Wrócili do Hogwartu w mieszanych
nastrojach. Arthemis i James – zmęczeni i poobijani. W przypadku Albusa –
zirytowani. A Rose była niestety nieszczęśliwa. Arthemis wiedziała, że była
nieszczęśliwa już wtedy, gdy wróciła z balu, ale wyczuwała, że te jej uczucia
są jak otwarta rana więc w nie, nie wnikała.
W ciągu
tygodnia okazało się, że w Hogwarcie zaszło kilka zmian, które miały poważne
konsekwencje na ich codzienność.
Po pierwsze,
po dwóch dniach, Lucas wyciągnął Arthemis i James za uszy z dormitorium i
zaprowadził prosto na pokryte błotem
boisko do quidditcha. Nic nie mogli na to poradzić, a Lily latała
dookoła nich, naśmiewając się jakimi to są mięczakami. Arthemis wyrzucała
sobie, że używała maści od Albusa. Gdyby trochę zaczekała, rany nie zagoiłyby
się tak szybko, a wtedy Lucas nie zachowywałby się jak stuknięty strażnik
więzienny.
Tak więc dzień
w dzień musieli ćwiczyć. Przez następne dwa tygodnie. Bo mecz.
Arthemis
schodząc z boiska pociągała nosem i starała się nie walnąć Lily po głowie, za to,
że ta jest taka zadowolona z siebie.
To jednak nie
było wszystko. Otóż, gdy już Arthemis po weekendzie doczłapała się na lekcje,
okazało się, że pojawił się nowy nauczyciel obrony przed czarną magią. Patrząc
na niego niemal zatęskniła za Forsythem.
Siedział przed
biurkiem i ostentacyjnie czytał artykuł napisany przez Rondę Chib. Gdy tylko
Arthemis pojawiła się w klasie, jego oczy zwęziły się w szparki. Z jakiegoś
powodu skojarzył jej się z Viciousem.
Gdy już
wszyscy usiedli na miejscach, nauczyciel wstał. Był niski, włosy miał
przerzedzone do tego stopnia, że na czaszce widniały spore połacie łysiny, a
jego okrągła twarz świeciła się niezdrowo.
Arthemis z
żalem pomyślała, że naprawdę kocha profesor Alexander. Czemu to ona nie mogła
ich uczyć obrony przed czarną magią? A tak? To Rose i Scorpius mają na nią
wyłączność – nadąsała się w myślach.
- Nazywam się… Melvin… - kilka osób parsknął
śmiechem i w tym momencie, rozległ się dźwięk, jakby ktoś strzelił z bata. –
Cisza! – warknął profesor. – Melvin Lashlo. Będę was nauczał obrony przed
czarną magią. – Wolnym, kaczkowatym krokiem spacerował między ławkami. Arthemis
siedząca na samym końcu (bo i tak zazwyczaj nie słuchała Forsythe’a) miała
dziwne wrażenie, że zmierza w jej kierunku. – Doszły mnie słuchy, że co
niektórzy z was – Teraz już miała pewność, że idzie w jej kierunku. – uważają,
że mają prawo pozbyć się nauczyciela i pozostać bezkarni… Otóż, uprzedzam, że
nie ze mną te sztuczki… Osobę, próbującą mnie oczernić, spotka bardzo surowa
kara – dodała cicho, kładąc ręce na stoliku Arthemis i nachylił się nad nią.
To brzmi jak
wyzwanie, pomyślała radośnie i spojrzała mu wyzywająco w oczy.
Poczuła, jak
Albus kopnął ją pod stołem w kostkę. Och, jak dobrze zdawał sobie sprawę z
tego, co zamierzała zrobić.
Lashlo nachylał
się coraz bardziej, jakby chciał zmusić ją, żeby odchyliła się na krześle.
Wszystkie głowy zwróciły się w ich stronę. To tylko bardziej pobudziło Arthemis
i jej krwiobieg. Przygryzła wargę od wewnątrz, żeby się szeroko nie uśmiechać.
- Rozumiemy… się? – zapytał cicho
nauczyciel, myśląc zapewne, że jego ton ją przestraszy.
- Rozumiem, że jeżeli będzie pan chociaż w
połowie podobny do profesora Forsythe’a, wyleci pan stąd o wiele szybciej niż
on…
- Czy pani mi grozi? – zapytał, a jego twarz
zrobiła się czerwona.
- Nie. Obiecuję to panu – powiedziała cicho.
Lashlo wyprostował
się, jakby ktoś go nagle wystrzelił z cięciwy i odwrócił się sztywno. W swoich
wysokich, wojskowych butach ruszył do biurka, wziął pióro, zakreślił na nim
kilka słów i wręczył Arthemis ze złośliwym wyrazem twarzy.
Arthemis
spojrzała na nazwisko na zapieczętowanym pergaminie i uniosła brew. Cała jej
postawa mówiła: Serio?
Z nonszalancją
wstała i wzięła od niego pergamin.
- Nadrobisz materiał! – rzucił tonem
rozkazu.
- Jak pan sobie życzy – odpowiedziała
spokojnie i skłoniła głową, czego nikt jednak nie odebrał jako wyrazu szacunku,
a raczej jak dobry żart.
Albus z całej
siły zmuszał się, by patrzeć na swoje buty i nigdzie więcej.
Arthemis
wyszła z sali i ruszyła w stronę drugiego piętra, gdzie znajdowała się chimera,
prowadząca do gabinetu dyrektora Hogwartu. Arthemis przekrzywiła głowę i wydęła
usta.
~ Al.?
~ Jezu, czy musiałaś przegiąć po raz kolejny?
Tak samo zaczęłaś z Viciousem! I jak to się skończyło?
~ Vicious
wyleciał, - odpowiedziała beznamiętnie. - Poza tym to on zaczął - dodała szybko jak dziecko, ale za chwilę
się opanowała. - Nieistotne. Hasło do
gabinetu dyrektora?
~ Wysłał
cię do dyrektora? Co za kretyn!
~ Hasło,
Al…
~ Capricorn.
~ Dzięki.
I powodzenia…
Arthemis powiedziała
chimerze hasło, a gdy ta odskoczyła, przeciągając się, weszła na schody, które
doprowadziły ją do ogromnych drzwi. Zapukała i usłyszała roztargnione: Proszę!
Arthemis
wkroczyła do gabinetu i była przekonana, że na jej widok Deveraux jęknął.
Naprawdę wydał z siebie zrozpaczony jęk.
Poczuła
ukłucie wyrzutów sumienia i podeszła do biurka, żeby podać mu pergamin. Wziął
go z cierpiętniczą miną i przeleciał wzrokiem po kilku zdaniach.
Westchnął i
wskazał jej krzesło przed biurkiem, na którym usiadła. Przetarł dłonią czoło i
spojrzał na nią spode łba. Gdyby nie to, że Deveraux był dyrektorem,
pomyślałaby, że jest na nią obrażony.
- Czy zdaje pani sobie sprawę, że półtorej
godziny temu ten gabinet opuścił pan Potter?
Arthemis
zmusiła się, żeby nie uśmiechnąć się. Żeby na jej twarzy nadal było tylko
uprzejme zainteresowanie.
Deveraux
zerknął na zegarek.
- Ale on wytrzymał na zajęciach dwadzieścia
minut dłużej…
Arthemis
zacisnęła zęby.
- Widocznie nie został zaatakowany
bezpośrednio.
Deveraux
wyprostował się natychmiast, patrząc na nią uważnie. Arthemis zaklęła w
myślach, bo przecież nie chciała, żeby to tak zabrzmiało. Nie czekając na
pozwolenie, zerwała się z miejsca i zaczęła krążyć przed biurkiem dyrektora w
jedną i drugą stronę, tak jak to często robiła w gabinecie ojca. Przeczesała
dłonią włosy i powiedziała:
- Nie o to mi chodziło. Widział pan artykuł?
Deveraux
prychnął pogardliwie. Arthemis skinęła mu głową.
- No, więc profesor Lashlo też go czytał i
dopisał sobie własną historię…
- Rozumiem – powiedział spokojnie, splatając
palce na biurku.
- Oznajmił, że prędzej wylecę ze szkoły, niż
zrobię z nim to, co z Forsythem – wyrzuciła z siebie jednym tchem. Nic nie
mogła poradzić, że pod cierpliwym spojrzeniem dyrektora, czuła się jakby
krążyła przed biurkiem surowego, ale zaufanego dziadka. – Gdy mu
odpowiedziałam, stwierdził, że mu grożę i wysłał do pana – dodała wykręcając
palce.
- Co mu odpowiedziałaś?
Arthemis
skrzywiła się.
- Gdyby w szkole zjawił się ponownie ktoś
taki jak Forsythe – zaczęła się tłumaczyć, - to mogłoby być niebezpieczne…
- Co mu odpowiedziałaś? – Deveraux nie
ustępował.
- Że jeżeli będzie chociaż w połowie podobny
do Forsythe’a to wyleci stąd dwa razy szybciej niż on… - wykrztusiła, unikając
jego wzrok.
Deveraux
przycisnął palce do oczu, jakby chciał sprawić, że wpadną do środka i
powiedział:
- Masz niewyparzony język. – Zerknął na nią.
– Profesor Lashlo jest jedynym nauczycielem, który zgłosił się do nas w
wymaganym czasie. Jest tutaj tylko na okres próbny, do czasu aż znajdziemy
kogoś na stałe. Posłałem was dzisiaj na lekcję, w nadziei, że jednak jakoś się
dogadacie. Profesor Lashlo jest raczej szorstki w obyciu, ale chyba nie
dostatecznie, żeby sobie z wami poradzić…
Arthemis
zarumieniła się.
- Ponieważ tok nauczania waszej dwójki
znacznie odbiega od pozostałych uczniów, postanowiłem, że nie będziecie
uczęszczać na zajęcia do profesora Lashlo.
Arthemis
zamrugała zaskoczona i przystanęła.
- Sam profesor zaznaczył, że nie ma zamiaru
poświęcać więcej czasu faworyzowanym – w ustach to słowo zabrzmiało jak
przekleństwo – uczniom. Tak, więc wasza dzisiejsza reakcja tylko potwierdziła
moją wcześniejszą decyzję…
Arthemis
czekała w napięciu. Nie będą mieli zajęć? Przejmie ich profesor Alexander? Bo
chyba nie sam dyrektor?!
- Będziecie mieli zajęcia z obrony przed
czarną magią cztery razy w tygodniu po trzy godziny, szczegóły ustalicie z
wykładowcami.
Liczba mnoga?
– zdziwiła się w myślach Arthemis. – Jesteśmy aż tak nieznośni, że jeden
człowiek by z nami nie wytrzymał?
- Z kim? – zapytała Arthemis.
Deveraux
unikał jej wzroku więc poczuła uzasadnione zaniepokojenie.
- Z profesorem Averidgem, Ferensym, Northem
i Tschaykowskym.
Arthemis
ucieszyła się słysząc znajome nazwiska, dopóki jedno do niej nie dotarło.
- Profesorem… Northem? – zapytała cicho. –
Dziwna zbieżność nazwisk, nieprawdaż?
Deveraux
odchrząknął.
- Proponowałem mu półroczną posadę
nauczyciela obrony przed czarną magią, ale niestety powiedział, że zbyt bardzo
pochłaniają go inne sprawy…
Arthemis
przymknęła oczy.
- Czy to już postanowione? – zapytała.
- Owszem. Pierwsze zajęcia z profesorem
Averidgem macie środę. Następne w czwartek z profesorem Ferensym, w piątek z
profesorem Tschaykowskym oraz w sobotę od 5 rano z profesorem Northem.
Profesor
North! – prychnęła w myślach Arthemis. – Ona na pewno nie będzie mówić do niego
per „panie profesorze”. Mógł ją uprzedzić, prawda?!
- To chyba wszystko – westchnął Deveraux.
Arthemis
skinęła głową i ruszyła do drzwi. Zatrzymała się jednak i odwróciła.
- Panie profesorze, czemu James tutaj
trafił?
Deveraux
prychnął, jak rozzłoszczony kot.
- Profesor Lashlo złamał nadgarstek,
próbując zablokować zaklęcie rozbrajające pana Pottera – oznajmił.
Arthemis
ugryzła się w wewnętrzną stronę policzka, żeby się nie roześmiać.
- Rozumiem – powiedziała spokojnie. – W
takim razie myślę, że nie będzie żadnego problemu z nowymi wykładowcami…
- Też tak myślę – odpowiedział łagodnie
Deveraux, ale Arthemis i tak wiedziała, że w jego słowach kryła się groźba, że
lepiej, żeby tym razem rzeczywiście tak było.
Arthemis
wyszła z gabinetu dyrektora z mieszanymi uczuciami. To dopiero była
niespodzianka… Była ciekawa, jak Jamesa zareagował na wieść o ich osobistych
profesorach.
Ponieważ
zostało jeszcze trochę czasu do końca lekcji poszła do dormitorium, spakowała
się na popołudniowe zajęcia i ruszyła na obiad. Szła korytarzem, gdy nagle coś
wciągnęło ją za róg i jej ciało zderzyło się z ciałem. Jej różdżka wbiła się w
bok napastnika, w tym samym momencie, w którym poczuła jego zapach. Opuściła
broń.
- Jezu, James, ale mnie…
- Ciii… - szepnął i nachylił się nad nią.
Uwielbiała to
uczucie, gdy tak mocno przyciskał ją do siebie, a jego usta były o milimetry od
niej. Boleśnie rozkoszne wyczekiwanie było równie przyjemne, co sam pocałunek.
Poddała się
słodkiej fali uczuć, zmieniającej się w delikatne pożądanie. Gdy oboje
zapragnęli znacznie więcej, James się odsunął.
- Mam dla ciebie niespodziankę – oznajmił.
- Ma coś wspólnego z wizytą w gabinecie
Deverauxa i moim ojcem? – zapytała lekko.
James spojrzał
na nią, jakby właśnie zabrała mu lizaka.
- Skąd wiesz?
- Bo trafiłam do tego samego gabinetu
godzinę po tobie – wyszczerzyła zęby w uśmiechu, a James parsknął śmiechem.
- Wygląda na to, że będziemy mieli, co robić
– rzucił, a potem wziął ją za rękę. – Musimy nabrać masy, żeby mieć z czego ją
zrzucać podczas treningów – oznajmił radośnie.
Arthemis
zrozumiała, że przez nabieranie masy rozumie obiad. Nie powstrzymało jej to
jednak przed wesołym dogryzaniem mu przez całą resztę drogi do Wielkiej Sali.
Tak więc ich codzienność znacznie
się urozmaiciła. Z jednym wyjątkiem, spotkanie z profesorami musieli odłożyć na
tydzień.
Arthemis po
treningu następnego dnia, czuła jak wstrząsają ją dreszcze, a głowa pęka z
bólu. Ponieważ gardło jej tak spuchło, że nie mogła przełykać śliny, poddała
się i dowlokła się jakoś do dormitorium Albusa.
Gdy tylko
weszła, rozejrzał się spanikowany, jakby była zbiegłym kryminalistą i ktoś
mógłby go przyłapać na spotkaniu z nią.
- Daj mi coś na przeziębienie – wychrypiała.
Albus
przyjrzał jej się i wydął usta, a potem podszedł do niej, położył jej rękę na
czole. Odepchnęła ją, więc spiorunował ją wzrokiem.
- Już za późno, żeby to powstrzymać –
oznajmił. – Musisz to przeleżeć.
- Chyba żartujesz – próbowała prychnąć.
Wziął ją pod
ramię i wyprowadził z dormitorium.
- Jeżeli pół naga biegasz w środku nocy po
Chorwacji, chodzisz na treningi bez szalika, a twój organizm nie ma czasu się
zregenerować, to musisz pogodzić się z konsekwencjami...
- Ale… - napad kaszlu, powstrzymał jej
dalsze słowa. Albus współczująco pokiwał głową.
- Chodź. Pani Pomfrey pewnie już na ciebie
czeka…
- Co? – zdziwiła się, kichając.
- Dziewczyno… godzinę temu zaprowadziłem tam
Jamesa. Nie mówię, że jest w gorszym stanie, ale na pewno bardziej marudzi…
Arthemis
poczuła zaniepokojenie.
- James jest chory?
- Tak. Będziecie się razem nad sobą użalać –
powiedział ze złośliwym uśmiechem Albus. Zgasł, gdy na schodach minęli Lizbeth,
która rzuciła na nich okiem i potraktowała go jak kamforę.
Za długo już z
tym zwlekał. Powinni porozmawiać.
Gdy weszli do
skrzydła szpitalnego pani Pomfrey zacmokała na ich widok. Zerknęła przez ramię
na Jamesa, czytającego w łóżku komiks.
Uśmiechnął się
blado do Arthemis, ale chwilę później zmarszczył brwi, gdy pani Pomfrey
wręczyła jej piżamy i kazała się przebrać. Arthemis z nieszczęśliwą miną
została położona w łóżku sąsiadującym z tym, na którym leżał James.
Pani Pomfrey
sprawdziła jej temperaturę, pokręciła z niezadowoleniem głową i przyniosła
chłodne kompresy. Następnie każdemu przyniosła wielki kuban, parującej cieczy w
kolorze jagodowym.
- Macie wypić wszystko i iść spać. Bez
dyskusji, zanim całkowicie stracicie mowę! – zarządziła.
Wypili
eliksiry pod surowym, mentorskim spojrzeniem Albusa. Gdy już był
usatysfakcjonowany ich szklistym wzrokiem, poprawił im poduszki i czekał aż ich
powieki opadną.
Nawet teraz,
nieświadomie, każde na osobnym łóżku, byli odwróceni w swoją stronę. Jakby
gotowi w każdej chwili chwycić swoje ręce, nawet przez sen.
Radość i
smutek. Gdy na nich patrzył odczuwał i jedno i drugie. Dlatego odwrócił się i
poszedł zająć się swoimi sprawami.
Rose po akcji na lekcji obrony
przed czarną magią, miała ochotę zdzielić Arthemis po głowie. Ona naprawdę lubi
sobie robić wrogów? A potem, gdy nie zastała jej wieczorem w dormitorium wpadła
w panikę i pierwszą jej myślą było to, że rozwali tego szurniętego nauczyciela,
jeżeli tknął ją choćby palcem.
Na
szczęście nim zdążyła to zrobić Albus
przezornie wyjaśnił jej, co się dzieje.
Roześmiała
się. Oni nawet razem chorowali…
Rano przed
zajęciami poszła ich odwiedzić, ale oboje spali, jak zabici, więc ruszyła do
sali na starożytne runy. W połowie zajęć jednak wywołano ją z klasy.
Zdziwiona i
trochę przestraszona, że komuś się coś stało, wyszła za jednym z
trzecioklasistów.
- Profesor Alexander, powiedziała, że masz
przyjść do niej do gabinetu – oznajmił i odszedł.
Rose
zmarszczyła brwi, ale chwilę później dopadły ją czarne myśli, że Scorpius
wycofał się z turnieju, albo zażądał zmiany partnera. Może profesor Alexander
próbowała znaleźć jakiś kompromis, żeby nie wycofać ich z turnieju? Z mocno walącym
sercem, zapukała do drzwi i weszła.
Serce
przemieściło się do gardła, gdy zobaczyła, że w jednym z foteli przed biurkiem
profesor Alexander, siedział Scorpius.
Sztywnym
krokiem podeszła i usiadła obok niego.
Profesor
Alexander czytała list.
- No, więc… - zaczęła. – Powiem wam, że was
nie oszczędzają w tym turnieju…
Czyli chodzi o
turniej – westchnęła w myślach Rose.
- Macie trzy dni na spakowanie się. Nie
wolno wam wziąć żadnych pomocy naukowych, żadnych książek, ani nic. Zostaniecie
zapieczętowani na 72 godziny.
- Słucham? – zapytał chłodno Scorpius.
- Tak, panie Malfoy. Tak właśnie będzie.
Dostaniecie zadanie, które wymaga odizolowania na 72 godziny. Będziecie
zamknięci w wieży.
- Co to za zadanie? – zapytała cicho Rose.
- Nie mam pojęcia. To ściśle tajne.
- Czyli nawet nie wiemy, z czego się
przygotować? – zapytała oburzona.
Alexander
współczująco pokiwała głową.
- Musicie się z tym pogodzić. Za trzy dni
macie być gotowi. Czy wszystko jest jasne? – spojrzała na nich spod uniesionej
brwi.
Rose skinęła
głową, a Scorpius wstał.
- Tak – powiedziała. – Czy mogę wrócić już
na lekcję, pani profesor?
Alexander
skinęła głową.
Rose również
wyszła, zastanawiając się, jak zdołają się nie pozabijać przez 72 godziny. Jak
ona zdoła wytrzymać i nie pokazać po sobie, jak bardzo ją rani przebywanie z
nim.
Co się stanie
tym razem? W jaki sposób tym razem ją pokona?
Wieczorem Albus był u Jamesa i
Arthemis. O tym jak zaawansowana była ich choroba, świadczył, fakt, że spali.
Wciąż. A przecież pani Pomfrey powiedziała, że nie podawała im więcej eliksirów
usypiających. Po prostu ich organizmy odcięły się całkowicie, do czasu, aż się
zregenerują.
Albus pokręcił
głową. Powinien zaaplikować Rose eliksir pieprzowy zanim ta też się rozłoży. W
końcu siedziała dość długo na widowni, w cienkiej kiecce. Wielce prawdopodobne,
że ona też coś złapała. Ostatnie deszcze i lekcje zielarstwa również mogły
zrobić swoje.
Z tymi myślami
Albus ruszył do Pokoju Wspólnego Gryffindoru. Rozsiadł się z zadaniami
domowymi. Szczególnie wkurzające było to z obrony przed czarną magią. Gdy Rose
przemknęła przez Pokój Wspólny, chciał ją zatrzymać, ale krzyknęła tylko, że
nie ma czasu i pobiegła do swojej sypialni.
Zajął się,
więc swoimi sprawami, chociaż nie trwało to długo. Nie mógł się skupić na
skończeniu zadanych prac, bo niedaleko niego usiedli Rory, Lizbeth i Mary Lynn,
i robili zadania w radosnej, przyjacielskiej atmosferze.
Może nawet
zbyt przyjacielskiej, pomyślał z przekąsem Albus, widząc, jak Lizbeth nachyla
się w stronę Rory’ego, żeby pokazać mu gdzie ma błąd.
Potem
spojrzała na Albusa, zarumieniła się i wróciła do swojej książki.
Dlaczego? –
zapytał się Albus. – Już jej nie interesował? Przestała go lubić?
Westchnął
zebrał książki i odniósł je do dormitorium, a potem postanowił przejść się po
zamku, nim Filch zacznie polować na uczniów. Zawędrował aż na Zachodnią Wieżę.
Może dlatego, że była to otwarta przestrzeń, gdzie można było oddychać świeżym
powietrzem. Oparł się o barierkę i patrzył jak wschodzący księżyc odbija się w
czarnej wodzie jeziora.
Jak miał to
wyjaśnić, skoro do końca nie rozumiał, jak do tego doszło?
Usłyszał
skrzypnięcie, ale się nim nie przejął. Schody, które tu prowadziły były bardzo
wiekowe. Chwilę później obok niego oparła się Lizbeth.
Nie spojrzał
na nią. Ona na niego też nie patrzyła.
- Nie chcę być na drugim miejscu –
powiedziała w końcu cicho. – Ja wiem, że już samo twoje zainteresowanie było
czymś…
- O czym ty mówisz? – zirytował się Albus,
ale nie przerwała.
- … niesamowitym. Ale… nie chcę być na
drugim miejscu…
Albus
zdenerwowany odsunął się i zaczął krążyć po wieży.
- Nie byłaś na drugim miejscu! A ja nie
jestem kimś wyjątkowym, żebyś tak, o sobie myślała! – dodał gniewnie. – Nie
rozumiem tej całej sytuacji. Ty i James ubzduraliście sobie coś co nigdy nie
miało miejsca! Arthemis od pierwszej chwili była dla mnie, jak siostra. Nigdy
nie traktowałem jej jako kogoś innego! Wściekłem się, bo uważałem, że James
popełnił błąd! Nie musieliście z tego robić od razu takiej afery! – burknął
obrażony.
- Nie traktujesz Lily, tak samo jak Arthemis
– mruknęła Lizbeth, patrząc na swoje stopy.
- Bo Lily, dzięki Bogu, nie osiągnęła
jeszcze takiego poziomu zaawansowania w ryzykowaniu własnego życia! Jeszcze rok
i będę miał na głowie dwie szurnięte czarownice, ze skłonnościami samobójczymi!
– Albus opuścił ramiona i zrobił kilka kroków w stronę Lizbeth. – Potrzebuję
czegoś stałego – powiedział cicho. – Stabilnego. Kogoś kto będzie dla mnie kimś
takim, jak ja jestem dla nich… Przy tobie byłem spokojny. Cieszyłem się
prostotą każdej naszej wspólnej chwili. Cieszyłem się, że mogę być przy tobie
kimś zwyczajnym i nikt nie wymaga ode mnie wykazywania się, jako członka
rodziny Potterów. – Nie odpowiedziała, więc westchnął głęboko i zapytał: - Co
takiego interesującego jest w tych butach? – Lizbeth poderwała głowę i
zarumieniła się mocno, a Albus roześmiał się zachwycony. – Dla mnie nigdy nie
byłaś na drugim miejscu – powiedział, gdy już złapał jej wzrok.
Lizbeth
spojrzała tym razem w sufit. Chyba potrzebowała dystansu, gdy miała coś do
powiedzenia.
- Będziesz chciał się mną opiekować tak, jak
nią?
Albus się
skrzywił.
- Ona tego bardzo nie lubi… Więc jeżeli będę
zbyt upierdliwy to mi to powiedz…
Lizbeth
spojrzała na niego nieśmiało.
- Mnie to nie przeszkadza.
- Więc mam nadzieję, że nie zmienisz zdania
– uśmiechnął się trochę kwaśno.
- Zostaniemy przyjaciółmi? – zapytała i
parsknęła śmiechem, gdy zobaczyła jego minę.
- Przyjaciółmi? – jęknął i odsunął się
trochę od niej, starając się ukryć rozczarowanie.
Policzki Lizbeth
powlekły się mocną czerwienią.
- Po prostu wolę uniknąć nieporozumień –
wyjąkała. – Bo… nie próbujesz robić rzeczy… których… próbują… inni… gdy… no
wiesz… - jęknęła.
Albus
zastanawiał się jak z tego wybrnąć. Ze świstem wypuścił powietrze.
- Ja wiem, że dużo ludzi myśli, że skoro
James…
Lizbeth
machnęła ręką sfrustrowana.
- Nie o to chodzi. Nie interesuje mnie co
robił lub robi twój brat… Chodzi mi o to, że…
- Wiem, o co ci chodzi – przerwał jej Albus,
zanim oboje zrobili się jeszcze bardziej zawstydzeni.
Przecież już
się całowałem! – pomyślał spanikowany Albus. – Dlaczego to nagle jest takie
trudne?! Przecież wystarczy pochylić głowę, prawda?!
- Pomóż mi – jęknął i dopiero, gdy spojrzała
na niego szeroko otwartymi oczami, zdał sobie sprawę, że powiedział to na głos.
Myślał, że zapadnie się pod ziemię. Jego policzki nabrały koloru podobnego do
tego, który zdobił policzki Lizbeth.
Po prostu się
wycofaj, debilu – poradził sobie w myślach. – Zrobisz to, kiedy sytuacja będzie
mniej żenująca.
- Chyba powinniśmy… - zaczął, a wtedy
Lizbeth niespodziewanie, objęła go w pasie i przytknęła czoło do jego piersi.
Wstrząsały nią dreszcze.
Albus z
wahaniem również ją objął, myśląc, że jest jej zimno. Dreszcze się nasilały, aż
w końcu domyślił się, skąd się biorą.
- Czy ty się śmiejesz? – zapytał z
rezygnacją.
Pokręciła
głową, nadal ukrywając twarz w jego bluzie, ale w końcu nie wytrzymała i
chichotała na cały głos. Albus chcąc nie chcąc również musiał się roześmiać.
Podniosła na
niego błyszczący, rozbawiony wzrok. Albus odruchowo, nie myśląc o tym co robi,
położył usta na jej wargach.
Śmiech urwał
się niespodziewanie. Lizbeth nieśmiało przekrzywiła głowę i musnęła jego wargi
ponownie. Wstrząsnęło nim to, jak żaden wcześniejszy gwałtowny pocałunek.
Gdy się
odsunęła miał ochotę, zaklęć. Spojrzała na niego nieśmiało.
- Czy to było miłe?
Głupie
pytanie, pomyślał Albus, ale oczywiście nie powiedział tego na głos. Odgarnął
jej włosy za ucho.
- Liz… - powiedział cicho. – Jest wiele
miłych rzeczy, które chciałbym z tobą robić…
Jej uśmiech
wystarczył mu za odpowiedź.
Lucas szalał i przeklinał. Lily
obserwowała go z kanapy w Pokoju Wspólnym i jadła słodkie orzeszki z paczki
przysłanej przez mamę.
- Nic na to nie poradzisz – zauważyła
filozoficznie.
- Ale czy nie mogliby chociaż trochę na
siebie uważać? Mogli powiedzieć, że źle się czują! A teraz są wyłączeni z
treningów na co najmniej tydzień!
- Och, oni na pewno nie pozwolę się tak
długo przetrzymywać szpitalu – uspokoiła go Lily. – Może gdy ich odwiedzisz, to
poczujesz się lepiej? – zasugerowała.
- Oni śpią – burknął. – Od wczoraj…
- Ooo… to dziwne – przyznała Lily. – Co na
to Albus?
Rozejrzeli się
po Pokoju Wspólnym oczekując, że Albus siedzi przy którymś stoliku i odrabia
zadania. Nie było go tam jednak.
- No, cóż, odwiedzimy ich jutro. A na razie
może też zajmij się czymś innym? Bo lekko ci odbija.
Oparł dłonie,
na oparciu kanapy za nią i uwięził jej głowę między nimi.
- Odbija mi? – zapytał niezwykle spokojnie.
Lily
wyzywająco uniosła głowę, żeby spojrzeć mu w oczy, a potem prowokacyjnie
wrzuciła do ust kolejnego orzeszka.
- Owszem – powiedziała.
Ponieważ ona
się nie cofnęła, on też tego nie zrobił. Widząc w jej wzroku wyzywające
iskierki, coś wewnątrz niego zaryczało z radości. To samo coś, zepchnęło
manifest, na którym napisane było: ona ma
dopiero czternaście lat, bardzo głęboko w jego podświadomość.
- Nie prowokuj mnie – nachylił się do niej.
Przysunęła nos
do jego nosa.
- Bo, co mi zrobisz? – zapytała śpiewnie.
- Nie spodoba ci się to – zapewnił ją.
Lily przez
chwilę się zmieszała i trochę przestraszyła, ale chwilę później stwierdziła, że
cokolwiek to jest, będzie bardzo podniecające i w ogóle nie niebezpieczne.
- Jesteś pewien?
Lucas
uśmiechnął się zadziornie, a chwilę później na kanapę obok Lily rzuciła się
Lucy Weasley.
- Chyba się nie kłócicie?
- Nie – powiedział natychmiast Lucas.
Odsunął się czym prędzej i przeklinał się za chwilową utratę zdrowych zmysłów.
– Idę spać. Jutro trening! – rzucił jeszcze tylko i odszedł do dormitorium.
Lily
przechyliła się przez kanapę, żeby patrzeć jak odchodzi. Mhm…to była dziwna,
ale ciekawa sytuacja. Powinna ją dogłębnie przemyśleć…
Lucy
zachichotała.
- Widzę do czego zmierzasz i myślę, że to
rozsądne z twojej strony – rzuciła z szerokim uśmiechem.
Lily odwróciła
się do niej ze zmarszczonym czołem.
- Do czego zmierzam?
- Poprosiłaś go już?
- O co? – Lily wpatrywała się w kuzynkę,
jakby ta mówiła w innym języku.
- Nieważne! – powiedziała natychmiast Lucy,
uciekając wzrokiem. Chciała się podnieść z kanapy, ale Lily złapała ją za nadgarstek i z powrotem ściągnęła na
dół.
- Lucy, o co ci chodziło?
Lucy wydęła
usta, wypuściła powietrze, a na koniec wzruszyła ramionami i wyglądając jakby
szykowała się na super gorące plotki, usiadła bliżej Lily.
- Słuchaj, pierwszy pocałunek może być wielkim
rozczarowaniem. Dobrze, jeżeli jedna z osób się na tym zna.
- I ty myślisz, że ja i Luke…? – Lily
parsknęła śmiechem. – Serio?!
Lucy jednak
się nie uśmiechnęła.
- Ślina i zęby… wierz mi, to wcale nie musi
być przyjemne, jeżeli trafisz na rozczapierzonego nadgorliwego kolesia, który
jest napalony, zniecierpliwiony i może wszystko popsuć. A tak możesz mieć
chociaż dobry start. To przecież nie musi mieć jakiegoś głębszego znaczenia.
Chodzi o dobre doświadczenie. Będziesz wiedziała wtedy co ci się podoba, a co
nie…
- A ty, co zrobiłaś?
Lucy nie
zarumieniła się, na co Lily miała nadzieję. Wzruszyła ramionami.
- Byłam ciekawa. Wiesz, jak masz starszą
siostrę taką jak Molly, to aż cię zżera z niecierpliwości i zazdrości, gdy coś
opowiada. Więc chciałam się przekonać, czy mi nie ściemnia…
- Iiii?
- Byłam na wakacjach u babci razem z
Louisem, więc skorzystałam z okazji…
- Całowałaś się z Louisem! Przecież to twój
kuzyn! – krzyknęła zduszonym głosem Lily.
Lucy
rozejrzała się, czy nikt ich nie usłyszał.
- Miałam dwanaście lat! Byłam ciekawa –
odpowiedziała Lucy. – Nie było jakoś nadzwyczajnie. Po prostu… normalnie. Ale
po tym, co mi opowiadała po swoim pierwszym pocałunku Roxanne, cieszę się, że
było normalnie…
Lily
przemyślała to i odwróciła się, żeby rzucić wzrokiem, na schody do dormitorium
chłopców.
- Ale on się na to nigdy nie zgodzi…
- Zgodzi się, jeżeli użyjesz odpowiednich
argumentów – odpowiedziała Lucy. – Albo odpowiednio go sprowokujesz…
- A jeżeli on nie będzie miał na to ochoty?
– wahała się Lily.
- To jest tylko doświadczenie. Nie musi się
przecież od razu z tobą żenić… - prychnęła Lucy.
Lily
zmarszczyła brwi. To nie było takie do końca głupie… Będzie musiała to
przemyśleć. Przecież nie musiał to być Lucas, prawda? Ale przecież znała wielu
starszych chłopaków, których lubiła…
Może
rzeczywiście Lucy ma rację w niektórych kwestiach. Nie bardzo jej się podobała
myśl, że jakiś niewrażliwy, nieznajomy poznany pod wpływem chwili, miałby ją
obślinić…
Tak… cóż…
można mieć szczęście za pierwszym razem, a można go nie mieć. Więc… po co
ryzykować?
James wynurzył się z odmętów snu
z olbrzymim bólem głowy. Otworzył usta, żeby móc oddychać i na oślep zaczął
szukać szafki obok łóżka. Jakaś chusteczka, albo coś.
Było ciemno,
ale nie zimno. Wielkie okna, wskazywały na skrzydło szpitalne. Było tu cicho,
ale nie do końca. Coś słyszał. Jęki, szuranie i ciężki oddech.
Podniósł się z
łóżka. Światło księżyca wpadało przez okna, dlatego mógł rozpoznać kształty w
pomieszczeniu. I rozpoznał też postać na
łóżku. A gdy się skupił, wiedział, już co go obudziło.
Wstał, a jego
bose stopy zaprotestowały gdy postawił je na lodowatej, kamiennej podłodze.
- Arthemis… - powiedział.
Skopała
kołdrę, jej piżamy przylepiły się do ciała, jak druga skóra. Włosy na czole
były mokre od potu. Przestraszył się, że coś wywołało atak.
- Nie… tato… proszę nie… Ja nie chcę… Mamo!
Nie! Ja nie chciałam!
- Arthemis, obudź się! Arthemis, to tylko
zły sen… - podniósł ją do pozycji siedzącej, ale nadal spała. Potrząsnął nią.
- TATO! –wyrywała się, a James zastanawiał
się przez chwilę, czy Tristan North, jest człowiekiem za jakiego go uważał.
James
pociągnął ją do siebie i wziął na kolana. Otoczył ramionami i zaczął się z nią kołysać. Jeszcze przez
chwilę się wyrywała się, a potem niespodziewanie krzyknęła przeraźliwie.
- Znajdź wyjście… znajdź wyjście… - szeptała
do siebie gorączkowo Arthemis.
James ścisnął
ją mocniej, słysząc jak otwierają się drzwi od gabinetu pielęgniarki.
- Arthemis! – powiedział ostro.
- Co tu się dzieję?! – zapytała
zaniepokojona pielęgniarka.
Słysząc obcy
głos, Arthemis natychmiast otworzyła oczy.
- Och, dzięki Bogu – westchnął James.
- Co się stało? – zapytała ochryple i
zaczęła kaszleć.
Pani Pomfrey
położyła rękę na czole Arthemis.
- Gorączka się wzmocniła. Trzeba ci podać coś
mocniejszego – westchnęła i odeszła.
Arthemis
ledwie przytomnym wzrokiem spojrzała na Jamesa.
- Co tu robisz?
- Próbowałem cię obudzić – szepnął. – Miałaś
zły sen…
- Jak bardzo zły? – zapytała niepewnie.
James w
odpowiedzi przytulił ją mocniej.
- Mam ochotę zabić twojego ojca –
wykrztusił. – Krzyczałaś, prosiłaś go, żeby czegoś nie robił… Co on ci robił? –
udręka w jego głosie była wyraźnie słyszalna.
- James… to nie tak… - mówiła tak cicho, że
musiał się nachylić, żeby ją słyszeć. – To przez gorączek. Gdy jestem chora,
mam złe sny, bo przypomina mi się wszystko, co kojarzy mi się, z atakami. Tata,
robił mi zimne kąpiele, żeby zbić gorączkę… Przypomina mi się to, bo i to i to
jest gorączką, chociaż ma różne przyczyny…
James poczuł
obezwładniającą ulgę. Zobaczył wyschnięte, pobielałe usta Arthemis, więc
sięgnął po szklankę na szafce i wsunął jej ja do ręki. Przytrzymując jej rękę,
pomógł jej się napić.
- Krzyczałaś też coś o znalezieniu wyjścia…
Arthemis
zmarszczyła brwi, jakby próbowała sobie przypomnieć. Potem znużona przymknęła
oczy.
- Przeskoczyłam do czyjegoś koszmaru… Byłam
zbyt wyczerpana, żeby utrzymać blokadę…
- A teraz? – zapytał zaniepokojony.
- Nie wiem – westchnęła, wtulając się w
zagłębienie jego ramienia.
Wróciła pani
Pomfrey z tacą. Kładąc ją na szafce, przy okazji sprawdziła Jamesowi
temperaturę.
- Pan pewnie już się czuje lepiej…- Wzięła
kilka różnych fiolek i po kolei kazała je wziąć Arthemis. – Nie podam ci
niczego na sen, bo nie będziesz mogła się wybudzić, jeżeli złapie cię koszmar…
Arthemis
skinęła głową z wdzięczności.
- Czy twoje umiejętności, mogły podwyższyć
gorączkę?
- Chyba tak…
- Rozumiem. Więc będzie lepiej, jak zbijemy
ją najszybciej jak się da… To, co ci podałam powinno do jutra, ją zbić
całkowicie. Zostawię ci tutaj dzbanek wody do picia, żebyś się nie odwodniła…
- Dziękuję – szepnęła.
- Panie Potter, proszę wrócić do łóżka –
dodała pielęgniarka, odwracając się.
Arthemis
zsunęła się z kolan Jamesa i wsunęła pod kołdrę.
James spojrzał
na nią, na świecę palącą się na szafce i na pielęgniarkę. Po chwili poszedł za
oddalającą się panią Pomfrey.
Arthemis
usłyszała kilka ostrych słów pielęgniarki na temat jego bosych stóp, a potem
nie słyszała już nic. Po wypitych eliksirach zrobiło jej się rozkosznie ciepło
i nawet trochę lepiej jej się oddychało.
Wrócił James,
a Arthemis przez na wpół przymknięte oczy obserwowała, jak przeniósł szafkę
dzielącą ich łóżka, na drugą stronę, a potem przysunął swoje łóżko do jej
łóżka.
- Co ty robisz? – westchnęła Arthemis.
- Przekonałem panią Pomfrey, że tak będzie
rozsądniej. Zgodziła się, pod warunkiem, że rano łóżka wrócą na swoje miejsca…
- Czemu tak będzie rozsądniej?
- Bo będę cię mógł obudzić, jeżeli jednak
będziesz miała koszmar…
- Jednak?
- Tak. To drugi punkt… Przejmiesz moje sny,
zamiast cudzych koszmarów.
Arthemis
poderwała się z poduszki.
- NIE! – nagły krzyk spowodował, napad
kaszlu.
- Cicho bądź – powiedział jednocześnie
łagodnie i ze złością. – Nie masz tutaj nic do powiedzenia. To moje sny, a ja
mam zamiar się nimi z tobą podzielić…
Położył jej
rękę na ramieniu i popchnął na poduszki.
- James… proszę… przecież... Skąd wiesz, że
nie będziesz śnił, czegoś złego? Czegoś czego nie chcesz mi pokazać?
- Bo jesteś obok – mruknął. Jego głos też
już zupełnie ochrypł i w ogóle nie brzmiał jak głos Jamesa. Położył się
opatulił kołdrą i znalazł jej rękę pod kocem. Przez chwilę próbowała ją
oswobodzić, ale po chwili odpuściła i odwróciła do niego.
Patrząc na
niego, zastanawiała się, jak koszmarnie musi wyglądać. Skoro on wyglądał na
chorego, to ona musiała przypominać trupa.
James zasnął,
a bronienie się przed snem, tak ją zmęczyło, że w końcu i ona zasnęła.
Zasnęłaby o wiele wcześniej, gdyby James uprzedził ją, jakie ma plany, co do
ich wspólnego snu…
Obudziła się rano, a jej łóżko
było już na miejscu. Czuła się o wiele lepiej i nawet mogła oddychać. Patrzyła
w sufit, gdy nagle wszystko do niej wróciło. Zarumieniła się, a chwilę później
dopadł ją napad kaszlu.
- Hej – wychrypiał James, na łóżku obok.
Arthemis
odwróciła się w jego stronę.
- I co? Miałem koszmary?
- Nie pamiętasz, co ci się śniło? – zdziwiła
się Arthemis.
Pokręcił
głową, a potem zmarszczył brwi.
- Może sobie później przypomnę… Mogliby nam
przynieść tutaj, coś, prawda? Inaczej umrzemy z nudów – westchnął.
- Głowa mnie za bardzo boli, żebym mogła
czytać – odpowiedziała Arthemis i kichnęła, a potem schowała się pod kołdrę i
ponownie zamknęła oczy, po chwili otworzyła je, bo od razu pod powiekami
zobaczyła sceny ze snu. Poruszyła się niespokojnie na łóżku.
- Co mi się śniło? – zapytał ciekawie James.
Arthemis
potrząsnęła głową, na znak, że mu nie powie.
- Hej! To mój sen, mam prawo wiedzieć! –
mruknął zawiedziony.
W końcu jednak
ciekawość wzięła górę i Arthemis wyciągnęła głowę spod kołdry.
- Czemu ja w tych snach, nigdy nic nie
robię? – zapytała odważnie.
James
zachłysnął się i niemal od razu dostał napadu kaszlu.
- Jezu…! Arthemis powiedz, co mi się śniło!
– Im bardziej James nalegał, tym mocniejszy stawał się jego kaszel, tak, że w
końcu ze śniadaniem przyszła pani Pomfrey i zaczęła narzekać, że się
przemęczają i mają nie gadać.
Godzinę
później sytuacja się powtórzyła. I dwie godziny później też.
W południe
pani Pomfrey wyglądała, jakby miała pod opieką cały szpital, a nie dwójkę
pacjentów. Zdesperowana, trzasnęła o blat tacą z eliksirami, podeszła do nich
wojskowym krokiem. Odrzuciła kołdrę Jamesa, kazała mu wstać, a potem zabrała
jego poduszki i umieściła w łóżku Arthemis po przeciwnej stronie.
James
rozumiejąc aluzję położył się właśnie tam. Pielęgniarka narzuciła na nich drugą
kołdrę i skierowała na nich oskarżycielki palec.
- Nie wiem, czy o to wam chodziło, ale macie
być cicho! - Z szafki wyjęła pudełko czarodziejskich szachów oraz talię kart i
rzuciła między nich, a potem otoczyła ich łóżko parawanem i prychnęła gniewnie,
oddalając się.
Arthemis
spojrzała na James, który próbował się ułożyć. W końcu ułożył nogi pod kolanami
Arthemis.
- O to ci chodziło? – zapytała podejrzliwie.
James trochę
oszołomiony kichnął, ale potem pokręcił głową.
- Nie. Ale to przyjemny efekt uboczny… -
jego ręka wsunęła się pod kołdrę, a potem wniknęła do nogawki od spodni
Arthemis i połaskotała ją po łydce. – No, więc… co mi się śniło? – zapytał
pogrubionym głosem, ale cały efekt zniszczył kolejny napad kaszlu.
Arthemis
złośliwie uśmiechnęła się.
- Może lepiej zagrajmy w szachy – rzuciła,
rozstawiając pionki.
Lucas i Lily nie mogli uwierzyć w
to, co widzą.
- Pani Pomfrey w życiu czegoś takiego nie
zrobiła – stwierdził z całkowitym przekonaniem Lucas.
- Chyba, że tym razem chciała uratować swoje
zdrowe zmysły – zachichotała Lily, dorzucając kartę na kupkę.
Siedzieli przy
łóżku Arthemis i Jamesa i grali z nimi w karty. Było już po kolacji, więc to
było ostatnie rozdanie przed snem.
Niespodziewanie
parawan się rozsunął i przy łóżku stanęła odrobinę bledsza niż zwykle Rose.
- Nie wierzę! – rzuciła, patrząc na nich.
James
wyszczerzył zęby w zawadiackim uśmiechu. Chwilę później zakaszlał, więc Rose
uniosła brwi we wszechwiedzącym geście.
- Chciałam zapytać, czy nie przenieść ci
jakiejś książki?
Arthemis
wydęła usta.
- Musiałabym najpierw znaleźć słownik –
mruknęła do siebie, ale i tak jej głos brzmiał, jakby przechodziła mutację. –
Masz może pergamin i pióro? Chociaż może znalazłabyś dla mnie jakiś lekki
kryminał? Nie wiem, jak długo będą mnie tu trzymać…
Rose skinęła
głową.
- Załatwione.
Arthemis
pomimo tego, że jej umysł był trochę otumaniony, przyjrzała się przyjaciółce i
powiedziała:
- Coś się stało?
Wszyscy
jednocześnie podnieśli głowy na Rose.
Rose
westchnęła i wzruszyła ramionami.
- To tylko następne wezwanie… Za dwa dni
wyjeżdżamy do Danii. Mamy tam spędzić 72 godziny. Będziemy zapieczętowani w
jakiejś wieży…
- Zapieczętowani? Z Malfoyem? – zapytała
pozornie obojętnym tonem Lily, patrząc w swoje karty.
Arthemis
posłała jej dyskretne, mordercze spojrzenie. Jednak Lucas i James i tak
wpatrywali się w Lily, jakby ta, mogła im coś zdradzić.
Rose jednak
jak zwykle wykazała się bystrością umysłu, bo tylko wzruszyła ramionami i
powiedziała:
- A z kim? Przecież jesteśmy drużyną. No nic
– dodała, - pójdę po ten pergamin.
- A mogłabyś jeszcze przynieś mi podręcznik
od transmutacji? Skoro James jest tutaj uwięziony razem ze mną, to niech się
chociaż na coś przyda…
James z
tajemniczą miną przejechał łydką wzdłuż jej biodra.
- Mogę ci się przydać na wiele różnych
sposobów – mruknął.
Lily i Lucas
jednocześnie na siebie spojrzeli, a po chwili równo jak w zegarku rzucili karty
na kolana Arthemis, mówiąc:
- To ja już pójdę…
Rose posłała
im rozbawione spojrzenie, a potem zgromiła wzrokiem Jamesa.
- Przestraszyłeś ich…
- A ciebie nie?
Rose spojrzała
na niego wyzywająco, a Arthemis pomyślała, jak bardzo zahartowało ją te kilka
miesięcy ze Scorpiusem.
- Ja, mój drogi, będę przez 3 dni zamknięta
z mężczyzną w jednej małej wieżyczce…
Rose odchodząc
pomachała mu nonszalancko, a James otworzył usta patrząc na jej oddalające się
plecy.
Arthemis
zastanawiała się, kiedy wybuchnie, on jednak spojrzał na nią pytająco i
powiedział:
- Uważasz, że oni naprawdę… no wiesz…?
- Nie wiedzą co zrobić… Ale aury mają
podobne – dodała, zbierając karty do pudełka.
James
westchnął ciężko i mruknął:
- Czyli i tak nie wiele dałoby się zrobić…
Gdy godzinę
później, po zgaszeniu wszystkich świec leżeli już w swoich łóżkach, James
zapytał:
- Powiesz, mi w końcu co mi się śniło?
Arthemis uśmiechnęła
się do siebie w ciemnościach.
- Może jak wyzdrowiejesz…
Lily i Lucas po ucieczce ze
skrzydła szpitalnego, wolno wracali do Wieży Gryffindoru. W pewnym momencie
Lily wyprzedziła Lucas, gdy wchodzili wąskim tajemnym przejściem na piąte
piętro. Odwrócona do niego plecami, mimochodem zapytała:
- Widziałeś kiedyś jak oni się całują?
Lucasa
wmurowało w schodek. Patrzył na majaczącą w ciemności postać, jakby przed
twarzą tańczyło mu stado leprokonusów.
- Coo? – zapytał mając nadzieję, że się
przesłyszał.
- Słyszałeś – przejrzała go Lily. – Oj,
proszę cię! Jesteś starszy nie zachowuj się jak dzieciak!
- Czemu miałbym z tobą rozmawiać o życiu
intymnym Jamesa i Arthemis? – zapytał jękliwie, mając nadzieję, że się nad nim
zlituje i odpuści ten temat.
- Jeju! Zadałam ci zwykłe pytanie!
- Tak, słyszałem!
– powiedział przez zaciśnięte zęby. – Czy możesz skończyć ten temat?!
Lily zamiast
tego, zatrzymała się i odwróciła do niego z ciekawością.
- Zauważyłeś, że oni robią to, albo słodko,
albo ostro?
Lucas myślał,
że zadławi się własną śliną, jeżeli jeszcze chwile będzie jej słuchał. Niestety
stanęła tak, że musiałby ją przesunąć, żeby móc przejść dalej.
Dobrze, że nie
widział tego niewinnego a zarazem ciekawskiego wyrazu jej oczu, bo inaczej by
ją zamordował.
- Lily, nie będę z tobą o tym rozmawiał –
oznajmił kategorycznie.
- Ale ja jestem ciekawa! Jeżeli nie ciebie
to będę musiała zapytać kogoś innego. Arthemis mi nie odpowie, a James to
przekoloryzuje. Rose lepiej nie pytać, bo ona jest drażliwa, a Albus zacznie
coś bełkotać i, i tak niczego się nie dowiem. Chcesz, żebym zapytała Justina?
Albo Gillian? Albo Maxa? Rory’ego?
Lucasa
niespodziewanie ogarnął płomień złości na samą myśl o tym, ale skąd jej się to
wzięło? Tak nagle! Odbiło jej? Wiosna uderzyła do głowy?! Musiała go tak
zaskakiwać?!
Zaniepokoiło
go, jej nagłe zamyślenie.
- Chociaż, może to rzeczywiście nie taki
głupi pomysł… W końcu teoria jest chyba mniej pouczająca niż praktyka…
Lucasa
zatkało.
- Ani… się… waż…! – warknął, chociaż gdzieś
w głębi jego świadomości, coś mu mówiło, że nie ma żadnego prawa, tego od niej
żądać.
- To tylko eksperyment… Takie… jednorazowe
doświadczenie – Lily nonszalancko wzruszyła ramionami.
Lucas gorączko
zastanawiał się, co zrobić w tej podbramkowej sytuacji. Przeczesał dłonią
włosy. Gdy coś atakuje twoje pole zrób zwód…
- Ok, pogadajmy… - rzucił z westchnieniem,
mając nadzieję, że na jakiś czas odwróci to jej uwagę. – O co ci chodzi z
Jamesem i Arthemis? Czemu tak cię to interesuje?
- Bo oni są… bardzo różnorodni…
Lily rozsiadła
się na schodkach.
- Wolisz ostro, czy łagodnie?
Lucas myślał,
że udławi się odpowiedzią.
- I to i to ma swoje plusy – mruknął,
zduszonym głosem.
W półcieniu
widział, jak zaciekawiona przekrzywia głowę na bok.
- A nie wydaje ci się, że nawet jak całują
się tak, jakoś mocno, to jest w tym pewna delikatność, a jak robią to
delikatnie, to gdzieś tam masz wrażenie, że pod tym płonie ogień.
Lucas stanął
przy wilgotnej ścianie i zaczął beztrosko uderzać w nią czołem. Jak mu się
poszczęści to dostanie amnezji i zapomni o tej rozmowie.
- Luke? – Lily wstała, a w jej głosie
brzmiało zaniepokojenie i lekki rozczarowanie. – Dzięki, ale… chyba nie do
końca dobrze czujesz się rozmawiając o tym ze mną… Wiem, że jestem młodsza i w
ogóle, ale chyba się sama przekonam z czasem, jak to jest…
Lucas
wzdrygnął się odruchowo.
- To… jest trudno wytłumaczyć – wykrztusił.
Lily
westchnęła ciężko.
- Tak, właśnie myślałam. Lucy, powiedziała,
że lepiej jeżeli to będzie z kimś komu ufam i na początku się z nią zgodziłam.
Ale… chyba… byłoby bardzo… niezręcznie…
- Co ci Lucy powiedziała? – zapytał
niebezpiecznie cichym głosem Lucas.
- Nie ważne – zapiszczała Lily i chciała się
odwrócić. – Takie tam, babskie gadanie…!
Lucas złapał
ją za nadgarstek.
- Skoro ja mam odpowiadać na niezręczne
pytania, to ty też będziesz…- oznajmił. – Co ci powiedziała twoja szurnięta
kuzynka?
- Nie muszę ci o tym mówić – wykrztusiła
Lily.
Lucas zrobił
krok i stanął na stopniu przed nią, tak, że musiała podnieść głowę, żeby na
niego spojrzeć.
- Ale powiesz – zapowiedział.
Przez chwilę
trwała milcząca bitwa na siłę woli.
- Mam już czternaście lat… Interesuję się
takimi rzeczami, tym bardziej, że mnie to otacza – powiedziała bardzo cicho. –
Obserwuje Arthemis i widzę jaki ma wzrok, gdy James ją przytula. Mam prawo…
chcieć spróbować tego... – burknęła.
- Owszem – przyznał jej łagodnie Lucas.
- Lucy… dała mi tylko radę, że to wcale nie
musi być takie fajne i ekscytujące, jak trafię na kogoś kto się na tym zupełnie
nie zna… Więc mam uważać…
- Bardzo rozsądnie – powiedział ostrożnie
Luke.
- Powiedziała też, że po co ryzykować…
skoro…
- Skoro, co? – ponaglił ją Lucas.
Lily tupnęła i
odwróciła się.
- Nie ważne! – oznajmiła. – I tak zmieniłam
zdanie. Lepiej wszystko pozostawić swojemu biegowi!
Ruszyła szybko
po schodach.
- Pojawiłem się w tej rozmowie, prawda? –
rzucił niedbale.
Lily stanęła
jak wrośnięta w ziemię.
- Wcale nie! – zaprzeczyła gwałtownie, tylko
bardziej utwierdzając Lucasa, w jego podejrzeniach.
- To nie jest dobry pomysł… – zaczął, jak
najdelikatniej.
- Wiem – przerwała mu. – Jestem twoim małym
elfem, traktujesz mnie jak siostrę… A nigdy nie poprosiłabym o coś takiego
Jamesa, prawda? – rzuciła, a w jej głosie było trochę smutku, trochę żalu i
trochę rozczarowania. Tym razem, gdy się odwróciła, nie zatrzymał jej.
Bo on też był
trochę smutny, trochę rozżalony i mocno rozczarowany…
Trzy dni później Albus pożegnał
Rose, gdy profesor Alexander odprowadzała ją i Scorpiusa do bramy Hogwartu.
Potem razem z Lizbeth, powędrował do skrzyła szpitalnego poinformować Arthemis
i Jamesa, że już pojechali. Rose była bardzo blada. Mocno go to martwiło.
Spojrzał z
boku na spokojną twarz Lizbeth i odprężył się automatycznie. Rose po prostu
denerwowała się przed kolejnym zadaniem. A on znowu przesadzał.
Już z daleka usłyszeli
podniesiony głos.
- Panno North, proszę usiąść!
- Ale ja już naprawdę nie mogę siedzieć.
Muszę rozprostować nogi! – zaprotestowała Arthemis.
- Panie Potter nie widzę w tym nic
śmiesznego. Skrzydło szpitalne to nie jest miejsce, do ćwiczenia zaklęć!
Albus słysząc
histeryczny ton w słowach pielęgniarki w myślach policzył dni, przez które
James i Arthemis leżeli w szpitalu. Cztery dni… na pewno już nabrali energii,
chociaż pewnie jeszcze nie wyzdrowieli. Przyśpieszył kroku, mając nadzieję, że
jeszcze uratuje zdrowe zmysły pielęgniarki.
- Pani Pomfrey? – zapytał uspokajającym
tonem.
- Panie Potter, to nie jest chwila na to,
żeby odwiedzać chorych! – fuknęła pielęgniarka.
- Wzięła pani pod uwagę to, że ich organizmy
są trochę inne? – opowiedział spokojnie Albus. – Prawdopodobnie ci dwoje robią
to, by ich pani stąd wypuściła…
Pielęgniarka
zgromiła wzrokiem najpierw James, potem Arthemis, stojącą przy oknie, a na
końcu Albusa. Odwróciła się, poszła na chwilę do szafek z lekami, a w tym samym
czasie pióro latające wokół jej głowy, wypisywało coś szybko na pergaminie.
Chwilę później wróciła, wcisnęła Albusowi w ręce kilka butelek, zatknęła mu za
pasek zwinięty pergamin i powiedziała:
- Zabieraj ich stąd i dopóki nie będą
wykrwawiać się na śmierć, nie przyprowadzaj ich tutaj! – zażądała. – Wszystko
masz dokładnie wypisane na kartce. Mogą najwyżej cztery godziny przebywać poza
łóżkiem, przez najbliższe trzy dni!
Odwróciła się,
a po chwili usłyszeli trzaśnięcie drzwi do jej gabinetu.
Lizbeth miała
oczy wielkości galeonów.
- Co wyście zrobili? – zapytała cicho. –
Pani Pomfrey jeszcze nigdy nikogo nie wyrzuciła ze skrzydła szpitalnego…
Arthemis
spojrzała na nią spode łba.
- Nogi mi ścierpły – burknęła.
Arthemis i
James ugięli się pod surowym spojrzeniem Albusa.
- Ubierajcie się i możecie iść do swoich
pokojów. Przez następne dwa dni nie wolno wam się z nich ruszać. Myślę, że już
nie zarażacie, więc za dwa dni powinniście być już na nogach... O ile będziecie
słuchać – dodała mentorskim tonem.
Świetny rozdział. Wspaniale ze w końcu Albus znalazł sobie kogoś dobrego. Oby teraz jej nie wypuścił. Interesujące następne zadanie ZU i bardzo humorystyczne sceny w skrzydle szpitalnym :)
OdpowiedzUsuń