A...
...
the...
Arth...
Arthemis poruszyła niespokojnie
głową na poduszce.
... themis...
Arth... emis...
Arthemis...
Arthemis!
ARTHEMIS!!!
Krzyk.
Rozpaczliwy,
błagalny krzyk.
Arthemis zerwała
się z poduszki w dormitorium dziewcząt, cała zlana potem. W głowie jej własne
imię obijało się o czaszkę jak echo. Jakby ktoś wykrzykiwał je z głębokiej,
wilgotnej studni.
Poczuła rękę
Jamesa na plecach.
- Co się stało? - zapytał, podnosząc się obok
niej.
Arthemis
oddychała z trudem. Jedna jej myśl goniła drugą. Głos James dochodził do niej,
jak z oddali. Nie rozumiała pojedynczych słów. Docierało do niej tylko jedno:
stało się coś strasznego.
W końcu
odrzuciła kołdrę.
- Muszę iść - wyszeptała. - Muszę się
pośpieszyć... - zeskoczyła z łóżka.
James zerwała
się razem z nią i zaczął pośpiesznie ubierać.
- Gdzie lecimy? - zapytał, jakby to było coś
całkowicie naturalnego.
- Do Mołdawii - wydyszała, zakładając broń.
James na chwilę
zamarł, a potem przyśpieszył.
- Powinniśmy komuś powiedzieć - zauważył.
- Zahaczymy Luciana - odparła, w biegu. - Nie
ma czasu...
- Zaczekaj! - krzyknął za nią, zamieniając się
w jastrzębia. Leciał nad jej głową, gdy przeskakiwała po dwa stopnie zbiegając
z wieży. Zaskrzeczał zirytowany. Arthemis biegła tak szybko przez zamek, że
nawet jako jastrząb ledwie za nią nadążał. Chwilę później załomotała w drzwi
gabinetu profesora Luciana.
Otworzyły się
niemal natychmiast.
- Lecimy do Mołdawii. Niech Pan nas
przeprowadzi przez bramę - zażądała, gdy tylko zobaczyła profesora siedzącego z
książką w ręku w fotelu.
- To nie jest czas na wycieczkę - mruknął
Lucian, nie podnosząc wzroku.
- Ty cholerny, krwiopijco, Ru ma kłopoty! -
warknęła.
- Ru to najpotężniejszy czarodziej, jaki
chodzi po świecie. Jeżeli on nie może sobie z czymś poradzić, to ty mu na pewno
nie pomożesz - odparł filozoficznie.
- Potrzebuje mnie!
- Arthemis... - próbował ją uspokoić James,
ale się wyrwała.
- Jeżeli coś ważnego by się działo,
skontaktowałby się ze Strażnikami tak jak ostatnio - Lucian zatrzasnął książkę.
- Jest słaby... - wydyszała, zaciskając ręce na skroniach. -
Ledwo zdołał się do mnie przedrzeć...
Lucian
zmarszczył brwi.
- Jeżeli sytuacja rzeczywiście jest tak zła,
to podróż do Mołdawii jest zbyt niebezpieczna.
- Wie Pan gdzie jest ostatni klucz?! -
zapytała Arthemis. Lucian wpatrywał się w nią bez słowa. - Ru jest
prawdopodobnie jedyną osobą na świecie, która to wie! Jeżeli stracimy jego,
stracimy też szansę na znalezienie ostatniego Strażnika!
Lucian wstał i
położył jej ręce na ramionach.
- Jesteś pewna, że to był on?
- Znam jego głos - powiedziała z napięciem. -
Stało się coś strasznego...
Lucian na chwilę
zacisnął powieki, a potem spojrzał na Jamesa.
- Wyprowadzę was.
Arthemis zaraz po teleportowaniu się do Mołdawii padła na
ziemię i pociągnęła za sobą Jamesa. Dookoła jednak był jedynie las. Ptaki
dawały swój standardowy koncert, do wtóru liści, drżących w koronach drzew.
- Wszystko jest ok - zauważył cicho James.
Arthemis nie
odpowiedziała. Podniosła się i rozejrzała. Wyciągnęła kompas i zaczęła iść. Nie
przeszli daleko. James sądził, że mogło minąć około 10 minut, aż w końcu coś
zmusiło ich, żeby stanąć.
- Co jest? - zapytał James.
- Bariera - odparła Arthemis, dotykając
niewidzialnej ściany. - Jest wyczuwalna... - zmarszczyła brwi. - Nie powinna
być. W normalnych okolicznościach siły Ru sprawiają, że nie da się jej
wyczuć... Jesteś nieświadomy tego, że coś zmusza cię do odwrotu.
- Jak możemy ją przekroczyć? - zapytał James.
- Normalnie nie da się tego zrobić bez
zaproszenia. Ale sądzę, że teraz wystarczy to... - przytknęła różdżkę do
nadgarstka i wyciągnęła z niego mlecznobiały, puszty dym. Pozwoliła mu
przylgnąć do niewidzialnej ściany.
James wiedział
co to. Była to zapłata za przejście, która wzmacniała barierę. Arthemis
podzieliła się z nią jakąś cząsteczką swoich wspomnień, elementem swojej duszy,
a bariera w podziękowaniu rozsunęła się dla nich niczym zasłona.
- Ja też mogę przejść? - upewnił się.
- Tak. To nasze wspólne wspomnienie - przez
jej twarz przemknął uśmiech, który zamarł, gdy znaleźli się po drugiej stronie.
Wszystko dookoła
nich umilkło. Ani jeden ptak, czy inne leśne stworzenie nie dawało znaku życia.
Pomimo tego, że nadal otaczał ich las, James niemal czuł zapach dymu unoszący
się w powietrzu.
- Pośpieszmy się - powiedziała Arthemis i
zaczęła biec. James wiedział, że go nie posłucha i nie będzie na siebie uważać,
więc zamienił się w jastrzębia, ufając bardziej zwierzęcemu instynktowi i
wzrokowi. Chronił ją znad jej głowy, gotowy w każdej chwili spaść na każde
czyhające na nią zagrożenie niczym skrzydlaty bóg.
Wiedział, że coś
jest nie tak, gdy po pół godzinie dostrzegł czarny dym w oddali. Jego wyczulony
słuch usłyszał zdławiony krzyk Arthemis, więc sfrunął do niej.
Znalazł ją
wpatrującą się w drzewo.
A raczej w
dziewczynkę, która wisiała na nim przebita hebanowym lodowym szpikulcem. Pod
nią leżał koszyk, z którego wysypały się jeżyny. Ich granatowy sok zmieszał się
z brunatną krwią spływającą po pniu drzewa.
Na piersi miała
piętno. Wypalone słowo.
NIEWOLNICA.
- Zaskoczyli ją - szepnęła Arthemis. Pokręciła
z niedowierzaniem głową. - Jak mogli się tu dostać bez wiedzy Ru? Nawet teraz
bariera działa...
- Nie wiem. Ale przynieśli ze sobą zabawki...
- James wskazał głową na brutalne piętno. - Byli pewni, że uda im się tu
dostać...
Arthemis
wstrząsnął dreszcz. Strachu, wściekłości...
- Chodźmy - szepnął James, łapiąc ją za rękę.
Szli ścieżką, stąpając ostrożnie. Kilka metrów dalej znaleźli kolejne ciało.
Sądząc po kolorze włosów i dłoniach ubrudzonych na czarno od jeżynowego soku,
dziewczynki były razem w lesie. Ponieważ ta leżała twarzą do ziemi znamię
wypalono jej na plecach.
Arthemis zaczęły
drżeć usta. Siłą to powstrzymała i przyśpieszyła.
