sobota, 27 stycznia 2018

Rozpieszczona strona Arthemis (Rok VI, Rozdział 28)

Po zdjęciu gipsu, za co Arthemis mało nie pocałowała pani Pomfrey, poszli coś zjeść do zawsze gościnnych i gotowych napchać ich wszystkimi możliwymi daniami, domowych skrzatów.
 Gdy wyszli z kuchni, Arthemis oczywiście w podskokach, żeby nikt nie śmiał jej zarzucić, że nie jest zdrowa, natknęli się na profesora Forsthe’a.
- Zdrowa? – rzucił, przypatrując jej się uważnie.
- Owszem – Arthemis wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- Jutro wracacie na lekcje? – upewnił się.
- Tak – potwierdził James krótko, patrząc na profesora. Czekał na wzmiankę o szlabanie.
- Jesteśmy gotowi na szlaban – zapewniła go Arthemis.
Profesor odchrząknął.
- Mam wrażenie, że nie traktujecie tego jak kary…
- Ale rozumiemy przekaz – burknął ponuro James.
 Forsythe obrzucił go chłodnym spojrzeniem, jakby chciał powiedzieć: następnym razem powstrzymaj język za zębami. James oparł się pokusie i nie wzruszył ramionami.
- Przeczytałaś pamiętniki? – zapytał Forsythe mimochodem.
- Tak – Arthemis zmarszczył brwi, jakby się nad czymś zastanawiała. – Niektóre fragmenty są dla mnie trochę niejasne, ale tak poza tym, to co zostało w nich opisane nie było dla mnie zaskoczeniem. Panie profesorze, czy pan wie jakie mama prowadziła eksperymenty przed moim urodzeniem?
 Forsythe wpatrywał się w nią przez długi czas, a potem powoli pokręcił głową. Arthemis nagle i nieoczekiwanie dla samej siebie, zapragnęła zdjąć na chwilę blokadę, żeby poznać jego uczucia. Opanowała się w ostatniej chwili.
- Nie. Nie przypominam sobie… Minęło niemal dwadzieścia lat od tamtej chwili… A czemu pytasz?
- Mam wrażenie, że coś związanego z tymi eksperymentami gnębiło mamę jeszcze wiele lat później. Niestety brakuje jednego, a w sumie dwóch pamiętników, więc nie pewnie się nie dowiem…
- Coś mi przyszło do głowy – wtrącił się James. Zwrócił się do Arthemis. – Skoro twoja mama zostawiła pamiętniki u Ariela, może komuś innemu powierzyła pozostałe?
- Jeden miał mój ojciec… - uświadomiła sobie.  – Może rzeczywiście… Pan nie ma żadnego z pamiętników? – zapytała niespodziewanie Forsythe’a.
 Zaśmiał się i pokręcił głową.
- Niestety nie…
- To już nie wiem, u kogo mogła je zostawić. U moich dziadków na pewno nie…. – westchnęła Arthemis.
- W każdym razie będę czekał na was w środę po kolacji… Coś dla was wymyśle. A w między czasie nie powinniście się obijać, jasne? Wiecie jakie są zadania na Olimpiadzie. Nie można spocząć na laurach.
 Na twarzach obojga uczniów odbiło się to samo zniechęcenie. Westchnęli i skinęli głowami. Pożegnali się z profesorem i poszli na Wieżę Gryffindoru. Gdy przechodzili przez dziurę za portretem minęli Albusa, który na ich widok zatrzymał się i odchrząknął, patrząc gdzieś ponad ramieniem Arthemis.
- Noga ok.? – zapytał od niechcenia.
- Tak. Jestem już zdrowa – odpowiedziała podobnym tonem.
 Skinął głowa i poszedł dalej, mówiąc:
- Na razie.
 Arthemis popatrzyła za nim z mieszaniną uczuć i smutku na twarzy.
- Odwrócił się ode mnie przez dziewczynę, którą widział raz w życiu – powiedziała cicho, a brak zrozumienia dało się słyszeć w jej tonie.
- Może za bardzo go naciskałaś… - wyraził ostrożne przypuszczenie James.
 Oczekiwał, że się wścieknie. Był na to przygotowany, ona jednak była tak przygnębiona zachowaniem Albusa, do którego sama doprowadziła, że czekała na dalsze wyjaśniania. Cofnęli się i usiedli na schodach na siódme piętro.
- Naciskałam go. Ok… Ale kurcze nie widzę w niej nic złego, a jednocześnie wiem, że ona nie jest dla niego odpowiednia.
- Może właśnie o to chodzi, Arthemis… Szukasz kogoś odpowiedniego zamiast dać mu się wyszaleć. Może on potrzebuje kopa adrenaliny, skoro już wydostał się z tej biblioteki, którą było jego życie. Jeżeli się sparzy jego sprawa… co przeżyje to jego… Ma racje, nie chroń go na siłę. Nikt inny tego nie robi, jakbyś nie zauważyła…
 Arthemis się zarumieniła i zamyśliła. Niewątpliwie James miał sporo racji. Nawet dużo racji. Może rzeczywiście chciała go niepotrzebnie zabarykadować? Ale po, co? Żeby nie został zraniony tak jak ona? To byłby jakiś powód, ale po na myśli Arthemis stwierdziła, że tamto trudne pół roku bardzo dużo jej dało. Wiedziała, że może dużo znieść i wiedziała, że James również. Zdała sobie sprawę, że to jednak jest to. Ale ona miała swoje nadprzyrodzone zmysły, które mówiły jej, że zniesie tylko bliskość i dotyk Jamesa.
 Inni nie mieli takich zdolności. Jak więc mieli rozróżniać trwałe uczucia od nietrwałych? No, dobra najwyraźniej znowu popełniła błąd próbują w jakikolwiek sposób ograniczać Albusa. Nie miała żadnego prawa by to robić…
 Nie zmieniało to jednak faktu, że Albus przegiął zarzucając jej, że celowo wykorzystuje swoje zdolności.
- Mam go przeprosić?
- Nie sądzę, żebyś musiała się posuwać, aż do tego –zaśmiał się. – Przejdzie wam…
- Nie mam żadnego prawa, w żaden sposób go pouczać. On mnie nie pouczał w swoim czasie.  Jednak nic nie poradzę na to, że ona mnie w jakiś sposób wkurza – burknęła Arthemis.
- Czuję się zazdrosny – mruknął sam do siebie James.
Arthemis parsknęła śmiechem i poklepała go po ręce.
- Będziemy mieli osobne szlabany – uświadomiła mu.
 James zrobił kwaśną minę. Zdawał sobie sprawę, że Forsythe uważa, że ma zły wpływ na jego ulubioną uczennicę.
- Mogę coś na to poradzić – szepnęła cicho, a James tak był zajęty jej nagłym zbliżeniem ust do jego ucha, że dopiero gdy poczuł piekący ból na dłoni, zdał sobie sprawę, że trzyma w ręce sztylet. Nacięła mu kawałek skóry wewnątrz ręki.
 Westchnął, gdy z cienkiej ranki wysączyła się strużka krwi.
- Czy ty zawsze to przy sobie nosisz?
 Podała mu maleńki sztylecik, nie jeden z tych, którymi się zazwyczaj posługiwała. Gdy ujął go zdziwiony, odwróciła swoją dłoń wewnętrzną stroną.
 - Twój wybór - szepnęła.
 Pogładził kciukiem wrażliwą skórę, na której widniały linie jej dłoni.
- To miłe – powiedziała cicho.
 Uśmiechnął się lekko zadowolony i przytrzymał jej dłoń, po czym ostrym ostrzem naciął kawałek skóry. Potem oddał jej nóż, który schowała pod rękawem szaty na przedramieniu. Podała mu dłoń, a on splótł z nią palce, łącząc ich płytkie rany ze sobą. W powietrzu rozległ się metaliczny zapach krwi.
- Działa? – zapytał po chwili przyjemnego milczenia James.
Arthemis zabrała rękę i wytarła ślady krwi o spodnie.
~ Sam mi powiedz…
James zamrugał zaskoczony.
~To nie to samo co, słyszeć twój głos – odpowiedział jej w myślach.
- No, więc jak się z tym czujesz? – zapytała, nadal usilnie starając się wyszorować rękę, chociaż była już czysta. Nie patrzyła na niego. Chwycił jej rękę w swoją, zanim zdążyła zetrzeć naskórek. Ponownie w delikatnej pieszczocie potarł kciukiem wnętrze jej ręki, a potem złożył krótki pocałunek.
- Całkiem nieźle – odpowiedział lekko.
 Spojrzała na niego nieśmiało, ale się uśmiechnęła.
- Och… jakie to stwarza możliwości… - mruknął tajemniczo James.
- Nie da się tego cofnąć – ostrzegła go.
- I bardzo dobrze – ucieszył się. – Szkoda tylko, że nie działa też w drugą stronę…
Arthemis przewróciła oczami.
- Albus mówił to samo… Jestem pewna, że nadal robi wielkie plany dotyczące eksperymentów...
- Eksperymenty… - mruknął do siebie James. Coś mu ostatnio chodziło po głowie w związku z tym słowem.
- Co? – zapytała zaintrygowana Arthemis.
- Jestem bardzo ciekaw jakie eksperymenty prowadziła twoja matka – odpowiedział cicho.
- Może ojciec mógłby nam coś powiedzieć na ten temat? Chociaż z drugiej strony jeżeli było to coś w związku z leczeniem i uzdrawianiem nie sądzę, żeby dużo pamiętał…
- A nie sądzisz, że te całe eksperymenty – zaczął ostrożnie James, - mają coś wspólnego z twoimi… umiejętnościami?
 Arthemis odsunęła się od niego trochę i zmarszczyła brwi.
- Co masz na myśli?
- Tak mi tylko wpadło do głowy – odpowiedział, wzruszając ramionami. – Te wzmianki o poczuciu winy, o ciąży i eksperymentach… Nie wydają ci się być powiązane?
 Dłonie Arthemis zaczęły drżeć.
- Nie – powiedziała szybko, przełykając ślinę.
- Może to zbieg okoliczności? – Ramiona James ponownie się uniosły w lekceważącym wzruszeniu, ale Arthemis teraz dodatkowo w jakiś sposób z nim związana, wiedziała, że dużo o tym myślał. Czuła jego rozterki.
 Nie mam prawa być zła, upomniała się szybko. On nic złego nie zrobił.
 Wzięła głęboki oddech.
- Dopóki nie znajdziemy pozostałych pamiętników i tak się niczego nie dowiemy – powiedziała, obserwując go uważnie.
 Westchnął.
- Arthemis… to tylko luźne myśli, nie zachowuj się jakbym chciał spalić twoją matkę na stosie – burknął James, odwracając od niej wzrok. Zapatrzył się na ludzi wchodzących po ruchomych schodach.
- Ciekawe, czy tobie by się spodobało, gdybyś dowiedział się, że jesteś wynikiem eksperymentu – odpowiedziała ostrzej niż zamierzała.
- Nic takiego nie powiedziałem – odrzekł przez zaciśnięte zęby. – Zauważyłem po prostu pewien zbieg okoliczności…
- Moja matka… - zaczęła zdenerwowana.
- Twoja matka nie żyje – powiedział James i od razu pożałował swoich słów, gdy zbladła. Mógł przecież wyrazić to, co zamierzał w inny sposób. – Nic nie może jej już zranić – dodał łagodniej. – Jednak możemy spróbować się dowiedzieć, czemu jej tutaj nie ma, żeby ci wszystko sama wyjaśniła. Sama przecież chciałaś się tego dowiedzieć, prawda? Nie uda ci się to, jeżeli nie będziesz dostrzegać całego obrazu. A to się równa z tym, że możesz się natknąć na rzeczy, które wcale ci się nie spodobają.
 Arthemis oddychała nerwowo, a potem wstała bez słowa i odeszła. James jej na to pozwolił. Może nie znał się tak, jak ona na ludzkich emocjach, ale znał się na niej i wiedział, że powinna teraz zostać sama. Musiała dojść do własnych wniosków i nie mógł pozwolić, żeby jego obecności ją rozpraszała. Arthemis była twarda i ostra, nieustępliwa, odważna, często brawurowa, ale była też wrażliwa i czasami jego samego przerażało to, jak łatwo jest ją zranić. Szczególnie jemu.
 Cholera, mógł zostawić ją krwawiącą i błagającą – taka odpowiedzialność była jednak nieodłączną częścią pakietu. Wiedział też, że ona i tylko ona… może sprawić, że posunie się do wszystkiego na jedno jej skinienie – to też go przerażało. Ale na wszystkie magiczne i niemagiczne świętości – była tego warta.
 Wstał, otrzepał spodnie i poszedł sprawdzić, czy chłopacy czasem nie grają w pokera o słodycze z Miodowego Królestwa. Mógł zaryzykować i postawić… powiedzmy… dwie tabliczki czekolady i pudełko Fasolek Wszystkich Smaków… Jeżeli tylko pula będzie tego warta.


 Arthemis chodziła rozdrażniona i pełna wątpliwości od ściany do ściany po niewielkiej przestrzeni dormitorium, uważnie obserwowana przez Gina, który leżał na łóżku Rose.
 Nic nie mogła poradzić na to, że czuła się zbyt niepewnie w tym temacie, a i James nie musiał być tak nieustępliwy w tej kwestii.
 Nikomu by się przecież nie podobało, gdyby okazało się, że jest wynikiem eksperymentów. A co więcej James, może nieoficjalnie, ale w jakiś sposób oskarżał jej matkę o jej umiejętności. Podejrzewał, że to jej nieostrożność mogła doprowadzić do tego, z czym musiała się mierzyć przez tyle lat Arthemis.
 Co więcej zasiał w wątpliwości również w niej…
 Bo jeżeli było inaczej to skąd się wzięło poczucie winy, dlaczego Althea tak często obwiniała się o sytuację córki?
 Och, jak ją to irytowało! Jak niepewnie się czuła w tej sytuacji! Nie wiedziała, co robić i myśleć. I bała się. Bała się sytuacji, do której mogło ją zaprowadzić kopanie w przeszłości matki.
 Nie była w stanie zaprzeczyć, że chciała się dowiedzieć, jak, a przede wszystkim dlaczego zginęła jej matka. Miała nadzieję, że również ojcu może pomóc ta wiedza. Ale James miał rację, twierdząc, że do niczego nie dojdzie, unikając faktów i najpewniejszych dróg mogących zaprowadzić ją do prawdy.
 Intensywne myślenie, wyczerpało ją psychicznie. Lekki, mdły strach dławił ją w gardle. Bała się wyniku swoich badań. Bała się tego, że wszystko co uważała za słuszne i prawdziwe, mogło zostać w jakikolwiek sposób naruszone. Jak miała się przyzwyczaić do myśli, że mogła uniknąć wszystkich nieprzespanych nocy, utraty krwi, lodowatych kąpieli, przy których cierpiała nie tylko ona? Jak miała żyć z myślą, że to wszystko wina jej matki? Arthemis nadal uparcie wierzyła, że to niemożliwe, że to nie prawda, ale mimo to nadal czuła mrowienie pod skórą. Niepokój towarzyszył jej nawet wtedy, gdy już położyła się do łóżka, mając nadzieję, że ucieknie w sen. Jednak tak się nie stało.
 Minęło popołudnie. Lily i Rose wchodziły i wychodziły z dormitorium. Pytały co jej jest, czy chce pogadać, czy mają jej coś przynieść, czy dobrze się czuje. Uspokajała je, że oczywiście wszystko jest w jak najlepszym porządku, że po prostu chce odpocząć.
- Chodź na kolacje – powiedziała Lily.
- Nie jestem głodna.
- James powiedział, że mamy cię ściągnąć na dół – zapowiedziała Rose.
 Arthemis prychnęła lekceważąco.
- Idźcie, nie przejmujcie się mną. A Jamesem zajmę się sama – uspokoiła je.
- Po tym jak miałaś złamaną nogą, powinnaś się zregenerować – powiedziała niezadowolonym tonem Rose.
 Arthemis westchnęła ciężko i uparcie pokręciła głową.
- Nie zmuszaj jej, Rose – powiedziała Lily, kierując się w stronę drzwi. – Dobrze wiesz, że James się nią zajmie. A jeżeli odpowiada jej to, żeby się zamartwiał i marnował czas, przez jej upór to jej sprawa… - rzuciła przez ramię chłodne spojrzenie.
 Arthemis poczuła nieprzyjemne uczucie, w żołądku.
 Rose spojrzała na nią niepewnie i wyszła za Lily.
 Arthemis przez chwilę ponuro wpatrywała się w drzwi, a potem jak strzała wyskoczyła z łóżka i skrzywiła się, bo jej noga zaprotestowała na ten nagły ruch.
 W pośpiechu wkładała skarpetki, myśląc: głupia, głupi, głupia, samolubna i zapatrzona w siebie idiotka!!
 Jak mogła wcześniej tego nie widzieć? Robił wszystko co do niego należało i więcej, bo ona wolała być uparta i robić to na co miała ochotę, użalać się nad sobą. Ani przez chwilę nie zastanowiła się, jak on musi się martwić, jak musi się czuć. Ona by wariowała i nie odstępowała go na krok! Och, czemu ktoś musiał jej to powiedzieć prosto w oczy, żeby to dostrzegła?!
 Znalezienie butów trochę jej zajęło, jednak w końcu zauważyła sznurówkę, wystającą spod łapy Gina. Cholerny kocur spał sobie w najlepsze na jej tenisówkach! Wyrwała je spod niego i zostało jej natychmiast oznajmione co szlachetny smok Merlina myśli o takim traktowaniu.
- Spadaj! – burknęła, wkładając buty.
 Potem zauważyła, że ma poplamioną bluzkę, więc musiała ją przebrać. Miała już wychodzić, a i tak wiedziała, że wszyscy już poszli, gdy zobaczyła swoją szatę, którą miała narzucić na wierzch. Była cała w kociej sierści.
 Arthemis zmrużyła oczy i spojrzała na Gina.
- Zapłacisz mi za to futrem, potworze – warknęła i energicznie zaczęła otrzepywać materiał.
 Potem już nie czekając wyszła z dormitorium.
 Miała rację Pokój Wspólny już opustoszał. Tylko pojedynczy, ostatni maruderzy kierował się w kierunku dziury za portretem. Arthemis stwierdziła, że i tak teraz już nie ma się po co śpieszyć. Ruchome schody zaprowadziły ją aż do Sali Wejściowej. Gdy przechodziła przez szóste piętro zerknęła w stronę pokoju muzycznego. Dawno tam nie była, ale miała nadzieję, że nadal pozostał nie odkryty.
Weszła do Wielkiej Sali  i skierowała się w stronę stołu Gryffindoru. Jednak w przeciwieństwie co do niektórych nie musiała biegać w poszukiwaniu przyjaciół. Ona od razu wiedziała gdzie siedzą. Nachyliła się do James i powiedziała mu na ucho:
- Smacznego -  w tym samym momencie kładąc rękę na ramieniu siedzącej obok niego Lily, które lekko ścisnęła, na znak podziękowania.
- Zgłodniałaś? – zapytał z lekką ironią James.
- Napiłabym się herbaty – odparła, siadając obok niego, - a te naleśniki wyglądają naprawdę smacznie, więc chyba się skuszę.
 Nalewając sobie herbaty mruknęła do Jamesa, w myślach:
 ~Mam wrażenie, że jesteś zdziwiony.
~ Myślałem, że jesteś na mnie zła.
~Przepraszam jeżeli sprawiałam takie wrażenie – odpowiedziała, wyzywając się w myślach. – Nie byłam na ciebie zła – zapewniła.
~Cieszę się.
~Boje się, że masz racje, ale powoli się z tym godzę – zamyślona, popijała herbatę.
 James uspokajająco ścisnął jej nogę pod stołem.
- Słuchasz mnie?! – zapytała Lily Arthemis, trącając ją łokciem.
- Och, tak – zapewniła ją szybko Arthemis, chociaż nie słyszała ani słowa z wypowiedzi przyjaciółki.
 Lily chyba też to zauważyła, bo spojrzała na nią sceptycznie.
- Mówiłam o tym, że to niesprawiedliwe, że Forsythe dał wam szlaban. Przecież dobrze wie, jak mało macie czasu.  
 Arthemis wzruszyła ramionami.
- Wpędziliśmy go w taką sytuację, że nie miał innego wyboru. A teraz już nie mógł się z tego wycofać.
- Pewnie każe wam coś układać – stwierdziła Rose, mimochodem wpatrzona w przeciwny koniec Sali. Po chwili gwałtownie spuściła wzrok. Arthemis zachichotała, wiedziała, na kogo trafiło jej spojrzenie.
- Nie ważne co każe im robić – stwierdził Lucas – to i tak strata czasu, który można by poświęcić na trening quidditcha.
- Luke… obiecuje ci, że jeżeli doba zacznie mieć 26 godzin, jakoś znajdę 2 na trening quidditcha – westchnęła Arthemis.
- Wiem, wiem, że jesteście zajęci – prychnął Luke, ale wyraźnie spochmurniał. Lily uspokajająco poklepała go po ramieniu.
- Wracacie już na lekcję? – zapytała Rose.
- Tak. Mam kupę zaległości – powiedziała Arthemis.
- Głównie z eliksirów – powiedziała złośliwie Rose.
 To właśnie najbardziej martwiło Arthemis. Szczególnie, że jej cała wiedza siedziała na drugim końcu stołu i nie była do niej przychylnie nastawiona. Ale przecież mogła mieć dwóje z jednego przedmiotu – uspokajała swoje sumienie.
 Do cholery miała ważniejsze sprawy niż eliksiry!!
- Wiecie coś o następnym zadaniu? – zapytał Lucas.
- Na razie nie – odpowiedziała mu natychmiast Rose i zaczęli dyskutować na temat najgroźniejszych przeciwników.
 Arthemis leżący w nocy w łóżku i wpatrując się w baldachim przekonywała się, że co ma być to będzie. Nie zmieni przeszłości ani swojej ani swojej matki, ale jeżeli może się dowiedzieć o niej czegoś więcej to tak powinna zrobić.
 Rozluźniła się i zamknęła oczy. Zaledwie musnęła jego umysł, jak najcichszy szept. Nie chciała go budzić…
~ James?
 ~Nie śpię, odparł jej leniwie.
~ Nie powinnam naużywać tej zdolności, napomniała samą siebie.
 ~Ale to miłe… co prawda, nie aż tak, jak gdybyś była bliżej, ale jednak miłe…
 ~Mam nadzieję, że nie następne zadanie nie odbędzie się w najbliższym czasie…
 ~Nie kontaktujesz się ze mną, żeby mi to powiedzieć, zachichotał w myślach.
 ~Masz rację. Pójdziemy jutro pobiegać? – zapytała, nie wyjaśniając.
 ~Dopiero zdjęli ci gips.
 ~No to przejdźmy się rano – zaproponowała.
 ~Jutro jest niedziela. Rano to znaczy o 11.
 ~Niech będzie. Przed obiadem.
 ~To nadal nie jest to, co chciałaś mi powiedzieć.
 ~Szkoda, że cię tu nie ma – powiedziała po dłuższej chwili milczenia i natychmiast się rozłączyła. Nie chciała czekać, aż zaproponuje, że zaraz do niej przyjdzie, bo nie potrafiłaby mu odmówić.
 Przekręciła się na drugi bok i starała się zasnąć.


 Na drugi dzień po śniadaniu, Arthemis ubrała się w bluzę i ciepłe buty i wyszła w chłodne listopadowe powietrze. James dogonił ją na dziedzińcu i klepnął w pośladek.
- Miałaś na mnie zaczekać.
- Potrzebuje powietrza – odpowiedziała, idąc energicznym krokiem.
- Co ci jest? – zapytał podejrzliwie.
- Nie wiem…. Po prostu… nosi mnie – odrzekła i nie czekając na niego odeszła.
- Dlaczego? – zapytał ponownie, gdy już ją dogonił.
Zastanowiła się. Czemu ją nosiło? No, bo… czuła się jakby pod skórą miała... rzekę wrzątku. Leżała wczoraj w łóżku i było jej za ciepło. A łóżko wydawało się zbyt puste. Gdyby sama wiedziała o co jej chodzi nie było by problemu…
 Gdy przeszli od chatki Hagrida wzdłuż jeziora, a James skierował się w kierunku mostu, Arthemis odwróciła się i wbiegła ścieżką w las.
- Oszalałaś!!? – krzyknął za nią James. – Nie wolno ci biegać!
- Nie marudź, Potter! – krzyknęła ze śmiechem, z radością przyjmując uczucie zimna na policzkach. Słyszała, jak James z przekleństwem zaczyna ją gonić. Czuła delikatne ciągnięcie w nodze, ale postanowiła się tym nie przejmować. Potrzebowała powietrza i adrenaliny. Ale nie wymuszonej jak na zawodach. Swobodnej.
 Przebiegła jeszcze kawałek, aż drzewa zupełnie zasłoniły widok zamku, wtedy dopiero zatrzymała się i oparła o najbliższe wielkie drzewo, oddychając pośpiesznie, ale z zadowoleniem. James zwolnił.
- Odbiło ci?!
- Trochę – powiedziała ze śmiechem. – Chciałam pobiegać po normalnym lesie.
- Ten las nie jest normalny – odrzekł z naciskiem.
- Martwisz się o mnie – powiedziała cicho, gdy szedł w jej kierunku.
 Miał taką minę jakby chciał zaprzeczyć i pewnie miał taki zamiar.
- A ja ci jeszcze dodatkowo przysparzam zmartwień…
- Taka już jesteś. Poza tym, chociaż dzięki temu czuję się potrzebny.
- Jesteś mi potrzebny… - zaprzeczyła cicho. – Jesteś mi potrzebny…
- Ach, tak? – zapytał żartobliwie, żeby rozładować powagę sytuacji. Żeby nie pokazać po sobie jak wpłynęły na niego jej słowa. Podszedł do niej bliżej i chciał ją wziąć za rękę. – Wracajmy…
 Schowała ręce za plecami.
- Nie. Nie chcę…
Zmrużył oczy.
- Po co mnie tu zaciągnęłaś? Masz jakiś chytry plan, jak znowu zrobić coś niebezpiecznego?
- Dokładnie.
Westchnął ciężko.
- No, więc co to ma być?
- Ależ jesteś niedomyślny – mruknęła cicho, patrząc na niego spod rzęs.
Uniósł brew, aż do momentu kiedy w jego oczach zaświtało zrozumienie.
- Chyba żartujesz…
Zaśmiała się.
- Oczywiście. No, chodźmy już… - powiedziała trochę zbyt szybko.
 Oderwała się od drzewa i natychmiast została do niego przyszpilona.
- Nie tak szybko – powiedział cicho. – Nie nauczyłaś się jeszcze, że nie wolno się tak szybko wycofywać? Chyba już wiem, czemu cię nosi…
 Zaśmiała się trochę sztucznie.
- Daj spokój, James…
 Nieznacznie pokręcił głową.
- Daj spokój, Arthemis – przedrzeźnił ją. – Coś ci chodzi po głowie – mruknął, wsuwając dłoń w rękaw jej bluzy i delikatnie gładząc odsłoniętą skórę ręki. – Ale nie chcesz się przyznać, co to takiego…
- Och! – próbowała się wyrwać, sfrustrowana.
Przytrzymał ją z łatwością.
- Próbujesz osiągnąć coś mając nadzieję, że domyślę się, czego chcesz… A jednocześnie wcale nie chcesz, żebym się dowiedział. Jesteś niesamowitą kokietką…
- Kokietką?! – zagrzmiała oburzona. – JA?! Oszalałeś?! JA?!
- A twoją największą bronią jest to, że nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy…
- Ja po prostu… - zaczęła obronnym tonem.
- Co?
- Zrobiłeś coś ze mną kretynie!
 Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Niby co?
 Zamiast odpowiedzieć, zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła go do siebie.
- Nigdy nie chciałam, żeby ktoś był tak blisko – powiedziała gniewnie, z frustracją. – A przez ciebie…
 Zamknął jej usta pocałunkiem. Gwałtownym, przepojonym potrzebą pocałunkiem, który odebrał jej oddech, ale dał to, czego chciała. Och, czemu musieli być w szkole? Czemu nie mogli znaleźć się gdzieś daleko, chociaż na jeden dzień?
 Wsunęła mu lodowate dłonie pod bluzę. James usłyszał dźwięk rozpinanego błyskawicznego zamka, jakby stał pod wodospadem, Arthemis rozpięła bluzę i wtuliła się w niego.
- Jest zimno – mruknął cicho, łaskocząc ustami jej skronie.
- Mnie nie jest zimno – odpowiedziała, dłońmi błądząc po jego plecach.
- Powinniśmy wracać do zamku – powiedział niechętnie.
- Nie chcę – odparła kapryśnie, jak uparte dziecko i mocniej się przytuliła.
 Jamesowi bardzo obecna sytuacja odpowiadała, ale jednocześnie martwił się, że Arthemis jest w tej chwili rozbita. Boże, co mu się stało? Dlaczego w takiej chwili myślał o takich rzeczach?!
- No, dobrze, wracajmy – powiedziała, odsuwając się i nie czekając ruszyła ścieżką z powrotem. Akurat wtedy, kiedy już zmienił zdanie, a listopadowy dzień wydawał mu się o wiele cieplejszy niż normalnie.
- Czasami naprawdę jesteś rozpieszczona – stwierdził niezadowolony. – Robisz co chcesz…
- Nikt nie jest idealny – odparła swobodnie.
- Mam wrażenie, że mi coś umknęło – burknął.
- Oprócz tego, że właśnie straciłeś swoją szansę na coś więcej? – mruknęła do siebie i miała ten pech, że nie zauważyła, że ją dogonił, więc było oczywiste, że słyszał jej słowa.
- Wydawało mi się, czy powiedziałaś, że… - zaczął ostrożnie.
- Wydawało ci się – przerwała mu szybko.
Wiedziała, że jej nie uwierzył, bo roześmiał się głośno, ale oparła się pokusie i nie zmierzyła go chłodnym spojrzeniem. Już dostatecznie zrobiła z siebie idiotkę.
 Życie nastolatków jest pochrzanione! Sami nie wiedzą czego chcą i potrzebują. Szukają na oślep i rzadko znajdują od razy to, o co im chodzi – stwierdziła.
 Pocieszała się jednak myślą, że James również nie jest do końca zadowolony z obrotu sytuacji. A może nawet mniej niż ona.
 Gdy dotarli do zamku, kierując się od razu do stołu Gryffindoru, na obiad i machając po drodze Hagridowi, który przeciskał się akurat do stołu nauczycielskiego, okazało się, że mają ważniejsze sprawy do załatwienie. A w sumie nie oni…
 Gdy tylko pokazali się w Wielkiej Sal, podbiegła do nich podenerwowana Rose.
- Co?! – przestraszyła się Arthemis. – Następne wezwanie? Chcą nas wykończyć?!
Rose jednocześnie pokiwała i pokręciła głową.
- Jest wezwanie, ale nie dla was. Jadą wszyscy, tylko nie zawodnicy z dziesięcioboju – wydyszała.
- Kiedy? – zapytał James.
- Za tydzień.
- Dokąd?
- Do jakiegoś cholernego zamku w Niemczech – powiedziała Rose.
Arthemis uniosła brwi.
- A jesteś taka zdenerwowana, bo…?
Rose spojrzała na nią nie rozumiejąc o co jej chodzi.
- Jedziesz, odbębnisz zadanie i wrócisz – Arthemis wzruszyła ramionami.
- Ale… - Rose uniosła rękę, którą po chwili opuściła. Jakoś zabrakło jej argumentów. - Ale co oni wymyślili tym razem?! – krzyknęła w końcu.
- Rose, poprzedniego zadania też nie znałaś i dałaś sobie radę – powiedziała uspokajająco Arthemis i objęła ją ramieniem, prowadząc do stołu. – Pamiętaj, że nie jesteś w tym sama.
 James chrząknął. Arthemis posłała mu szybkie, ostrzegawcze spojrzenie przez ramię.
- Dobra, dobra – Rose odgarnęła włosy do tyłu, biorąc uspokajający oddech. – Po prostu mnie zaskoczyli. Dopiero wróciliśmy… - Jęknęła. – Alexander znowu będzie nas męczyć…
- Rose – zaśmiała się cicho Arthemis, - jeżeli ty nie dasz rady, to kto da?
James patrzył jak jego dziewczyna nachyla się do Rose i szepcze jej coś na ucho, przez co jego kuzynka zachichotała. Podejrzliwie zmrużył oczy. Miał dziwne wrażenie, że mu się to nie spodoba. Z tym, że dziewczyny wcale nie miały zamiaru go o niczym informować.
 W ich kierunku bojowo nastawiony szedł Scorpius. Arthemis z daleko posłała mu pytające spojrzenie.
- Czuję się jak sowa! – warknął, rzucił zwitki pergaminu najpierw w Jamesa, potem w Arthemis, a na końcu w Rose, co skończyłoby się niechybnie trafieniem jej w nos, gdyby nie to, że akurat podeszła do niej Lily i lekko złapała wiadomość przed twarzą kuzynki.
- Uważaj co robisz – powiedziała chłodno do Scorpiusa.
- To był wypadek – odpowiedziała za niego Rose, otwierając ze spokojem list.
Przez twarz Scorpiusa przemknęło niedowierzanie, co rozśmieszyło Arthemis, ale nie dała tego po sobie poznać.
 Rose przeczytała wiadomość i podniosła wzrok na Scorpiusa.
- Mamy dzisiaj ćwiczenia?
- Dzisiaj, jutro pojutrze, rano, wieczór, dzień i noc. Ta kobieta oszalała – powiedziała gniewnie.
- Och, zaraz po obiedzie, a miałam nadzieję, nadrobić transmutację – westchnęła Rose, składając list. – Cóż… sami tego chcieliśmy…
 Scorpius przewrócił ironicznie oczami, zacisnął usta i odszedł.
- Chyba mu się to nie podoba – stwierdziła cicho Rose.
- Mnie też by się nie podobało, gdyby mi zabierali czas niezbędny na sen – odparła Lily, siadając do stołu. – Gdzie Luke? – Rozejrzała się gdy nikt jej nie raczył odpowiedzieć. – Hej! Co wam jest?
 Arthemis i James wzruszyli ramionami i usiedli obok niej.
- Mamy szlaban w różne dni. A Luke’a widziałem na boisku. Chyba ćwiczy jakiś nowy zwód z Simonem – odpowiedział jej James.
- Cholera, zapomniałam! – Lily puknęła się otwartą ręką w czoło. – Mieliśmy ćwiczyć nowe zagrania i chciałam poćwiczyć zwód Wrońskiego, ale Luke powiedział, że sama nie mogę. Cholera! – powtórzyła.
- Ty, zapomniałaś? – zapytała z niedowierzaniem Rose. – Jak to możliwe?
- Ach, zagadałam się z Danielem – Lily machnęła lekceważąco ręką.
- Z kim? – zapytał natychmiast James.
- Taki jeden koleś z Hufflepuffu. Chodzę z nim do klasy. Pytał mnie jak wam idą zadania.
- I co mu odpowiedziałaś? – zapytała ze śmiechem Arthemis.
- Że jak to wam… doskonale!

Wszyscy wybuchli śmiechem, słysząc jej oburzoną odpowiedź. 

2 komentarze:

  1. Ciekawe czy podejrzenia Jamesa sa sluszne. No ale nie dowiemy sie tego jezeli nie znajda oni brakujacych pamietnikow

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    fantastycznie, mam całkiem podobne podejrzenia co James w stosunku do Arthey ze mogły być prowadzone jakieś eksperymenty, a te pozostałe pamietniki matki Arthemis czy mógłby jednak je mieć Foyrshe...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń