sobota, 27 stycznia 2018

Niezręczna sytuacja ( Rok VI, Rozdział 59)

Wrócili do Hogwartu w mieszanych nastrojach. Arthemis i James – zmęczeni i poobijani. W przypadku Albusa – zirytowani. A Rose była niestety nieszczęśliwa. Arthemis wiedziała, że była nieszczęśliwa już wtedy, gdy wróciła z balu, ale wyczuwała, że te jej uczucia są jak otwarta rana więc w nie, nie wnikała.
W ciągu tygodnia okazało się, że w Hogwarcie zaszło kilka zmian, które miały poważne konsekwencje na ich codzienność.
Po pierwsze, po dwóch dniach, Lucas wyciągnął Arthemis i James za uszy z dormitorium i zaprowadził prosto na pokryte błotem  boisko do quidditcha. Nic nie mogli na to poradzić, a Lily latała dookoła nich, naśmiewając się jakimi to są mięczakami. Arthemis wyrzucała sobie, że używała maści od Albusa. Gdyby trochę zaczekała, rany nie zagoiłyby się tak szybko, a wtedy Lucas nie zachowywałby się jak stuknięty strażnik więzienny.
Tak więc dzień w dzień musieli ćwiczyć. Przez następne dwa tygodnie. Bo mecz.
Arthemis schodząc z boiska pociągała nosem i starała się nie walnąć Lily po głowie, za to, że ta jest taka zadowolona z siebie.
To jednak nie było wszystko. Otóż, gdy już Arthemis po weekendzie doczłapała się na lekcje, okazało się, że pojawił się nowy nauczyciel obrony przed czarną magią. Patrząc na niego niemal zatęskniła za Forsythem.
Siedział przed biurkiem i ostentacyjnie czytał artykuł napisany przez Rondę Chib. Gdy tylko Arthemis pojawiła się w klasie, jego oczy zwęziły się w szparki. Z jakiegoś powodu skojarzył jej się z Viciousem.
Gdy już wszyscy usiedli na miejscach, nauczyciel wstał. Był niski, włosy miał przerzedzone do tego stopnia, że na czaszce widniały spore połacie łysiny, a jego okrągła twarz świeciła się niezdrowo.
Arthemis z żalem pomyślała, że naprawdę kocha profesor Alexander. Czemu to ona nie mogła ich uczyć obrony przed czarną magią? A tak? To Rose i Scorpius mają na nią wyłączność – nadąsała się w myślach.
-      Nazywam się… Melvin… - kilka osób parsknął śmiechem i w tym momencie, rozległ się dźwięk, jakby ktoś strzelił z bata. – Cisza! – warknął profesor. – Melvin Lashlo. Będę was nauczał obrony przed czarną magią. – Wolnym, kaczkowatym krokiem spacerował między ławkami. Arthemis siedząca na samym końcu (bo i tak zazwyczaj nie słuchała Forsythe’a) miała dziwne wrażenie, że zmierza w jej kierunku. – Doszły mnie słuchy, że co niektórzy z was – Teraz już miała pewność, że idzie w jej kierunku. – uważają, że mają prawo pozbyć się nauczyciela i pozostać bezkarni… Otóż, uprzedzam, że nie ze mną te sztuczki… Osobę, próbującą mnie oczernić, spotka bardzo surowa kara – dodała cicho, kładąc ręce na stoliku Arthemis i nachylił się nad nią.
To brzmi jak wyzwanie, pomyślała radośnie i spojrzała mu wyzywająco w oczy.
Poczuła, jak Albus kopnął ją pod stołem w kostkę. Och, jak dobrze zdawał sobie sprawę z tego, co zamierzała zrobić.
Lashlo nachylał się coraz bardziej, jakby chciał zmusić ją, żeby odchyliła się na krześle. Wszystkie głowy zwróciły się w ich stronę. To tylko bardziej pobudziło Arthemis i jej krwiobieg. Przygryzła wargę od wewnątrz, żeby się szeroko nie uśmiechać.
-      Rozumiemy… się? – zapytał cicho nauczyciel, myśląc zapewne, że jego ton ją przestraszy.
-      Rozumiem, że jeżeli będzie pan chociaż w połowie podobny do profesora Forsythe’a, wyleci pan stąd o wiele szybciej niż on…
-      Czy pani mi grozi? – zapytał, a jego twarz zrobiła się czerwona.
-      Nie. Obiecuję to panu – powiedziała cicho.
Lashlo wyprostował się, jakby ktoś go nagle wystrzelił z cięciwy i odwrócił się sztywno. W swoich wysokich, wojskowych butach ruszył do biurka, wziął pióro, zakreślił na nim kilka słów i wręczył Arthemis ze złośliwym wyrazem twarzy.
Arthemis spojrzała na nazwisko na zapieczętowanym pergaminie i uniosła brew. Cała jej postawa mówiła: Serio?
Z nonszalancją wstała i wzięła od niego pergamin.
-      Nadrobisz materiał! – rzucił tonem rozkazu.
-      Jak pan sobie życzy – odpowiedziała spokojnie i skłoniła głową, czego nikt jednak nie odebrał jako wyrazu szacunku, a raczej jak dobry żart.
Albus z całej siły zmuszał się, by patrzeć na swoje buty i nigdzie więcej.
Arthemis wyszła z sali i ruszyła w stronę drugiego piętra, gdzie znajdowała się chimera, prowadząca do gabinetu dyrektora Hogwartu. Arthemis przekrzywiła głowę i wydęła usta.
~     Al.?
~     Jezu, czy musiałaś przegiąć po raz kolejny? Tak samo zaczęłaś z Viciousem! I jak to się skończyło?
~     Vicious wyleciał, - odpowiedziała beznamiętnie. - Poza tym to on zaczął - dodała szybko jak dziecko, ale za chwilę się opanowała. - Nieistotne. Hasło do gabinetu dyrektora?
~     Wysłał cię do dyrektora? Co za kretyn!
~     Hasło, Al…
~     Capricorn.
~     Dzięki. I powodzenia…
Arthemis powiedziała chimerze hasło, a gdy ta odskoczyła, przeciągając się, weszła na schody, które doprowadziły ją do ogromnych drzwi. Zapukała i usłyszała roztargnione: Proszę!
Arthemis wkroczyła do gabinetu i była przekonana, że na jej widok Deveraux jęknął. Naprawdę wydał z siebie zrozpaczony jęk.
Poczuła ukłucie wyrzutów sumienia i podeszła do biurka, żeby podać mu pergamin. Wziął go z cierpiętniczą miną i przeleciał wzrokiem po kilku zdaniach.
Westchnął i wskazał jej krzesło przed biurkiem, na którym usiadła. Przetarł dłonią czoło i spojrzał na nią spode łba. Gdyby nie to, że Deveraux był dyrektorem, pomyślałaby, że jest na nią obrażony.
-      Czy zdaje pani sobie sprawę, że półtorej godziny temu ten gabinet opuścił pan Potter?
Arthemis zmusiła się, żeby nie uśmiechnąć się. Żeby na jej twarzy nadal było tylko uprzejme zainteresowanie.
Deveraux zerknął na zegarek.
-      Ale on wytrzymał na zajęciach dwadzieścia minut dłużej…
Arthemis zacisnęła zęby.
-      Widocznie nie został zaatakowany bezpośrednio.
Deveraux wyprostował się natychmiast, patrząc na nią uważnie. Arthemis zaklęła w myślach, bo przecież nie chciała, żeby to tak zabrzmiało. Nie czekając na pozwolenie, zerwała się z miejsca i zaczęła krążyć przed biurkiem dyrektora w jedną i drugą stronę, tak jak to często robiła w gabinecie ojca. Przeczesała dłonią włosy i powiedziała:
-      Nie o to mi chodziło. Widział pan artykuł?
Deveraux prychnął pogardliwie. Arthemis skinęła mu głową.
-      No, więc profesor Lashlo też go czytał i dopisał sobie własną historię…
-      Rozumiem – powiedział spokojnie, splatając palce na biurku.
-      Oznajmił, że prędzej wylecę ze szkoły, niż zrobię z nim to, co z Forsythem – wyrzuciła z siebie jednym tchem. Nic nie mogła poradzić, że pod cierpliwym spojrzeniem dyrektora, czuła się jakby krążyła przed biurkiem surowego, ale zaufanego dziadka. – Gdy mu odpowiedziałam, stwierdził, że mu grożę i wysłał do pana – dodała wykręcając palce.
-      Co mu odpowiedziałaś?
Arthemis skrzywiła się.
-      Gdyby w szkole zjawił się ponownie ktoś taki jak Forsythe – zaczęła się tłumaczyć, - to mogłoby być niebezpieczne…
-      Co mu odpowiedziałaś? – Deveraux nie ustępował.
-      Że jeżeli będzie chociaż w połowie podobny do Forsythe’a to wyleci stąd dwa razy szybciej niż on… - wykrztusiła, unikając jego wzrok.
Deveraux przycisnął palce do oczu, jakby chciał sprawić, że wpadną do środka i powiedział:
-      Masz niewyparzony język. – Zerknął na nią. – Profesor Lashlo jest jedynym nauczycielem, który zgłosił się do nas w wymaganym czasie. Jest tutaj tylko na okres próbny, do czasu aż znajdziemy kogoś na stałe. Posłałem was dzisiaj na lekcję, w nadziei, że jednak jakoś się dogadacie. Profesor Lashlo jest raczej szorstki w obyciu, ale chyba nie dostatecznie, żeby sobie z wami poradzić…
Arthemis zarumieniła się.
-      Ponieważ tok nauczania waszej dwójki znacznie odbiega od pozostałych uczniów, postanowiłem, że nie będziecie uczęszczać na zajęcia do profesora Lashlo.
Arthemis zamrugała zaskoczona i przystanęła.
-      Sam profesor zaznaczył, że nie ma zamiaru poświęcać więcej czasu faworyzowanym – w ustach to słowo zabrzmiało jak przekleństwo – uczniom. Tak, więc wasza dzisiejsza reakcja tylko potwierdziła moją wcześniejszą decyzję…
Arthemis czekała w napięciu. Nie będą mieli zajęć? Przejmie ich profesor Alexander? Bo chyba nie sam dyrektor?!
-      Będziecie mieli zajęcia z obrony przed czarną magią cztery razy w tygodniu po trzy godziny, szczegóły ustalicie z wykładowcami.
Liczba mnoga? – zdziwiła się w myślach Arthemis. – Jesteśmy aż tak nieznośni, że jeden człowiek by z nami nie wytrzymał?
-      Z kim? – zapytała Arthemis.
Deveraux unikał jej wzroku więc poczuła uzasadnione zaniepokojenie.
-      Z profesorem Averidgem, Ferensym, Northem i Tschaykowskym.
Arthemis ucieszyła się słysząc znajome nazwiska, dopóki jedno do niej nie dotarło.
-      Profesorem… Northem? – zapytała cicho. – Dziwna zbieżność nazwisk, nieprawdaż?
Deveraux odchrząknął.
-      Proponowałem mu półroczną posadę nauczyciela obrony przed czarną magią, ale niestety powiedział, że zbyt bardzo pochłaniają go inne sprawy…
Arthemis przymknęła oczy.
-      Czy to już postanowione? – zapytała.
-      Owszem. Pierwsze zajęcia z profesorem Averidgem macie środę. Następne w czwartek z profesorem Ferensym, w piątek z profesorem Tschaykowskym oraz w sobotę od 5 rano z profesorem Northem.
Profesor North! – prychnęła w myślach Arthemis. – Ona na pewno nie będzie mówić do niego per „panie profesorze”. Mógł ją uprzedzić, prawda?!
-      To chyba wszystko – westchnął Deveraux.
Arthemis skinęła głową i ruszyła do drzwi. Zatrzymała się jednak i odwróciła.
-      Panie profesorze, czemu James tutaj trafił?
Deveraux prychnął, jak rozzłoszczony kot.
-      Profesor Lashlo złamał nadgarstek, próbując zablokować zaklęcie rozbrajające pana Pottera – oznajmił.
Arthemis ugryzła się w wewnętrzną stronę policzka, żeby się nie roześmiać.
-      Rozumiem – powiedziała spokojnie. – W takim razie myślę, że nie będzie żadnego problemu z nowymi wykładowcami…
-      Też tak myślę – odpowiedział łagodnie Deveraux, ale Arthemis i tak wiedziała, że w jego słowach kryła się groźba, że lepiej, żeby tym razem rzeczywiście tak było.
Arthemis wyszła z gabinetu dyrektora z mieszanymi uczuciami. To dopiero była niespodzianka… Była ciekawa, jak Jamesa zareagował na wieść o ich osobistych profesorach.
Ponieważ zostało jeszcze trochę czasu do końca lekcji poszła do dormitorium, spakowała się na popołudniowe zajęcia i ruszyła na obiad. Szła korytarzem, gdy nagle coś wciągnęło ją za róg i jej ciało zderzyło się z ciałem. Jej różdżka wbiła się w bok napastnika, w tym samym momencie, w którym poczuła jego zapach. Opuściła broń.
-      Jezu, James, ale mnie…
-      Ciii… - szepnął i nachylił się nad nią.
Uwielbiała to uczucie, gdy tak mocno przyciskał ją do siebie, a jego usta były o milimetry od niej. Boleśnie rozkoszne wyczekiwanie było równie przyjemne, co sam pocałunek.
Poddała się słodkiej fali uczuć, zmieniającej się w delikatne pożądanie. Gdy oboje zapragnęli znacznie więcej, James się odsunął.
-      Mam dla ciebie niespodziankę – oznajmił.
-      Ma coś wspólnego z wizytą w gabinecie Deverauxa i moim ojcem? – zapytała lekko.
James spojrzał na nią, jakby właśnie zabrała mu lizaka.
-      Skąd wiesz?
-      Bo trafiłam do tego samego gabinetu godzinę po tobie – wyszczerzyła zęby w uśmiechu, a James parsknął śmiechem.
-      Wygląda na to, że będziemy mieli, co robić – rzucił, a potem wziął ją za rękę. – Musimy nabrać masy, żeby mieć z czego ją zrzucać podczas treningów – oznajmił radośnie.
Arthemis zrozumiała, że przez nabieranie masy rozumie obiad. Nie powstrzymało jej to jednak przed wesołym dogryzaniem mu przez całą resztę drogi do Wielkiej Sali.


Tak więc ich codzienność znacznie się urozmaiciła. Z jednym wyjątkiem, spotkanie z profesorami musieli odłożyć na tydzień.
Arthemis po treningu następnego dnia, czuła jak wstrząsają ją dreszcze, a głowa pęka z bólu. Ponieważ gardło jej tak spuchło, że nie mogła przełykać śliny, poddała się i dowlokła się jakoś do dormitorium Albusa.
Gdy tylko weszła, rozejrzał się spanikowany, jakby była zbiegłym kryminalistą i ktoś mógłby go przyłapać na spotkaniu z nią.
-      Daj mi coś na przeziębienie – wychrypiała.
Albus przyjrzał jej się i wydął usta, a potem podszedł do niej, położył jej rękę na czole. Odepchnęła ją, więc spiorunował ją wzrokiem.
-      Już za późno, żeby to powstrzymać – oznajmił. – Musisz to przeleżeć.
-      Chyba żartujesz – próbowała prychnąć.
Wziął ją pod ramię i wyprowadził z dormitorium.
-      Jeżeli pół naga biegasz w środku nocy po Chorwacji, chodzisz na treningi bez szalika, a twój organizm nie ma czasu się zregenerować, to musisz pogodzić się z konsekwencjami...
-      Ale… - napad kaszlu, powstrzymał jej dalsze słowa. Albus współczująco pokiwał głową.
-      Chodź. Pani Pomfrey pewnie już na ciebie czeka…
-      Co? – zdziwiła się, kichając.
-      Dziewczyno… godzinę temu zaprowadziłem tam Jamesa. Nie mówię, że jest w gorszym stanie, ale na pewno bardziej marudzi…
Arthemis poczuła zaniepokojenie.
-      James jest chory?
-      Tak. Będziecie się razem nad sobą użalać – powiedział ze złośliwym uśmiechem Albus. Zgasł, gdy na schodach minęli Lizbeth, która rzuciła na nich okiem i potraktowała go jak kamforę.
Za długo już z tym zwlekał. Powinni porozmawiać.
Gdy weszli do skrzydła szpitalnego pani Pomfrey zacmokała na ich widok. Zerknęła przez ramię na Jamesa, czytającego w łóżku komiks.
Uśmiechnął się blado do Arthemis, ale chwilę później zmarszczył brwi, gdy pani Pomfrey wręczyła jej piżamy i kazała się przebrać. Arthemis z nieszczęśliwą miną została położona w łóżku sąsiadującym z tym, na którym leżał James.
Pani Pomfrey sprawdziła jej temperaturę, pokręciła z niezadowoleniem głową i przyniosła chłodne kompresy. Następnie każdemu przyniosła wielki kuban, parującej cieczy w kolorze jagodowym.
-      Macie wypić wszystko i iść spać. Bez dyskusji, zanim całkowicie stracicie mowę! – zarządziła.
Wypili eliksiry pod surowym, mentorskim spojrzeniem Albusa. Gdy już był usatysfakcjonowany ich szklistym wzrokiem, poprawił im poduszki i czekał aż ich powieki opadną.
Nawet teraz, nieświadomie, każde na osobnym łóżku, byli odwróceni w swoją stronę. Jakby gotowi w każdej chwili chwycić swoje ręce, nawet przez sen.
Radość i smutek. Gdy na nich patrzył odczuwał i jedno i drugie. Dlatego odwrócił się i poszedł zająć się swoimi sprawami.


Rose po akcji na lekcji obrony przed czarną magią, miała ochotę zdzielić Arthemis po głowie. Ona naprawdę lubi sobie robić wrogów? A potem, gdy nie zastała jej wieczorem w dormitorium wpadła w panikę i pierwszą jej myślą było to, że rozwali tego szurniętego nauczyciela, jeżeli tknął ją choćby palcem.
Na szczęście  nim zdążyła to zrobić Albus przezornie wyjaśnił jej, co się dzieje.
Roześmiała się. Oni nawet razem chorowali…
Rano przed zajęciami poszła ich odwiedzić, ale oboje spali, jak zabici, więc ruszyła do sali na starożytne runy. W połowie zajęć jednak wywołano ją z klasy.
Zdziwiona i trochę przestraszona, że komuś się coś stało, wyszła za jednym z trzecioklasistów.
-      Profesor Alexander, powiedziała, że masz przyjść do niej do gabinetu – oznajmił i odszedł.
Rose zmarszczyła brwi, ale chwilę później dopadły ją czarne myśli, że Scorpius wycofał się z turnieju, albo zażądał zmiany partnera. Może profesor Alexander próbowała znaleźć jakiś kompromis, żeby nie wycofać ich z turnieju? Z mocno walącym sercem, zapukała do drzwi i weszła.
Serce przemieściło się do gardła, gdy zobaczyła, że w jednym z foteli przed biurkiem profesor Alexander, siedział Scorpius.
Sztywnym krokiem podeszła i usiadła obok niego.
Profesor Alexander czytała list.
-      No, więc… - zaczęła. – Powiem wam, że was nie oszczędzają w tym turnieju…
Czyli chodzi o turniej – westchnęła w myślach Rose.
-      Macie trzy dni na spakowanie się. Nie wolno wam wziąć żadnych pomocy naukowych, żadnych książek, ani nic. Zostaniecie zapieczętowani na 72 godziny.
-      Słucham? – zapytał chłodno Scorpius.
-      Tak, panie Malfoy. Tak właśnie będzie. Dostaniecie zadanie, które wymaga odizolowania na 72 godziny. Będziecie zamknięci w wieży.
-      Co to za zadanie? – zapytała cicho Rose.
-      Nie mam pojęcia. To ściśle tajne.
-      Czyli nawet nie wiemy, z czego się przygotować? – zapytała oburzona.
Alexander współczująco pokiwała głową.
-      Musicie się z tym pogodzić. Za trzy dni macie być gotowi. Czy wszystko jest jasne? – spojrzała na nich spod uniesionej brwi.
Rose skinęła głową, a Scorpius wstał.
-      Tak – powiedziała. – Czy mogę wrócić już na lekcję, pani profesor?
Alexander skinęła głową.
Rose również wyszła, zastanawiając się, jak zdołają się nie pozabijać przez 72 godziny. Jak ona zdoła wytrzymać i nie pokazać po sobie, jak bardzo ją rani przebywanie z nim.
Co się stanie tym razem? W jaki sposób tym razem ją pokona?


Wieczorem Albus był u Jamesa i Arthemis. O tym jak zaawansowana była ich choroba, świadczył, fakt, że spali. Wciąż. A przecież pani Pomfrey powiedziała, że nie podawała im więcej eliksirów usypiających. Po prostu ich organizmy odcięły się całkowicie, do czasu, aż się zregenerują.
Albus pokręcił głową. Powinien zaaplikować Rose eliksir pieprzowy zanim ta też się rozłoży. W końcu siedziała dość długo na widowni, w cienkiej kiecce. Wielce prawdopodobne, że ona też coś złapała. Ostatnie deszcze i lekcje zielarstwa również mogły zrobić swoje.
Z tymi myślami Albus ruszył do Pokoju Wspólnego Gryffindoru. Rozsiadł się z zadaniami domowymi. Szczególnie wkurzające było to z obrony przed czarną magią. Gdy Rose przemknęła przez Pokój Wspólny, chciał ją zatrzymać, ale krzyknęła tylko, że nie ma czasu i pobiegła do swojej sypialni.
Zajął się, więc swoimi sprawami, chociaż nie trwało to długo. Nie mógł się skupić na skończeniu zadanych prac, bo niedaleko niego usiedli Rory, Lizbeth i Mary Lynn, i robili zadania w radosnej, przyjacielskiej atmosferze.
Może nawet zbyt przyjacielskiej, pomyślał z przekąsem Albus, widząc, jak Lizbeth nachyla się w stronę Rory’ego, żeby pokazać mu gdzie ma błąd.
Potem spojrzała na Albusa, zarumieniła się i wróciła do swojej książki.
Dlaczego? – zapytał się Albus. – Już jej nie interesował? Przestała go lubić?
Westchnął zebrał książki i odniósł je do dormitorium, a potem postanowił przejść się po zamku, nim Filch zacznie polować na uczniów. Zawędrował aż na Zachodnią Wieżę. Może dlatego, że była to otwarta przestrzeń, gdzie można było oddychać świeżym powietrzem. Oparł się o barierkę i patrzył jak wschodzący księżyc odbija się w czarnej wodzie jeziora.
Jak miał to wyjaśnić, skoro do końca nie rozumiał, jak do tego doszło?
Usłyszał skrzypnięcie, ale się nim nie przejął. Schody, które tu prowadziły były bardzo wiekowe. Chwilę później obok niego oparła się Lizbeth.
Nie spojrzał na nią. Ona na niego też nie patrzyła.
-      Nie chcę być na drugim miejscu – powiedziała w końcu cicho. – Ja wiem, że już samo twoje zainteresowanie było czymś…
-      O czym ty mówisz? – zirytował się Albus, ale nie przerwała.
-      … niesamowitym. Ale… nie chcę być na drugim miejscu…
Albus zdenerwowany odsunął się i zaczął krążyć po wieży.
-      Nie byłaś na drugim miejscu! A ja nie jestem kimś wyjątkowym, żebyś tak, o sobie myślała! – dodał gniewnie. – Nie rozumiem tej całej sytuacji. Ty i James ubzduraliście sobie coś co nigdy nie miało miejsca! Arthemis od pierwszej chwili była dla mnie, jak siostra. Nigdy nie traktowałem jej jako kogoś innego! Wściekłem się, bo uważałem, że James popełnił błąd! Nie musieliście z tego robić od razu takiej afery! – burknął obrażony.
-      Nie traktujesz Lily, tak samo jak Arthemis – mruknęła Lizbeth, patrząc na swoje stopy.
-      Bo Lily, dzięki Bogu, nie osiągnęła jeszcze takiego poziomu zaawansowania w ryzykowaniu własnego życia! Jeszcze rok i będę miał na głowie dwie szurnięte czarownice, ze skłonnościami samobójczymi! – Albus opuścił ramiona i zrobił kilka kroków w stronę Lizbeth. – Potrzebuję czegoś stałego – powiedział cicho. – Stabilnego. Kogoś kto będzie dla mnie kimś takim, jak ja jestem dla nich… Przy tobie byłem spokojny. Cieszyłem się prostotą każdej naszej wspólnej chwili. Cieszyłem się, że mogę być przy tobie kimś zwyczajnym i nikt nie wymaga ode mnie wykazywania się, jako członka rodziny Potterów. – Nie odpowiedziała, więc westchnął głęboko i zapytał: - Co takiego interesującego jest w tych butach? – Lizbeth poderwała głowę i zarumieniła się mocno, a Albus roześmiał się zachwycony. – Dla mnie nigdy nie byłaś na drugim miejscu – powiedział, gdy już złapał jej wzrok.
Lizbeth spojrzała tym razem w sufit. Chyba potrzebowała dystansu, gdy miała coś do powiedzenia.
-      Będziesz chciał się mną opiekować tak, jak nią?
Albus się skrzywił.
-      Ona tego bardzo nie lubi… Więc jeżeli będę zbyt upierdliwy to mi to powiedz…
Lizbeth spojrzała na niego nieśmiało.
-      Mnie to nie przeszkadza.
-      Więc mam nadzieję, że nie zmienisz zdania – uśmiechnął się trochę kwaśno.
-      Zostaniemy przyjaciółmi? – zapytała i parsknęła śmiechem, gdy zobaczyła jego minę.
-      Przyjaciółmi? – jęknął i odsunął się trochę od niej, starając się ukryć rozczarowanie.
Policzki Lizbeth powlekły się mocną czerwienią.
-      Po prostu wolę uniknąć nieporozumień – wyjąkała. – Bo… nie próbujesz robić rzeczy… których… próbują… inni… gdy… no wiesz… - jęknęła.
Albus zastanawiał się jak z tego wybrnąć. Ze świstem wypuścił powietrze.
-      Ja wiem, że dużo ludzi myśli, że skoro James…
Lizbeth machnęła ręką sfrustrowana.
-      Nie o to chodzi. Nie interesuje mnie co robił lub robi twój brat… Chodzi mi o to, że…
-      Wiem, o co ci chodzi – przerwał jej Albus, zanim oboje zrobili się jeszcze bardziej zawstydzeni.
Przecież już się całowałem! – pomyślał spanikowany Albus. – Dlaczego to nagle jest takie trudne?! Przecież wystarczy pochylić głowę, prawda?!
-      Pomóż mi – jęknął i dopiero, gdy spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami, zdał sobie sprawę, że powiedział to na głos. Myślał, że zapadnie się pod ziemię. Jego policzki nabrały koloru podobnego do tego, który zdobił policzki Lizbeth.
Po prostu się wycofaj, debilu – poradził sobie w myślach. – Zrobisz to, kiedy sytuacja będzie mniej żenująca.
-      Chyba powinniśmy… - zaczął, a wtedy Lizbeth niespodziewanie, objęła go w pasie i przytknęła czoło do jego piersi. Wstrząsały nią dreszcze.
Albus z wahaniem również ją objął, myśląc, że jest jej zimno. Dreszcze się nasilały, aż w końcu domyślił się, skąd się biorą.
-      Czy ty się śmiejesz? – zapytał z rezygnacją.
Pokręciła głową, nadal ukrywając twarz w jego bluzie, ale w końcu nie wytrzymała i chichotała na cały głos. Albus chcąc nie chcąc również musiał się roześmiać.
Podniosła na niego błyszczący, rozbawiony wzrok. Albus odruchowo, nie myśląc o tym co robi, położył usta na jej wargach.
Śmiech urwał się niespodziewanie. Lizbeth nieśmiało przekrzywiła głowę i musnęła jego wargi ponownie. Wstrząsnęło nim to, jak żaden wcześniejszy gwałtowny pocałunek.
Gdy się odsunęła miał ochotę, zaklęć. Spojrzała na niego nieśmiało.
-      Czy to było miłe?
Głupie pytanie, pomyślał Albus, ale oczywiście nie powiedział tego na głos. Odgarnął jej włosy za ucho.
-      Liz… - powiedział cicho. – Jest wiele miłych rzeczy, które chciałbym z tobą robić…
Jej uśmiech wystarczył mu za odpowiedź.


Lucas szalał i przeklinał. Lily obserwowała go z kanapy w Pokoju Wspólnym i jadła słodkie orzeszki z paczki przysłanej przez mamę.
-      Nic na to nie poradzisz – zauważyła filozoficznie.
-      Ale czy nie mogliby chociaż trochę na siebie uważać? Mogli powiedzieć, że źle się czują! A teraz są wyłączeni z treningów na co najmniej tydzień!
-      Och, oni na pewno nie pozwolę się tak długo przetrzymywać szpitalu – uspokoiła go Lily. – Może gdy ich odwiedzisz, to poczujesz się lepiej? – zasugerowała.
-      Oni śpią – burknął. – Od wczoraj…
-      Ooo… to dziwne – przyznała Lily. – Co na to Albus?
Rozejrzeli się po Pokoju Wspólnym oczekując, że Albus siedzi przy którymś stoliku i odrabia zadania. Nie było go tam jednak.
-      No, cóż, odwiedzimy ich jutro. A na razie może też zajmij się czymś innym? Bo lekko ci odbija.
Oparł dłonie, na oparciu kanapy za nią i uwięził jej głowę między nimi.
-      Odbija mi? – zapytał niezwykle spokojnie.
Lily wyzywająco uniosła głowę, żeby spojrzeć mu w oczy, a potem prowokacyjnie wrzuciła do ust kolejnego orzeszka.
-      Owszem – powiedziała.
Ponieważ ona się nie cofnęła, on też tego nie zrobił. Widząc w jej wzroku wyzywające iskierki, coś wewnątrz niego zaryczało z radości. To samo coś, zepchnęło manifest, na którym napisane było: ona ma dopiero czternaście lat, bardzo głęboko w jego podświadomość.
-      Nie prowokuj mnie – nachylił się do niej.
Przysunęła nos do jego nosa.
-      Bo, co mi zrobisz? – zapytała śpiewnie.
-      Nie spodoba ci się to – zapewnił ją.
Lily przez chwilę się zmieszała i trochę przestraszyła, ale chwilę później stwierdziła, że cokolwiek to jest, będzie bardzo podniecające i w ogóle nie niebezpieczne.
-      Jesteś pewien?
Lucas uśmiechnął się zadziornie, a chwilę później na kanapę obok Lily rzuciła się Lucy Weasley.
-      Chyba się nie kłócicie?
-      Nie – powiedział natychmiast Lucas. Odsunął się czym prędzej i przeklinał się za chwilową utratę zdrowych zmysłów. – Idę spać. Jutro trening! – rzucił jeszcze tylko i odszedł do dormitorium.
Lily przechyliła się przez kanapę, żeby patrzeć jak odchodzi. Mhm…to była dziwna, ale ciekawa sytuacja. Powinna ją dogłębnie przemyśleć…
Lucy zachichotała.
-      Widzę do czego zmierzasz i myślę, że to rozsądne z twojej strony – rzuciła z szerokim uśmiechem.
Lily odwróciła się do niej ze zmarszczonym czołem.
-      Do czego zmierzam?
-      Poprosiłaś go już?
-      O co? – Lily wpatrywała się w kuzynkę, jakby ta mówiła w innym języku.
-      Nieważne! – powiedziała natychmiast Lucy, uciekając wzrokiem. Chciała się podnieść z kanapy, ale Lily złapała  ją za nadgarstek i z powrotem ściągnęła na dół.
-      Lucy, o co ci chodziło?
Lucy wydęła usta, wypuściła powietrze, a na koniec wzruszyła ramionami i wyglądając jakby szykowała się na super gorące plotki, usiadła bliżej Lily.
-      Słuchaj, pierwszy pocałunek może być wielkim rozczarowaniem. Dobrze, jeżeli jedna z osób się na tym zna.
-      I ty myślisz, że ja i Luke…? – Lily parsknęła śmiechem. – Serio?!
Lucy jednak się nie uśmiechnęła.
-      Ślina i zęby… wierz mi, to wcale nie musi być przyjemne, jeżeli trafisz na rozczapierzonego nadgorliwego kolesia, który jest napalony, zniecierpliwiony i może wszystko popsuć. A tak możesz mieć chociaż dobry start. To przecież nie musi mieć jakiegoś głębszego znaczenia. Chodzi o dobre doświadczenie. Będziesz wiedziała wtedy co ci się podoba, a co nie…
-      A ty, co zrobiłaś?
Lucy nie zarumieniła się, na co Lily miała nadzieję. Wzruszyła ramionami.
-      Byłam ciekawa. Wiesz, jak masz starszą siostrę taką jak Molly, to aż cię zżera z niecierpliwości i zazdrości, gdy coś opowiada. Więc chciałam się przekonać, czy mi nie ściemnia…
-      Iiii?
-      Byłam na wakacjach u babci razem z Louisem, więc skorzystałam z okazji…
-      Całowałaś się z Louisem! Przecież to twój kuzyn! – krzyknęła zduszonym głosem Lily.
Lucy rozejrzała się, czy nikt ich nie usłyszał.
-      Miałam dwanaście lat! Byłam ciekawa – odpowiedziała Lucy. – Nie było jakoś nadzwyczajnie. Po prostu… normalnie. Ale po tym, co mi opowiadała po swoim pierwszym pocałunku Roxanne, cieszę się, że było normalnie…
Lily przemyślała to i odwróciła się, żeby rzucić wzrokiem, na schody do dormitorium chłopców.
-      Ale on się na to nigdy nie zgodzi…
-      Zgodzi się, jeżeli użyjesz odpowiednich argumentów – odpowiedziała Lucy. – Albo odpowiednio go sprowokujesz…
-      A jeżeli on nie będzie miał na to ochoty? – wahała się Lily.
-      To jest tylko doświadczenie. Nie musi się przecież od razu z tobą żenić… - prychnęła Lucy.
Lily zmarszczyła brwi. To nie było takie do końca głupie… Będzie musiała to przemyśleć. Przecież nie musiał to być Lucas, prawda? Ale przecież znała wielu starszych chłopaków, których lubiła…
Może rzeczywiście Lucy ma rację w niektórych kwestiach. Nie bardzo jej się podobała myśl, że jakiś niewrażliwy, nieznajomy poznany pod wpływem chwili, miałby ją obślinić…
Tak… cóż… można mieć szczęście za pierwszym razem, a można go nie mieć. Więc… po co ryzykować?


James wynurzył się z odmętów snu z olbrzymim bólem głowy. Otworzył usta, żeby móc oddychać i na oślep zaczął szukać szafki obok łóżka. Jakaś chusteczka, albo coś.
Było ciemno, ale nie zimno. Wielkie okna, wskazywały na skrzydło szpitalne. Było tu cicho, ale nie do końca. Coś słyszał. Jęki, szuranie i ciężki oddech.
Podniósł się z łóżka. Światło księżyca wpadało przez okna, dlatego mógł rozpoznać kształty w pomieszczeniu. I rozpoznał też  postać na łóżku. A gdy się skupił, wiedział, już co go obudziło.
Wstał, a jego bose stopy zaprotestowały gdy postawił je na lodowatej, kamiennej podłodze.
-      Arthemis… - powiedział.
Skopała kołdrę, jej piżamy przylepiły się do ciała, jak druga skóra. Włosy na czole były mokre od potu. Przestraszył się, że coś wywołało atak.
-      Nie… tato… proszę nie… Ja nie chcę… Mamo! Nie! Ja nie chciałam!
-      Arthemis, obudź się! Arthemis, to tylko zły sen… - podniósł ją do pozycji siedzącej, ale nadal spała. Potrząsnął nią.
-      TATO! –wyrywała się, a James zastanawiał się przez chwilę, czy Tristan North, jest człowiekiem za jakiego go uważał.
James pociągnął ją do siebie i wziął na kolana. Otoczył ramionami  i zaczął się z nią kołysać. Jeszcze przez chwilę się wyrywała się, a potem niespodziewanie krzyknęła przeraźliwie.
-      Znajdź wyjście… znajdź wyjście… - szeptała do siebie gorączkowo Arthemis.
James ścisnął ją mocniej, słysząc jak otwierają się drzwi od gabinetu pielęgniarki.
-      Arthemis! – powiedział ostro.
-      Co tu się dzieję?! – zapytała zaniepokojona pielęgniarka.
Słysząc obcy głos, Arthemis natychmiast otworzyła oczy.
-      Och, dzięki Bogu – westchnął James.
-      Co się stało? – zapytała ochryple i zaczęła kaszleć.
Pani Pomfrey położyła rękę na czole Arthemis.
-      Gorączka się wzmocniła. Trzeba ci podać coś mocniejszego – westchnęła i odeszła.
Arthemis ledwie przytomnym wzrokiem spojrzała na Jamesa.
-      Co tu robisz?
-      Próbowałem cię obudzić – szepnął. – Miałaś zły sen…
-      Jak bardzo zły? – zapytała niepewnie.
James w odpowiedzi przytulił ją mocniej.
-      Mam ochotę zabić twojego ojca – wykrztusił. – Krzyczałaś, prosiłaś go, żeby czegoś nie robił… Co on ci robił? – udręka w jego głosie była wyraźnie słyszalna.
-      James… to nie tak… - mówiła tak cicho, że musiał się nachylić, żeby ją słyszeć. – To przez gorączek. Gdy jestem chora, mam złe sny, bo przypomina mi się wszystko, co kojarzy mi się, z atakami. Tata, robił mi zimne kąpiele, żeby zbić gorączkę… Przypomina mi się to, bo i to i to jest gorączką, chociaż ma różne przyczyny…
James poczuł obezwładniającą ulgę. Zobaczył wyschnięte, pobielałe usta Arthemis, więc sięgnął po szklankę na szafce i wsunął jej ja do ręki. Przytrzymując jej rękę, pomógł jej się napić.
-      Krzyczałaś też coś o znalezieniu wyjścia…
Arthemis zmarszczyła brwi, jakby próbowała sobie przypomnieć. Potem znużona przymknęła oczy.
-      Przeskoczyłam do czyjegoś koszmaru… Byłam zbyt wyczerpana, żeby utrzymać blokadę…
-      A teraz? – zapytał zaniepokojony.
-      Nie wiem – westchnęła, wtulając się w zagłębienie jego ramienia.
Wróciła pani Pomfrey z tacą. Kładąc ją na szafce, przy okazji sprawdziła Jamesowi temperaturę.
-      Pan pewnie już się czuje lepiej…- Wzięła kilka różnych fiolek i po kolei kazała je wziąć Arthemis. – Nie podam ci niczego na sen, bo nie będziesz mogła się wybudzić, jeżeli złapie cię koszmar…
Arthemis skinęła głową z wdzięczności.
-      Czy twoje umiejętności, mogły podwyższyć gorączkę?
-      Chyba tak…
-      Rozumiem. Więc będzie lepiej, jak zbijemy ją najszybciej jak się da… To, co ci podałam powinno do jutra, ją zbić całkowicie. Zostawię ci tutaj dzbanek wody do picia, żebyś się nie odwodniła…
-      Dziękuję – szepnęła.
-      Panie Potter, proszę wrócić do łóżka – dodała pielęgniarka, odwracając się.
Arthemis zsunęła się z kolan Jamesa i wsunęła pod kołdrę.
James spojrzał na nią, na świecę palącą się na szafce i na pielęgniarkę. Po chwili poszedł za oddalającą się panią Pomfrey.
Arthemis usłyszała kilka ostrych słów pielęgniarki na temat jego bosych stóp, a potem nie słyszała już nic. Po wypitych eliksirach zrobiło jej się rozkosznie ciepło i nawet trochę lepiej jej się oddychało.
Wrócił James, a Arthemis przez na wpół przymknięte oczy obserwowała, jak przeniósł szafkę dzielącą ich łóżka, na drugą stronę, a potem przysunął swoje łóżko do jej łóżka.
-      Co ty robisz? – westchnęła Arthemis.
-      Przekonałem panią Pomfrey, że tak będzie rozsądniej. Zgodziła się, pod warunkiem, że rano łóżka wrócą na swoje miejsca…
-      Czemu tak będzie rozsądniej?
-      Bo będę cię mógł obudzić, jeżeli jednak będziesz miała koszmar…
-      Jednak?
-      Tak. To drugi punkt… Przejmiesz moje sny, zamiast cudzych koszmarów.
Arthemis poderwała się z poduszki.
-      NIE! – nagły krzyk spowodował, napad kaszlu.
-      Cicho bądź – powiedział jednocześnie łagodnie i ze złością. – Nie masz tutaj nic do powiedzenia. To moje sny, a ja mam zamiar się nimi z tobą podzielić…
Położył jej rękę na ramieniu i popchnął na poduszki.
-      James… proszę… przecież... Skąd wiesz, że nie będziesz śnił, czegoś złego? Czegoś czego nie chcesz mi pokazać?
-      Bo jesteś obok – mruknął. Jego głos też już zupełnie ochrypł i w ogóle nie brzmiał jak głos Jamesa. Położył się opatulił kołdrą i znalazł jej rękę pod kocem. Przez chwilę próbowała ją oswobodzić, ale po chwili odpuściła i odwróciła do niego.
Patrząc na niego, zastanawiała się, jak koszmarnie musi wyglądać. Skoro on wyglądał na chorego, to ona musiała przypominać trupa.
James zasnął, a bronienie się przed snem, tak ją zmęczyło, że w końcu i ona zasnęła. Zasnęłaby o wiele wcześniej, gdyby James uprzedził ją, jakie ma plany, co do ich wspólnego snu…


Obudziła się rano, a jej łóżko było już na miejscu. Czuła się o wiele lepiej i nawet mogła oddychać. Patrzyła w sufit, gdy nagle wszystko do niej wróciło. Zarumieniła się, a chwilę później dopadł ją napad kaszlu.
-      Hej – wychrypiał James, na łóżku obok.
Arthemis odwróciła się w jego stronę.
-      I co? Miałem koszmary?
-      Nie pamiętasz, co ci się śniło? – zdziwiła się Arthemis.
Pokręcił głową, a potem zmarszczył brwi.
-      Może sobie później przypomnę… Mogliby nam przynieść tutaj, coś, prawda? Inaczej umrzemy z nudów – westchnął.
-      Głowa mnie za bardzo boli, żebym mogła czytać – odpowiedziała Arthemis i kichnęła, a potem schowała się pod kołdrę i ponownie zamknęła oczy, po chwili otworzyła je, bo od razu pod powiekami zobaczyła sceny ze snu. Poruszyła się niespokojnie na łóżku.
-      Co mi się śniło? – zapytał ciekawie James.
Arthemis potrząsnęła głową, na znak, że mu nie powie.
-      Hej! To mój sen, mam prawo wiedzieć! – mruknął zawiedziony.
W końcu jednak ciekawość wzięła górę i Arthemis wyciągnęła głowę spod kołdry.
-      Czemu ja w tych snach, nigdy nic nie robię? – zapytała odważnie.
James zachłysnął się i niemal od razu dostał napadu kaszlu.
-      Jezu…! Arthemis powiedz, co mi się śniło! – Im bardziej James nalegał, tym mocniejszy stawał się jego kaszel, tak, że w końcu ze śniadaniem przyszła pani Pomfrey i zaczęła narzekać, że się przemęczają i mają nie gadać.
Godzinę później sytuacja się powtórzyła. I dwie godziny później też.
W południe pani Pomfrey wyglądała, jakby miała pod opieką cały szpital, a nie dwójkę pacjentów. Zdesperowana, trzasnęła o blat tacą z eliksirami, podeszła do nich wojskowym krokiem. Odrzuciła kołdrę Jamesa, kazała mu wstać, a potem zabrała jego poduszki i umieściła w łóżku Arthemis po przeciwnej stronie.
James rozumiejąc aluzję położył się właśnie tam. Pielęgniarka narzuciła na nich drugą kołdrę i skierowała na nich oskarżycielki palec.
-      Nie wiem, czy o to wam chodziło, ale macie być cicho! - Z szafki wyjęła pudełko czarodziejskich szachów oraz talię kart i rzuciła między nich, a potem otoczyła ich łóżko parawanem i prychnęła gniewnie, oddalając się.
Arthemis spojrzała na James, który próbował się ułożyć. W końcu ułożył nogi pod kolanami Arthemis.
-      O to ci chodziło? – zapytała podejrzliwie.
James trochę oszołomiony kichnął, ale potem pokręcił głową.
-      Nie. Ale to przyjemny efekt uboczny… - jego ręka wsunęła się pod kołdrę, a potem wniknęła do nogawki od spodni Arthemis i połaskotała ją po łydce. – No, więc… co mi się śniło? – zapytał pogrubionym głosem, ale cały efekt zniszczył kolejny napad kaszlu.
Arthemis złośliwie uśmiechnęła się.
-      Może lepiej zagrajmy w szachy – rzuciła, rozstawiając pionki.


Lucas i Lily nie mogli uwierzyć w to, co widzą.
-      Pani Pomfrey w życiu czegoś takiego nie zrobiła – stwierdził z całkowitym przekonaniem Lucas.
-      Chyba, że tym razem chciała uratować swoje zdrowe zmysły – zachichotała Lily, dorzucając kartę na kupkę.
Siedzieli przy łóżku Arthemis i Jamesa i grali z nimi w karty. Było już po kolacji, więc to było ostatnie rozdanie przed snem.
Niespodziewanie parawan się rozsunął i przy łóżku stanęła odrobinę bledsza niż zwykle Rose.
-      Nie wierzę! – rzuciła, patrząc na nich.
James wyszczerzył zęby w zawadiackim uśmiechu. Chwilę później zakaszlał, więc Rose uniosła brwi we wszechwiedzącym geście.
-      Chciałam zapytać, czy nie przenieść ci jakiejś książki?
Arthemis wydęła usta.
-      Musiałabym najpierw znaleźć słownik – mruknęła do siebie, ale i tak jej głos brzmiał, jakby przechodziła mutację. – Masz może pergamin i pióro? Chociaż może znalazłabyś dla mnie jakiś lekki kryminał? Nie wiem, jak długo będą mnie tu trzymać…
Rose skinęła głową.
-      Załatwione.
Arthemis pomimo tego, że jej umysł był trochę otumaniony, przyjrzała się przyjaciółce i powiedziała:
-      Coś się stało?
Wszyscy jednocześnie podnieśli głowy na Rose.
Rose westchnęła i wzruszyła ramionami.
-      To tylko następne wezwanie… Za dwa dni wyjeżdżamy do Danii. Mamy tam spędzić 72 godziny. Będziemy zapieczętowani w jakiejś wieży…
-      Zapieczętowani? Z Malfoyem? – zapytała pozornie obojętnym tonem Lily, patrząc w swoje karty.
Arthemis posłała jej dyskretne, mordercze spojrzenie. Jednak Lucas i James i tak wpatrywali się w Lily, jakby ta, mogła im coś zdradzić.
Rose jednak jak zwykle wykazała się bystrością umysłu, bo tylko wzruszyła ramionami i powiedziała:
-      A z kim? Przecież jesteśmy drużyną. No nic – dodała, - pójdę po ten pergamin.
-      A mogłabyś jeszcze przynieś mi podręcznik od transmutacji? Skoro James jest tutaj uwięziony razem ze mną, to niech się chociaż na coś przyda…
James z tajemniczą miną przejechał łydką wzdłuż jej biodra.
-      Mogę ci się przydać na wiele różnych sposobów – mruknął.
Lily i Lucas jednocześnie na siebie spojrzeli, a po chwili równo jak w zegarku rzucili karty na kolana Arthemis, mówiąc:
-      To ja już pójdę…
Rose posłała im rozbawione spojrzenie, a potem zgromiła wzrokiem Jamesa.
-      Przestraszyłeś ich…
-      A ciebie nie?
Rose spojrzała na niego wyzywająco, a Arthemis pomyślała, jak bardzo zahartowało ją te kilka miesięcy ze Scorpiusem.
-      Ja, mój drogi, będę przez 3 dni zamknięta z mężczyzną w jednej małej wieżyczce…
Rose odchodząc pomachała mu nonszalancko, a James otworzył usta patrząc na jej oddalające się plecy.
Arthemis zastanawiała się, kiedy wybuchnie, on jednak spojrzał na nią pytająco i powiedział:
-      Uważasz, że oni naprawdę… no wiesz…?
-      Nie wiedzą co zrobić… Ale aury mają podobne – dodała, zbierając karty do pudełka.
James westchnął ciężko i mruknął:
-      Czyli i tak nie wiele dałoby się zrobić…
Gdy godzinę później, po zgaszeniu wszystkich świec leżeli już w swoich łóżkach, James zapytał:
-      Powiesz, mi w końcu co mi się śniło?
Arthemis uśmiechnęła się do siebie w ciemnościach.
-      Może jak wyzdrowiejesz…


Lily i Lucas po ucieczce ze skrzydła szpitalnego, wolno wracali do Wieży Gryffindoru. W pewnym momencie Lily wyprzedziła Lucas, gdy wchodzili wąskim tajemnym przejściem na piąte piętro. Odwrócona do niego plecami, mimochodem zapytała:
-      Widziałeś kiedyś jak oni się całują?
Lucasa wmurowało w schodek. Patrzył na majaczącą w ciemności postać, jakby przed twarzą tańczyło mu stado leprokonusów.
-      Coo? – zapytał mając nadzieję, że się przesłyszał.
-      Słyszałeś – przejrzała go Lily. – Oj, proszę cię! Jesteś starszy nie zachowuj się jak dzieciak!
-      Czemu miałbym z tobą rozmawiać o życiu intymnym Jamesa i Arthemis? – zapytał jękliwie, mając nadzieję, że się nad nim zlituje i odpuści ten temat.
-      Jeju! Zadałam ci zwykłe pytanie!
-      Tak, słyszałem! – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Czy możesz skończyć ten temat?!
Lily zamiast tego, zatrzymała się i odwróciła do niego z ciekawością.
-      Zauważyłeś, że oni robią to, albo słodko, albo ostro?
Lucas myślał, że zadławi się własną śliną, jeżeli jeszcze chwile będzie jej słuchał. Niestety stanęła tak, że musiałby ją przesunąć, żeby móc przejść dalej.
Dobrze, że nie widział tego niewinnego a zarazem ciekawskiego wyrazu jej oczu, bo inaczej by ją zamordował.
-      Lily, nie będę z tobą o tym rozmawiał – oznajmił kategorycznie.
-      Ale ja jestem ciekawa! Jeżeli nie ciebie to będę musiała zapytać kogoś innego. Arthemis mi nie odpowie, a James to przekoloryzuje. Rose lepiej nie pytać, bo ona jest drażliwa, a Albus zacznie coś bełkotać i, i tak niczego się nie dowiem. Chcesz, żebym zapytała Justina? Albo Gillian? Albo Maxa? Rory’ego?
Lucasa niespodziewanie ogarnął płomień złości na samą myśl o tym, ale skąd jej się to wzięło? Tak nagle! Odbiło jej? Wiosna uderzyła do głowy?! Musiała go tak zaskakiwać?!
Zaniepokoiło go, jej nagłe zamyślenie.
-      Chociaż, może to rzeczywiście nie taki głupi pomysł… W końcu teoria jest chyba mniej pouczająca niż praktyka…
Lucasa zatkało.
-      Ani… się… waż…! – warknął, chociaż gdzieś w głębi jego świadomości, coś mu mówiło, że nie ma żadnego prawa, tego od niej żądać.
-      To tylko eksperyment… Takie… jednorazowe doświadczenie – Lily nonszalancko wzruszyła ramionami.
Lucas gorączko zastanawiał się, co zrobić w tej podbramkowej sytuacji. Przeczesał dłonią włosy. Gdy coś atakuje twoje pole zrób zwód…
-      Ok, pogadajmy… - rzucił z westchnieniem, mając nadzieję, że na jakiś czas odwróci to jej uwagę. – O co ci chodzi z Jamesem i Arthemis? Czemu tak cię to interesuje?
-      Bo oni są… bardzo różnorodni…
Lily rozsiadła się na schodkach.
-      Wolisz ostro, czy łagodnie?
Lucas myślał, że udławi się odpowiedzią.
-      I to i to ma swoje plusy – mruknął, zduszonym głosem.
W półcieniu widział, jak zaciekawiona przekrzywia głowę na bok.
-      A nie wydaje ci się, że nawet jak całują się tak, jakoś mocno, to jest w tym pewna delikatność, a jak robią to delikatnie, to gdzieś tam masz wrażenie, że pod tym płonie ogień.
Lucas stanął przy wilgotnej ścianie i zaczął beztrosko uderzać w nią czołem. Jak mu się poszczęści to dostanie amnezji i zapomni o tej rozmowie.
-      Luke? – Lily wstała, a w jej głosie brzmiało zaniepokojenie i lekki rozczarowanie. – Dzięki, ale… chyba nie do końca dobrze czujesz się rozmawiając o tym ze mną… Wiem, że jestem młodsza i w ogóle, ale chyba się sama przekonam z czasem, jak to jest…
Lucas wzdrygnął się odruchowo.
-      To… jest trudno wytłumaczyć – wykrztusił.
Lily westchnęła ciężko.
-      Tak, właśnie myślałam. Lucy, powiedziała, że lepiej jeżeli to będzie z kimś komu ufam i na początku się z nią zgodziłam. Ale… chyba… byłoby bardzo… niezręcznie…
-      Co ci Lucy powiedziała? – zapytał niebezpiecznie cichym głosem Lucas.
-      Nie ważne – zapiszczała Lily i chciała się odwrócić. – Takie tam, babskie gadanie…!
Lucas złapał ją za nadgarstek.
-      Skoro ja mam odpowiadać na niezręczne pytania, to ty też będziesz…- oznajmił. – Co ci powiedziała twoja szurnięta kuzynka?
-      Nie muszę ci o tym mówić – wykrztusiła Lily.
Lucas zrobił krok i stanął na stopniu przed nią, tak, że musiała podnieść głowę, żeby na niego spojrzeć.
-      Ale powiesz – zapowiedział.
Przez chwilę trwała milcząca bitwa na siłę woli.
-      Mam już czternaście lat… Interesuję się takimi rzeczami, tym bardziej, że mnie to otacza – powiedziała bardzo cicho. – Obserwuje Arthemis i widzę jaki ma wzrok, gdy James ją przytula. Mam prawo… chcieć spróbować tego... – burknęła.
-      Owszem – przyznał jej łagodnie Lucas.
-      Lucy… dała mi tylko radę, że to wcale nie musi być takie fajne i ekscytujące, jak trafię na kogoś kto się na tym zupełnie nie zna… Więc mam uważać…
-      Bardzo rozsądnie – powiedział ostrożnie Luke.
-      Powiedziała też, że po co ryzykować… skoro…
-      Skoro, co? – ponaglił ją Lucas.
Lily tupnęła i odwróciła się.
-      Nie ważne! – oznajmiła. – I tak zmieniłam zdanie. Lepiej wszystko pozostawić swojemu biegowi!
Ruszyła szybko po schodach.
-      Pojawiłem się w tej rozmowie, prawda? – rzucił niedbale.
Lily stanęła jak wrośnięta w ziemię.
-      Wcale nie! – zaprzeczyła gwałtownie, tylko bardziej utwierdzając Lucasa, w jego podejrzeniach.
-      To nie jest dobry pomysł… – zaczął, jak najdelikatniej.
-      Wiem – przerwała mu. – Jestem twoim małym elfem, traktujesz mnie jak siostrę… A nigdy nie poprosiłabym o coś takiego Jamesa, prawda? – rzuciła, a w jej głosie było trochę smutku, trochę żalu i trochę rozczarowania. Tym razem, gdy się odwróciła, nie zatrzymał jej.
Bo on też był trochę smutny, trochę rozżalony i mocno rozczarowany…


Trzy dni później Albus pożegnał Rose, gdy profesor Alexander odprowadzała ją i Scorpiusa do bramy Hogwartu. Potem razem z Lizbeth, powędrował do skrzyła szpitalnego poinformować Arthemis i Jamesa, że już pojechali. Rose była bardzo blada. Mocno go to martwiło.
Spojrzał z boku na spokojną twarz Lizbeth i odprężył się automatycznie. Rose po prostu denerwowała się przed kolejnym zadaniem. A on znowu przesadzał.
Już z daleka usłyszeli podniesiony głos.
-      Panno North, proszę usiąść!
-      Ale ja już naprawdę nie mogę siedzieć. Muszę rozprostować nogi! – zaprotestowała Arthemis.
-      Panie Potter nie widzę w tym nic śmiesznego. Skrzydło szpitalne to nie jest miejsce, do ćwiczenia zaklęć!
Albus słysząc histeryczny ton w słowach pielęgniarki w myślach policzył dni, przez które James i Arthemis leżeli w szpitalu. Cztery dni… na pewno już nabrali energii, chociaż pewnie jeszcze nie wyzdrowieli. Przyśpieszył kroku, mając nadzieję, że jeszcze uratuje zdrowe zmysły pielęgniarki.
-      Pani Pomfrey? – zapytał uspokajającym tonem.
-      Panie Potter, to nie jest chwila na to, żeby odwiedzać chorych! – fuknęła pielęgniarka.
-      Wzięła pani pod uwagę to, że ich organizmy są trochę inne? – opowiedział spokojnie Albus. – Prawdopodobnie ci dwoje robią to, by ich pani stąd wypuściła…
Pielęgniarka zgromiła wzrokiem najpierw James, potem Arthemis, stojącą przy oknie, a na końcu Albusa. Odwróciła się, poszła na chwilę do szafek z lekami, a w tym samym czasie pióro latające wokół jej głowy, wypisywało coś szybko na pergaminie. Chwilę później wróciła, wcisnęła Albusowi w ręce kilka butelek, zatknęła mu za pasek zwinięty pergamin i powiedziała:
-      Zabieraj ich stąd i dopóki nie będą wykrwawiać się na śmierć, nie przyprowadzaj ich tutaj! – zażądała. – Wszystko masz dokładnie wypisane na kartce. Mogą najwyżej cztery godziny przebywać poza łóżkiem, przez najbliższe trzy dni!
Odwróciła się, a po chwili usłyszeli trzaśnięcie drzwi do jej gabinetu.
Lizbeth miała oczy wielkości galeonów.
-      Co wyście zrobili? – zapytała cicho. – Pani Pomfrey jeszcze nigdy nikogo nie wyrzuciła ze skrzydła szpitalnego…
Arthemis spojrzała na nią spode łba.
-      Nogi mi ścierpły – burknęła.
Arthemis i James ugięli się pod surowym spojrzeniem Albusa.

-      Ubierajcie się i możecie iść do swoich pokojów. Przez następne dwa dni nie wolno wam się z nich ruszać. Myślę, że już nie zarażacie, więc za dwa dni powinniście być już na nogach... O ile będziecie słuchać – dodała mentorskim tonem.

1 komentarz:

  1. Świetny rozdział. Wspaniale ze w końcu Albus znalazł sobie kogoś dobrego. Oby teraz jej nie wypuścił. Interesujące następne zadanie ZU i bardzo humorystyczne sceny w skrzydle szpitalnym :)

    OdpowiedzUsuń