Następną ofiarę
znaleźli nie biegnącą w stronę wioski, ale w głąb lasu. Sądząc po różdżce
wbitej do połowy w serce był to czarodziej.
Nie miał
znamienia...
- Nie używają magii do zabijania... Dlaczego?
- Arthemis przykucnęła przy nim i przełykając ślinę, drżącą ręką zamknęła
mężczyźnie oczy.
- Wygląda jakby... nie chcieli jej... no
wiesz... zbrukać...
Arthemis podniosła
na niego wzrok.
- Chcą, żeby czarodzieje władali światem.
Magia jest ich bóstwem. Ci którzy jej nie posiadają to dla nich nie ludzie...
tylko służba... - próbował wyjaśnić James. - Widocznie zabójstwo za pomocą
zaklęcia jest jakimś zaszczytem.
- To chore... - warknęła Arthemis. - Zabójstwo
jest zabójstwem. Bez względu na metodę.
Napotkali
jeszcze dziesięć ofiar. Sześciu czarodziejów, zabitych zawsze w mniej brutalny
i bolesny sposób, i czterech mugoli, których najwyraźniej magowie starali się
bronić.
Arthemis
wiedziała, że to nieprawda, ale i tak miała wrażenie, że w okrutny sposób
wymordowano całą wioskę i ozdobiono drzewa zwłokami niczym jakimiś
wynaturzonymi ozdobami.
Była przerażona
na myśl o tym, co zastanie w wiosce.
Gdy wyszli na
plac wioskowy, żołądek Arthemis nie wytrzymał. Odwróciła się, a po chwili James
usłyszał odgłos gwałtownych torsji. Sam czuł się, jak sparaliżowany, a
wymiociony podchodziły mu do gardła. Oddychał przez zaciśnięte zęby.
Na środku wioski
stała klatka. Olbrzymia srebrna klatka, w której leżało pięć ciał.
Wyschniętych, wysuszonych zwłok.
Na ulicach
wioski leżało kolejnych kilku martwych czarodziejów. Wykrwawionych. Nadal
ściskających różdżki. James wpatrywał się jednak w ludzi w klatce.
- Co ich zabiło? - zapytał cicho. - Nie mają
obrażeń... - mruknął James, podchodząc bliżej więzienia.
- To ta klatka - wykrztusiła Arthemis,
ocierając usta wierzchem dłoni. - Tych, którzy się stawiali zabili. Gdy wpadli
do wioski, większość uciekła. Tych, których złapali wsadzili ich do klatki i
wysuszyli ich z magii. Mugoli po prostu pozabijali i zostawili ich w lesie. - Z
czarodziejów wycisnęli każdą kroplę magicznej mocy używając klątwy i srebra...
- A gdzie był twój Ru, gdy to się działo? -
zapytał gorzko James, kopiąc ze złością kamień na swojej drodze.
Arthemis też się
zastanawiała. Rozejrzała się.
- Znaleźliśmy około 23 ciał. Gdzie jest
reszta? - zapytała.
- Co?
- W wiosce mieszka około 100-150 osób i około
50 w chatach w lesie. Gdzie są pozostali? - zapytała spoglądając na wznoszące
się nad wiosko szczyty gór. - I gdzie jest Ru? Gdyby go dorwali zrobiliby z
niego jakiś krwawy totem. Na znak zwycięstwa...
- Chyba, że zabrali go ze sobą...
- Może. Ale wątpię, żeby dało się porwać kogoś
takiego jak Ru...
- Chyba, że poszedł z nimi z własnej woli -
zauważył James.
Skierowali się
do Wieży Kartografa. Trzymając różdżki w pogotowiu, wspięli się po krętych
schodach na sam szczyt.
Pomimo tego, że
na zewnątrz było jasno, w okrągłym pomieszczeniu na poddaszu wieży, był ciemno,
jak w głębokiej piwnicy. Tylko na środku, w powietrzu unosił się mały
pryzmat, jarzący się słonecznym
blaskiem. Arthemis znała ten kryształ. Kiedyś uratował ich w krytycznej
sytuacji przed tragiczną śmiercią z rąk Krwawych Diabłów. Wytwarzał słoneczne
światło. Zamykano w nim promień słońca.
Podeszła do
niego i dotknęła go lekko. Światło rozbłysło kolorami tęczy, a po chwili
skierowało się przez okno jednym skupieniem złotego światła. Dookoła nich
rozległ się głos. Spokojny. Pełen żalu. Odbijający się echem od ścian.
- Arthemis... - Arthemis drgnęła. - Wybacz, że cię w to wciągnąłem... To moja
ostatnia prośba... Ochroń to co znajdziesz na końcu tego promienia światła.
Ja... zawiodłem... Dałem się zaskoczyć własnemu poczuciu bezpieczeństwa i zbyt
pogrążyłem się w swoim marzeniu o idealnym świecie, żeby w porę wykryć
zagrożenie... Nie mogę ci powiedzieć, jak zniszczyć Morganę. Próbuję to zrobić
od tysiąca lat i nadal nie wiem, w czym tkwi sekret jej niezniszczalności. Moi
uczniowie poświęcili życie na stworzenie broni, która mogłaby ją pokonać, ale
nawet ona w całej swej przerażającej potędze może nie wystarczyć. Zabierz
wszystkie książki do Hogwartu, jeżeli uznasz to za warte zachodu. Moje smoki
będą was chronić całą drogę... Przepraszam. Przepraszam was wszystkich...
- Smoki? - zapytał James, ale Arthemis już
zbiegała na dół. Wypadła z wieży i rozejrzała się za promieniem światła, który
wskazywał im drogę w kierunku zbocza góry.
Gdy tylko wpadli
między drzewa, podążając za promieniem, dookoła nich zaczęły się pojawiać
cudacznie kolorowe stworzonka. Błękitne wiewiórki. Seledynowe jeże. Białe
sokoły.
- Co się dzieje?
- To smoki Merlina - wydyszała Arthemis. -
Chronią nas.
- Smoki Merlina? Jak nasz Gin?
- Tak - zaśmiała się sztucznie. Pokręciła
głową. - Że też się nie domyśliłam!
- Czego?
- Kryształ, który może zachować w sobie
promień słońca. Księgi, w których są zaklęcia o których nikt nigdy nie słyszał.
"Jego smoki". "Jego uczniowie".
- Możesz jaśniej?
- Ru nie jest ostatnim uczniem Merlina. Jest
Merlinem...
Jamesowi szczęka
opadła, ale w tym samym momencie dotarli do zbocza góry, gdzie promień
zatrzymał się na skalnej ścianie, ukazując wejście do jaskini. Przed nim stał
człowiek. Wychudzony, skarlały... Niemal przezroczysty. Niedaleko porozrzucane
były kamienie. Z każdą chwilą błyszczały coraz bardziej srebrzyście.
W ogóle nie
przypominał człowieka, którego spotkała Arthemis. Mogło mieć to coś wspólnego z
kałużą krwi, która utworzyła się u jego stóp oraz znanymi im już czarnymi
szpikulcami powbijanymi w całe ciało.
Ktoś z takimi
obrażeniami nie miał prawa żyć. A jednak podniósł głowę i zerknął jednym okiem,
skrywającym całą galaktykę, prosto na Arthemis. Potem padł na kolana.
Arthemi zaklęła
i pobiegła w jego stronę. Padła na kolana.
- James! Dyptam! - krzyknęła, podpierając
głowę Pana Ru. - Niech Pan nic nie mówi - warknęła.
Ru złapał ją
jednak za rękę, gdy próbowała wyciągnąć jeden ze szpikulców.
- Moje życie jest tylko i wyłącznie nitką
zaklęcia - wyszeptał martwymi ustami. - Ja już nie żyję... Arthemis.
- Merlin nie może tak po prostu umrzeć -
szarpnęła się. - Nie chcę, żeby mi umarł na rękach.
Uśmiechnął się.
- Moja magia została wyssana. Żyję tak długo
tylko po to, żeby utrzymać iluzję i ochronę... - z jego ust wypłynęła krew. James ukląkł na
przeciwko Arthemis z dyptamem w ręku. Nie użył go jednak. - Posłuchajcie mnie,
dzieci, ostatni klucz jest skryty w świetle między życiodajnymi rzekami...
Szukajcie matki. Szukajcie złota skropionego krwią. Śpieszcie się...
Jego głowa
opadła do tyłu. Z jego oka spłynęła łza. Potem kolejna. Zmieszały się z krwią.
- Mam nadzieję, że kiedyś zostanie mi to
wybaczone... - wyszeptał jak mantrę, aż
jego słowa zaczęły się rwać.
- Merlinie... - Arthemis nim potrząsnęła.
Zacisnął rękę na jej palcach.
- Dawno... nie słyszałem... tego imienia... -
uśmiechnął się, a Arthemis z szokiem zobaczyła jak nakrapiane jak galaktyka
oczy tracą swój blask.
- Kurwa! - zaklęła Arthemis głosem nabrzmiałym
łzami, opuszczając delikatnie głowę Pana Ru na ziemię. Przetarła czoło umazaną
krwią dłonią.
James ukląkł
obok i objął ją ramieniem.
- Przykro mi - mruknął.
Skinęła głową i
spojrzała na zboczę góry. Potem zamrugała zdziwiona i wstała.
- Co się stało?
- Nie sądzisz, że... wszystko traci barwy? -
zapytała.
- Co?! - James poderwał głowę, żeby zobaczyć,
jak góra. Cała olbrzymia góra... zanika. - Co to do cholery jest? - poderwał
się na nogi.
- To iluzja - szepnęła.
- Nikt nie jest w stanie stworzyć iluzji,
która się rozwija przez lata - zaprotestował.
Lecz mimo jego
rozsądnych słów, góra zanikała.
- Chodźmy! - zarządziła Arthemis i wbiegła do
znikającego w świetle tunelu.
Przebiegli około
trzech kilometrów, podczas gdy ściany jaskiń stawały się przezroczyste, jak
pergamin. W końcu jednak dotarli do ogromnej skalnej sali, w której skrytych
było ponad sto osób. Część z nich była ciężko ranna.
Na ich widok
rozległ się krzyki i płacz dzieci.
Arthemis i James
spojrzeli po sobie. Nie do końca wiedzieli jak poradzić sobie z masową
histerią. Czarodzieje ruszyli w jej stronę z różdżkami w pogotowiu. Zanim
jednak zaatakowali, nad uchem Arthemis przeleciał mały liliowofioletowy smok.
Przytulił się na chwilę do jej policzka, a potem poleciał w stronę dzieci.
Następne małe
smoki obskoczyły Jamesa, który przypatrywał się im zaskoczony, a potem
przytuliły się do mieszkańców wioski. Ocierały się o ich policzki, wtulały pod
ich ramiona. Czarodzieje opuścili różdżki, wpatrując się w nich poważnie. Jedna
z kobiet zapłakała.
- Ru? - zapytał jeden z czarodziejów z silnym
wschodnim akcentem.
- Nie żyje.
Wypowiedział
kolejne słowo. Po mołdawsku.
- Nie rozumiem. Czy ktoś mówi po angielsku? -
zapytała spokojnie Arthemis.
Jednak z kobiet
powiedziała.
- Pyta czi wioska bezpieczna?
- Tak. Jest pusto - odpowiedział James.
Nagle wszyscy
podskoczyli, gdy w jaskini rozległ się wściekły głos. Kilka osób zaśmiało się
sztucznie. O ile Arthemis dobrze rozumiała rosyjski brzmiało to, jak: "Ty stary ośle, siedź spokojnie zanim
sama złamię ci drugą nogę!"
Właścicielka
głosu pojawiła się w zasięgu wzroku. Na jej widok Arthemis poczuła łzy w
oczach. Starsza kobieta, spojrzała na nią ciepłym wzrokiem, wzdychając z żalem,
a potem podeszła i objęła ją po babcinemu.
- Mam wrażenie, że widziałam cię sto lat temu
- powiedziała cicho. - Cieszę się, że tym razem nie jesteś ranna...
- Ja panią znam. Była Pani w Chorwacji - rzekł
zaskoczony James.
- Tak. Miałam na was oko. Mam nadzieję, że
szybko wyzdrowiałeś...- rzuciła z lekkim uśmiechem, wypuszczając Arthemis z
objęć. Spojrzała na nią. - Nie dręcz się. Nauczyciel zrobiłby wszystko, żeby
nas ocalić. Jego śmierć nie pójdzie na marne...
- Będą próbowali się na was zemścić - mruknęła
Arthemis.
Kobieta
pokręciła głową.
- Poświęcił całą swoją magię, żeby nas
zabezpieczyć. Jesteśmy nienanoszalni i nieistniejemy. Gdy tylko opuścili teren bariery zapomnieli, że
ktokolwiek przeżył. Myślą, że wszystkich pozabijali. Nigdy nas nie znajdą.
- Nie mają po co tu wracać - Arthemis
odetchnęła z ulgą. - Wiedzieliście? Że był Merlinem?
- Był Nauczycielem. Naszym opiekunem. Wskazywał
nam drogę przez wzburzone życie. Mógł być nawet cholerną Kassandrą w męskim
przebraniu. Dla nas był po prostu Ru... - Kobieta potarła jej policzek szorstką
dłonią. - Musicie się pośpieszyć. Bo nikt nie będzie bezpieczny jeżeli nie uda
wam sie zatrzymać Morgany.
- Musimy wrócić do Hogwartu... Zawiadomić
naszych. Przyślą pomoc... My musimy znaleźć klucz... - powiedział James.
- Mam pewien pomysł, gdzie zacząć -
powiedziała Arthemis.
- Idźcie. My sobie poradzimy. Pochowamy
naszych przyjaciół i rodziny. Pomoc nie będzie potrzebna...
Dookoła nich
iluzja góry przestała istnieć. Stali na ogromnej polanie, otoczonej wysokimi
strzelistymi sosnami. Spokój i przestrzeń natury działała kojąco.
- Z tej polany możecie się teleportować -
poinformowała ich kobieta. - Uważajcie na siebie.
- Jak masz na imię? - zapytała Arthemis. -
Będę o ciebie pytać, gdy tu wrócę następnym razem...
Kobieta
uśmiechnęła się, zadziwiająco smutno.
- Nazywam się Helena Mavrikievna Aristowa.
Będziecie tu zawsze mile widziani - powiedziała, odsuwając się.
James wziął
Arthemis za rękę i chwilę później porwał ich wir teleportacji.
Lucian czekał na nich przed bramą. Natychmiast przyjrzał
się im uważnie, poszukując śladów krwi. Gdy dostrzegł tylko zabrudzoną dłoń i
czoło Arthemis, zmrużył oczy.
- Chyba nie było tak źle jak myślałaś? -
zapytał.
Profesor
poszukał wzrokiem oczu Arthemis. Nawet nie pofatygowała się odszczeknąć.
Spojrzała mu w oczy.
- Ru nie żyje - oznajmiła.
James miał
wrażenie, że profesora ta wiadomość zwaliła z nóg. Lucian przełknął ślinę.
- Wioska?
- Zniszczona. Wszyscy zginęli - powiedział
ponuro James.
- Wszyscy? - zapytał z niedowierzaniem.
- Wybili wszystkich. Nikt nie przeżył. Mugole,
czarodzieje. Zabili ich i spalili wioskę - potwierdziła Arthemis.
- Wyślę kogoś, żeby...
- Nie ma sensu. Tam już nic nie ma... Po
naszym odejściu, po śmierci Ru... wszystko przestało istnieć. Nie ma nawet co
sprzątać - szepnęła Arthemis.
- Rozumiem... Co z kluczem?
Arthemis
wymieniła z nim spojrzenia.
- Musimy się udać do Indii...
Była 7 rano, gdy
wkroczyli do zamku. Nie było ich raptem cztery godziny, a Arthemis miała
wrażenie, że minął tydzień. Że postarzała się o rok. Że nie spała od miesięcy.
Jednak było
wcześnie rano, więc miała nadzieję, że ich obecność nie została zauważona.
Była to płonna
nadzieja. Lucian prowadził ich w kierunku gabinetu dyrektora, chociaż Arthemis
zapłaciłaby góry złota za chwilę samotności i trochę czystej wody. Poddała się
jednak woli profesora, jak poddałaby się w tym momencie prądowi niosącemu ją w
oceanie. Nie zdołali jednak dotrzeć nawet na pierwsze piętro, gdy w ich stronę
zbiegli rodzice Jamesa, Hermiona Weasley i dyrektor.
I nie byli
zadowoleni.
- Gdzie wyście byli!!? - warknął pan Potter.
- Łóżka puste! Brak waszych rzeczy!! - Ginny
złapała Jamesa za ramiona i potrząsnęła nim. - Co wyście sobie myśleli!
- Ginny, spokojnie - powiedział dyrektor
kładąc jej uspokajająco rękę na ramieniu. - Na pewno byli na jakimś szaleńczym
treningu, prawda Algernonie? - dorzucił, patrząc na profesora Luciana.
- Właściwie to... - zaczął Lucian, ale Ginny
zobaczyła krew na ubraniu, ręce i twarzy Arthemis. Złapała Arthemis za
nadgarstek i podniosła.
- To nazywasz treningiem? - warknęła do
Luciana. - Zbyt rzadko są według ciebie zakrwawieni i ranni?
- Ginny - Harry zwrócił się do niej
uspokajająco, - trening jest im potrzebny. Znasz ich...
Ginny spiorunowała
go wzrokiem. Puściła rękę Arthemis, która opadła bezwładnie. To było...
nietypowe. Jakby jej rękę pozbawiono kości, jak kiedyś rękę Harry'ego. Jednak
była zbyt sztywna, jak na podobną sytuacje... Pani Potter dopiero teraz
spojrzała w dziwnie apatyczne oczy Arthemis.
Przeniosła wzrok
na podejrzanie cichego Jamesa.
Oszołomieni...
Zdruzgotani...
Taki wyraz oczy
mógła spowodować tylko jedna rzecz - śmierć.
Co się działo
przez te kilka godzin? Serce Ginny zaczęło szybciej bić.
Odsunęła się.
- Gdzie byliście? - zapytała cicho. Jej
chłopiec spojrzał na nią podejrzanie błyszczącymi oczami, a potem przełknął
ślinę, odchrząknął jakby... nie mógł wykrztusić słowa. Dopiero po chwili
potrząsnął głową i powiedział:
- W Mołdawii.
Pani Potter
zamrugała zaskoczona. Reszta zamilkła zdziwiona. Widocznie nie mieściło im się
w głowie, że Arthemis i James mogli oddalić się dalej niż do Londynu. Dało się
odczuć zmianę napięcia w postawie Potterów i dyrektora.
W końcu jednak pan
Potter nie wytrzymał i spojrzał wściekły na profesora Luciana.
- Zabrał ich pan do Mołdawii bez naszej
wiedzy?
- Tak dokładnie to nigdzie ich nie zabrałem -
odparł spokojnie Lucian, a jego usta wykrzywił złośliwy wyraz. Mógłby rozmawiać
z samym Ministrem Magii i miałby to w głębokim poważaniu. Nawet jakby sam ich
wysłał do Mołdawii, nie ulękłby się ostrego tonu pana Pottera. Jednak wolał
teraz nie roztrapywać tego tematu. Odetchnął spokojnie i zaczął wyjaśniać, ale
chyba rozpoczął od złych słów. -
Polecieli sami, bo...
W oczach pana
Pottera pojawił się oszałamiający gniew.
James się w
duchu wzdrygnął.
- Tato, nic się nie stało... - powiedział
cicho i uspokajająco. - Nie walczyliśmy.
Nikogo tam nie było...
Jednak nic to
nie dało. Wiedział, że ojciec już przekroczył tę linię samokontroli, która
pozwalała mu zachowywać trzeźwy osąd i cierpliwie zaczekać na wyjaśnienia. Gdy
ojciec na niego spojrzał James poczuł się nagle jakby miał znowu cztery latka.
Nic nigdy nie
sprawiało, że czuł się jak nieodpowidzialny, głupi i bezużyteczny dzieciak...
Chyba, że był to miażdżący, rozczarowany wzrok jego ojca.
Ojca, którego
wielbił. Którego naśladował, gdy nie wiedział, jak się zachować. Ojca, który
zawsze był jego idolem, przyjacielem i ostoją.
Nic nie mogło go
zranić bardziej z jego strony, niż to, co usłyszał...
- Myślałem, że mamy umowę - warknął Harry,
robiąc krok w jego stronę. - Że współpracujemy ze sobą i planujemy razem.
Myślałem, że mogę ci ufać.
James zatrząsł
się i przełknął ślinę.
- Jako przyszły auror podlegasz mnie! I nie
miałeś prawa podejmowac takiego ryzyka, nie zawiadamiając swojego dowódcy!
Jesteśmy w stanie wojny!! Nie mamy czasu na zgrywanie bohaterów...
- Ja nie... - zaczął James.
- Harry... - spróbowała go uspokoić Ginny, w
tym samym momencie, w którym Arthemis zacisnęła zęby i kręcąc głową
powiedziała:
- Nie był tam sam...
Harry jednak jej
nie słyszał. Całkowicie ją zignorował.
Lucian spojrzał
na nią oczekując, że to ją zdenerwuje, podczas gdy tyrada pana Pottera trwała.
Arthemis jednak, nadal wyglądała jakby wybudziła się dopiero z bardzo długiego
snu. Tylko jej oczy pociemniały. Jednak z niepokojem zauważył, że między jej
palcami zaczęły tańczyć cienie. Jakby delikatna szara mgiełka otoczyła jej
palce błyszczac się mikroskopijnymi błyskawicami. Nigdy nie widział, żeby jej
moc zmaterializowała się w ten sposób.
Zajęcia kłótnią
inni tego nie zauważyli, wiec chciał odwrócić jej uwage, ale wtedy palce Jamesa
zacisnęły się ostrzegawczo na nadgarstku Arthemis, a cienie znikły, jakby
rozproszyła je jakaś niewidzialna moc. Palce James cofnęły się. Cienie nie
wróciły.
Ale jak?
Przecież James nawet nie spojrzał na jej dłoń. Wątpił, żeby sama Arthemis to
zauważyła, zbyt zajęta słuchaniem pana Pottera, który coraz bardziej podnosił
głos:
- Ważniejsze jest jednak to, że zlekceważyłeś
całe zaufanie jakim cię obdarzyliśmy! Nie masz pojęcia jak przerażające jest
nie wiedzieć, gdzie jesteś, bo nie pomyślałeś, żeby kogoś zawiadomić!
James poczuł
iskierki gniewu. Kto tu komu nie ufał? Jakie zdanie miał o nim ojciec?
- O czym ty mówisz?! - krzyknął w odpowiedzi,
tracąc cierpliwość. - Myślisz, że chciałem tam jechać!? Myślisz, że chciałem to
wszystko zobaczyć?! Że pojechałem sobie na wakacje?!
- Mogliście zginąć!! - warknął pan Potter. -
Nie było potrzeby, żebyście tak ryzykowali!
- Nie mieliśmy czasu! Musieliśmy...
- Więc trzeba było go znaleźć!
- Przestańcie! - warknęła na nich Ginny.
- Spodziewałem się po tobie większej rozwagi!
- OCH, CZYŻBYŚ SIĘ POMYLIŁ?! - krzyknął
ironicznie James.
- Myślełem, że rozumiesz, co to dla nas
znaczy! - warknął Harry, wbijając Jamesowi palec pierś. - Że jesteś mądrzejszy
i że bedziesz uważać na własne życie! I nie zaryzukujesz jej życia! - wskazał
palcem na Arthemis.
Jamesowi
odpłynęła krew z twarzy, a potem poczuł jak zalewa go fala goryczy. Słyszał
jakby z oddali, jak jego matka upomina ojca "Harry!", ale odbyło się
to jakoś poza nim.
Za dużo... za
dużo tego wszystkiego... Przed oczami stanęły mu ciała zabitych. A jedno z nich
nagle miało twarz Arthemis. Warknął i z gniewie zmarszczonymi brwiami otworzył
usta, żeby coś powiedzieć, gdy nagle stanęła przed nim Arthemis.
Poczuł ją. Jej
zapach, wymieszany z krwią.
Mgiełka się
rozwiała. Gorycz pozostała, gdy nie spuszczał wzroku z ojca. Jednak nie miał
zamiaru pozwolić tego rozegrać Arthemis samotnie.
Chciał ją
powstrzymać, znaim wybuchnie. Wyciągnął rękę, żeby załapać ją za ramię, jednak
Arthemis nie uniosła głosu, gdy przemówiła. Nie przebijał się przez niego nawet
gniew. Tylko śmiertelne zmęczenie. Jego ręka opadła.
- Panie Potter, pani Potter... jest mi bardzo
przykro, że w takich okolicznościach przysporzyłam Państwu zmartwień. Wszystko,
co Pan powiedział to prawda, ale tyczy się mnie, ale na pewno nie Jamesa.
- Arthemis, nie masz się z czego tłumaczyć -
żachnął się James.
- Kochanie, my nie... - zaczęła jednocześnie
Ginny.
Ale Arthemis
patrzyła tylko na Harry'ego.
- Przyjmę każdą karę... zarówno jako pana
podwaładna, jak i podopieczna... Ale nie pozwolę, aby ucierpiał na tym James...
- Arthemis... - powiedział z oburzeniem James,
w tym samym czasie, w którym nadal wściekły Harry rzucił:
- Nie chodzi o karę...
- Pozwólcie mi się tylko przebrać - dodała
cicho, jakby ich nie słyszała. - I umyć... - zerknęła na swoje dłonie, a potem
bez słowa, przeszła obok nich, a wszystkich tak zaskoczył jej ton, całkowicie
wyzuty z emocji, że nikt jej nie zatrzymał. James odprowadzał ją wzrokiem aż do
momentu, gdy magiczne ruchome schody poniosły ją z daleka od niego.
Potem zwrócił
rozpłomieniony, wściekły wzrok na rodziców. Zrzucił plecak prosto pod ich nogi.
Jego wzburzone spojrzenien napotkały identyczny wyraz oczu w twarzy ojca.
- Obudziła się w środku nocy! - warknął. -
Przez chwilę nie wiedziała w ogóle gdzie jest... Nigdy nie widziałeś jej jak...
Nie masz pojęcia jak wygląda, gdy... - zająknął się. Porząsnął głową. - Ru ją
wzywał. Nie byłem w stanie jej zatrzymać! Mogłem jej tylko pilnować! Nie
wiedzieliśmy, co się działo!
- Tym bardziej powinniście... - rzucił
wściekle Harry, ale mu przerwano.
- Była w takim stanie, że ledwie ją zmusiłem,
żeby zawiadomiła Luciana po drodze! - krzyknął James.
- Dlaczego jego, a nie MNIE!?
- BO BYŁ PO DRODZE!! BO NIE MIELIŚMY CZASU,
ŻEBY WŁÓCZYĆ SIĘ PO ZAMKU I SZUKAĆ KOGOKOLWIEK!! MYŚLISZ, ŻE POJECHALIŚMY TAM
NA WAKACJE?! MYŚLELIŚMY, ŻE TRWA RZEŹ!!!
To tylko dolało
oliwy do ognia.
- I poszliście tam sami?! CO CHCIELIŚCIE WE
DWÓJKĘ ZROBIĆ?! MYŚLICIE, ŻE JESTEŚCIE NIEŚMIERTELNI?
- W OGÓLE O TYM NIE MYŚLELIŚMY! Chcieliśmy
sprawdzić, co się dzieje i wezwać pomoc!
- I co? Zapomnieliście w trakcie?! JAKOŚ
NIKOGO NIE WEZWALIŚCIE!
- BO NIE BYŁO JUŻ CZEGO RATOWAĆ!! - Gniewnie
wzniesione ramiona Jamesa nagle opadły. Czuł się, jakby całe powietrze z niego
uszło, zostawiając pustą dętkę.
Dookoła niego
nastała cisza. Przerażająca. Zbyt głośna cisza.
- Wybili całą wioskę. Dzieci... kobiety...
mugoli... czarodziejów... Cała wioska... - przełknął ślinę - usłana była
ciałami.
Harry zamarł,
wpatrując się w bladą twarz Jamesa.
- W końcu znaleźliśmy umierającego Ru... -
bezbarwnym głosem kontynuował James. - Naprowadził nas na następny klucz... Żył
na tyle długo, żebyśmy zdołali do niego dotrzeć. Nie chciał, żeby go ratować. Był
w takim stanie... że chyba i tak nie dalibyśmy rady. Ale mimo tego próbowała,
aż... umarł jej na rękach... Rozumiesz, co to znaczy? Umarł jej na rękach! -
powtórzył. - A jedyne co od was usłyszeliśmy to, że jesteśmy
nieodpowiedzialnymi dzieciakami...
Wszyscy
milczeli. James wpatrywał się w swój plecak na podłodze, jakby się zastanawiał
skąd się tam wziął. Podniósł go. Pokręcił z niedowierzaniem głową. Spojrzał
hardo na Harry'ego.
- Ja... NIE BĘDĘ
przepraszał za to, że odpowiedziliśmy komuś na wezwanie pomocy. - Wyminął ich,
mrucząc: - Idę się umyć.
Ginny zrobiła
ręką ruch, jakby chciała go zatrzymać, a wtedy James odwrócił się po raz
kolejny do ojca.
- Dobrze wiedzieć, co o mnie myślisz -
powiedział gorzko, ale jego ton i tak nie był tak wyrazisty, jak z trudem
wywalczony złośliwy uśmiech, będący jednak karykaturą jego normalnego
chłopięcego uśmiechu.
Harry pobladł,
ale zanim zdołał zareagować, schody zabrały Jamesa na następne piętro.
Ponieważ Harry
nadal wpatrywał się w miejsce, w którym zniknął James, dyrektor odchrząknął,
żeby przerwać niezręczne milczenie, które zapadło. Spojrzał na profesora
Luciana.
- Czy powiedzieli, coś więcej?
Profesor
pokręcił głową.
- Arthemis przekonała mnie, żebym ich
wyprowadził poza bramy... bo Ru potrzebuje pomocy... - rzucił okiem na pana
Pottera. - Nie chciałem, ale ledwo się do niej przedarł i że nasza ostatnia
szansa, żeby odnaleźć klucz. Mieli się tylko rozejrzeć i wezwać mnie, jeżeli
coś znajdą. Cóż... są dorośli, więc... nie sądziłem, że to... taki problem -
odchrząknął. - Czekałem na nich przed bramą. A gdy wrócili... powiedziała tylko, że wioskę
wybito, co do ostatniego mieszkańca, a Ru... nie przeżył.
Ginny zakryła
usta dłonią.
- Powinniśmy zauważyć w jakim są stanie... Nie
powiniśmy na nich tak napadać - szepnęła.
- Mieliście prawo martwić się o ich
bezpieczeństwo - uspokoiła ją Hermiona, jednocześnie kładąc rękę na ramieniu
Harry'ego.
Ginny pokręciła
głową.
- To nas nie usprawiedliwia... Powinniśmy ich
wspierać, kiedy tego potrzebują. Powinniśmy sprawdzić, czy są zdrowi, zanim na
nich napadliśmy...
- Dzisiaj to my zawiedliśmy ich zaufanie... -
dodał cichym, ponurym głosem Harry.
Arthemis czuła
się, jakby porazili ją zaklęciem spowalniającym. Miała wejść do dormitorium
tylko po zmianę ubrań, ale gdy na chwilę przysiadła na łóżku już nie dała rady
się podnieść. Gdy w spowolnionyjm tempie opadały jej powieki przy mrugnięciu
widziała niczym zdjęcie martwą dziewczynkę ubrudzoną sokiem jeżynowym. Za
następnym mrugnięciem krył się obraz wysuszonych z magii czarodziejów,
przywiązanych do prętów klatki niczym suszące się mięso.
Do jej włosów
przyległ zapach dymu, palonej skóry, skisłej krwi.
Miała wrażenie,
że jej usta wypełniły się żółcią. Odetchnęła przez usta, żeby pozbyć się tego
uczucia. Ale ono tylko się zmniejszyło.
Nie powinna
zostawiać Jamesa, żeby sam stawiał czoła rodzicom. Jego ojciec...
Czuła gorycz
Jamesa, jak otwartą ranę...
Gdyby go nie
obudziła, jego ojciec nie powiedziałby w gniewie takich słów. To była jej wina,
że wszyscy tak się zdenerwowali.
Spojrzała na
swoje dłonie. Były czerwone od krwi. Zaschniętej krwi pana Ru.
Głośno mruczący
Gin zaczął ocierać się o jej nogi, a potem obwąchiwać krew na jej dłoniach.
Zamiałczał nerwowo.
Smok Merlina...
- Nie mogłam go uratować... - szepnęła przepraszająco
do szmaragdowozielonego kota. Poczuła łaskotanie na policzku, pozostawione wraz
z kroplą wilgoci.
Kot wsadził
łebek po jej rękę. Pogłaskała go, uspokajając się dźwiękiem jego mruczenia.
Miała wrażenie, że do końca świata mogłaby tylko siedzieć i głaskać ten puchaty
łebek. Nie myśleć o niczym i nie widzieć, tego wszystkiego pod powiekami, gdy
je zamykała...
Jednak w końcu, w
jej odizolowaną od wszelkich uczuć i wspomnień przedarło się skrzypienie drzwi,
więc podniosła głowę, oczekując Rose albo Lily.
Na widok Pani
Potter coś ją ścisnęło w żołądku. Przypomniało jej się, że powinna wrócić do
Jamesa. Złożyć wyjaśnienia panu Potterowi, dyrektorowi i strażnikom. A zamiast
tego siedziała w jakieś własnej strefie urojonego komfortu...
Zerwała się z
łóżka i chwyciła za zmianę ubrań.
- Przepraszam. Zaraz będę gotowa...
Ginny jednak w
ogóle nie zwróciła uwagi na jej słowa. Wyjęła jej z ręki ubrania, a potem
objęła ją mocno.
Arthemis
opuściła ramiona wzdłuż ciała. Nie chciała, żeby ktoś jej teraz dotykał, gdy
czuła się cieńka jak papier. Odchyliła głowę do tyłu zagryzając wargi i wtedy otulił
ją zapach mydła i... domu. I może właśnie
to nagłe poczucie bezpieczeństwa sprawiło, że łzy pociekły z jej oczu jak dwa
wodospady.
Ginny kołysła ja
w ramionach, gdy zanosiła się płaczem.
- Ciiii... już dobrze... - szeptała kojące
słowa.
Arthemis
potrząsała głową, próbując coś powiedzieć.
- Ja nie...
Ginny ścisnęła
ją mocniej.
- ... nie powinnam...
- Arthemis - powiedziała cicho - masz tylko
siedemnaście lat...
Arthemis
ponownie zaprotestowała.
- Bałabym się o ciebie, gdybyś nic nie
poczuła...
- Nie powinnam się tak rozklejać - zapłakała.
Zaczerpnęła tchu, żeby się uspokoić. - Jest za dużo rzeczy do zrobienia...
Ginny ujęła jej
twarz w dłonie.
- Arthemis... byłam kilka miesięcy starsza od
ciebie, gdy uczestniczyłam w bitwie o Hogwart. I dzisiaj wiem, że byłam
stanowczo zbyt młoda, żeby zobaczyć tyle śmierci... Widziałam niezliczoną
liczbę razy twarz Harry'ego, po tym gdy docierało do niego, wiadomość o
kolejnej śmierci. To nie powinno być łatwe. To powinno boleć i rozrywać duszę.
Arthemis wzięła
głęboki oddech i pokiwała głową.
- Nie byłam... nie byłam na to przygotowana -
wychrypiała w końcu. - Spodziewałam się, że zobaczę, jak ludzie giną w walce...
ale nie... Oni nie mieli żadnych szans.
- Nigdy nie sądziłam, że moje dzieci będą
musiały się przeżywać to samo, co my wtedy - szepnęła Ginny, ocierając jej łzy
z twarzy. - Jesteś bardzo młoda Arthemis... W idealnym świecie nie powinnaś
mieć w ogóle okazji, żeby znaleźć się w takiej sytuacji. Ale nasz świet nie
jest idealny...
Arthemis
oczyściła gardło.
- Jest w porządku. Następnym razem...
- Następnym razem to wcale nie będzie
łatwiejsze - ostrzegła ją łagodnie Ginny. - Ale zahartujesz się na tyle, żeby
cię to nie paraliżowało. Wiem, bo... obserwuję Harry'ego od pierwszych dni,
kiedy go poznałam - uśmiechnęła się smutno.
Arthemis
spojrzała w oczy Jamesa, w twarzy jego matki i poczuła jak uczucie duszności
zmywa fala oczyszczającego spokoju.
- Muszę się umyć i zdać raport szefowi i
dyrektorowi - uśmiechnęła się trochę krzywo.
Ginny
spochmurniała.
- Właśnie. Wasz szef... muszę z nim
porozmawiać...
- W porządku. Naprawdę... rozumiem.
- Nie. Jeszcze nie rozumiesz... Ale
zrozumiesz, gdy będziesz miała własne dzieci - powiedziała Ginny. - Teraz idź
się umyć i spotkamy się w gabinecie dyrektora. Potem wygospodaruję wam czas,
żebyście się przespali i nie chcę słyszeć protestów - dodała, widząc, że
Arthemis otwiera usta.
Matka Jamesa
włożyła jej w ręce naręczy świeżych ciuchów.
- No, leć już...
Arthemis
uśmiechnęła się i ruszyła do drzwi.
Gdy wyszła Ginny
wzięła się pod boki i ze świstem wypuściła powietrze. Domyśliła się, że jej mąż
właśnie znalazł sobie milion różnych zajęć, byle zagłuszyć nieswoje poczucie
winy. Miała zamiar nim potrząsnąć.
Nie pozwoli,
żeby kolejna wojna i głupia męska duma wzburzyła więzi ich rodziny.
W trakcie kąpieli Arthemis poczuła głód. Ale na samą myśl
o jedzeniu mało jej nie zemdliło, więc postanowiła jeszcze poczekać.
Zresztą miała
ważniejsze rzeczy do zrobienia. Ponieważ James nie miał już swojego łóżka w
dormitorium chłopców (i na szczęście nikt o ten szczegół do tej pory nie
zapytał, bo wyszłoby na jaw, że spędza czas w starym dormitorium Arthemis)
domyśliła się, znajdzie go w sypialni Albusa. Gdy zapukała usłyszała jego
stłumiony głos.
Szczęśliwie w
dormitorium nikogo nie było. James z mokrymi włosami właśnie wkładał na siebie
koszulkę Albusa. Al był drobniejszej postury od swojego starszego brata, więc
koszulka opięła się na mięśniach Jamesa ściśle do nich przylegając.
Bardzo
interesujący widok...
Arthemis oparła
się o kolumienkę jednego z łóżek.
- Nie myślałeś o tym, żeby zacząć nosić takie
t-shirty? - zapytała całkowicie niwinnym tonem.
James rzucił jej
rozbawione spojrzenie.
- Tylko dla ciebie... - rzucił swobodnie,
zaczynając pakować do plecaka brudne ciuchy.
- Chyba mi nie powiesz, że to jeansy Albusa...
- uśmiechnęła się, lustrując go wzrokiem.
- Jak się domyślasz... były zbyt ciasne w
niektórych miejscach - podjął flirt.
- JAMES! - powiedziała oburzona, nie mogąc
jednocześnie powstrzymać chichotu.
Uśmiechnął się
lekko, nie przestając majstrować przy zamku. Z warg Arthemis zniknęło
rozbawienie. Widziała w nim cień. Echo bólu, które próbował przykryć swobodą.
Jego palce poruszały się jednak zbyt szybko. Jego ramiona były zbyt
usztywnione. W jego postawie nie widać było tej seksownej, chłopięcej,
zadziornej, niebezpiecznej elegancji.
Podeszła do
niego i przytuliła się do jego pleców. Odetchnął głęboko, gdy pocałowała go w
odsłonięty fragment skóry między szyją a ramieniem.
- Przepraszam, że zostawiałam cię z tym samego
- szepnęła.
Pokręcił głowę i
podniósł jej dłoń, spoczywającą na jego brzuchu, do ust.
- To nic... To tylko... Po prostu powinienem
się tego spodziewać. Że się wkurzą... - wzruszył ramionami. - W końcu zrobiłem
to, czego po mnie oczekiwali, co nie? - dodał z goryczą.
- Wiesz, że to nieprawda... Ja wiem, że nigdy
byś...
- Wszystko jest w porządku, Arthemis -
przerwał jej. Odwrócił się do niej i przyjrzał. Dotknał worków pod oczami. -
Płakałaś... - szepnął.
- Twoja mama mi pomogła - odparła, przytulając
twarz do jego dłoni. - Powinieneś...
- Mam zamiar sprawdzić, co u Freda i Teddy'ego
- przerwał jej ponownie i odwrócił się z powrotem do plecaka. - Lecisz ze mną?
- Teraz? - zapytała zaskoczona.
- Tak, teraz. Przecież tego się właśnie się po
mnie spodziewają, prawda? - zaśmiał się cicho. - Czemu miałbym ich rozczarować?
- Ale...
- Czy może ty też uważasz, że to dziecinne i
nieodpowiedzialne? - zapytał twardo, zarzucając plecak na ramię i odwracając
sie do niej. Miał mroczne spojrzenie.
Arthemis
zamarła, a potem rzuciła mu poirytowane spojrzenie. Objęła jego twarz dłońmi.
- Nie odpychaj mnie, James - powiedziała
ostro. - Nie walcz ze mną!
- Idziesz, czy nie?
- Gdy ja jestem emocjonalnie rozbita zmuszasz
mnie, żebym się wypłakiwała na twoim ramieniu, ale w odwrotnej sytuacji nie
dasz sie do siebie nawet zbliżyć?!
- Nie jestem emocjonalnie rozbity, ale jak
będę czuł, że mam ochotę ryczeć pierwsza się o tym dowiesz - rzucił ironicznie.
Miała ochotę
powiedzieć mu, że jest dupkiem, ale wiedziała, że James potrzebuje teraz
bezwarunkowego zaufania i miała zamiar mu to dać. Położyła rękę na jego sercu.
- Pójdę za tobą, gdziekolwiek zechcesz. Nigdzie
nie jestem bezpieczniejsza niż obok ciebie.
Twarz Jamesa
złagodniała.
- Spotkajmy się na dole. Pójdę po swoje rzeczy
- dodała i skierowała się do drzwi, tylko po to by napotkać spojrzenie pana
Pottera. Zatrzymała się.
Zielone oczy
rzucały gniewne błyski to na nią, to na Jamesa.
- Znowu się gdzies wybieracie? - zapytał
pozornie łagodnie Harry.
- Chcemy się zobaczyć z Fredem - rzuciła hardo
Arthemis.
- To nie pora na odwiedziny - powiedział
ostro.
- Nie możesz decydować za nas - warknął James.
- Nie jesteśmy teraz w Ministerstwie. I nie robimy nic związanego z jego
działalnością...
Twarz Harry'ego
pociemniała. Nie odrywając wzroku od Jamesa, powiedział:
- Zostaw nas, Arthemis.
Arthemis nie
drgnęła. Ojciec Jamesa spojrzał na nią zdziwiony jej oporem i ostrożnością.
- Nie jestem waszym wrogiem - powiedział przez
zaciśnięte zęby.
- Wiem - odparła łagodnie, jednocześnie robiąc
krok w stronę Jamesa.
Harry spojrzał
wyczekująco na Jamesa. Starał się nie dać po sobie poznać irytacji.
James poddał się
i położył rękę na ramieniu Arthemis.
- Poczekaj na mnie, dobrze?
Arthemis rzuciła
panu Potterowi pociągłe spojrzenie, ale ruszyła do drzwi, rzucając:
- Będę na korytarzu...
Gdy zamknęły się
za nią drzwi, zapadła niezręczna cisza. Harry przyglądał się Jamesowi, aż w
końcu powiedział:
- Ta koszulka jest na ciebie za mała...
James spojrzał
na niego z niedowierzaniem.
- Serio? To właśnie teraz zaprząta ci głowę?
- Nie powinieneś nosić ciuchów ograniczających
ruchy.
- To Albusa. Przebrałem się w nią, bo nie mam
tu niczego innego, a moja śmierdzi potem, dymem i krwią... Skończyliśmy? -
zapytał gniewnie James, marszcząc brwi.
Harry syknął,
przeciągając dłonią po włosach. Rozczochrał je. Były teraz w identycznym
stanie, jak Jamesa.
- Do cholery, nie utrudniaj mi tego - warknął.
- Czego? Przecież wszystko jest ok.
Powiedziałeś co miałeś do powiedzenia, więc nie ma co dalej ciągnąć tego
tematu.
- Skłonność do chowania urazy na pewno masz po
matce - żachnął się Harry.
James uniósł
brew, jak chciał złośliwie zapytać: "Serio?"
- Nigdy nie odbywałem ze swoim ojcem takiej
rozmowy... Nie wiem, jak z tobą rozmawiać...
- Więc nie rozmawiaj - odparł szorstko James.
- Nie wiesz, jak to jest... - zaczął Harry. -
Nie wiedzieć, co się dzieje... Czy nie jesteś ranny? Gdzie jesteś i czy
wrócisz...
- Nie wiem?! - syknął James z niedowierzaniem.
- Miałem sześć lat kiedy zacząłem rozumieć, że gdy żegnasz się ze mną wychodzac
do pracy, może być moim ostatnim wspomnieniem o tobie! Gdy zacząłem wyczuwać
kiedy jest naprawdę źle były noce, kiedy w ogóle nie spałem czekając na twój
powrót. Nie mów mi więc, że nie rozumiem!
Harry wpatrywał
się w rozpłomienioną twarz, oddychającego z trudem Jamesa. Nigdy nie sądził, że
jego praca może tak bardzo na niego wpływać. Gdy teraz o tym pomyślał, wydawało
mu się też, że nie wpływała aż tak bardzo na jego młodsze dzieci. Albus
przyjmował wszystko ze stoickim spokojem, którym owijał się, jak barierą
ochronną, a Lily... jego córeczka zawsze uważała, że jest niezniszczalny i
niepokonany. Nigdy jednak nie zastanawiał się, jak to wszystko wpływa na
pełnego emocji, czasami zbyt spostrzegawczego najstarszego syna. James zawsze
był taki wyluzowany, rozbawiony... czasami irytująco pozytywny - jakby nie
dopuszczał do siebie możliwości niepowodzenia. Harry nigdy nie pomyślał, że to
właśnie jego tarcza ochronna.
Usiadł na
najbliższym łóżku, zastanawiając się, co powinien powiedzieć. Wykrzyczał w
gniewie wiele rzeczy, które wsiąkły w jego syna, jak w gąbkę. Czy... nigdy nie
powiedział Jamesowi niczego, co uświadomiłoby mu, jak ważny jest, skoro przyjął
to jakby się tego spodziewał?
- Nie powinniśmy marnować czasu - powiedział
James, ale Harry nadal zamyślony i
wpatrzony w ścianę, rzekł:
- Kiedy Ginny powiedziała mi, że będziemy
mieli dziecko... byłem przerażony.
James zamarł,
usiadł na łóżku na przeciwko ojca, który kontynuował.
- Jak mogłem nie być? Nie wiedziałem nic o
dzieciach. Nie wiedziałem jak się nimi opiekować. Jak z nimi rozmawiać...
Zostać ojcem?! Na Merlina chyba stając w obliczu śmierci bałem się mniej...
Kiedy się urodziłeś, byłeś taki maleńki... I... James, gdy weźmiesz na ręce
swoje pierwsze dziecko, zrozumiesz, że nic nie będzie nigdy ważniejsze niż jego
bezpieczeństwo i szczęście. Nawet drąc się w niebogłosy byłeś idealny...
James odruchowo
parsknął śmiechem.
- W miarę jak dorastałeś dotarło do mnie, że
bycie ojcem jest coraz trudniejsze... Jak dorastałeś co chwilę musiałem uczyć
się ciebie, uczyć się jak z tobą rozmawiać. Razem musieliśmy się tego uczyć...
- Wiem, że nigdy nie byłem idealnym...
Harry potrząsnął
głową.
- Trudność nie polegała na wychowywaniu cię,
James - powiedział łagodnie. - Każdego roku stawałeś się coraz bardziej tym kim
jesteś dzisiaj i obserwowanie tego było czystą magią. W miarę jak miajał czas
stawałeś się coraz większą częścią mnie. Jestem pewien, że doskonale znasz to
uczucie... - dodał, starając się wyrazić to co czuł, nie odsłaniając się
zbytnio. - Kochasz Arthemis. Każdego dnia bardziej. I każdego dnia trochę
bardziej boisz się, że ją stracisz. Bo każdego dnia poznajesz coś w niej z
czego jesteś dumny, czym jesteś zafascynowany, co porusza w tobie jakąś
strunę... I każdego dnia masz więcej do stracenia...
- Tato... - mruknął James, z wielką gulą w
gardle, chcąc zapewnić ojca, że wszystko będzie dobrze.
- Przeciekasz mi przez palce, James - powiedział
cicho Harry. - I boję się, że pewnego dnia nie złapię cię wystarczająco
szybko...
W dormitorium
nastała cisza. James wpatrywał się w ojca, jakby widział go, naprawdę widział
go, po raz pierwszy.
- Dzisiaj... byłem przerażony - ciągnął
ochrypłym głosem Harry. - Bałem się już wcześniej. Gdy uczestniłeś w
turnieju... gdy walczyłeś z krwawymi diabłami... gdy musiałeś walczyć w Nowej
Zelandii. Ale wtedy nie trwała wojna... I dzisiaj, po śmierci Hagrida, gdy...
znowu dzieje się coś nad czym nie panujemy... byłem cholernie przerażony
uświadamiając sobie swoją własną bezsilność. Świadomość, że nie będe mógł do
ciebie dotrzeć, gdy będziesz mnie potrzebował, przerwała tamę. Więc obróciłem
przerażenie w gniew i powiedziałem rzeczy, których nie myślę... Możesz mi
uwierzyć?
James przełknął
ślinę i skinął głową. Nie był w stanie nic powiedzieć. Bał się, że powie za
dużo. Albo za mało. Więc milczał.
Harry wstał.
- Daj mi znać, czy u Freda wszystko w porządku
i wracajcie jak najszybciej - rzucił cicho.
- Dobrze - wykrztusił James.
Harry skinął
głową i ruszył do drzwi.
- Tato?
Harry zerknął
przez ramię.
- Nie byłbym tym kim jestem, gdyby nie ty.
Tak, jak przed
chwilą James, Harry przełknął ślinę i otwierając drzwi, odpowiedział:
- Gdy pewnego dnia usłyszysz takie zdanie,
zrozumiesz, jak bardzo dumny możesz być z syna... - Potem uśmiechnął się,
dodając: - Nawet jeżeli będzie z niego pierwszorzedny huncwot.
James
wyszczerzył zęby.
- Nie powiem mamie, że uważasz ją za chowającą
urazę zołzę...
Harry zrobił
przestraszoną minę.
- Ani się waż...
James roześmiał
się, a Harry pogroził mu palcem.
- Pamiętaj, że mama nadal nie wie o kilku
twoich wybrykach.
- Hej! Nie groź mi czymś takim! Wolałbym
miesiąc karnych ćwiczeń!
- To się da załatwić... - odparł Harry wesoło.
- Zaraz przyjdziemy z Arthemis na zebranie.
Chciałbym poznać twoją opinię, musimy zaplanowac nasze następne kroki.
Harry skinął
głową, ciesząc się, w duchu że cienie i wzruszenie zostały zmyte przez wdzięk i
żarty, które jego syn dzierżył równie dobrze, co różdżkę.
- Hasło do gabinetu dyrektora to: Patomorfa.
James zbaraniał.
- CO? - zapytał z niedowierzaniem.
- Prawda, że dziwaczne!? - rzucił Harry. -
Nikt inny tego nie rozumie... - Wychodząc, wciąż kręcił z niedowierzniem głową.
James jeszcze
przez chwilę siedział w dormitorium, pławiąc się w cieple, które utkwiło gdzieś
w okolicach klatki piersiowej. Arthemis wślizgnęła się cicho do pokoju i
usiadła obok niego. Położyła mu głowę na ramieniu.
- Nie jedziemy do Freda?
- Później - mruknął James. - Musimy z nimi
porozmawiać...
Pokiwała głową.
- Arthemis?
- Hmm?
- Jestem głodny...
Czując
zalewającą ją ulgę, Arthemis roześmiała się. James jej zawtórował. Spletli
palce i skierowali się do kuchni.
Coś się dzisiaj
w nich złamało, ale zrosło się, wzmocnione przez jeszcze mocniejsze spoiwo. Mogli
walczyć dalej, jeszcze bardziej zawzięcie, bo ich krąg nadal był nieprzerwany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz