piątek, 2 lutego 2018

Nathaniel Redwolf (Rok VII, Rozdział 25)

Następnego dnia Taigi pojawił się, żeby uwolnić Jamesa i pomóc mu złożyć namiot. Ogin radosna jak skowronek przyniosła Arthemis zapakowane suszone mięso i owoce, które z łatwością mogli pogryzać w drodze.
     -    Posłuchajcie mnie - powiedziała, gdy już byli gotowi do wymarszu. - Szukanie Nathaniela jest jak szukanie igieł w leśnym poszyciu. Jeżeli sam nie zechce to go nie znajdziecie.
     -    Musimy chociaż spróbować - odparła Arthemis.
     -    Wiem. Dlatego dostaniecie mała podpowiedź. Pojawi się, jeżeli uzna, że jesteście w naprawdę wielkim niebezpieczństwie. Albo kiedy uzna was za niebezpieczeństwo. W tym drugim przypadku jednak najpierw będzie walił, a potem zadawał pytania.
     -    Miły człowiek, co? - rzucił ironicznie James, poprawiając plecak.
     -    Coś wymyślimi - odparła Arthemis. - Dziękujemy za wszystko Ogin...
     Ogin objęła ją mocno.
     -    Przytul ją ode mnie - mruknęła Indianka do ucha Arthemis.
     Arthemis wolała sobie nie wyobrażać jak obejmuje profesor Caprifolię, ale i tak skinęła głową.
     -    Na nas już czas - powiedział James, ściskając rękę Taigiemu i Abe'owi. - Do zobaczenia.
     -    Trzymajcie się z daleka od innych wiosek - rzucił za nimi Taigi, gdy oddalali się drogą, przechodzącą obok kurhanów.
     -    Myślisz, że go znajdziemy? - zapytał James.
     Arthemis spojrzała na rozciągający się przed nimi las.
     -    Albo to, albo będzie po nas - mruknęła.
     -    Nie uważasz, że profesor Caprifolia mogła nas uprzedzić, że ma taką historię?
     -    Sądzę, że to tylko najbardziej zewnetrzna warstwa tej historii - odparła Arthemis. - Nie wiesz, co tak naprawdę się z nią działo, przez te wszystkie lata. Nie wiesz na, co musiała się zgodzić, żeby zapewnić im bezpieczeństwo. Została wychowana przez Indian, ale siłą zrobili z niej damę. Zrobili z niej żonę...  - dodała szeptem, gdy ewentualny scenariusz ukształtował się w jej myślach.
     -    A tak w ogóle to, co znowu zrobiłem? - zapytał James. - Jesteś zirytowana i nadąsana...
     -    Nie jestem.
     -    Jesteś. Wkurzyłaś się, jak zaczął się kłócić z Ogin o osobne namioty. Tylko mi nie mów, że chciałaś spać w jej namiocie!
     Arthemis nie odpowiedziała zachmurzona.
     -    Widzisz. Znowu się nadąsałaś.
     -    Nie jestem nadąsana.
     -    Jesteś. I nie chcesz powiedzieć dlaczego.
     Arthemis przyśpieszyła kroku.
     -    Nie muszę ci się tłumaczyć.
     -    Och... cios prosto w serce. To urocze. Kłócimy się jak małżeństwo z dziesięcioletnim stażem.
     Arthemis stanęła, odwróciła się do niego gniewnie.
     -    Nie jesteśmy małżeństwem. A ja nie jestem twoja narzeczoną - warknęła i ruszyła przed siebie.
     James zamrugał zdziwiony, a potem pobiegł za nią.
     -    O to się wściekasz? Bo powiedziałem, że jesteśmy zaręczeni? To nie było tak do końca kłamstwo...
     -    Owszem. Było. - odparła chłodno. James złapał ją za łokieć i zmusił, żeby na niego spojrzała. - Nigdy nie zadałeś mi pytania, po którym mógłbyś twierdzić, że to prawda... - dodała ciszej.
     James przesunął dłoń z jej łokcia, wzdłuż przedramienia, aż do nadgarstka, palców...
     Druga dłoń zabłądziła na jej obojczyk. Wsunęła się za dekolt i wyjęła łańcuszek, na którym wisiała srebrna obrączka przedstawiajaca celtycki wzór.
     Miękkie czekoladowe spojrzenie, starło się z podejrzliwym niebieskim.
     -    Chcesz, żebym zadał je teraz? - zapytał szeptem, nie spuszczjąc z niej oczu ani na sekundę. Widział, jak pod wpływem jego słów policzki Arthemis przybierają delikatną brzoskwiniową barwę.
     -    Nie. Nie chcę - odparła, odwracając się energicznie.
     -    To dobrze. Bo nigdy nie miałem zamiaru o nic cię pytać - Arthemis poczuła ukłucie w sercu. - To oznaczałoby, że biorę "nie" za akceptowalną odpowiedź.
     -    Ostrzegam cię cwaniaczku, że wepchnę ci to cholerne pytanie  z powrotem tam skąd wyjdzie - warknęła Arthemis.
     -    Arthemis, najdroższa, właśnie ustaliliśmy, że nie będzie żadnego pytania - wyjaśnił spokojnie James. - Masz moralny obowiązek zrobić ze mnie porządnego męża, po tym jak mnie uwiodłaś i zrobiłaś mi dziecko...
     Arthemis wydała z siebie coś przypominającego sfrustrowany, niedowierzający jęk. Miała ogromną ochotę zestrzeć mu ten pewny siebie uśmiech z twarzy.
     James z czułym uśmiechem spojrzał na jej oddalające się plecy i dyndający niczym wahadło koński ogon. Na razie dał jej spokój, ale nie było mowy, żeby odpuścił tę fascynującą dyskusję.
     -    Ciekawe, co tam nasi chłopcy porabiają - zastanawiał się James.
     -    Powinniśmy się pośpieszyć i wracać zanim wysadzą zamek w powietrze...
     A chłopcy byli tego bliscy.


Devlin, Nick i Camden w ciągu nocy rozbroili połowę zabezpieczeń jakim strażnicy otoczyli makietę i mechanizm działania systemu obronnego Hogwartu.
     Potem jednak popełnili błąd, który polegał na próbie robrojenia drugiej serii zabezpieczeń, która zaczynała się od złośliwej pułapki profesora Luciana. Przeklinając Nick, rzucił się na ziemię z rękami na głowie.
     -    Mówiłem ci, że nie powinniśmy tego ruszać! - ryknął.
     Camden pociągnął za sobą zaskoczonego Devlina i też padł na podłogę.
     -    Byłoby nudno, gdyby nam się udało, prawda? - wyszczerzył zęby, gdy nad ich głowami zaczęły od wejścia fruwać zaklęcia.
     -    Stop! - krzyknął ktoś.
     -    STOP! PRZESTAŃCIE DO CHOLERY! - wydarła się ponownie profesor Bennett. - To jakieś dzieciaki.
     -    "Jakieś dzieciaki" - prychnął Devlin. - Bo "jakieś dzieciaki" dałyby radę tutaj trafić... - poczuł, że coś chwyta go za kołnierz koszulki i ciągnie do góry.
     -    Co to ma znaczyć? - warknął profesor Lucian.
     -    Mamy rozgryźć system. Jak mamy to zrobić nie dotykając go - wyjaśnił spokojnie Nicholas, uwalniając się z stanowczego uchwytu profesor Caprifolii.
     -    A tak przy okazji chcieliśmy sprawdzić, co są warte wasze zabezpieczenia - wyjaśnił Devlin.       
     -    Z pierwszą warstwą sie uporaliśmy. Ale druga to już nie nasza liga - przyznał Camden z westchnieniem.
     Profesor Deveraux zgrzytnął zębami.
     -    Powinien was wykopać z poworotem do przyszłości... Od tej pory cokolwiek robicie w tym pomieszczeniu jeden z Strażników ma wam towarzyszyć, rozumiemy się?
     -    Pójdzie szybciej - Nick wzruszył ramionami.
     -    Czego wy w ogóle tutaj szukacie? Żeby zrozumieć system wystarczy przeczytać księgę - zauważył Doc.
     -    No, tak. Bo jakbym całe życie poświęcił, żeby coś zbudować, to na pewno miałoby to tylko jedno zastosowanie - prychnął cicho Devlin. - No, i oczywiście opisałbym to w książce, żeby każdy mógł z tego skorzystać...
     -    Kochany, zmień ton - powiedziała cichym, uprzejmym tonem profesor Caprifolia, co dziwnie przeczyło z drapieżnym wrazem jej oczu. Nie mniej Devlin mimowolnie przełknął ślinę i zamilkł.
     -    Chodzi o to, że (biorąc pod uwagę historię świata) jeżeli coś może służyć ci do obrony, możesz to też wykorzystać do ataku - zauważył rozsądnie Nick.
     -    To ma głęboki sens - zamyślił się Doc.
     -    Chcemy wiedzieć jak to działa, żeby zobaczyć, co jeszcze można z tym zrobić - dodał Camden. - Inne grupy mają inne główne zadania.
     -    Jakie grupy? - westchnął ze znużeniem dyrektor.
     -    Nie możemy być tu cały czas. Więc zastąpią nas inni... Z przyszłości...
     -    Nie wiem, czy powinien być wdzięczny, czy położyć się na posadzce i płakać - mruknął do siebie dyrektor, odwracając się do drzwi. - Macie mnie o wszystkim informować. I na Merlina następnym razem weźcie ze sobą kogoś kto wam rozbroi zaklęcia zanim ten zamek wyleci w powietrze.
     Chłopcy wpatrywali się w stojących nad nimi Strażników. Jedni mieli miny pełne zamyślenia, inni entuzjazmu, a jeszcze inni niezadowolenia. Na przykład profesor Lucian.
     -    Co jeszcze macie zrobić? - zapytał. - Musimy się jakoś podzielić...
     -    Są tak naprawdę 3 albo 4 główne informacje, które musimy zdobyć - wyjaśnił Camden. - System. Morgana. Poplecznicy Morgany. I Merliniści.
     -    System, bo musimy wiedzieć, jak dokładnie zadziała i jak go wykorzystać - powiedział Nick.
     -    Morgana, bo musimy się dowiedzieć jak to możliwe, że jej dusza nie umiera i po śmierci można ją przywoływać ile razy się to podoba Morganistą - wytłumaczył Camden.
     -    Morganiści, bo koniecznie potrzebujemy informacji na temat tego, jak w ogóle udało im się narobić tego bajzlu i zmienić czas. Musimy też wiedzieć, z iloma nam przyjdzie walczyć.
     -    Musimy też odnaleźć Zakon Merlina. Bo raczej bez nich za daleko nie zajdziemy...
     Lucian westchnął.
     -    Rozumiem. W każdym bądź razie nie ma na, co czekać... Bierzmy się do roboty. Zdejmę dla was zabezpieczenie, jeżeli chcecie jeszcze teraz nad tym popracować.
     Nicholas skinął głową, ale Devlin i Camden podeszli bliżej profesora.
     -    Jak Pan je zrobił? - zapytał Camden. - Pokaże nam Pan?
     Srogi profesor Lucian spojrzał na nich z góry, a potem z uśmiechem wyższości burknął.
     -    W końcu jestem nauczycielem, prawda? Skupcie się, chłopcy...


-    Nie możemy się tak po prostu szwędać bez sensu po całym stanie! - zirytował się James.
     -    A masz jakiś pomysł? - zapytała Arthemis zlana potem. Było duszno, a oni cały dzień maszerowali po nierównym terenie. Słońce już zachodziło, a oni nic tak naprawdę nie osiągnęli. Równie dobrze mogli zostać w wiosce i czekać, aż Nathaniel sam łaskawie się pojawi.
     -    Musimy odpocząć. To jest mój pomysł - powiedział stanowczo James, rzucając ciężki plecak.
     Arthemis była zmęczona zmianą klimatu, duszynym powietrzem, że nawet się z nim nie kłóciła. Zeszła kilka kroków po stromym zboczu i z westchnieniem ulgi ściągnęła buty i skarpetki, po czym zanużyła stopy w szemrzącym, zimnym strumieniu.
     Wzdrygnęła się, ale poczuła ulgę.
     James przysiadł na zboczu i zaczął zaznaczać na mapie teren, który pokonali.
     -    To bez sensu, wiesz o tym prawda? Nawet jeżeli sprawdziliśmy jakiś obszar, to Redwolf mógł się już przemieścić... Przecież nie siedzi sobie i nie czeka, aż go znajdziemy...
     Arthemis ochlapała twarz.
     -    Nie wiem. Po prostu nie wiem... Może powinniśmy zacząć krzyczeć, jakby nas obdzierali ze skóry? Może wtedy by się nami zainteresował?
     -    Szukamy człowieka. A może on jest łosiem? Albo glistą...
     Arthemis parsknęła śmiechem. Odchyliła plecy do tyłu i zaptrzyła się w skrawek nieba prześwitujący między gałęziami drzew. Zmarszczyła brwi.
     -    Może powinieneś szukać z góry? - mruknęła.
     -    Co?
     -    Jako ptak, będziesz miał większe możliwości - zauważyła.
     -    Zwariowałaś - mruknął. - Nie zostawię cię tutaj samej.         
     -    James, krążyliśmy cały dzień i nienapotkaliśmy żywego ducha...
     James nadal miał pochmurny wyraz twarzy. Uparcie kręcił głową. Arthemis natomiast przewróciła oczami.
     -    To, co? Wolisz udawać, że nie bijesz? Będę wrzeszczała w niebogłosy, aż pan Redwolf łaskawie się zainteresuje...
     -    Nie podniosę na ciebie ręki - warknął James. - Wybij to sobie z głowy.
     -    Sam coś wymyśl, mądralo...
     -    Rozpalmy ognisko i zabezpieczmy namiot. Światło zwabi w nocy ewentualnych gości, a my będziemy obserwować z wnętrza...
     -    Nawet zabezpieczenie namiotu można złamać, a wtedy znajdziemy się w pułapce - zauważyła Arthemis. Zamyśliła się i rozejrzała. - Rozpalimy ognisko i zabezpieczymy namiot. A sami ukryjemy się kawełek dalej. Na tamtych skałach - wskazała ręką.
     -    Uwielbiam spać na twardej ziemi - pokręcił głową James. Wstał, otrzepując stopnie. Wyciągnął do niej rękę. - Chodź, skarbie, rozbijemy nasz pałac...
     Lecz tej nocy nic się nie stało.
     Następnego ranka, zesztywniali, z trzaskającymi kośćmi, zeszli ze skały i spakowali obóz.
     -    Może powinniśmy zaryzykować? - zastanawiała się Arthemis.
     -    Wyczułaś kogoś?
     Arthemis zmarszczyła brwi. Nie mogła odpowiedź szczerze, że tak. Jej moce powinny działaś na powierzchni 100 metrów kwadratowych. Nikt jednak nie zbliżył się do nich na tę odległość... Przynajmniej moc Arthemis tego nie wykryła. A nie było pewniejszej gwarancji. Tylko, że... Arthemis miała dziwne wrażenie, że są obserwowani.
     -    Moja moc nie dała o sobie znać - przyznała w końcu.
     -    Może przesadzamy? Wzmocnimy ochronę i prześpimy się dzisiaj w namiocie...
     Arthemis skinęła na znak zgody.
     Następnej nocy po tej stronie oceanu również nic się nie wydarzyło.

                                                          ***
    
     Sean Willis lubił nocną zmianę. Ministerstwo było wtedy ciche i można się było natknąć tylko na innych nieszczęśników, którzy pracowali na nockę. Cisza panująca w budynku pomagała mu się skupić i nadrobić wszystkie raporty, których nie miał czasu robić w dzień. Lubił swoją szefową, ale w kwestii raportów była bezlitosna.
     Tak. Hermiona Weasley wszystko robiła na czas i oczekiwała tego samego od swoich podwładnych. Była jednak miła, więc Seanowi to nie przeszkadzało.
     Poszedł do socjalnej kuchenki na piętrze, żeby zrobić sobie herbatę, gdy usłyszał huk, jakby przewróciła się szafa. Zdezorientowany zajrzał do biura obok swojego, ale nikogo tam nie było.
     Nagle cisza zaczęła mu przeszkadzać. Wziął do ręki staromodną słuchawkę telefonu dryfującą w powietrzu, spodziewając się usłyszeć po drugiej stronie Neda - strażnika z nocnej zmiany, ale odpowiedział mu wybuch różowego dymu z głośnika, a potem rozbłysło zielone światło.
     I tuż obok biurka Hermiony Weasley zaległa cisza.


     Valentine obudził trzask towarzyszący teleportacji, po chwili zmrużyła oczy, gdy w jej pokoju rozbłysło światło.
     -    Wstawaj! - krzyknął Fred, a potem pobiegł do pokoju Dominique.
     -    Co się dzieje? - zapytała zdezorientowana, ziewając.
     Dominique ze wściekłą miną wparowała do salonu.
     -    Zwariowałeś?!
     -    Ubierajcie się! Szybko! - powiedział, podchodząc do okna wychodzącego na Pokątną i zerkając zza firanki.
     Dopiero teraz Valentine dostrzegła rozbłyski różnokolorowych świateł, niczym fajerwerki na święto Guya Faweksa.
     -    Co się dzieje? - zapytała, podchodząc do niego Dominique.
     -    Nie wiem. Widziałem tylko jakąś jak jedni atakują drugich. Wyciągają ich z domów. - odpowiedział. - Domini, sprawdź Teddy'ego i Victoire, ich dom powinien być bezpieczny, więc tam zostań. Valentine... - spojrzał na nią z napięciem -  moi rodzice...
     -    Nie zostawię cię - powiedziała spokojnie.
     -    Proszę cię... sprawdź...
     W tym samym momencie usłyszeli trzask aportacji i cała trójka wycelowała różdżki w środek pokoju.
     -    Nie strzelajcie! - krzyknął Teddy, osłaniając blondwłosą postać.
     -    Czy ktoś wie, co tu się dzieje? - zapytała Victoire. - I czemu nadal jesteście w piżamach, nie widzicie co się dzieje?
     Dominique i Valentine wybiegły.
     -    Vic, zabierz dziewczyny w jakieś bezpieczne miejsce - poprosił Fred.
     -    Mowy nie ma. Moi rodzice mieszkają daleko, dziadkowie tak samo. Wujek Harry i ciotka Hermiona potrafią zabezpieczyć domy, ale jeżeli wujek Percy pracuje na nocną zmianę to ciocia Audrey jest sama i całkowicie bezbronna. Powinniśmy sprawdzić ją w pierwszej kolejności - stwierdziła.
     -    Ja sprawdzę ciocię Audrey - zaproponowała Dominique. - Zostanę z nią. Powiadomię też Molly.
     Fred skinął głową.
     -    Valentine i ja sprawdzimy rodziców Freda, a potem dołączymy do was - rzuciła Vicotoire, łapiąc Teddy'ego za przód koszuli. - Nie rób głupstw - mruknęła i wycisnęła na jego ustach pocałunek.
     -    Chodźmy - rzuciła Valentine, łapiąc Victoire i w tym samym momencie, w którym się teleportowały szyby w saloniku wybuchły.

     Devlin Potter niespodziewanie poderwał się z łóżka w dormitorium Gryffindoru. W jego głowie narastał szum. Hałas. Jakby w jednej chwili ilość magii w okolicach się podwoiła, a potem gwałtowanie została zaburzona.
     Czujny, jak kot Camden podparł się na łokciu.
     -    Dev, co się stało? - zapytał.
     -    Coś jest nie tak.
     Devlin wstał. Camden razem z nim.
     -    W Hogwarcie?
     -    Nie. Za blisko. Dalej. Nie wiem. - Devlin, jak lunatyk podszedł do okna. Na horyznocie w ciemności zalśniła pomarańczowa łuna.
     -    To Hogsmead... Coś się dzieje...
     -    Idziemy! Nick! - Camden kopnął w łóżko Malfoya, po czym wskoczył w spodnie. - Ubieraj się! Zawiadom rodziców i nauczycieli! Coś się dzieje w Hogsmead!
     Devlin wciągnął bluzę i pobiegł do drzwi, czując depczacego mu po piętach Camdena.
     -    Może to nic takiego? - rzucił Devlin.
     Camden nie odpowiedział, tylko przyśpieszył. W ciagu osiemnastu lat swojego życia nauczył się jednego: nie podważać przeczuć żadnego z dzieci Arthemis North.
    
    
     Po trzecim dniu bezowocnego łażenia po bezkresnych lasach, wzniesieniach i równinach Arizony, frustracja narastała. U James była ona spowodowana bezczynnością. U Arthemis... cóż w głównej mierze narzekaniem Jamesa.
     -    Może po prostu wywiesimy jakiś wielki transparent? Chętnie poświęcę koszulkę czy dwie, jeżeli tylko będę mógł napisać "Przywlecz tu swój tyłek, Redwolf!".
     -    To na pewno pomogłoby nam w negocjacjach - mruknęła Arthemis, rozkładając namiot.
     -    Musisz przyznać, że łażenie po tych okolicach to czysta strata czasu - James zabezpieczał ich obozowisko, krążąc dookoła. - Musimy coś wymyślić, bo inaczej i za rok go nie znajdziemy.
     Arthemis musiała mu przyznać rację. Do tej pory miała nadzieję, że wyczuje jakąś osobowość w pobliżu, ale niestety oprócz upartego przekonania, że coś ją obserwuje jej moc pozostała uśpiona. Nie mogła też korzystać z niej przez cały czas, bo ją osłabiała, a miała przeczycie, że James odwiózłby ją do Howgartu, gdyby nie była w stanie pokonać kolejnego wzniesienia.
     Spali na zmianę, więc Arthemis obudziła Jamesa o drugiej w nocy. James leniwie otworzył oczy. Zamrugał kilka razy, a potem zmienił pozycję, wpuszczając ją obok siebie. Gdy zrobił to po raz pierwszy, była zdziwiona, teraz jednak posłusznie wsunęła się do ciepłego śpiwora. Wiedziała, że James już nie śpi. Jest rozbudzony i gotowy do warty. Po prostu lubił przytulać ją do chwili, gdy zapadała w sen. Gdy miał już pewność, że pozwoliła sobie na odpoczynek, wstawał i przeciągał się. Zapalał mdłe światełko różdżką i otwierał mapy. Próbował rozgryźć sposób myślenia człowieka, który potrafił zamienić się w każde stworzenie, nie lubił przebywać wśród ludzi i najwyraźniej jedyne o co się troszczył to, to, czy las pozostanie nietknięty przez białych.
     Gdyby on był na jego miejscu to chciałby wiedzieć o każdym obcym, który się pojawi na tej ziemi... I obserwowałby go przez kilka dni, żeby zobaczyć, czy jest groźny i jakie ma zamiary.
     James poczul podekscytowanie. Arthemis cały czas miała wrażenie, że coś ich obserwuje. Może miała racje. Może Redwolf był bliżej niż sądzili?
     Nalał sobie kawy z termosu i pogryzał batoniki z zapasów Arthemis (ona ich nie jadła, więc wiedział, że i tak były dla niego). Obmyślał jakby tu namówić Indianina, żeby się ujawnił, gdy Arthemis poderwała się z posłania.
     -    Co... - zaczął, ale zakryła mu dłonią usta. Rozejrzała się po ścianach namiotu z paniką.
     -    Ktoś się zbliża - wyszeptała, przełykając ślinę. - Jest bliżej niż powinien być... - dodała. James wpatrywał się w nią z napięciem, ale nie takim, jakie widać było w jej ciele. Była wściekła i przestraszona, że jej moce zadziałały, gdy było już za późno, na ucieczkę.
     -    Zaklęcia powinny ich zatrzymać - zauważył.
     Wtedy usłyszeli głosy. Nie powinni ich słyszeć w takiej odległości. Nikt nie miał prawa zbliżyć się do nich aż tak bardzo.
     Arthemis spojrzała na Jamesa i powiedziała w jego myślach:
     ~   Przeszli przez bariery.
     ~   To niemożliwe - odparł James.
     Na ścianach namiotu zobaczyli dwa cienie.
     -    Moglibyśmy ich teraz pozażynać, jak prosiaki - zaśmiał się ochrypły głos. - Śpią sobie smacznie, jak dzieci. Jak można być takim głupim.
     -    Zaklęcia były naprawdę potężne. Nie wierzyłem, że ten zagłuszczacz naprawdę zadziała... - odparł drugi, kręcąc się przy ich małym obozowisku.
     -    Na razie chyba niczego nie znaleźli, prawda? Może trzeba ich trochę pośpieszyć?
     -    Niby, jak chcesz to zrobić?
     -    Napędzimy im trochę stracha to się pośpieszą...
     -    Samo znalezienie ich zajęło nam kupę czasu w tej dziczy. Jeżeli ze strachu stąd zwieją, a nam nie uda się przechwycić kolejnego Strażnika, to nie mamy po, co wracać.
     -    Nie pękaj. Mały pożar jeszcze nikomu  nie zaszkodził. Też musimy mieć coś z życia, skoro dali nam tę nudniejszą robotę. Ściganie po lesie pary małolatów nie jest szczytem moich ambicji...
     -    Wiemy, że zagłuszczacze działają. Mieliśmy się tylko upewnić, czy będziemy mogli w każdej chwili się do nich dorwać...
     W namiocie Arthemis oddychała ciężko, starając się to robić bezgłośnie. Podążała wzrokiem za cieniami widocznymi na ścianie namiotu, ściskając mocno różdżkę. Byli w pułapce...
     -    Wracaj do reszty, a ja się wszystkim zajmę... - zachichotał pierwszy głos, a po chwili Arthemis usłyszała trzask ognia, który przeradzał się w huk.
     -    Idziemy! - zadecydował James, wypryskując z namiotu, zanim ten wypełnił się dymem. Cztery ogromne, stare drzewa, pomiędzy którymi rozsawili namiot, płonęły, niczym pochodnie.
     Nie naradzając się, oboje pognali za majaczącym cieniem. Człowiek nie zdołał daleko odejść.
     -    Chcecie się zabawić? - krzyknął ze śmiechem, rzucając w nich zaklęciem. Arthemis pędziła jak szalona. Chciała poznać jego aurę, jego psychiczny zapach. Chciała znać aury ludzi, z którymi przebywał, żeby później ich wytropić. Chciała wiedzieć, skąd wiedzieli, że tu będą? Skąd wiedzieli o Strażnikach?
     Wysłała wiązkę mocy, która poderwała czarodzieja, do góry i posłała go na drzewo. W odpowiedzi dostała rykoszetem, przypominającym wysoki dźwięk, wciśnięty pogrzebaczem prosto do jej ucha.
     Oszołomiona krzyknęła i padła na kolana.
     -    Arthemis! - James przykucnął obok niej. - Co się stało?
     -    Nic. Biegnij! Ten drugi może sprowadzić pozostałych!
     James potrząsnął głową.
     -    Musimy wrócić i ugasić pożar zanim spłonie pół lasu...
     Arthemis spojrzała na pomarańczową łunę, zamgloną przez kłęby białego dymu. W tym samym momencie rozbłysło zielone światło, a ona w ostatniej chwili pociągnęła Jamesa na siebie. Zaklęcie przemknęło nad jego głową.
     Człowiek, którego ścigali, stał opierając się o drzewa i ponownie celował w nich różdżką. W tej samej chwili, gdy Arthemis zaczęła wypowiadać zaklęcie, z piersi i brzucha wyrosły pazury lśniące jak obsydian. Następnie ujrzała tylko ogromną łapę, która przeorała plecy człowieka.
     Rozległ się ryk po którym, czarnoksiężnik padł martwy na leśną ściółkę. Mech wchłaniał jego krew, jakby był jej spragniony.
     Arthemis słyszała dudnienie serca Jamesa, gdy oboje jak zahipnotyzowani patrzyli w oczy grizzly. Zadrżała widząc te bezdenne studnie o zadziwiajaco przytomnym spojrzeniu.
     Przełknęła ślinę, ściskając mocniej różdżkę. Potem niedźwiedź w całej swojej ogromnej postrzurze stanął na tylnych łapach, po czym zaczął się kurczyć. Z jego piersi znikła sierść. Jego pysk zaczął się zminiejszać. Tylko jego oczy pozostały tak samo czarne i lodowate, jak u bestii, gdy stanął na przeciw nich wysoki, potężny człowiek o włosach czarnych, jak skrzydła kruka.
     -    Musimy... - wydyszała Arthemis, - ugasić ogień... Proszę... Zanim się rozprzestrzeni...
     Wpatrywał się w nią przez chwilę, po czym krótko skinął głową.
     Przeszedł obok nich, mówiąc tylko:
     -    Chodźcie.
     James pomógłm Arthemis wstać, gdy pobiegli do miejsca, gdzie stał namiot. Byli jedynie dwa kroki za Nathanielem Redwolfem.

     Z namiotu został jedynie stelaż. A cztery drzewa, które podpalono jako pierwsze musieli ściąć. Resztę udało im się ocalić.
     -    Oni się tu zaraz zjawią - powiedział James, przeszukując wzrokiem ciemność. - I nie możemy tego zablokować, bo mają to, coś co nazywają zagłuszaczem.
     -    Powinien Pan stąd zniknąć - powiedziała Arthemis nagląco.
     -    Nie obchodzą mnie blade twarze - odparł obojętnie Indianin. - Potrafią przynosić tylko cierpienie i zniszczenie...
     -    To nie są jakieś tam blade twarze, które przyszły niszczyć las! - zdenerwował się James. - Przyszły tu po Pana!
     Nathaniel zbliżył się do Jamesa, leniwym krokiem pantery.
     -    I co mi zrobią? Zabiją? Nie pierwszy raz będą próbować.
     -    Tu nie chodzi o ciebie, człowieku! - warknął James.
     -    James - upomniała go Arthemis, próbując zatamować krwotok z nosa i zepchnąć na drugi plan ból głowy. Nie wiedziała co się stało... Skąd wziął się rykoszet?
     James podszedł do niej szybko z niepokojem na twarzy. Zerknął na pozostałości namiotu, w którym były ich rzeczy i zacisnął usta. Stracili wszystkie leki.
     -    Musimy cię stąd zabrać - mruknął cicho.
     Pokręciła głową. James zgrzytnął zębami.
     -    Idą tutaj. Jeżeli znajdą Strażnika, będzie po nas. Musimy uciekać, albo walczyć.
     -    Nie wiemy ilu ich jest - odparł. - Lepiej będzie się stąd na razie oddalić...
     -    Myślę, że trochę na to za późno - zauważył Nathaniel, wpatrujący się w ciemność. - Jeżeli nie chcecie być ścigani jak zwierzyna, radzę się przygotować. Mamy lepszy teren. Jesteśmy na wzniesieniu i możemy się ukryć na skałach. Stamtąd będziemy ich po kolei eliminować.
     -    Jest Pan najważniejszy - powiedziała Arthemis, wstając. - Jeżeli coś pójdzie nie tak, Pan ucieka jako pierwszy...
     -    Dziewczyno, zrobię co będę chciał - rzucił, prowadząc ich ścieżką, której sami by nie znaleźli. - A potem mi to wytłumaczysz...
     Ledwie zdążyli ułożyć się w zagłębieniu skał, gdy zostali ostrzelani różnobarwnymi zaklęciami. Napastników było dziewięcioro. Sądząc po zaklęciach, jakie rzucali, nie zamierzali brać jeńców.
     -    Co to za jedni? - zapytał Nathaniel.
     -    Morganiści - odparł James. - Służą takiej jednej rudej suce...
     -    Skąd wiesz, że jest ruda? - zapytała zdziwiona Arthemis.
     -    Takie mam przeczucie - odparł, wychylając się z ukrycia, aby dobrze wymierzyć.
     -    Przpełźli tutaj za wami - zauważył Indianin.
     -    Nie wiedzieliśmy, że w ogóle mają pojęcie o Strażnikach - odparła Arthemis. - Nie sądziliśmy, że ktokolwiek poza nami wie...
     Nathaniel powalił w końcu jedną z czarodziejek, która podeszła zbyt blisko skały.
     -    Mają jakiś rodzaj ochrony... Zaklęcia nie trafiają tak jak powinny...
     -    Mogę tam trochę namieszać - zaproponowała Arthemis.
     -    Nie - zaprotestował natychmiast James. - Nie zrobisz tego... Nie wiemy, co się przedtem stało.
     -    Jak mamy stąd wyjść cało, jeżeli nasza magia nie działa?
     -    Nie powiedziałbym, że nie działa... Raczej zachowuje się kapryśnie - odparł Nathaniel.     -           Cholera! - warknął James, łapiąc się za ramię, które zesztywniało, po tym jak trafił je urok. - Ewidentnie próbują nas zabić...
     -    Jeżeli Klucze nie będą w komplecie, może im się to udać, odparła Arthemis, pociągając James niżej między skały. Oparła go o jedną z nich i zerknęła na wypaloną w bluzie dziurę. Pod jego skórą zaczynały się rozprzestrzeniać czarne pajęczny. - Nie mamy leków - powiedziała spokojnie, chociaż w jej żołądku pozostała jedynie masa przypominająca lód. Wyjęła nóż z pochwy. Nie miała nawet, czym go oczyścić. - Dasz radę?
     Nathaniel zerknął na nich i przemieścił się tak, aby łatwiej mu było ich osłaniać.
     James skinął głową i zacisnął zęby.
     Arthemis wzięła głęboki oddech i przytknęła nóż do czarnej skóry Jamesa.
     Krzyk nie wydostał się, przez jego zaciśnięte szczęki, gdy czarna krew zaczęła wypływać z rany. Albo Arthemis nie usłyszała, bo skała nad nimi runęła z hukiem, a Nathaniel soczyście zaklął. Usłyszeli trzask.
     -    Jesteście! - krzyk kobiety pełen ulgi, zaskoczył Arthemis niemal tak, jak wcześniejszy rykoszet. - W końcu was znalazłam! Na Merlina! - dodała, przypadając do Jamesa. - Arthemis, poszerz ranę...
     Arthemis posłuchała, jednocześnie kątem oka obserwując zdezorientowana, jak profesor Caprifolia grzebie w torbie i wyciąga jakieś zielsko. Zaczęła je przeżuwać, a potem wkładać w ranę Jamesa. Nie robiła tego delikatnie i James aż wygiął się z bólu, który po chwili przeszedł w odrętwienie.
     -    Co tu się dzieje?! Jest ich tylko siedmiro! Słyszałam, że sama jedna możesz tylu pokonać.
     -    Czary nie działają tak, jak powinny - odparła Arthemis.
     -    Więc trzeba było uciekać, jeżeli nie mogliście walczyć - warknęła Caprifolia. Owinęła ramię Jamesa, jakimś szerokim liściem, a potem przywrła do skały, oddychając z trudem. - Nie jestem przyzwyczajona - powiedziała sama do siebie. - Powinnam chyba zacząć się przyzwyczajać do takich sytuacji...
     Potem dotknęła skały i Arthemis poczuła drżenie ziemi. Jej oczy rozwarły się szeroko, gdy wychylając czubek głowy zobaczyła jak napastnicy zostają pochłonięci przez przyrodę. Jednego wciągnęło pod ziemię. Innego pochłonęło drzewo. Jeszcze inny zawisł na jakiejś gałęzi, a kolejny z nich próbował się odczołgać od porastającej jego ciało trawy, mchów i porostów. Arthemis przełknęła ślinę i schowała się. Po tym jak zobaczyła jak z usta czarnoksiężnika wyrasta roślina nie chciała już więcej oglądać.
     Gdy nastała cisza Arthemis zerknęła na Nathaniela Redwolfa. Spodziewała się na jego twarzy oburzenia, lub gniewu, ale on od kiedy tylko teleportowała się tu Oleandra nie wypowiedział ani jednego słowa. Jedynie leżał w miejscu i wpatrywał się w nią, w całkowitym i bezgranicznym szoku.
     Oleandra wstała i pomogła się podnieść Jamesowi. Po krótkiej walce z samą sobą, zerknęła na wysokiego, przystojnego mężczyznę, stojącego kilka kroków dalej.
     -    Idziesz z nami? - zapytała chłodno.
     -    Nie zdążyliśmy nic wytłumaczyć... - zaczęła szybko Arthemis, w tym samym czasie, gdy Nathaniel powiedział bez cienia wątpliwości w głosie:
     -    Tak. Teraz już tak.
     Przez ciemność nocy przedarła się pierwsza łuna blasku, która w połowie oświetliła piękne, szlachetne oblicze Oleandry Konvalarii Caprifolii. Trwało to ułamek sekundy, jeden błysk brzasku w jej źrenicach, ale przez Arthemis przebiegł dreszcz pochodzący z jej tęskonoty, strachu, radości. Po chwili jednak zniknęło to, gdy krótko skinęła głową i odwróciła się, żeby zejść ze skały.
     Nathaniel natychmiast ruszył za nią.
     Arthemis wzięła Jamesa za rękę, jednocześnie pytając go wzrokiem, czy z jego ramieniem już lepiej. Uspakajająco ścisnął jej dłoń.
     -    Gdzie mamy się teleportować? - zapytała Arthemis.
     -    Musimy zaczekać - odparła Caprifolia, zatrzymując się. - Tutaj jest szósta rano, więc w Hogwarcie będzie 21:00. Każdy kto spróbuje się po tej godzinie teleportować w okolicach Hogsmead, Ministerstwa Magii, bądź któregokolwiek z waszych domów, zostanie natychmiast obezwładniony...
     -    Co? Dlaczego?!
     -    Środki bezpieczeństwa - odparła krótko Oleandra. - Wytłumaczę wam, ale nie tu gdzie mogą nas wystrzelać jak kaczki. Musimy znaleźć jakieś dobre miejsce, żeby przeczekać najbliższe dziesięć godzin...
     -    Coś się stało! Musimy natychmiast... - zaczął James, nerwowo, ale Oleandra złapała go za ramiona i potrząsnęła nim. Zniknęła gdzieś delikatna jak angielska róża dama. Kobieta, która przed nim stała wykorzystywała swoją magię, żeby uśmiercać i przechodziła nad tym do porządku dziennego.
     -    Nie mam czasu, żeby pieścić twoją histerię - warknęła. - Weź się w garść. Jestem tu po to, żebyście nie dali się zabić, przez zbyt pochopne działanie.
     Taką wściekłość mogło wywołać tylko jedno.
     Śmierć.
     Arthemis przełknęła ślinę.
     -    Wiadomo tylko, czy nasze rodziny są bezpieczne? - zapytała.
     -    Wszyscy, którzy przebywali w Hogwarcie na pewno - powiedziała już łagodniej Oleandra. - Mieliśmy też kontakt z waszymi rodzicami. Tylko tyle jestem w stanie teraz powiedzieć...
     James skinął głową.
     -    Zejdźmy do doliny. Nad strumieniem zajmiemy się twoją raną - powiedziała Oleandra. - Powinny być tam jaskinie...
     -    Już ich nie ma - odezwał się niespodziewanie Nathaniel.
     Arthemis niemal zapomniała o jego obecności tak cicho się poruszał. Nie zabierał też głosu, jakby więc mógł się dowiedzieć nie zadając pytań. Poza tym tak, jak Oleandra za wszelką cenę unikała patrzenia w jego kierunku, tak on pochłaniał jej postać wzrokiem.
     -    Jeżeli musimy przeczekać, znam idealne miejsce - dodał, wysuwając się do przodu. - Chodźcie...
     James i Arthemis ruszyli za nim. Oleandra została w tyle. Arthemis obejrzała się na nią przez ramię, gdy stała pozwalając na zwiększenie się dystansu między nimi, jakby potrzebowała chwili, żeby się pozbierać.
     Szli przez pół godziny zanim usłyszeli huk, który coraz bardziej narastał. Nathaniel poprowadził ich ścieżką pomiędzy ostrymi skałami, aż w końcu ponownie dotknęli leśnego poszycia, otoczonego kolebką ze skał, z których spływał wodospad. U podnóża wzniesienia utworzyło się małe jezioro a tuż nad jego brzegiem stała niewielka, drewniana chata.
     -    Powinienem mieć w środku, jakieś opatrunki. Czego będziecie potrzebowali? - zapytał.    Ponieważ Oleandra stała bez słowa wpatrując się w jeziorko, Arthemis powiedziała:
     -    Dyptamu, ale na razie poradzimy sobie z czystą wodą i bandażami...
     -    Wejdźcie do środka i weźcie wszystko, czego potrzebujecie - rzucił cicho, nie ruszając się z miejsca.
     Była to wyraźna odprawa, więc Arthemis mimo ciekawości ruszyła do chaty wraz z Jamesem. Nie oparła się pokusie i wchodząc do drewnianego domku, zerknęła na Oleandrę i Nathaniela. Wiele by oddała, żeby usłyszeć ich historię...
    
     Nathaniel stanął na odległość ramienia od kobiety, której jego dusza obsesyjnie poszukiwała od wielu lat. Głęboko zakorzeniony gniew i żal zaczęły wydobywać się na powierzchnię.
     -    Zbudowałem dom nad tym jeziorem, bo miałem nadzieję, że jeżeli kiedykolwiek wrócisz, to właśnie tutaj - powiedział cicho.
     -    Jak mogłabym wrócić? - odparła. - Po tym, co zrobiłam? - Jej westchnienie porwał wiatr. - Odebrałam ci nawet prawo do zemsty... - Odwróciła się w jego kierunku i po raz pierwszy naprawdę na niego spojrzała. Jego oczy pociemniały z gwałtownych emocji. - Jeszcze nie mogę ci go zwrócić. Ale gdy tylko nasza misja dobiegnie końca, odkupię każdy swój grzech. Oddam ci sprawiedliwość, Nathanielu... Przysięgam.
     -    Odbiorę, co mi się należy. Możesz być tego pewna.
     Nathaniel odwrócił się od niej i powędrował do chaty.
    
     Arthemis i James zrobili prowizoryczny opatrunek na ramieniu Jamesa i tym razem, gdy znaleźli profesor Caprifolię siedzącą na jednej z nagrzanych słońcem skał i chłonącą widoki, nie zamierzali dać się zbyć.
     -    Chcemy wiedzieć, co się stało! - oświadczył James.
     -    I co Pani tu robi - dodała Arthemis.
     Oleandra zerknęła na Nathaniela, który nieopodal zręcznie oprawiał świeże ryby, wiedziała, że doskonale ich słyszy, więc skinęła głową.
     -    Jestem tutaj, gdyż wy oraz kolejny Klucz znaleźliście się w niebezpieczeństwie...
     -    Skąd Pani wie?
     Mogło się Arthemis wydawać, ale profesor Caprifolia chyba się zarumieniła. Odchrząknęła.
     -    W czasie snu, Ru przesłał mi ostrzeżenie...
     -    W czasie snu? - zapytał ironicznie James. Arthemis kopnęła go w kostkę.
     -    Zareagowałam tak samo - zaśmiała się gorzko Oleandra. - Zamierzałam to zignorować, ale wtedy wpadłam na Andreasa, który w pełnym rynsztunku był już w połowie drogi do bramy...
     -    Dał się namówić, żeby zostać? - zapytała z niedowierzaniem Arthemis.
     -    To była ciężka przeprawa, wierz mi - usta Olenadry się wykrzywiły. - Przeważyła moja znajomość terenu i groźba niebezpieczeństwa u bram Hogwartu...
     -    Jakie niebezpieczeństwo? Dlaczego wzmożono środki bezpieczeństwa do tego stopnia? - dopytywał James.
     -    Dwa dni po ty, jak wyruszyliście doszło do jednoczesnych ataków na Ministerstwo Magii, Hogsmead, Ulice Pokątną. Jedynym celem tych ataków było wywołanie masowej  paniki. Morganiści nie próbowali przejąć władzy. Po prostu zabijali. W Ministerstwie zginęło trzydzieści osób a dwadzieścia jest w stanie ciężkim, tyle przynajmniej było wiadomo. Na Ulicy Pokątnej doszło do krwawej masakry - Oleandra potrząsnęła głową. - Nawet nie próbowali szacować liczby zabitych... W Hogsmead ograniczyliśmy ofiary śmiertelne do minimum. Ale te wasze dzieciaki - Arthemis coś ścisnęło w gardle, zanim usłyszała: - podczas walki, wyczerpały swoją moc i kilka godzin później zniknęły.
     -    Powinniśmy wracać - szepnęła Arthemis. - Nie powinno nas tu być...
     Oleandra wyciągnęła rękę i dotknęła jej włosów.
     -    Nie mogliście temu zapobiec. A to, co robicie jest ważne... Znaleźliście kolejnego Strażnika. Jesteśmy już tak blisko, żeby zapanować nad ochroną Hogwartu.
     -    Jeżeli już o tym mowa - rzucił z oddali Nathaniel. - Co, czym są ci Strażnicy?
     Arthemis na zmianę z profesor Caprifolią wytłumaczyła mu sytuację. Przez cały czas spokojnie piekł ryby nad ogniem. Gdy skończyły pokręcił z westchnieniem głową. Wstał i skierował się do chaty.
     Nie zadawał żadnych pytań, a jego jedynymi słowami były zrezygnowane:
     -    Spakuję się na więcej niż tydzień...    


     Arthemis i James próbowali nie okazywać zniecierpliwienia, ale kiepsko im to wychodziło.
     -    Może po prostu teleportujmy się do Anglii? - powiedział cicho James do Arthemis. - W Londynie nawet na piechotę możemy dotrzeć do domu moich rodziców, albo do ciotki Hermiony.
     -    Jeżeli zabezpieczyli dom przed teleportacją to nie wiadomo, czy w pośpiechu nie nałożyli zaklęć alarmujących na obszar dookoła posiadłości. Ja bym tak zrobiła... - mruknęła zamyślona Arthemis, której kości niemal trzeszczały od powstrzymywania ich od tego, żeby wrócić do domu i sprawdzić, czy z ojcem wszystko jest w porządku.
     James potarł czoło.
     -    Mój ojciec byłby wściekły, gdybym postawił w stan pogotowia cały dom, tylko po to, by zaspokoić swój instynkt opiekuńczy - przyznał i zaklął pod nosem.
     Arthemis współczująco ścisnęła jego ramię. Potem spojrzała na profesor Caprifolię, przechadzała się po brzegu lasu, nadal mając ich w zasięgu wzroku. Jej buty leżały porzucone przy kamieniu. Jej stopy tonęły w mchu, a dłonie przemykały po szorstkiej korze z nienaturalnie bolesną miną, jakby chciała się ukarać za tę chwilę przyjemności.
     Arthemis dyskretnie przeniosła wzrok na Nathaniela.
     Indianin siedział na pniu blisko chaty i osełką ostrzył groty strzał. Musiał mieć wprawę, bo nie skupiał się na tej czynności. Zamist tego wodził wzrokiem za leśną wróżką, niczym olbrzymi kruk. Wiatr od czasu do czasu porywał pasmo czarnych i błyszczących jak skrzydła włosów, potęgując to wrażenie. Jego ciemne oczy pełne były gwałtownych uczuć, które atakowały Arthemis pomimo jej blokady.
     Arthemis była tylko człowiek i musiała przyznać, że bardzo chciała je poznać. Jedynie surowy kodeks etyczny wpojony jej przez ojca powstrzymał ją przed uchyleniem zasłony, która oddzielała ją od uczuć obecnych dookoła niej ludzi. Zamiast tego surowo się upominając nałożyła dodatkową blokadę.
     -    Zastanawiasz się, jak to będzie mówić do niego per "profesorze Redwolf"? - zapytał James, zauważając jej spojrzenie.
     Przez jej wargi przemknął szybki uśmiech, potem zadowolona, że dorośli są zbyt zajęci sobą, żeby zwracać na nich, nachyliła się do Jamesa i powiedziała:
     -    Wyślijmy wiadomość.
     James natychmiast się na niej skupił.
     -    Przez bezpośrednie bezpieczne połączenie. Krew do krwi. Ja do swojego ojca, ty do swojego.
     -    Chcesz, żeby dostali zawału?
     -    Zostało jeszcze sześć godzin. Zaraz ja dostanę zawału! - mruknęła ostro.
     -    Dobrze wiesz, że nasze domy są pewnie zabezpieczone jak cholerny bank Gringotta - powiedział, ale w jego oczach zapalił się entuzjazm.
     -    Tak, wiem - patrzyła mu intensywnie w oczy. - Ale też znam swojego ojca. To straszny nocny marek, a już na pewno nie można go nazwać rannym ptaszkiem. Będzie bardziej wkurzony, jak obudzę go o szóstej rano, niż teraz...
     -    Znając mojego ojca - zauważył z kolei James, - jeżeli atak nastąpił niecałe dwa dni temu, to pewnie siedzi teraz w Ministerstwie Magii, i będzie tam siedział dopóki mama nie zatarga go siłą do domu, żeby się trochę przespał, o ile oczywiście nie siedzi tam razem z nim - dodał ironicznie.
     Arthemis szybkim spojrzeniem skontrolowała dorosłych.
     James uniósł brew.
     -    Ryzykujemy?
     Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, a potem Arthemis energicznie skinęła głową.
     -    Ty pierwszy. Twój ojciec będzie pewnie lepiej poinformowany - Arthemis przesunęła się tak, aby bardziej zasłaniać Jamesa przed widokiem profesor Caprifolii.
     James dotknął różdżką kciuka, na którym pojawiła się kropelka krwi.
     -    Patronus Directus Coniugium! - szepnął, a krew zmieniła się w małą czerwoną bańkę, która zaczęła się rozciągać we wszystkie strony, aż utworzyła pumę, która zmieściła się na jego dłoni. James zaczął coś do niej szeptać, a ona zmieniła się w srebrzystego, podobnego do patronusa ducha, który rozpłynął się w powietrzu.
     Arthemis powtórzyła jego zaklęcie. James zmarszczył brwi, patrząc jak nad dłonią Arthemis unosi się srebrzysty jastrząb, gdy zniknął nie mógł się powstrzymać i mruknął:
     -    Zastanawiałaś się dlaczego twój patronus to jastrząb, tak jak moja zwierzęca postać?
     Arthemis zamrugała, jakby była zdziwiona, że do tej pory przeoczyła ten szczegół. James rozpłynął się w szerokim uśmiechu.
     -    To takie słodkie...
     Dostał bolesny cios w ramię.
     -    Mój patronus miał taki kształt zanim stałeś się animagiem - rzuciła.
     -    A zawsze miał taką postać?
     -    Szczerze mówiąc... nie - przyznała w końcu niechętnie. - Zmienił się w piątej klasie...
     -    A jaki kształt miał wcześniej?
     Na policzki Arthemis wypłynął róż.
     -    Kameleona...
     -    Hmm... to naprawdę ciekawe... Myślisz, że gdybyś ty była animagiem zmieniałabyś się w pumę?
     -    Nie mam pojęcia. Ty jesteś specjalistą od transmutacji...
     -    To już zdecydowanie wykracza poza transmutację, na której się znam - zaśmiał się.
     Powróciła pełna napięcia cisza. Wiedzieli, że nawet jeżeli ich rodzice szybko dostaną wiadomość, niekoniecznie w tym samym tempie muszą im odpowiedzieć.
     James spojrzał przez ramię.
     -    Może zapytamy?
     -    Czekasz na to już od kilku godzin, co? - Arthemis wyszczerzyła zęby. - Chcesz z nim pogadać. Wiem, że aż się do tego palisz.
     W odpowiedzi spiorunował ją wzrokiem.
     Padł na nich cień. Spojrzeli do góry.
     Ten człowiek chyba nie dotykał podłoża, gdy chodził!
     -    Możecie pytać o co chcecie - powiedział cicho Nathaniel.
     -    Jak mógł nas Pan słyszeć? - zapytała natychmiast Arthemis.
     Uniósł włosy z prawej strony i zobaczyli jak jego ucho z ludzkiego zmienia się w spiczaste, czarne ucho nietoperza.
     -    A jak Pan się tu podkradł? - rzuciła błyskawicznie Arthemis i spojrzała na jego stopy, jakby oczekiwała, że zmienią się w łapy jakiegoś drapieżnego kota. Zobaczyła jednak jedynie miękkie, skórzane buty.
     -    To wyuczona umiejętność. Zawsze skradał się jak kot... - odparła za niego Oleandra. Arthemis i James spojrzeli na siebie porozumiewawczo doskonale wyczuwając intensywność spojrzeń, które przepływały nad ich głowami.
     -    A tobie usta się nie zamykały. Obojętnie jak cicho chodziłem, twoja paplanina zawsze odstraszała wszystkie zwierzęta...
     Oleandra wzruszyła ramionami, a potem zgromiła Arthemis i Jamesa wzrokiem.
     -    Co kombinujecie?
     -    Zastanawiali się nad transmutacją i patronusami - odpowiedział za nich Nathaniel. - Odpowiedź brzemi: tak. Myślę, że zmieniałabyś się w pumę, gdybyś była animagiem - zwrócił się do Arthemis. Ale oczywiście nie koniecznie tak właśnie musiałoby być, bo patronusy mogą się zmieniać, natomiast większość animagów przyjmuje jedną postać.
     -    Nie to co Pan - rzucił nie wytrzymując James. - Jak Pan to robi?
     Nathaniel się zamyślił.
     -    Szczerze mówiąc po prostu nie straciłem tej umiejętności, gdy przestałem być dzieckiem. Wszyscy z naszego plemienia tracą tę możliwość u mnie jednak nie zanikła - wzruszył ramionami.
     Profesor Caprifolia nie wydawała się być zadowolona zmianą tematu.
     Wtedy jednak przed Jamesa spłynął z nieba srebrzysty dym, który ułożył się w pełnego godności jelenia i przemówił głosem Harry'ego Pottera.
     -    James. Nic nam nie jest. Przydacie mi się tutaj. Odbezpieczam mój gabinet w Ministerstwie Magii na dziesięć minut. Pośpieszcie się.
     -    To nierozsądne - żachnęła się Oleandra.
     -    Nierozsądnie to będzie przebywać obok nas, jeżeli jeszcze przez chwilę tu zostaniemy - odparł James hardo. - Może Pani poczekać, aż teleportacja do Hogsmead będzie bezpieczna, ale my jesteśmy potrzebni w Londynie.
     -    Dziękujemy za pomoc i ratunek, pani profesor - dodała Arthemis, aby złagodzić trochę słowa Jamesa.
     Arthemis i James połączyli ręce. Oleandra patrzyła na nich niezadowolona, a potem rozejrzała się i skinęła głową na zgodę.
     -    Dołączymy do was... Dostaniemy się do Hogwartu siecią Fiuu, prosto z Ministerstwa...
     Arthemis miała dziwne wrażenie, że podjęła tę decyzję tylko po to, aby przypadkiem nie zostać sam na sam z Nathanielem Redwolfem.
     Nathaniel przywołał swoje bagaże, a potem chwycił za rękę Oleandrę, która połączyła dłoń z Arthemis.

     -    Na trzy... - powiedział James.


Gdy zmaterializował się przed nimi gabinet w biurze aurorów, natychmiast usłyszeli, wypowiedziane opryskliwym głosem:
     -    Podnieść osłony. Zrobiłem to tylko dla ciebie, Harry... To niebezpieczne, a polecenie Ministra było jasne.
     -    Dziękuję, Eustace. Przy okazji, proszę, wmuś w Hermionę jakąś kanapkę, dobrze? - odparł zmęczony głos.
     -    Musi w końcu iść do domu. To co się stało, nie było jej winą...
     Arthemis i James odwrócili się w stronę rozmówców. Na widok ojca James się przeraził. Miał wrażenie, że postrzał się o kilka lat.
     Harry podniósł na niego wzrok, przeleciał uważnie po ich ciałach, w poszukiwaniu obrażeń. Zielone oczy zatrzymały się dłużej na bandażu dookoła ramienia Jamesa, ale gdy nie dostrzegły przesiąkającej krwi, przeniosły się na stojących za Arthemis profesorów.
     -    Profesor Caprifolia - skinął głową. -  Pan Redwolf jak mniemam? - wyciągnął rękę. - Harry Potter.
     -    Proszę mi mówić po imieniu. Jestem Nathaniel... - zerknął na Arthemis i Jamesa. - Waszą dwójkę też się to tyczy...
     -    Och, nie mogłabym... - zaprotestowała natychmiast Arthemis, ale Oleandra położyła jej rękę na ramieniu, żeby ją uspokoić.
     -    Nathaniel ma na pewno bardzo dużo pytań - rzucił Harry i odwrócił się do siwowłosego człowieka o zmęczonej twarzy pokrytej zmarszczkami i bruzdami. -  Eustace mam jeszcze jedną prośbę, mógłbyś odesłać siecią Fiuu profesorów do Hogwartu?
     -    Jeżeli moglibyśmy na chwilę odblokować kominek w moim gabinecie, byłoby to wielkie ułatwienie - powiedziała cicho profesor Caprifolia, zwracając się do starszego mężczyzny.
     -    Tak, oczywiście, nie będzie żadnego problemu - powiedział, natychmiast poddając się jej delikatnemu urokowi damy.
     Arthemis była zafascynowana tym, jak ta kobieta szybko może to włączać i wyłączać. Raz bez namysłu zabijała wroga, a za chwilę wyglądała, jakby była zbyt delikatna, aby sama podnieść filiżankę do ust.
     -    Pojawimy się w Hogwarcie wieczorem jutro, bądź pojutrze - powiedziała, przytomniejąc Arthemis.
     Oleandra skinęła głową.
     -    Uważajcie na siebie - rzuciła na do widzenia.
     Wyszli za przedstawicielem Ministerstwa Magii. Dziwna to była zbieranina. Eustace w eleganckim surducie pracownika administracyjnego, Oleandra w wysokich kowbojskich butach i białym stetsonie na głowie oraz Nathaniel noszący skórzane spodnie i bawełnianą tunikę, jak drogi garnitur.
     Gdy drzwi biura się za nimi zamknęły, Harry podszedł do biurka, rzucając do Jamesa:
     -    Rozbieraj się... - wyjął z najniższej szuflady apteczkę.
     James wymienił zaniepokojone spojrzenie z Arthemis. Zrobił kilka kroków i położył rękę na ramieniu ojca.
     -    Tato, nic mi nie jest.
     -    Jak to zobaczę to ocenię, czy nic ci nie jest - odparł Harry niemal ostro, przerzucając opatrunki i buteleczki w apteczce, chociaż sam nie miał pojęcia czego szuka.
     -    Arthemis i profesor Caprifolia dwa razy mi to oczyściły i zabandażowały - James mówił cicho i spokojnie. Miał wrażenie, że kłótnia, czy irytacja tylko pogorszy sprawę.
     -    Panie Potter, chcieliśmy się tutaj dostać jak najszybciej, nie dlatego, że potrzebowaliśmy pomocy, ale dlatego, że chcieliśmy pomóc - powiedziała Arthemis.
     Harry podniósł na nią wzrok, a potem objął dłonią jej policzek i w ojcowskim geście pogłaskał go kciukiem.
     -    Nic wam nie jest? - zapytał poważnie, szukając odpowiedzi w granatowych oczach. Wiedział, że Arthemis nie ukrywałaby stanu Jamesa, jeżeli zagrażałby jego życiu.
     -    Głowa mi pęka, ale z tego, co widzę Panu też - jej usta wykrzywiły się trochę złośliwie.
     Harry skinął głową, a potem uspokajająco poklepał Jamesa po ramieniu.
     -    A więc daliście radę?
     -    Szczęście w nieszczęściu - odpowiedział James. - Pojawił się, gdy nas zaatakowali morganiści... Inaczej nigdy byśmy go nie znaleźli...
     -    Was też zaatakowano?
     -    Tak. Ale chodziło im o Nathaniela - wyjaśniła Arthemis. - Pan Ru ostrzegł profesorów w Hogwarcie, dlatego profesor Caprifolia przybyła nam na pomoc.
     -    Skąd wiedzą o Kluczach? - zapytał Harry.
     -    To jest dopiero pytanie, co? - odparł James, wymieniając się z nim zaniepokojone spojrzenie.
     -    Panie Potter, czy wie Pan, co z moim ojcem? Wysłaliśmy wiadomości do was jednocześnie, a on nadal nie odpowiedział - zapytała szybko Arthemis, która od dziesięciu minut przygryzała wargi, żeby niezakrzyczeć taty Jamesa pytaniami.
     -    Nic mu nie jest. Rozmawiałem z nim wczoraj rano. Na wyspie nie było ataku. Wasz dom był bezpieczny, ale podjęliśmy decyzję, że zabezpieczymy wszystko na wypadek, gdybyśmy byli obserwowani - uspokoił ją.  
     Z piersi Arthemis spadł ciężar. Ale niepokój pozostał. Dlaczego ojciec jeszcze jej nie odpowiedział?
     -    Co się właściwie dzieje? - zapytał James.
     -    Chcieli się ujawnić. Wywołać zamieszanie. Tylko to nam przychodzi do głowy. Pojawili się z nienacka i równie z nienacka znikli - westchął i ciężko usiadł na krześle.
     -    Powinieneś odpocząć - powiedział ostro James. - Na nic się tu nie przydasz w środku nocy, jak zaśniesz na biurku.
     Harry posłał mu niezadowolone spojrzenie.
     -    W samym Ministerstwie zginęło 12 osób, a 10 leży w św. Mungu. Hermiona nie wyszła stąd od dwóch dni. Jedną z ofiar śmiertelnych był jej podwładny. Nie może się z tego otrząsnąć...
     -    Wujek nie próbował jej zaciągnąć siłą do domu?
     -    Nikt nie ma na to czasu. Ron i Ginny pomagają na Pokątnej. To co się tam stało to była rzeź... Dobrze, że chociaż Dominique i Valentine były wtedy, gdzie indziej. Teddy i Victoire są ranni...
     -    Co?! - wrzasnęli jednocześnie.
     -    Mieszkanie wybuchło, ale Fred ich wyciągnął spod gruzów. Jest tak dużo ofiar, że szpital ich nie mieści i jak tylko mogą to rozsyłają lżej rannych do domów. Teraz są w Norze, a babcia może ich dowoli rozpieszczać...
     -    Czy ktoś z naszych jeszcze oberwał? - zapytała cicho Arthemis.
     -    Rose - westchnął Harry. - Na całe szczęście to nic poważnego. Osłaniała Albusa, gdy ten ratował i leczył rannych w Hogsmead... Z tego, co wiem dostali niezły ochrzan od diabelskiego tria, za to, że nie uważają na siebie.
     -    Czy możemy jakoś pomóc? Oprócz tego, że odeślemy ciotkę Hermionę i mamę do domu? - zapytał James.
     -    Sami powinniście iść do domu - zauważył Harry. - Zróbmy tak, weźmiemy Hermionę i razem udamy się na Pokątną. Moi ludzie są w trakcie przesłuchań tych, których udało nam się złapać. Jeżeli pojawi się coś ważnego to mnie zawiadomią.
     Przeżyli niezłą przeprawę zanim ciotka Hermiona uległa argumentom Harry'ego i razem z nimi udała się na ulicę Pokątną. Większość kamieniczek, uliczek, szyldów, szyb, witryn i dachów była już naprawiona. Mimo to Arthemis rozejrzała się zszokowana, widząc krew znaczącą ściany, broczącą kawałki szkła. Widziała wgniecenia od zaklęć i uderzeń.
     Jednak najgorsze były schody do banku Gringotta. Na białym marmurze leżały równo ułożone ciała.
     -    Pięćdziesiąt osób zginęło. Nie wszystkich jeszcze zidentyfikowano i zabrano. Rodziny zgłosiły się po część osób...
     Arthemis zahwiała się, gdy dotarł do niej zapach strachu, krwi, rozpaczy... Oparła się o ścianę i oddychała urywanie.
     Spojrzeli na nią zaniepokojeni.
     -    To nic. Zaraz mi przejdzie - szepnęła.
     -    Hermiona, Harry - usłyszeli głos Rona Weasleya. - Opanowaliśmy sytuację... Trzeba jeszcze posprzątać drobniejsze sprzęty, ale już dzisiaj nic nie damy rady zrobić...
     -    Sprawdziliście wszystkie domy?
     -    Tak. Wszyscy ranni i poszkodowani otrzymali pomoc medyczną.
     -    Gdzie jest Fred?
     -    Valentine i Dominique zaciągnęły go siłą do Nory. Po 48 godzinach na nogach przestał uważać i jakiś luźny szyld niemal spadł mu na głowę, więc dziewczyny zadecydowały, że ma dość... Moja mama jest wniebowzięta. Od dawna nie miała dookoła kogo skakać...
     -    Co wy tu robicie? - rozległ się głos za nimi. - Nic wam nie jest?
     Ginny szła w ich kierunku szybkim krokiem.
     -    Nic nam nie jest, mamo - powiedział James, gdy Ginny ściskała Arthemis.
     Matka zgromiła go wzrokiem poddając surowej inspekcji.
     -    Jest środek nocy. Powinniście odpocząć.
     -    Podobnie, jak ty - wytknął jej Harry, biorąc pod rękę.
     -    Ron mówi, że dzisiaj nic więcej nic zrobicie - powiedziała cicho Hermiona.
     Ginny spojrzała na nią zaniepokojona, ale skinęła głową.
     -    Wszyscy musimy dać sobie odpocząć, bo jeżeli coś takiego się powtórzy będzie z nami kiepsko.
     -    Panie Potter myśli Pan, że mogę teleportować się do domu? - zapytała Arthemis. - Mój ojciec do tej pory mi nie odpowiedział i zaczynam wariować...
     Harry podrapał się po głowie.
     -    Nie uda ci się zdjąć zaklęć alarmujących i maskujących, chyba, że ktoś otworzy ci od środka. Wolałbym, żebyś spała dzisiaj u nas...
     -    Nie obchodzi mnie, gdzie będe spała - przerwała mu Arthemis nerwowo, nadal opierając się o ścianę budynku. - Chcę wiedzieć, że z moim ojcem wszystko w porządku...
     -    Rozumiem cię, ale może spróbujmy jeszcze jednej wiadomości, zanim sprowadzimy na Tristana atak serca... - przekonywał Harry.
     -    Wyślesz wiadomość, doprowadzimy się w domu do porządku i poczekamy na odpowiedź - mruknął cicho James, czując jak temperatura ciała Arthemis wzrasta.
     -    W porządku - odparła niechętnie.
     Harry i Ginni złapali ich za nadgarstki i teleportowali się razem z nimi bezpośrednio do salonu domu Potterów.
     Arthemis posłała drugą wiadomość z obrazową groźbą, co mu zrobi, jeżeli ojciec się nie odezwie. Potem, gdy tylko odwróciła się od kuchennego okna, James jednym ruchem wsadził ją na blat.
     -    Nie powinieneś obciążać ramienia - żachnęła się niezadowolona.
     Nie odpowiedział, tylko podciągnął jej bluzkę w poszukiwaniu siniaków i otwartych ran.
     Podniosła mu wolno podbródek, zmuszając, żeby spojrzał jej w oczy.
     -    Nic mi nie jest - powiedziała cicho.
     James oparł czoło na jej piersi.
     -    Mój ojciec jest wstrząśnięty - szepnął. - Oni wszyscy są. Wraca do nich poprzednia wojna. A ta jeszcze się nie zaczęła...
     Arthemis pogłaskała jego kark. Przeczesała mu włosy palcami.
     -    Wiem...
     -    Jak będziesz walczyć, jeżeli będą cię bombardować rozpacz, strach i wściekłość?
     -    Będę myśle o tobie i dam sobie radę.
     Pochyliła głowę i wciągnęła w płuca zapach jego włosów.
     Wtedy w kuchni pojawił się rozbłysk mlecznobiałego światła i rozległ się głos Tristana Northa:
     -    Arthemis, kochanie, przepraszam. Mam tu małe zamieszanie. Będę zdejmował blokadę o każdej pełnej godzinie na pięć minut, bo nie wiem, czy teraz jesteś w stanie się tu dostać.
     Arthemis zeskoczyła z blatu i skontrolowała zegar.
     -    Mam dziesięć minut.
     -    Idę z tobą - James wskazał ją palcem. - Nawet nie próbuj się ze mną kłócić. Powiem rodzicom.
     -    Pośpiesz się. Nie wiem, co mój ojciec rozumie przez "małe zamieszanie"... - nie chciała nawet myśleć, dlaczego jej ojciec używał słowa "kochanie" jakby za coś przepraszał.


     Dwanaście minut później Arthemis i James stanęli na ścieżce prowadzącej do domu Northów.
     -    Wszystko wygląda w porządku - powiedział James, rozglądając się.
     Arthemis energicznie szła w kierunku drzwi, nie oglądając się na niego. Wyciągnęła rękę gotowa chwycić za klamkę. Zanim jednak zdążyła to zrobić, zamek kliknął i drzwi ktoś otworzył.
     A Arthemis spojrzała prosto w ciemnoniebieskie oczy. Swoje własne granatowe oczy.

     James nie widział, kto stoi w drzwiach, ale widział ten ułamek sekundy,w  którym Arthemis chwyciła za różdżkę i rzuciła w jego kierunku tarczę, żeby go chronić.
     ZAGROŻENIE!
     NIEBEZPIECZEŃSTWO!
     To było pierwsze, co pojawiło się w myślach Arthemis, gdy zobaczyła tę dziewczynę. Potem wiele rzeczy zdarzyło się jednocześnie.
     Bez namysłu posłała w jej stronę falę uderzeniową własnej mocy.
     A ona ją odbiła.
     Ktoś z wnętrza korytarza krzyknął "NIEEEE!".
     W następnej chwili uderzył w nią rykoszet, a z ust chlusnęła krew.
     Usłyszała wściekły wrzask Jamesa i poczuła, że jej bezwładne, lecące do tyłu ciało, zostaje zatrzymane przez jego ciało.
     Przez mgłę zobaczyła mężczyznę próbującego odciągnąć kobietę przy drzwiach. Wyrywała mu się z pobladłą twarzą, próbując do niej podbiec, zamarła dopiero wtedy, gdy James wyciągnął różdżkę i wycelował w nią.
     -    Nie zbliżaj się - warknął.
     Jej oczy się zaszkliły, gdy spojrzała na zalaną krwią Arthemis. Mimowolnie zrobiła krok w ich stronę, jakby przyciągana magnezem.
     -    Mamo... - wykrztusiła.

     Arthemis zamarło serce, gdy spojrzała prosto w swoje własne granatowe oczy. Ostatnim, co zapamiętała było wrażenie, że unosi się w powietrzu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz