Wioska?
     -    Zniszczona. Wszyscy zginęli - powiedział ponuro James.
     -    Wszyscy? - zapytał z niedowierzaniem.
     -    Wybili wszystkich. Nikt nie przeżył. Mugole, czarodzieje. Zabili ich i spalili wioskę - potwierdziła Arthemis.
     -    Wyślę kogoś, żeby...
     -    Nie ma sensu. Tam już nic nie ma... Po naszym odejściu, po śmierci Ru... wszystko przestało istnieć. Nie ma nawet co sprzątać  - szepnęła Arthemis.
     -    Rozumiem... Co z kluczem?
     Arthemis wymieniła z nim spojrzenia.
     -    Musimy się udać do Indii...



     Była 7 rano, gdy wkroczyli do zamku. Nie było ich raptem cztery godziny, a Arthemis miała wrażenie, że minął tydzień. Że postarzała się o rok. Że nie spała od miesięcy.
     Jednak było wcześnie rano, więc miała nadzieję, że ich obecność nie została zauważona.
     Była to płonna nadzieja. Lucian prowadził ich w kierunku gabinetu dyrektora, chociaż Arthemis zapłaciłaby góry złota za chwilę samotności i trochę czystej wody. Poddała się jednak woli profesora, jak poddałaby się w tym momencie prądowi niosącemu ją w oceanie. Nie zdołali jednak dotrzeć nawet na pierwsze piętro, gdy w ich stronę zbiegli rodzice Jamesa, Hermiona Weasley i dyrektor.
     I nie byli zadowoleni.
     -    Gdzie wyście byli!!? - warknął pan Potter.
     -    Łóżka puste! Brak waszych rzeczy!! - Ginny złapała Jamesa za ramiona i potrząsnęła nim. - Co wyście sobie myśleli!
     -    Ginny, spokojnie - powiedział dyrektor kładąc jej uspokajająco rękę na ramieniu. - Na pewno byli na jakimś szaleńczym treningu, prawda Algernonie? - dorzucił, patrząc na profesora Luciana.
     -    Właściwie to... - zaczął Lucian, ale Ginny zobaczyła krew na ubraniu, ręce i twarzy Arthemis. Złapała Arthemis za nadgarstek i podniosła.
     -    To nazywasz treningiem? - warknęła do Luciana. - Zbyt rzadko są według ciebie zakrwawieni i ranni?
     -    Ginny - Harry zwrócił się do niej uspokajająco, - trening jest im potrzebny. Znasz ich...
     Ginny spiorunowała go wzrokiem. Puściła rękę Arthemis, która opadła bezwładnie. To było... nietypowe. Jakby jej rękę pozbawiono kości, jak kiedyś rękę Harry'ego. Jednak była zbyt sztywna, jak na podobną sytuacje... Pani Potter dopiero teraz spojrzała w dziwnie apatyczne oczy Arthemis.
     Przeniosła wzrok na podejrzanie cichego Jamesa.
     Oszołomieni... Zdruzgotani...
     Taki wyraz oczy mógła spowodować tylko jedna rzecz - śmierć.
     Co się działo przez te kilka godzin? Serce Ginny zaczęło szybciej bić.
     Odsunęła się.
     -    Gdzie byliście? - zapytała cicho. Jej chłopiec spojrzał na nią podejrzanie błyszczącymi oczami, a potem przełknął ślinę, odchrząknął jakby... nie mógł wykrztusić słowa. Dopiero po chwili potrząsnął głową i powiedział:
     -    W Mołdawii.
     Pani Potter zamrugała zaskoczona. Reszta zamilkła zdziwiona. Widocznie nie mieściło im się w głowie, że Arthemis i James mogli oddalić się dalej niż do Londynu. Dało się odczuć zmianę napięcia w postawie Potterów i dyrektora.
     W końcu jednak pan Potter nie wytrzymał i spojrzał wściekły na profesora Luciana.
     -    Zabrał ich pan do Mołdawii bez naszej wiedzy?
     -    Tak dokładnie to nigdzie ich nie zabrałem - odparł spokojnie Lucian, a jego usta wykrzywił złośliwy wyraz. Mógłby rozmawiać z samym Ministrem Magii i miałby to w głębokim poważaniu. Nawet jakby sam ich wysłał do Mołdawii, nie ulękłby się ostrego tonu pana Pottera. Jednak wolał teraz nie roztrapywać tego tematu. Odetchnął spokojnie i zaczął wyjaśniać, ale chyba rozpoczął od złych słów.  - Polecieli sami, bo...
     W oczach pana Pottera pojawił się oszałamiający gniew.
     James się w duchu wzdrygnął.
     -    Tato, nic się nie stało... - powiedział cicho i uspokajająco. -  Nie walczyliśmy. Nikogo tam nie było...
     Jednak nic to nie dało. Wiedział, że ojciec już przekroczył tę linię samokontroli, która pozwalała mu zachowywać trzeźwy osąd i cierpliwie zaczekać na wyjaśnienia. Gdy ojciec na niego spojrzał James poczuł się nagle jakby miał znowu cztery latka.
     Nic nigdy nie sprawiało, że czuł się jak nieodpowidzialny, głupi i bezużyteczny dzieciak... Chyba, że był to miażdżący, rozczarowany wzrok jego ojca.
     Ojca, którego wielbił. Którego naśladował, gdy nie wiedział, jak się zachować. Ojca, który zawsze był jego idolem, przyjacielem i ostoją.
     Nic nie mogło go zranić bardziej z jego strony, niż to, co usłyszał...
     -    Myślałem, że mamy umowę - warknął Harry, robiąc krok w jego stronę. - Że współpracujemy ze sobą i planujemy razem. Myślałem, że mogę ci ufać.
     James zatrząsł się i przełknął ślinę.
     -    Jako przyszły auror podlegasz mnie! I nie miałeś prawa podejmowac takiego ryzyka, nie zawiadamiając swojego dowódcy! Jesteśmy w stanie wojny!! Nie mamy czasu na zgrywanie bohaterów...
     -    Ja nie... - zaczął James.
     -    Harry... - spróbowała go uspokoić Ginny, w tym samym momencie, w którym Arthemis zacisnęła zęby i kręcąc głową powiedziała:
     -    Nie był tam sam...
     Harry jednak jej nie słyszał. Całkowicie ją zignorował.
     Lucian spojrzał na nią oczekując, że to ją zdenerwuje, podczas gdy tyrada pana Pottera trwała. Arthemis jednak, nadal wyglądała jakby wybudziła się dopiero z bardzo długiego snu. Tylko jej oczy pociemniały. Jednak z niepokojem zauważył, że między jej palcami zaczęły tańczyć cienie. Jakby delikatna szara mgiełka otoczyła jej palce błyszczac się mikroskopijnymi błyskawicami. Nigdy nie widział, żeby jej moc zmaterializowała się w ten sposób.
     Zajęcia kłótnią inni tego nie zauważyli, wiec chciał odwrócić jej uwage, ale wtedy palce Jamesa zacisnęły się ostrzegawczo na nadgarstku Arthemis, a cienie znikły, jakby rozproszyła je jakaś niewidzialna moc. Palce James cofnęły się. Cienie nie wróciły.
     Ale jak? Przecież James nawet nie spojrzał na jej dłoń. Wątpił, żeby sama Arthemis to zauważyła, zbyt zajęta słuchaniem pana Pottera, który coraz bardziej podnosił głos:
     -    Ważniejsze jest jednak to, że zlekceważyłeś całe zaufanie jakim cię obdarzyliśmy! Nie masz pojęcia jak przerażające jest nie wiedzieć, gdzie jesteś, bo nie pomyślałeś, żeby kogoś zawiadomić!
     James poczuł iskierki gniewu. Kto tu komu nie ufał? Jakie zdanie miał o nim ojciec?
     -    O czym ty mówisz?! - krzyknął w odpowiedzi, tracąc cierpliwość. - Myślisz, że chciałem tam jechać!? Myślisz, że chciałem to wszystko zobaczyć?! Że pojechałem sobie na wakacje?!
     -    Mogliście zginąć!! - warknął pan Potter. - Nie było potrzeby, żebyście tak ryzykowali!
     -    Nie mieliśmy czasu! Musieliśmy...
     -    Więc trzeba było go znaleźć!
     -    Przestańcie! - warknęła na nich Ginny.
     -    Spodziewałem się po tobie większej rozwagi!
     -    OCH, CZYŻBYŚ SIĘ POMYLIŁ?! - krzyknął ironicznie James.
     -    Myślełem, że rozumiesz, co to dla nas znaczy! - warknął Harry, wbijając Jamesowi palec pierś. - Że jesteś mądrzejszy i że bedziesz uważać na własne życie! I nie zaryzukujesz jej życia! - wskazał palcem na Arthemis.
     Jamesowi odpłynęła krew z twarzy, a potem poczuł jak zalewa go fala goryczy. Słyszał jakby z oddali, jak jego matka upomina ojca "Harry!", ale odbyło się to jakoś poza nim.
     Za dużo... za dużo tego wszystkiego... Przed oczami stanęły mu ciała zabitych. A jedno z nich nagle miało twarz Arthemis. Warknął i z gniewie zmarszczonymi brwiami otworzył usta, żeby coś powiedzieć, gdy nagle stanęła przed nim Arthemis.
     Poczuł ją. Jej zapach, wymieszany z krwią.
     Mgiełka się rozwiała. Gorycz pozostała, gdy nie spuszczał wzroku z ojca. Jednak nie miał zamiaru pozwolić tego rozegrać Arthemis samotnie.
     Chciał ją powstrzymać, znaim wybuchnie. Wyciągnął rękę, żeby załapać ją za ramię, jednak Arthemis nie uniosła głosu, gdy przemówiła. Nie przebijał się przez niego nawet gniew. Tylko śmiertelne zmęczenie. Jego ręka opadła.
     -    Panie Potter, pani Potter... jest mi bardzo przykro, że w takich okolicznościach przysporzyłam Państwu zmartwień. Wszystko, co Pan powiedział to prawda, ale tyczy się mnie, ale na pewno nie Jamesa.
     -    Arthemis, nie masz się z czego tłumaczyć - żachnął się James.
     -    Kochanie, my nie... - zaczęła jednocześnie Ginny.
     Ale Arthemis patrzyła tylko na Harry'ego.
     -    Przyjmę każdą karę... zarówno jako pana podwaładna, jak i podopieczna... Ale nie pozwolę, aby ucierpiał na tym James...
     -    Arthemis... - powiedział z oburzeniem James, w tym samym czasie, w którym nadal wściekły Harry rzucił:
     -    Nie chodzi o karę...
     -    Pozwólcie mi się tylko przebrać - dodała cicho, jakby ich nie słyszała. - I umyć... - zerknęła na swoje dłonie, a potem bez słowa, przeszła obok nich, a wszystkich tak zaskoczył jej ton, całkowicie wyzuty z emocji, że nikt jej nie zatrzymał. James odprowadzał ją wzrokiem aż do momentu, gdy magiczne ruchome schody poniosły ją z daleka od niego.
     Potem zwrócił rozpłomieniony, wściekły wzrok na rodziców. Zrzucił plecak prosto pod ich nogi. Jego wzburzone spojrzenien napotkały identyczny wyraz oczu w twarzy ojca.
     -    Obudziła się w środku nocy! - warknął. - Przez chwilę nie wiedziała w ogóle gdzie jest... Nigdy nie widziałeś jej jak... Nie masz pojęcia jak wygląda, gdy... - zająknął się. Porząsnął głową. - Ru ją wzywał. Nie byłem w stanie jej zatrzymać! Mogłem jej tylko pilnować! Nie wiedzieliśmy, co się działo!
     -    Tym bardziej powinniście... - rzucił wściekle Harry, ale mu przerwano.
     -    Była w takim stanie, że ledwie ją zmusiłem, żeby zawiadomiła Luciana po drodze! - krzyknął James.
     -    Dlaczego jego, a nie MNIE!?
     -    BO BYŁ PO DRODZE!! BO NIE MIELIŚMY CZASU, ŻEBY WŁÓCZYĆ SIĘ PO ZAMKU I SZUKAĆ KOGOKOLWIEK!! MYŚLISZ, ŻE POJECHALIŚMY TAM NA WAKACJE?! MYŚLELIŚMY, ŻE TRWA RZEŹ!!!
     To tylko dolało oliwy do ognia.
     -    I poszliście tam sami?! CO CHCIELIŚCIE WE DWÓJKĘ ZROBIĆ?! MYŚLICIE, ŻE JESTEŚCIE NIEŚMIERTELNI?
     -    W OGÓLE O TYM NIE MYŚLELIŚMY! Chcieliśmy sprawdzić, co się dzieje i wezwać pomoc!
     -    I co? Zapomnieliście w trakcie?! JAKOŚ NIKOGO NIE WEZWALIŚCIE!
     -    BO NIE BYŁO JUŻ CZEGO RATOWAĆ!! - Gniewnie wzniesione ramiona Jamesa nagle opadły. Czuł się, jakby całe powietrze z niego uszło, zostawiając pustą dętkę.
     Dookoła niego nastała cisza. Przerażająca. Zbyt głośna cisza.
     - Wybili całą wioskę. Dzieci... kobiety... mugoli... czarodziejów... Cała wioska... - przełknął ślinę - usłana była ciałami.
     Harry zamarł, wpatrując się w bladą twarz Jamesa.
     -    W końcu znaleźliśmy umierającego Ru... - bezbarwnym głosem kontynuował James. - Naprowadził nas na następny klucz... Żył na tyle długo, żebyśmy zdołali do niego dotrzeć. Nie chciał, żeby go ratować. Był w takim stanie... że chyba i tak nie dalibyśmy rady. Ale mimo tego próbowała, aż... umarł jej na rękach... Rozumiesz, co to znaczy? Umarł jej na rękach! - powtórzył. - A jedyne co od was usłyszeliśmy to, że jesteśmy nieodpowiedzialnymi dzieciakami...
     Wszyscy milczeli. James wpatrywał się w swój plecak na podłodze, jakby się zastanawiał skąd się tam wziął. Podniósł go. Pokręcił z niedowierzaniem głową. Spojrzał hardo na Harry'ego.
     - Ja... NIE BĘDĘ przepraszał za to, że odpowiedziliśmy komuś na wezwanie pomocy. - Wyminął ich, mrucząc: - Idę się umyć.
     Ginny zrobiła ręką ruch, jakby chciała go zatrzymać, a wtedy James odwrócił się po raz kolejny do ojca.
     -    Dobrze wiedzieć, co o mnie myślisz - powiedział gorzko, ale jego ton i tak nie był tak wyrazisty, jak z trudem wywalczony złośliwy uśmiech, będący jednak karykaturą jego normalnego chłopięcego uśmiechu.
     Harry pobladł, ale zanim zdołał zareagować, schody zabrały Jamesa na następne piętro.
     Ponieważ Harry nadal wpatrywał się w miejsce, w którym zniknął James, dyrektor odchrząknął, żeby przerwać niezręczne milczenie, które zapadło. Spojrzał na profesora Luciana.
     -    Czy powiedzieli, coś więcej?
     Profesor pokręcił głową.
     -    Arthemis przekonała mnie, żebym ich wyprowadził poza bramy... bo Ru potrzebuje pomocy... - rzucił okiem na pana Pottera. - Nie chciałem, ale ledwo się do niej przedarł i że nasza ostatnia szansa, żeby odnaleźć klucz. Mieli się tylko rozejrzeć i wezwać mnie, jeżeli coś znajdą. Cóż... są dorośli, więc... nie sądziłem, że to... taki problem - odchrząknął. - Czekałem na nich przed bramą.  A gdy wrócili... powiedziała tylko, że wioskę wybito, co do ostatniego mieszkańca, a Ru... nie przeżył.
     Ginny zakryła usta dłonią.
     -    Powinniśmy zauważyć w jakim są stanie... Nie powiniśmy na nich tak napadać - szepnęła.
     -    Mieliście prawo martwić się o ich bezpieczeństwo - uspokoiła ją Hermiona, jednocześnie kładąc rękę na ramieniu Harry'ego.
     Ginny pokręciła głową.
     -    To nas nie usprawiedliwia... Powinniśmy ich wspierać, kiedy tego potrzebują. Powinniśmy sprawdzić, czy są zdrowi, zanim na nich napadliśmy...
     -    Dzisiaj to my zawiedliśmy ich zaufanie... - dodał cichym, ponurym głosem Harry.


     Arthemis czuła się, jakby porazili ją zaklęciem spowalniającym. Miała wejść do dormitorium tylko po zmianę ubrań, ale gdy na chwilę przysiadła na łóżku już nie dała rady się podnieść. Gdy w spowolnionyjm tempie opadały jej powieki przy mrugnięciu widziała niczym zdjęcie martwą dziewczynkę ubrudzoną sokiem jeżynowym. Za następnym mrugnięciem krył się obraz wysuszonych z magii czarodziejów, przywiązanych do prętów klatki niczym suszące się mięso.
     Do jej włosów przyległ zapach dymu, palonej skóry, skisłej krwi.
     Miała wrażenie, że jej usta wypełniły się żółcią. Odetchnęła przez usta, żeby pozbyć się tego uczucia. Ale ono tylko się zmniejszyło.
     Nie powinna zostawiać Jamesa, żeby sam stawiał czoła rodzicom. Jego ojciec...
     Czuła gorycz Jamesa, jak otwartą ranę...
     Gdyby go nie obudziła, jego ojciec nie powiedziałby w gniewie takich słów. To była jej wina, że wszyscy tak się zdenerwowali.
     Spojrzała na swoje dłonie. Były czerwone od krwi. Zaschniętej krwi pana Ru.
     Głośno mruczący Gin zaczął ocierać się o jej nogi, a potem obwąchiwać krew na jej dłoniach. Zamiałczał nerwowo.
     Smok Merlina...
     -    Nie mogłam go uratować... - szepnęła przepraszająco do szmaragdowozielonego kota. Poczuła łaskotanie na policzku, pozostawione wraz z kroplą wilgoci.
     Kot wsadził łebek po jej rękę. Pogłaskała go, uspokajając się dźwiękiem jego mruczenia. Miała wrażenie, że do końca świata mogłaby tylko siedzieć i głaskać ten puchaty łebek. Nie myśleć o niczym i nie widzieć, tego wszystkiego pod powiekami, gdy je zamykała...
    Jednak w końcu, w jej odizolowaną od wszelkich uczuć i wspomnień przedarło się skrzypienie drzwi, więc podniosła głowę, oczekując Rose albo Lily.
     Na widok Pani Potter coś ją ścisnęło w żołądku. Przypomniało jej się, że powinna wrócić do Jamesa. Złożyć wyjaśnienia panu Potterowi, dyrektorowi i strażnikom. A zamiast tego siedziała w jakieś własnej strefie urojonego komfortu...
     Zerwała się z łóżka i chwyciła za zmianę ubrań.
     -    Przepraszam. Zaraz będę gotowa...
     Ginny jednak w ogóle nie zwróciła uwagi na jej słowa. Wyjęła jej z ręki ubrania, a potem objęła ją mocno.
     Arthemis opuściła ramiona wzdłuż ciała. Nie chciała, żeby ktoś jej teraz dotykał, gdy czuła się cieńka jak papier. Odchyliła głowę do tyłu zagryzając wargi i wtedy otulił ją zapach mydła i... domu.  I może właśnie to nagłe poczucie bezpieczeństwa sprawiło, że łzy pociekły z jej oczu jak dwa wodospady.
     Ginny kołysła ja w ramionach, gdy zanosiła się płaczem.
     -    Ciiii... już dobrze... - szeptała kojące słowa.
     Arthemis potrząsała głową, próbując coś powiedzieć.
     -    Ja nie...
     Ginny ścisnęła ją mocniej.
     -    ... nie powinnam...
     -    Arthemis - powiedziała cicho - masz tylko siedemnaście lat...
     Arthemis ponownie zaprotestowała.
     -    Bałabym się o ciebie, gdybyś nic nie poczuła...
     -    Nie powinnam się tak rozklejać - zapłakała. Zaczerpnęła tchu, żeby się uspokoić. - Jest za dużo rzeczy do zrobienia...
     Ginny ujęła jej twarz w dłonie.
     -    Arthemis... byłam kilka miesięcy starsza od ciebie, gdy uczestniczyłam w bitwie o Hogwart. I dzisiaj wiem, że byłam stanowczo zbyt młoda, żeby zobaczyć tyle śmierci... Widziałam niezliczoną liczbę razy twarz Harry'ego, po tym gdy docierało do niego, wiadomość o kolejnej śmierci. To nie powinno być łatwe. To powinno boleć i rozrywać duszę.
     Arthemis wzięła głęboki oddech i pokiwała głową.
     -    Nie byłam... nie byłam na to przygotowana - wychrypiała w końcu. - Spodziewałam się, że zobaczę, jak ludzie giną w walce... ale nie... Oni nie mieli żadnych szans.
     -    Nigdy nie sądziłam, że moje dzieci będą musiały się przeżywać to samo, co my wtedy - szepnęła Ginny, ocierając jej łzy z twarzy. - Jesteś bardzo młoda Arthemis... W idealnym świecie nie powinnaś mieć w ogóle okazji, żeby znaleźć się w takiej sytuacji. Ale nasz świet nie jest idealny...
     Arthemis oczyściła gardło.
     -    Jest w porządku. Następnym razem...
     -    Następnym razem to wcale nie będzie łatwiejsze - ostrzegła ją łagodnie Ginny. - Ale zahartujesz się na tyle, żeby cię to nie paraliżowało. Wiem, bo... obserwuję Harry'ego od pierwszych dni, kiedy go poznałam - uśmiechnęła się smutno.
     Arthemis spojrzała w oczy Jamesa, w twarzy jego matki i poczuła jak uczucie duszności zmywa fala oczyszczającego spokoju.
     -    Muszę się umyć i zdać raport szefowi i dyrektorowi - uśmiechnęła się trochę krzywo.
     Ginny spochmurniała.
     -    Właśnie. Wasz szef... muszę z nim porozmawiać...
     -    W porządku. Naprawdę... rozumiem.
     -    Nie. Jeszcze nie rozumiesz... Ale zrozumiesz, gdy będziesz miała własne dzieci - powiedziała Ginny. - Teraz idź się umyć i spotkamy się w gabinecie dyrektora. Potem wygospodaruję wam czas, żebyście się przespali i nie chcę słyszeć protestów - dodała, widząc, że Arthemis otwiera usta.
     Matka Jamesa włożyła jej w ręce naręczy świeżych ciuchów.
     -    No, leć już...
     Arthemis uśmiechnęła się i ruszyła do drzwi.
     Gdy wyszła Ginny wzięła się pod boki i ze świstem wypuściła powietrze. Domyśliła się, że jej mąż właśnie znalazł sobie milion różnych zajęć, byle zagłuszyć nieswoje poczucie winy. Miała zamiar nim potrząsnąć.
     Nie pozwoli, żeby kolejna wojna i głupia męska duma wzburzyła więzi ich rodziny.


W trakcie kąpieli Arthemis poczuła głód. Ale na samą myśl o jedzeniu mało jej nie zemdliło, więc postanowiła jeszcze poczekać.
     Zresztą miała ważniejsze rzeczy do zrobienia. Ponieważ James nie miał już swojego łóżka w dormitorium chłopców (i na szczęście nikt o ten szczegół do tej pory nie zapytał, bo wyszłoby na jaw, że spędza czas w starym dormitorium Arthemis) domyśliła się, znajdzie go w sypialni Albusa. Gdy zapukała usłyszała jego stłumiony głos.
     Szczęśliwie w dormitorium nikogo nie było. James z mokrymi włosami właśnie wkładał na siebie koszulkę Albusa. Al był drobniejszej postury od swojego starszego brata, więc koszulka opięła się na mięśniach Jamesa ściśle do nich przylegając.
     Bardzo interesujący widok...
     Arthemis oparła się o kolumienkę jednego z łóżek.
     -    Nie myślałeś o tym, żeby zacząć nosić takie t-shirty? - zapytała całkowicie niwinnym tonem.
     James rzucił jej rozbawione spojrzenie.
     -    Tylko dla ciebie... - rzucił swobodnie, zaczynając pakować do plecaka brudne ciuchy.
     -    Chyba mi nie powiesz, że to jeansy Albusa... - uśmiechnęła się, lustrując go wzrokiem.
     -    Jak się domyślasz... były zbyt ciasne w niektórych miejscach - podjął flirt.
     -    JAMES! - powiedziała oburzona, nie mogąc jednocześnie powstrzymać chichotu.
     Uśmiechnął się lekko, nie przestając majstrować przy zamku. Z warg Arthemis zniknęło rozbawienie. Widziała w nim cień. Echo bólu, które próbował przykryć swobodą. Jego palce poruszały się jednak zbyt szybko. Jego ramiona były zbyt usztywnione. W jego postawie nie widać było tej seksownej, chłopięcej, zadziornej, niebezpiecznej elegancji.
     Podeszła do niego i przytuliła się do jego pleców. Odetchnął głęboko, gdy pocałowała go w odsłonięty fragment skóry między szyją a ramieniem.
     -    Przepraszam, że zostawiałam cię z tym samego - szepnęła.
     Pokręcił głowę i podniósł jej dłoń, spoczywającą na jego brzuchu, do ust.
     -    To nic... To tylko... Po prostu powinienem się tego spodziewać. Że się wkurzą... - wzruszył ramionami. - W końcu zrobiłem to, czego po mnie oczekiwali, co nie? - dodał z goryczą.
     -    Wiesz, że to nieprawda... Ja wiem, że nigdy byś...
     -    Wszystko jest w porządku, Arthemis - przerwał jej. Odwrócił się do niej i przyjrzał. Dotknał worków pod oczami. - Płakałaś... - szepnął.
     -    Twoja mama mi pomogła - odparła, przytulając twarz do jego dłoni. - Powinieneś...
     -    Mam zamiar sprawdzić, co u Freda i Teddy'ego - przerwał jej ponownie i odwrócił się z powrotem do plecaka. - Lecisz ze mną?
     -    Teraz? - zapytała zaskoczona.
     -    Tak, teraz. Przecież tego się właśnie się po mnie spodziewają, prawda? - zaśmiał się cicho. - Czemu miałbym ich rozczarować?
     -    Ale...
     -    Czy może ty też uważasz, że to dziecinne i nieodpowiedzialne? - zapytał twardo, zarzucając plecak na ramię i odwracając sie do niej. Miał mroczne spojrzenie.
     Arthemis zamarła, a potem rzuciła mu poirytowane spojrzenie. Objęła jego twarz dłońmi.
     -    Nie odpychaj mnie, James - powiedziała ostro. - Nie walcz ze mną!
     -    Idziesz, czy nie?
     -    Gdy ja jestem emocjonalnie rozbita zmuszasz mnie, żebym się wypłakiwała na twoim ramieniu, ale w odwrotnej sytuacji nie dasz sie do siebie nawet zbliżyć?!
     -    Nie jestem emocjonalnie rozbity, ale jak będę czuł, że mam ochotę ryczeć pierwsza się o tym dowiesz - rzucił ironicznie.
     Miała ochotę powiedzieć mu, że jest dupkiem, ale wiedziała, że James potrzebuje teraz bezwarunkowego zaufania i miała zamiar mu to dać. Położyła rękę na jego sercu.
     -    Pójdę za tobą, gdziekolwiek zechcesz. Nigdzie nie jestem bezpieczniejsza niż obok ciebie.
     Twarz Jamesa złagodniała.
     -    Spotkajmy się na dole. Pójdę po swoje rzeczy - dodała i skierowała się do drzwi, tylko po to by napotkać spojrzenie pana Pottera. Zatrzymała się.
     Zielone oczy rzucały gniewne błyski to na nią, to na Jamesa.
     -    Znowu się gdzies wybieracie? - zapytał pozornie łagodnie Harry.
     -    Chcemy się zobaczyć z Fredem - rzuciła hardo Arthemis.
     -    To nie pora na odwiedziny - powiedział ostro.
     -    Nie możesz decydować za nas - warknął James. - Nie jesteśmy teraz w Ministerstwie. I nie robimy nic związanego z jego działalnością...
     Twarz Harry'ego pociemniała. Nie odrywając wzroku od Jamesa, powiedział:
     -    Zostaw nas, Arthemis.
     Arthemis nie drgnęła. Ojciec Jamesa spojrzał na nią zdziwiony jej oporem i ostrożnością.
     -    Nie jestem waszym wrogiem - powiedział przez zaciśnięte zęby.
     -    Wiem - odparła łagodnie, jednocześnie robiąc krok w stronę Jamesa.
     Harry spojrzał wyczekująco na Jamesa. Starał się nie dać po sobie poznać irytacji.
     James poddał się i położył rękę na ramieniu Arthemis.
     -    Poczekaj na mnie, dobrze?
     Arthemis rzuciła panu Potterowi pociągłe spojrzenie, ale ruszyła do drzwi, rzucając:
     -    Będę na korytarzu...
     Gdy zamknęły się za nią drzwi, zapadła niezręczna cisza. Harry przyglądał się Jamesowi, aż w końcu powiedział:
     -    Ta koszulka jest na ciebie za mała...
     James spojrzał na niego z niedowierzaniem.
     -    Serio? To właśnie teraz zaprząta ci głowę?
     -    Nie powinieneś nosić ciuchów ograniczających ruchy.
     -    To Albusa. Przebrałem się w nią, bo nie mam tu niczego innego, a moja śmierdzi potem, dymem i krwią... Skończyliśmy? - zapytał gniewnie James, marszcząc brwi.
     Harry syknął, przeciągając dłonią po włosach. Rozczochrał je. Były teraz w identycznym stanie, jak Jamesa.
     -    Do cholery, nie utrudniaj mi tego - warknął.
     -    Czego? Przecież wszystko jest ok. Powiedziałeś co miałeś do powiedzenia, więc nie ma co dalej ciągnąć tego tematu.
     -    Skłonność do chowania urazy na pewno masz po matce - żachnął się Harry.
     James uniósł brew, jak chciał złośliwie zapytać: "Serio?"
     -    Nigdy nie odbywałem ze swoim ojcem takiej rozmowy... Nie wiem, jak z tobą rozmawiać...
     -    Więc nie rozmawiaj - odparł szorstko James.
     -    Nie wiesz, jak to jest... - zaczął Harry. - Nie wiedzieć, co się dzieje... Czy nie jesteś ranny? Gdzie jesteś i czy wrócisz...
     -    Nie wiem?! - syknął James z niedowierzaniem. - Miałem sześć lat kiedy zacząłem rozumieć, że gdy żegnasz się ze mną wychodzac do pracy, może być moim ostatnim wspomnieniem o tobie! Gdy zacząłem wyczuwać kiedy jest naprawdę źle były noce, kiedy w ogóle nie spałem czekając na twój powrót. Nie mów mi więc, że nie rozumiem!
     Harry wpatrywał się w rozpłomienioną twarz, oddychającego z trudem Jamesa. Nigdy nie sądził, że jego praca może tak bardzo na niego wpływać. Gdy teraz o tym pomyślał, wydawało mu się też, że nie wpływała aż tak bardzo na jego młodsze dzieci. Albus przyjmował wszystko ze stoickim spokojem, którym owijał się, jak barierą ochronną, a Lily... jego córeczka zawsze uważała, że jest niezniszczalny i niepokonany. Nigdy jednak nie zastanawiał się, jak to wszystko wpływa na pełnego emocji, czasami zbyt spostrzegawczego najstarszego syna. James zawsze był taki wyluzowany, rozbawiony... czasami irytująco pozytywny - jakby nie dopuszczał do siebie możliwości niepowodzenia. Harry nigdy nie pomyślał, że to właśnie jego tarcza ochronna.
     Usiadł na najbliższym łóżku, zastanawiając się, co powinien powiedzieć. Wykrzyczał w gniewie wiele rzeczy, które wsiąkły w jego syna, jak w gąbkę. Czy... nigdy nie powiedział Jamesowi niczego, co uświadomiłoby mu, jak ważny jest, skoro przyjął to jakby się tego spodziewał?
     -    Nie powinniśmy marnować czasu - powiedział James, ale Harry nadal zamyślony  i wpatrzony w ścianę, rzekł:
     -    Kiedy Ginny powiedziała mi, że będziemy mieli dziecko... byłem przerażony.
     James zamarł, usiadł na łóżku na przeciwko ojca, który kontynuował.
     -    Jak mogłem nie być? Nie wiedziałem nic o dzieciach. Nie wiedziałem jak się nimi opiekować. Jak z nimi rozmawiać... Zostać ojcem?! Na Merlina chyba stając w obliczu śmierci bałem się mniej... Kiedy się urodziłeś, byłeś taki maleńki... I... James, gdy weźmiesz na ręce swoje pierwsze dziecko, zrozumiesz, że nic nie będzie nigdy ważniejsze niż jego bezpieczeństwo i szczęście. Nawet drąc się w niebogłosy byłeś idealny...
     James odruchowo parsknął śmiechem.
     -    W miarę jak dorastałeś dotarło do mnie, że bycie ojcem jest coraz trudniejsze... Jak dorastałeś co chwilę musiałem uczyć się ciebie, uczyć się jak z tobą rozmawiać. Razem musieliśmy się tego uczyć...
     -    Wiem, że nigdy nie byłem idealnym...
     Harry potrząsnął głową.
     -    Trudność nie polegała na wychowywaniu cię, James - powiedział łagodnie. - Każdego roku stawałeś się coraz bardziej tym kim jesteś dzisiaj i obserwowanie tego było czystą magią. W miarę jak miajał czas stawałeś się coraz większą częścią mnie. Jestem pewien, że doskonale znasz to uczucie... - dodał, starając się wyrazić to co czuł, nie odsłaniając się zbytnio. - Kochasz Arthemis. Każdego dnia bardziej. I każdego dnia trochę bardziej boisz się, że ją stracisz. Bo każdego dnia poznajesz coś w niej z czego jesteś dumny, czym jesteś zafascynowany, co porusza w tobie jakąś strunę... I każdego dnia masz więcej do stracenia...
     -    Tato... - mruknął James, z wielką gulą w gardle, chcąc zapewnić ojca, że wszystko będzie dobrze.
     -    Przeciekasz mi przez palce, James - powiedział cicho Harry. - I boję się, że pewnego dnia nie złapię cię wystarczająco szybko...
     W dormitorium nastała cisza. James wpatrywał się w ojca, jakby widział go, naprawdę widział go, po raz pierwszy.
     -    Dzisiaj... byłem przerażony - ciągnął ochrypłym głosem Harry. - Bałem się już wcześniej. Gdy uczestniłeś w turnieju... gdy walczyłeś z krwawymi diabłami... gdy musiałeś walczyć w Nowej Zelandii. Ale wtedy nie trwała wojna... I dzisiaj, po śmierci Hagrida, gdy... znowu dzieje się coś nad czym nie panujemy... byłem cholernie przerażony uświadamiając sobie swoją własną bezsilność. Świadomość, że nie będe mógł do ciebie dotrzeć, gdy będziesz mnie potrzebował, przerwała tamę. Więc obróciłem przerażenie w gniew i powiedziałem rzeczy, których nie myślę... Możesz mi uwierzyć?
     James przełknął ślinę i skinął głową. Nie był w stanie nic powiedzieć. Bał się, że powie za dużo. Albo za mało. Więc milczał.
     Harry wstał.
     -    Daj mi znać, czy u Freda wszystko w porządku i wracajcie jak najszybciej - rzucił cicho.
     -    Dobrze - wykrztusił James.
     Harry skinął głową i ruszył do drzwi.
     -    Tato?
     Harry zerknął przez ramię.
     -    Nie byłbym tym kim jestem, gdyby nie ty.
     Tak, jak przed chwilą James, Harry przełknął ślinę i otwierając drzwi, odpowiedział:
     -    Gdy pewnego dnia usłyszysz takie zdanie, zrozumiesz, jak bardzo dumny możesz być z syna... - Potem uśmiechnął się, dodając: - Nawet jeżeli będzie z niego pierwszorzedny huncwot.
     James wyszczerzył zęby.
     -    Nie powiem mamie, że uważasz ją za chowającą urazę zołzę...
     Harry zrobił przestraszoną minę.
     -    Ani się waż...
     James roześmiał się, a Harry pogroził mu palcem.
     -    Pamiętaj, że mama nadal nie wie o kilku twoich wybrykach.
     -    Hej! Nie groź mi czymś takim! Wolałbym miesiąc karnych ćwiczeń!
     -    To się da załatwić... - odparł Harry wesoło.
     -    Zaraz przyjdziemy z Arthemis na zebranie. Chciałbym poznać twoją opinię, musimy zaplanowac nasze następne kroki.
     Harry skinął głową, ciesząc się, w duchu że cienie i wzruszenie zostały zmyte przez wdzięk i żarty, które jego syn dzierżył równie dobrze, co różdżkę.
     -    Hasło do gabinetu dyrektora to: Patomorfa.
     James zbaraniał.
     -    CO? - zapytał z niedowierzaniem.
     -    Prawda, że dziwaczne!? - rzucił Harry. - Nikt inny tego nie rozumie... - Wychodząc, wciąż kręcił z niedowierzniem głową.
     James jeszcze przez chwilę siedział w dormitorium, pławiąc się w cieple, które utkwiło gdzieś w okolicach klatki piersiowej. Arthemis wślizgnęła się cicho do pokoju i usiadła obok niego. Położyła mu głowę na ramieniu.
     -    Nie jedziemy do Freda?
     -    Później - mruknął James. - Musimy z nimi porozmawiać...
     Pokiwała głową.
     -    Arthemis?
     -    Hmm?
     -    Jestem głodny...
     Czując zalewającą ją ulgę, Arthemis roześmiała się. James jej zawtórował. Spletli palce i skierowali się do kuchni.

     Coś się dzisiaj w nich złamało, ale zrosło się, wzmocnione przez jeszcze mocniejsze spoiwo. Mogli walczyć dalej, jeszcze bardziej zawzięcie, bo ich krąg nadal był nieprzerwany.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz