sobota, 27 stycznia 2018

Alaska. Wyzwanie 7: Ziele Zorzy Polarnej (Rok VI, Rozdział 64)

-           Już myśleliśmy, że prowadzący tym razem się nie stawią…
Rozbawiony głos pana Murphy’ego powitał ich równocześnie, ze szczypiącym, rześkim powietrzem wieczoru. Była zadziwiająco ciemno. Jakby słońce  nie wstawało tutaj już od dłuższego czasu…
-      U was dopiero świta, co? – zagadnął wesoło. -  A tutaj już kładą się spać. Na szczęście noc polarna już dobiega końca, więc dni są coraz dłuższe. Zdarza się, że mają nawet kilka godzin! – dodał jakby to miało ich pocieszyć. – Witam! – przywitał się z dyrektorem. – Pańscy uczniowie będą teraz musieli przejść sprawdzenie toreb oraz zostaną wyposażeni w kilka istotnych rzeczy. Może pan być przy tym obecny.
Deveraux skinął głową.
-      Tym razem jesteście na naszym terenie – rozległ się zadowolony z siebie głos. Wayne uśmiechnął się, jak to on. Jakby nie było pojedynków w Chorwacji. Jakby nie starał się doprowadzić Jamesa do furii.
To było dawno, pomyślała Arthemis z westchnieniem. Byli wtedy cudownie zgrani. A i tak popełniali błędy. Aż strach pomyśleć, co się może stać tym razem. Zadrżała na wspomnienie o Marakeszu. A raczej tego, co stało się potem…
-      Jeżeli mieszkasz w takim miejscu to nie wiem, czy cię przytulić, czy umrzeć z zazdrości – rzuciła Arthemis.
Wayne rozłożył ramiona.
-      Wolę opcję pierwszą.
-      On tutaj nie mieszka – odezwał się Greg, klepiąc partnera w tył głowy. – Ale i tak czuje się ja u siebie. W Minnesocie też nie idzie wychylić nosa za próg….
-      Bo wy w Tesasie macie tylko jedną pogodę – prychnął Wayne.
James patrzył na nich zmrużonymi oczyma.
-      Chodźcie – ponaglił ich Deveraux, co niechybnie uratowało Anglików przed konfrontacją z krwiożerczym i nie do końca rozbudzonym Jamesem.
Arthemis grzecznie poszła za przewodnikiem, a James jeszcze obrzucił niezadowolonym spojrzeniem pewnych siebie Amerykanów i poczłapał za nią.
Dwóch rosłych czarodziejów, pod bacznym okiem Beverly Vane sprawdziło dokładnie ich torby. Według Arthemis przez zaklęcia, którymi to robili nic nie dałoby się przeszmuglować. Przynajmniej to było tutaj sprawiedliwe…
Wszyscy dookoła byli gruba ubrani, ale przynajmniej nie jak Eskimosi, co nie zmieniało faktu, że jednak wyposażono ich w skórzane kurty, z grubym podbiciem. Ten jeden gest sprawił, że Arthemis nabrała bardzo złych przeczuć.
Pięć drużyn. Zaledwie dziesięć osób, ustawiło się przed podwyższeniem. Rosjanie, Amerykanie, Japończycy (którym pogoda tutaj była wyraźnie nie w smak), Egipcjanie (którzy o ile to możliwe, czuli się jeszcze gorzej niż Japończycy) oraz Arthemis i James wpatrywali się w stojącego na niewielkim podium pana Murphy’ego.
Wykonał niespodziewany ruch różdżką, wskazując na stos pergaminów. Zawirowały nad jego głową, a po chwili z ich stronic zaczęły wypływać kolory i zamazane kształty, aż w końcu nad ich głowami pojawił się obraz i szybko przesuwające się krajobrazy.
Arthemis nie mogła oderwać oczu od cudów natury, które zostały im ukazane. Krystalicznie błękitne jeziora, góry, na których szczytach bielił się śnieg. Wysokie, potężne drzewa, porastające jak pierzyna doliny i wzgórza. I coraz dalej na północ. Arthemis widziała olbrzymie wzgórza, aż w końcu wszystko rozbłysło feriami tęczowych barw. Przypatrywała się niezwykłemu zjawisku, marząc o tym, żeby mieć więcej czasu na podziwianie go.
-      Zorza Polarna – rozległ się głos prowadzącego. Jesteście dwa dni drogi od niej.  – Obraz nadal falował ukazując cudowne odblaski kolorów północy. Niespodziewanie zmienił się. Teraz przed nimi pojawił się maleńki krzaczek, o liściach niemal srebrnych, postrzępionych jak u niezwykłej odmiany mięty. – To jest wasz cel. Liść Ziela Zorzy Polarnej. Nie trudno jest je znaleźć, gdy już się znajdzie zorzę. Musicie przechowywać go w szczelnym zamknięciu. Otrzymacie do tego specjalne sakiewki i będą to jedyne wzmocnione magicznie rzeczy, jakie wolno wam będzie posiadać.
Obok niego stanęła Beverly Vane. Arthemis stwierdziła, że zaraz przestanie być tak przyjemnie.
-      Każde użycie czarów, każde użycie przedmiotu magicznego oznacza punkty ujemne. Każde poradzenie sobie w mugolski sposób – dodatnie. Cztery drużyny z największa liczbą punktów zostaną zakwalifikowane do następnego zadania. Czy to jasne?
Rozległ się pomruk.
-      Mapy, waszej trasy zostaną wam za chwilę rozdane. Będziecie dokładnie obserwowani przez całą trasę, więc nie sądźcie, że czegoś nie zauważymy. Wasi strażnicy zostali tym razem zaczarowani w taki sposób, że namierzają nawet najmniejsze czary – dodał pan Murphy, a małe gałkowate przedmioty razem z mapami pofrunęły do nich.
Oczko zawisło nad Arthemis.
-      Czas waszej trasy będzie się liczył tylko wtedy, gdy dwie drużyny zdobędą taką samą liczbę punktów. Wasza linia startu zaczyna się tutaj – przewodniczący pokazał linię na środku sceny, na której stał. – Koniec nastąpi z chwilą, gdy zapakujecie w sakiewki Ziele Zorzy Polarnej. Gotowi!?
Rosjanie niemal krzyknęli. Patrząc na ich futrzaste wierzchnie odzienie, Arthemis uznała, że są raczej przyzwyczajeni do niskich temperatur.
James ustawił się na linii z Arthemis u boku. Chciał wierzyć, że to nie będzie powtórka z Marakeszu. Że będą potrafili odsunąć na bok to, co im przeszkadzało w tym momencie. Zdawał sobie jedna sprawę, że jego wybuchowy charakter i skłonność Arthemis do brania wszystkiego głęboko do siebie, raczej nie wróży im dobrze.
Czy miało się okazać, że brak czarów to nie jest ich największy problem?


Jamesowi się nudziło. Arthemis szła obok niego od dwóch godzin i nawet nie mruknęła. A doskonale wiedział, że może milczeć jeszcze dłużej. Ale pewnie jeżeli przestanie unosić się dumą i ją o coś zapyta, to pewnie mu odpowie… Z drugiej strony czuł się trochę winny, więc może lepiej poczekać, aż to ona zacznie z nim rozmawiać? Wtedy nie musiałby jej przepraszać…
Szedł kilka kroków za nią, próbując pozbyć się lekkiej mgiełki zaspania z umysłu. Byli już w końcu na zadaniu. Powinien być uważny i ostrożny. Gdyby tylko nie chciało mu się tak spać.
W głębi duszy o wszystko obwiniał swoich mentorów. Zamęczyli ich do granic wytrzymałości.
Coś trzasnęło w oddali. James przystanął i rozejrzał się, a po chwili zobaczył poroże. Otworzył ze zdumienia usta. TO naprawdę było niemagiczne zwierzę?! Było ogromne!
-      Arthemis! – syknął ostrzegawczo, żeby nie zwracać na siebie uwagi zwierzęcia.
Arthemis nawet się nie odwróciła, tylko powiedziała, nie przerywając marszu.
-      To łoś, James. Nie są agresywne.
James spojrzał na nią z irytacją. Czy będzie się zachowywać tak protekcjonalnie przez cały czas? Cholerna baba!
Chwilę później usłyszał trzask, a potem rumor. Odwrócił się przez ramię i przyśpieszył krok.
-      Arthemis… - rzucił niby spokojnie. – Skoro teoretycznie łosie są nieagresywne, to może wyjaśnisz mi, dlaczego ten leci akurat na nas?! – złapał ją za rękę, zanim zdążyła się obrócić i pociągnął do przodu.
Sekundę później złapał się na tym, że szuka różdżki. Przeklął się w duchu i pociągnął Arthemis w bok między drzewa.
-      Musimy wejść na drzewo – wysapał.
-      Zaczekaj… - Arthemis szukała czegoś w zielonym poszyciu lasu.
-      Arthemis… ten łoś nawet nie zwolnił… - warknął James.
Arthemis wyciągnęła strzałę i uniosła łuk gotowy do strzału.
James nie pytał. Bał się nawet oddychać, żeby jej nie przeszkodzić.
Łoś przebiegł niecały metr od nich, a ona nawet nie drgnęła. Gdy zirytowany miał już zapytać, co wyprawia, strzała ze świstem poleciała w las, w tym samym momencie, w którym ze skały zeskoczył na nich ogromny dziki kot.
-      Biegł, bo uciekał – wyszeptała Arthemis, opuszczając łuk i z żalem na twarzy poszła w kierunku kuguara. Wyjęła strzałę z martwego ciała i odeszła bez słowa.
James nie wiedział, co powiedzieć, żeby zrobiło się jej lżej, więc milczał. Arthemis, naprawdę nienawidziła tego, że często byli zmuszani w tym turnieju do odbierania życia niczemu niewinnym zwierzętom. Gdyby mogli używać czarów, pewnie by go tylko oszołomiła…
James nie miał z tym, aż takich problemów, bo stojąc z boku widział drapieżne pazury i rozwarte kły, wycelowane prosto w Arthemis, na sekundę zanim strzeliła… To skutecznie spychało jego żal w głąb niczym buldożer…
Podszedł do Arthemis, która gniewnie mamrotała:
-      Kolejna ofiara tego popieprzonego turnieju…
-      Przykro mi – powiedział cicho James.
Arthemis odwróciła się do niego wściekła, jak osa.
-      Że sobie zrobiłeś imprezę, też ci jest przykro?! – syknęła.
-      Ej! To chyba nie jest najlepsze miejsce na tego typu rozmowę! – odkrzyknął James.
-      A czemu nie?! Zachowałeś się jak dziecko James! Rozpuszczone, rozwydrzone dziecko!
-      A kto teraz zachowuje się, jak dziecko, co?! Mamy chyba ważniejsze sprawy na głowie…!?
-      Nie mów mi, co jest ważne! – Arthemis przybliżyła twarz do jego twarzy. – To nie ja spędziłam pół nocy chlejąc i zabawiając się, jak…
-      A może właśnie, by ci się to przydało! Może wtedy wyciągnęłabyś z tyłka ten kij, który połknęłaś!
Na chwilę zamilkli mierząc się wściekłymi spojrzeniami, a potem Arthemis wskazała wściekle strzałą w jego kierunku i drżącym ze złości głosem, warknęła:
-      Jesteś nieodpowiedzialny, dziecinny i nierozważny! Zrobiłeś sobie imprezę, to teraz za nią płać!
Arthemis odwróciła się i pomaszerowała dalej. James przez chwilę wpatrywał się w jej plecy, zastanawiając się, jak ukryć urazę, którą poczuł po jej słowach. Przełknął gorycz i krzyknął:
-      Odezwała się Panna Rozważna! – pobiegł za nią i szarpnął ją za ramię. – To TY wszczynasz kłótnie w głuchym lesie na cholernej ALASCE!! Przypominam ci, że już raz spieprzyliśmy zadanie z powodu fochów! O tyle dobrze, że wtedy byliśmy rozdzieleni i nie musiałem słuchać jak bardzo beznadziejny jestem!
James patrzył, jak wściekły wyraz twarzy Arthemis zmienia się. Pojawiło się na niej niedowierzanie. Arthemis przełknęła ślinę.
-      Jeżeli chcesz powtórki z Marakeszu – powiedziała śmiertelnie poważnym tonem – to proszę, możesz iść w swoją stronę – wyciągnęła do niego rękę z mapą ich trasy.
-      Kurwa! – zaklął pod nosem James, przymykając oczy. Złapał ją za nadgarstek i pociągnął dalej ścieżką, mówiąc przez zaciśnięte zęby: - Nie mamy na to czasu…!
Arthemis nie wyrwała się. Poszła zanim bez słowa. Ale po kłótni atmosfera zamiast się oczyścić, stała się jeszcze gorsza.


Las był wyjątkowo cichy, według Arthemis. Tylko czasami odezwał się jakiś ptak, albo z daleka słychać było jakieś inne zwierzę. To było mocno podejrzane.
Zero pułapek? Zero niebezpieczeństwa? A jedynym problemem był brak czarów?
W porównaniu z resztą zadań takie ułatwienia były według niej mocno podejrzane…
Okazało się jednak, że to nie taki mały problem, gdy półmrok zmienił się w zupełny mrok, a oni zostali bez światła.
-      No… to mamy problem – burknął James.
Arthemis obrzuciła nieprzychylnym spojrzeniem miejsce, w którym powinien stać.
-      Mam w plecaku paczkę zapałek – odpowiedziała beznamiętnie, ściągając ciężar z pleców.
-      Och! A mogę zapytać, jak masz zamiar je znaleźć, bez światła? – zapytał z uprzejmą ironią.
Po raz pierwszy Arthemis uznała, że brak czarów jest szkodliwy dla jej nerwów. Miała wielką ochotę miotnąć Jamesa, jakimś urokiem. A wiadomo, że tłumienie w sobie emocji jest niezdrowe, prawda?
Ukucnęła i na oślep sprawdzała kieszonki swojego turystycznego plecaka, starając sobie przypomnieć, gdzie właściwie zapakowała zapałki.
-      A w sumie to nawet jak je znajdziesz, to co zamierzasz z nimi zrobić?
-      Jezu, James! Udajesz idiotę, żeby mnie zirytować, czy mnie ukarać? – syknęła i zaklęła, gdy ponownie włożyła rękę do tej samej kieszeni.
-      Może po prostu pytam? – zapytał złośliwie, bo jej ton działał na niego jak płachta na byka.
-      Masz rację! Zostaw mnie z tym wszystkim samą! – warknęła, wyszarpnęła coś z plecaka i odeszła, a James przestraszył się, że rzeczywiście sobie poszła.
-      Arthemis! – krzyknął, robiąc krok w jej stronę.
-      Znajdź mi jakiś materiał. Koszulkę, czy coś… - odkrzyknęła.
James oczywiście pakując się na śpiąco nie pomyślał, że będą tutaj przez jakieś dwa dni, więc oczywiście niepotrzebnie zapakował ze sobą kilka koszulek. Przynajmniej na coś się przydadzą.
Arthemis wzięła od niego koszulkę. James usłyszał darcie materiału i się skrzywił, ale po chwili i krótkim trzasku, rozbłysła zapałka. Arthemis ze skupieniem, na kawałku grubszego kija, zapalała materiał. Zapłonął i niemal natychmiast zgasł.
-      Cholera! – naprawdę zła Arthemis rzuciła przygotowana – niepalącą się - pochodnią w przestrzeń.
James niemal się uśmiechnął, gdy pomyślał, że znając ją, zaraz pójdzie jej szukać i spróbuje jeszcze raz. Nie wiedział jakim cudem akurat teraz przyszło mu to do głowy, ale był głęboko wdzięczny niebiosom. Jak koszulki, zapakował przez pomyłkę również inną rzecz.
-      Przynieś ją – powiedział – mam pomysł…
Arthemis bez słowa poszła w kierunku, w którym rzuciła pochodnię.
Rano, po niezłej imprezie, James oczywiście pakował to, co uznał za najbardziej słuszne – picie. Dużo picia. A że jego szafka głównie była zaopatrzona w kremowe piwo, więc… Z tym, że nie wszystkie butelki były wypełnione kremowym piwem, jakby się mogło wydawać. Miał nadzieję, że dopisało mu szczęście i tym razem też zapakował coś niepotrzebnego. Odkręcił pierwszą butelkę i czując zapach kremowego piwa wypił ją do dna. Następną wylał, ale w końcu się udało.
-      Tu jesteś ty…! – słysząc głos Arthemis, parsknął śmiechem.
-      Dawaj, ją tu – rzucił. Wylał zawartość butelki na przygotowany materiał. – Spróbuj teraz…
Ledwo Arthemis odpaliła zapałkę, ogień wybuchł im przed oczami, jak fajerwerk.
-      Coś ty zrobił?! – zapytała, marszcząc brwi.
-      Polałem to whisky – powiedział dumnie, szczerząc zęby.
Arthemis zmarszczyła brwi.
-      Wziąłeś ze sobą whisky? Czy na innych zadaniach też ją nosiłeś? – rzuciła nagannym tonem, energicznie zarzucając plecak na plecy i niebezpiecznie wymachując przy tym pochodnią.
James przewrócił oczyma, lecz tego nie widziała, bo już nie patrząc na niego szła dalej.
-      Wziąłem ją przez pomyłkę – powiedział wolno.
Prychnięcie, świadczyło dobitnie o tym, że nie miała dzisiaj humoru, żeby mu uwierzyć…


Arthemis rozglądała się czujnie wokoło, starając się z całej siły ignorować naburmuszonego Jamesa. Od początku tej trasy było źle…
Nie chciała teraz o tym myśleć. Nie mogła sobie pozwolić na roztkliwianie się nad sobą, chociaż miała okropną ochotę być teraz dziecinna, usiąść na ziemi i powiedzieć, że dalej nie idzie… Łuk jej ciążył, plecy jej się łamały pod ciężarem plecaka, a przed sobą widziała tylko długie kilometry wzniesień i spadów, a potem jeszcze będzie się trzeba wdrapać na lodowiec… Dobrze, że nie był zbyt wysoki.
To zdecydowanie nie był jej dzień. I sądząc po niewyraźnej minie Jamesa, jego raczej też nie…
James był na siebie wściekły. Zawsze, gdy zaczynał być zły plótł co mu ślina na język przyniosła. Nawet jeżeli Arthemis tego nie powiedziała. Nawet jeżeli się do tego nie przyzna, to James i tak wiedział, że wcześniej ją zranił. Nie za bardzo, ale jednak. I do tego, jakąś totalną bzdurą, wymyśloną na bieżąco. Gdyby ona mu coś takiego powiedziała, byłby wściekły i głęboko zraniony.
Nic się nie działo. Nie mogli o tym zapomnieć, by znów stać się jedną drużyną, bo do… cholery… NIC… SIĘ… NIE DZIAŁO!
Po tym wewnętrznym wybuchu James odkrył kolejną bardzo, ale to bardzo niepokojącą rzecz. Fakt, który mógł mieć bardzo przykre konsekwencje i nie wróżył dobrze...
Był głodny.
Minęła północ. Szli już od sześciu godzin, nie mówiąc już o tym, że nie jedli śniadania nim opuścili Anglię. Tak naprawdę to nie mógł się obudzić. Według niego było dopiero przed południem. Cholerne strefy czasowe!
Po raz kolejny zaburczało mu w brzuchu. Przeklinał się za to, że nie spakował swojego żelaznego zapasu kalorii z szuflady przy łóżku. No, ale mógł się pakować wcześniej, prawda? – rzucił w swoją stronę bezlitośnie, tonem, jakiego użyłaby Arthemis.
Po kolejnej półgodzinie uważania na każdy krok i szukania ścieżki w świetle księżyca i pochodni – bo przecież nie mogli używać czarów! – James zaczął się zastanawiać, czy mięso kuguarów jest smaczne…
Musiał się czymś zająć, bo zwariuje, albo umrze z głodu…
-      Długo jeszcze nie będziesz się do mnie odzywać? – zapytał cicho.
-      Długo jeszcze masz zamiar udawać, że nie jesteś głodny – odpowiedziała mu, zerkając kątem oka.
-      Jestem głodny, - wzruszył ramionami - ale ty unikasz odpowiedzi…
Tym razem to ona wzruszyła ramionami.
-      Nie możemy sobie pozwolić teraz na dyskutowanie o tym – rzuciła.
-      A masz coś innego do roboty – zapytał ironicznie.
-      Chcesz coś zjeść, czy nie? – zmieniła temat.
-      Jezu, Arthemis, naprawdę nie możesz odpuścić?!
Spojrzała na niego twardo. Zacisnął zęby.
-      Tak – powiedział przez nie.
Skinęła krótko głową.
-      Zróbmy przerwę.
Oczyścili kawałek leśnego poszycia i rozpalili małe ognisko. Tym razem nie mogli wziąć ze sobą zapakowanej magicznie uczty. Musieli się ograniczyć do tego, co było lekkie i pożywne. Ale James i tak był zadowolony…
-      Skąd wiedziałaś? – rzucił przegryzając kromkę chleba, kawałkiem sera.
Arthemis wzruszyła ramionami.
-      Znam cię… - powiedziała cicho, nie patrząc na niego. James odjął od ust chleb i wpatrywał się w nią. Westchnął ciężko.
-      Przepraszam, za to, co powiedziałem o Marakeszu…
Arthemis przetarła dłońmi twarz.
-      A ja… nie uważam, że jesteś nieodpowiedzialny i nierozważny. Ale wczoraj…
-      Tak. Wiem…  - burknął James. – Ale ja naprawdę chcę, żebyś czasami się rozluźniła. A trudno jest do tego doprowadzić…
-      A ja nie mogę się rozluźniać, gdy mam tyle rzeczy na głowie. Po prostu nie umiem – odpowiedziała nerwowo, wstając.- Nie, gdy jestem zmęczona i wiem, że będę zmęczona jeszcze bardziej – zaczęła z powrotem, upychać rzeczy w plecaku.
James przełknął ostatni kęs i wstał. Podszedł do niej po cichu. Dotknął jej nadgarstka.
-      Odmówiłaś mi. A ja byłem zbyt dumny, żeby to przyjąć do wiadomości. Miałem nadzieję, że mam na ciebie jakiś wpływ. Trudno się pogodzić z tym, że nie, skoro wystarczy, że coś powiesz i się z tobą zgadzam… Doprowadza mnie to do szału! I trochę denerwuje myśl, że kiedyś możesz mi odmówić w o wiele ważniejszej sprawie, a ja… nie będę miał na to żadnego wpływu…
Arthemis wypuściła ze świstem powietrze.
-      Nie powiedziałam „nie” dlatego, że nie chciałam, James.  Powiedziałam tak, bo miałam nadzieję, że jakoś na ciebie wpłynę, że zostaniesz i odpoczniesz. A ty i tak zrobiłeś, co chciałeś – dodała gorzko. – Więc chyba nie mam na ciebie takiego wpływu, że powinieneś się o to martwić…
I chyba oboje za to płacimy – nie powiedziała tego na głos, ale James i tak usłyszał te słowa w głowie. A może sam je stworzył, bo wiedział, że ma rację…
Arthemis założyła plecak i wzięła łuk.
-      Chodźmy – rzuciła. – Jeszcze z 5 godzin marszu i będziemy musieli się przespać…
James zarzucając plecak, zastanawiał się jak długo będzie płacił za swoją dumę i brak rozsądku. Wolał, żeby na niego krzyczała, niż wyglądała na taką zgaszoną…


Radzenie sobie bez czarów w środku nocy, na Alasce nie było jakąś wielką tragedią. Oprócz tego, że James stracił już dwie koszulki, to nie napotkali większych problemów. Ogień niesiony przez Jamesa i łuk w rękach Arthemis skutecznie odstraszał potencjalne zagrożenie.
Ponieważ jednak rozmowa groziła kolejną kłótnią, James się nie odzywał. Więc mu się nudziło. I tak z maleńkimi przerwami – 4 godziny i 45 minut. Liczył. Z nudów…
-      Arthemis, naprawdę myślę, że powinniśmy odpocząć – powiedział, gdy wdrapali się na kolejne wzniesienie. Skontrolował mapę. - Prześpijmy się trochę, a potem będziemy mieli prostą trasę w dół i niemal dojdziemy do właściwego lodowca…
Arthemis skinęła głową. James przykucnął i zaczął przeszukiwać swój plecak. Po chwili zaklął. Arthemis stanęła nad nim.
-      Co robisz?
-      Nie mogę znaleźć namiotu.
-      Na pewno nie ma go w środku – powiedziała. – Zająłby zbyt wiele miejsca…
-      Co ty mówisz, przecież… - James zamarł.- To niemagiczny namiot, prawda?
-      Obawiam się, że nie James – powiedziała cicho. - Położyłam go obok twojego plecaka, żebyś go przypiął od spodu…
-      Jestem totalnym kretynem – powiedział cicho ze znużeniem.
Przez chwilę trwała pełna napięcia cisza.
-      Rozpalę ognisko. Przynajmniej będzie nam ciepło – powiedziała Arthemis spokojnie.
-      Nienawidzę tego – burknął James. – Moja matka tak robi. Jest wyrozumiała i spokojna, wtedy, kiedy mnie najbardziej należałoby się lanie. Czuje się wtedy, jakbym zasłużył na Azkaban. Gdyby się ze mną kłóciła, to bym też mógł krzyczeć, a tak…
Arthemis podłożyła ogień pod stos suchych drewienek.
-      Nie mam energii, żeby się z tobą kłócić – powiedziała Arthemis. Odpięła od plecaka maty i rzuciła w niego. – Masz. Wezmę pierwszą wartę…
James rozłożył matę, blisko położył łuk i noże.
-      Jasne… utop  mnie w poczuciu winy – burknął do siebie.
Arthemis wpatrzona w ognisko uśmiechnęła się pod nosem mimowolnie. Spojrzała na jego postać, oddzieloną od niej ogniem i jej uśmiech zgasł. Przełknęła ślinę.
-      Było miłe? – szepnęła niepewnie.
-      Hmm? – mruknął James, zasypiając.
-      Towarzystwo wczoraj?
-      Mhm…
Arthemis objęła się ramionami drżąco i wpatrzyła się w ogień. Z rąk nie wypuściła ani strzał, ani łuku. Nawet, gdy zapadła w sen.


Arthemis miała sklejone powieki, więc chwilę jej zajęło, zanim do końca je otworzyła. Przez chwilę zastanawiała się, czemu się obudziła, a potem znowu usłyszała ten hałas.
Jakby szuranie. Pomruki. Odgłos… łap?
Błyskawicznie odwróciła głowę skąd dochodziły dźwięki. Jej oczy rozszerzyły się. A na ustach zamarł krzyk. Jej dłonie odruchowo zacisnęły się na łuku.
Zbyt szybki ruch. Błąd.
Olbrzymie zwierzę, mogące zmiażdżyć ją jedną łapą, natychmiast zwróciła na nią swoją uwagę. Wydało niezadowolony pomruk. Odwróciło się w jej stronę.
-      James… - szepnęła. – James! – jej zduszony głos, nie był w stanie go obudzić.
Wiedziała, że musi wstać. Nie mogła strzelać leżąc…
Musiała obudzić Jamesa. I to szybko. Podkurczyła pod siebie nogi, wzięła głęboki oddech i…
-      JAAAAAAMEEEES!!! – wrzasnęła, zrywając się na równe nogi.
Zwierzę ryknęło.
Arthemis poczuła serce w gardle.
-      JAMES!!
James słysząc jej przerażony krzyk.
Niedźwiedź, czując zagrożenie ruszył w stronę Arthemis.
James jak na spowolnionym filmie, zaczął kręcić głową i otwierał usta, żeby krzyknąć, gdy tylko Arthemis spojrzała na niego, a potem na niedźwiedzia.
-      NIEEEE!!
James zerwał się z ziemi w tym samym momencie, w którym Arthemis – idiotka, którą później obedrze ze skóry -  z napiętym łukiem w ręku ruszyła w stronę potężnego grizzly.
-      Strzelaj!! – krzyczał James, naciągając strzałę na cięciwę. – Do cholery, Arthemis!! Strzelaj!!
Arthemis wypadła zza skały, a niedźwiedź stanął na dwóch łapach, jakby czegoś bronił. Arthemis przyłożyła do twarzy cięciwę. Wśród niespokojnych ryków, usłyszała inny pomruk. Jej ręka zadrżała.
-      CO TY WYPRAWIASZ!?! STRZELAJ!!
-      Nie mogę! Ona ma młode! – odkrzyknęła i zaczęła biec.
Olbrzymia niedźwiedzica pognała za nią.
-      ARTHEMIS!! – ryknął James. Ręce mu drżały, strzała nie chciała pozostać nieruchoma w jego dłoniach.
Grizzly opadł potężnymi łapami na ziemię, aż skała zadrżała. Arthemis się poślizgnęła i upadła, prosto pod potężne odnóża niedźwiedzia.
Ryk zwierzęcia, przeciął powietrze. James zobaczył błysk pazurów unoszonych do góry i w tym samym momencie strzelił.
Niedźwiedź się zachwiał. Arthemis przeturlała się na bok, na sekundę zanim potężne cielsko opadło na skałę. Niedźwiedzica wydała z siebie jęk.
Arthemis, zakrwawiona, na kolanach dotknęła grzywy zwierzęcia.
-      Nie. Proszę. Nie zostawiaj ich….
James rozejrzał się. Zobaczył trzy małe niedźwiadki cofające się, przed nimi. Podbiegł do Arthemis. Spojrzał na jej zakrwawioną twarz i poszarpaną do kości prawą rękę, z której krew lała się strumieniami.
-      Musimy to zatamować! Arthemis! Arthemis, spójrz na mnie! – siłą przytrzymał jej twarz. – Opanuj się!
Usta Arthemis zadrżały, jej oczy zwilgotniały.
-      One… nie poradzą sobie bez matki…
-      A ja nie poradzę sobie bez ciebie – powiedział ostro i pomógł jej wstać.
Przestraszone niedźwiadki uciekły w dół zbocza, by ukryć się w gęstwinach lasu. James posadził Arthemis i wyjął apteczkę podarowaną im przez Jaynę.
Musiał zdjąć z niej bluzę i dotrzeć do skóry. A już samo to nie było łatwe. Krew nie chciała przestać płynąć, a Arthemis robiła się coraz bledsza. James z rękoma śliskimi od krwi i sercem w gardle przyciskał coraz to więcej bandaży, które natychmiast robiły się karminowe i wilgotne. Przyciskał coraz mocniej i nic to nie dawało.
Aż w końcu skończyły mu się bandaże. James zaczął coraz szybciej oddychać. Zacisnął palce na lodowatych i sinych palcach Arthemis.
-      Arthemis… - wykrztusił panicznie przerażony.
Arthemis z zakrwawioną twarzą, wpatrywała się w przestrzeń.
-      Nie mogłam. Nie mogłam jej zabić. Nie chciałam… nie chciałam, żeby zostały same – po jej policzkach pociekły łzy.
James nie przestawał uciskać jej ramienia, z oczami wbitymi w krew na jej ciuchach. Wiedział. Rozumiał. Arthemis nie była w stanie zrobić tego, na co ona była skazana. Sprawić, żeby dziecko wychowywało się bez matki. Brutalnie odebrać rodzica, nawet, jeżeli chodziło o jej własne życie. Ale do cholery… teraz potrzebował jej trzeźwo myślącej. A nie mógł tego od niej oczekiwać, gdy była ledwo żywa i blada jak trup.
-      Arthemis… - podniósł jej rękę do policzka. Z ciężkim sercem, ale podejmując decyzję, która miała ją ocalić, co czyniło ją banalnie prostą. – Zrezygnujmy… Nie mogę tego zatamować… Krew nie chcę przestać płynąć… - wykrztusił.
Arthemis zamrugała zaskoczona. Spojrzała przytomniej.
-      Jesteś ranna. A ja nie wiem, jak długo będziesz wystarczająco silna, by iść… Nie chcę ryzykować. W pewnym momencie zaczniesz czuć ból… a ja nie mam już nic, co mogłoby ci pomóc… Pieprzę ten cały turniej! To miejsce! Nie mogę cię stracić!
Arthemis czuła się słaba, ale w końcu zaczęła wydobywać się z oszołomienia. James patrzył na nią z histerią czającą się w zakamarkach źrenic. Jego palce ślizgały się na jej spływającej krwią skórze. Stwierdziła, że kłócili się przez cały ten czas o jakieś drobnostki. Zapomną o tym za chwilę…
Nie mogła poruszyć palcami w ręce, którą trzymał, więc dotknęła jego twarzy prawą dłonią.
-      James… bardzo chcę, już wrócić do domu. Skończyć to zadanie – powiedziała Arthemis załzawionymi oczyma. – Ale sam wiesz, że nie darujemy sobie później, że zrezygnowaliśmy. Może będzie fajnie odpocząć, przez tydzień, lub dwa, ale potem… będziemy sobie to wyrzucać w każdej kłótni… Zwalać winę na siebie nawzajem… Ja… nie chcę rezygnować… Nie w taki sposób…-  Arthemis przytuliła się do niego, jeszcze nie czując bólu. - Dojdę z tobą wszędzie…
James panicznie się bał. Że zaraz osunie się na ziemię i już nie wstanie.
-      Czemu nie możesz być rozsądna, wtedy, gdy ja próbuję być odpowiedzialny…? – wykrztusił.
-      Bo jesteśmy dwiema stronami tej samej monety James. Musimy zachowywać równowagę…
-      Nie zaryzykuje twojego życia. Nawet jeżeli będziesz mi to później wypominać… Tracisz zbyt dużo krwi.
Arthemis odsunęła się od niego.
-      A jeżeli da się na to coś poradzić? Już mamy nie daleko do końca…
-      Nie rób mi tego – powiedział. – Nie zniosę, jeżeli coś ci się stanie…
-      Nie chcę rezygnować… I ty też nie chcesz – dodała. – To tylko kilka godzin. Wytrzymam. Gdy dojdziemy do lodowca, będziemy mogli ją obłożyć śniegiem... to spowolni proces…
-      Musisz zawiązać mi coś na ramieniu. Bardzo mocno, żeby krew nie dochodziła…
James rozglądał się. Przeszukał plecak. W końcu zdesperowany zaczął wyciągać pasek ze spodni.
Arthemis chwiejnie wstała.
-      Pójdziemy. Ale nie będziemy się śpieszyć. A jeżeli poczujesz się słabiej… Masz mi natychmiast powiedzieć…
-      Zgoda – Arthemis wstała.
-      Zostawimy tutaj wszystko. Weźmiemy tylko sakiewki na ziele i broń.
Tak też zrobili. Bez balastu. Znowu w jednej drużynie, nie tylko na papierze, ruszyli w kierunku lodowca…


Robili przystanki co godzinę. Ale Arthemis i tak wydawała się Jamesowi coraz bledsza i coraz wolniejsza. Od czasu do czasu musieli poluźnić sznurek, ale Arthemis była uparta. W końcu jednak ranna Arthemis i chory z niepokoju James, stanęli pod najpiękniejszym zjawiskiem, jakie mogli sobie wyobrazić.
Tysiące kolorów i odcieni odbijały się na ich twarzach, gdy zarywając głowy, wpatrywali się w ferie poruszających się i mieniących barw.
Arthemis roześmiała się radośnie.
-      Mamy zorzę. Teraz trzeba jeszcze znaleźć ziele… - stwierdziła.
-      Owszem. Ale ktoś już tędy szedł… - zauważył James, wpatrując się w ziemię. Przełknął ślinę na widok kolejnej kropli krwi Arthemis na białym śniegu.
Śnieg, dzięki niebiosom, nie leżał wszędzie. Zdarzały się jego potężne połacie, ale równie wiele można było zobaczyć tu nagich skał. A gdzie niegdzie James mógł również dostrzec odrobinę jakiś niewielkich zielonych roślinek.
-      To nie może być aż tak trudne… - szepnęła do siebie Arthemis, patrząc na wzniesienie ostrych skał, pokryte okazjonalnie śniegiem i lodem.
-      Całe to zadanie nie jest aż tak trudne, jakby się wydawało – rzucił James. – W porównaniu z naszymi treningami to pestka… Nie musieli nas tak męczyć…
-      Właśnie… Jest łatwo – mruknęła Arthemis. – Zbyt łatwo. Nie zastanowiło cię, że nie spotkaliśmy na swojej drodze żadnego magicznego stworzenia?
James zmarszczył brwi.
-      Może tutaj nie mieszkają…
-      Mieszkają – zapewniła go Arthemis, rozglądając się. – Dwurożne i jednorożce na przykład. Były ich tu całe stada, bo w tych lasach mają względny spokój…
James wzruszył ramionami.
-      Może mieliśmy szczęście? – zerknął na jej ramię, zwisające bezwładnie u boku. Arthemis starała się nim nie poruszać. Teraz jednak była bardzo zamyślona, a James miał wrażenie, że myśli nie o tym, o czym powinna. – Wolałbym, żebyś została – powiedział cicho.
Arthemis westchnęła ciężko.
-      Wiem, że jestem bezużyteczna, ale ktoś musi ci nieść pochodnię…
-      Nigdy tak o sobie nie mów – powiedział śmiertelnie poważnie James. – Nigdy. – Odwrócił się i zaczął wspinać po śladach na stromiźnie.
Arthemis zacisnęła zdrową rękę na uchwycie pochodni i uniosła ją wyżej, żeby James widział, co ma przed sobą.
Jeszcze tylko trochę, pomyślała, przełykając smak wymiotów w ustach. Musi wytrzymać jeszcze tylko trochę i będzie mogła zacząć wrzeszczeć z bólu… Tylko trochę…
Wspinali się, ślizgali i znowu wspinali, aż w końcu, gdy byli w połowie drogi, zaleźli się na w miarę równym, dość sporym występie, jakby jakiś wielki walec zrobił sobie tu drogę. Gdzieś w oddali widać było ziejące czernią jamy, a James z niepokojem pomyślał, co mogą w tych jaskiniach zastać. Na brzegach nadal lśnił śnieg, odbijający kolorami barwy zorzy. Arthemis przystanęła i uniosła pochodnię wyżej.
-      Widzisz? – rzuciła cicho.
-      Co?
-      Tam… przy tym głazie…
James otworzył szerzej oczy, żeby lepiej widzieć w ciemności.
-      Myślisz, że to, to?
-      Nie jestem pewna. W świetle pochodni nie ma odpowiedniego koloru… - wysapała Arthemis, bo akurat w tym momencie ból nasilił się dwukrotnie. Ścisnęła mocniej trzon pochodni.
-      Na górze będzie na pewno… - zauważył James, podrywając głowę, w kierunku zorzy, a potem patrząc w dół. W głowie mu się zakręciło, gdy zobaczył setki metrów w dole ziemię poznaczoną czarno-białymi plamami.
-      James… ktoś tam przed nami był… Naprawdę wierzysz, że coś zostawili? – rzuciła.
James westchnął ciężko.
-      Zawsze możemy sprawdzić… - stwierdził i zrobił ostrożny pierwszy krok w stronę wąskiej półki. Arthemis postąpiła za nim, chociaż nie mogła złapać równowagi. Na jej twarz wystąpił pot, serce umiejscowiło się w gardle.
James już dotarł do głazu, a ona nie mogła się zmusić, żeby zrobić kolejny chwiejny krok.
James przykucnął przy niewielkiej roślince. Miała bardzo ostre listki. Urwał jeden z nich i uniósł do twarzy.
-      Arthemis, one są srebrne i trochę zielonkawe…
Arthemis miała nogi jak z galaretki. Nie mogła się niczego uchwycić, bo jedna ręka w ogóle nie reagowała, sparaliżowana od ramienia aż do palców, a drugą trzymała pochodnie. Jej zbyt słabe ciało, nie mogło ustać prosto, więc chwiała się nad przepaścią, przywierając plecami, do ostrej skały. Skupiła się na słowach Jamesa. Przełknęła ślinę i wychrypiała:
-      To te…
James szybko pourywał wszystkie magiczne listki i zapakował je do magicznej sakiewki. Zamknął ją szczelnie i uśmiechnięty od ucha do ucha odwrócił się do Arthemis.
Oczko zafurczało mu nad uchem, jakby wiedziało, że zaraz zjawią się czarodzieje turniejowi, żeby ich stąd zabrać…
-      Arthemis… już koniec…
Arthemis pokiwała głową i zamknęła oczy. I nagle do Jamesa dotarło, że ona się nie porusza. W ogóle. Jakby najmniejszy nawet ruch mógł ją zepchnąć w przepaść.
-      Arthemis… - powiedział cicho.
Zaciśnięte oczy, białe wargi.
-      Nie mogę się ruszyć – szepnęła.
James był na szerszej części półki, więc szybko ocenił sytuację. Jedną ręką obejmując skałę, drugą wyciągnął w stronę Arthemis na tyle, żeby chwycić pochodnię.
-      Puść ją…
Arthemis musiała sobie w myślach powtórzyć, co ma zrobić, zanim zmusiła się, żeby rozewrzeć palce. Jęknęła cicho, gdy zachwiała się, od tego nagłego ruchu.
James szybko zabrał pochodnię i umieścił ją między głazem, a skałą, żeby dawała światło. Potem wrócił do Arthemis i wyciągnął do niej rękę.
-      Poprowadzę cię – szepnął. – Daj mi rękę.
-      Nie jestem w stanie…
-      Będę cię trzymał. I nie puszczę cię…
Arthemis niebezpiecznie drżąc na całym ciele, wyciągnęła do niego rękę i chwyciła za jego palce.
-      Teraz zrób maleńki krok w bok… - Trwało to wieczność, ale Arthemis przesunęła w końcu stopę i kilka centymetrów  w bok, potem drugą. James starał się oddychać i nie wstrzymywać powietrza. Była coraz bliżej niego. Zaraz będzie ją miał. Jeszcze tylko troszeczkę…
Szarpnął jej ręką. Krzyknęła przeraźliwie, a chwilę później znalazła się w jego ramionach.
-      Już dobrze. Już dobrze – szepnął James. – Już po nas lecą… Już koniec…
Arthemis kiwnęła głową i odsunęła się od niego.
To był moment. Sekunda. Może mniej.
W jednej chwili James miał ją w ramionach, a w drugiej Arthemis stanęła o krok od niego, a krawędź półki się ukruszyła.
James odruchowo złapał ją za łokieć, gdy spadała w dół. Upadł płasko na skałę, nadal trzymając nadgarstek Arthemis.
-      Arthemis!! – krzyknął.
Usłyszał w odpowiedzi śmiech. I łzy, które próbował zatuszować. Wychylił się zza skały. Arthemis uniosła twarz w jego stronę.
Zakręciło mu się  w głowie, gdy zobaczył ją zwisającą kilometry nad ziemią. James czuł, że jej ręka wysuwa mu się z dłoni. Przesunął się i wyciągnął drugą rękę.
-      Daj mi drugą rękę.
Arthemis uśmiechnęła się, a jej oczy wypełniły się łzami.
-      Nie mogę…
Wpatrywali się w siebie. James czuł jak cały kamienieje z przerażenia, gdy z uśmiechem na twarzy i łzami w oczach próbowała mu bez słów powiedzieć, to, czego nie mogła powiedzieć mu na głos.
-      Oni zaraz tu będą! – wykrztusił.
-      Nie zdążą – wyszeptała.
-      Nie puszczę cię!! – warknął.
-      Spadniesz razem ze mną…
-      Więc spadnę!!
Pokręciła głową i rozwarła palce, które zaciskała na jego nadgarstku.
-      ARTHEMIS!! – krzyknął i chwycił jej rękę obiema dłońmi. Jego krzyk rozniósł się niczym grzmot po okolicy.
Jej rękawiczka zaczęła się zsuwać.
-      Nie! Nie!
Arthemis przymknęła oczy.
James poczuł jakieś szczypnięcie na plecach, ale nie zwrócił na niego uwagi. Potem kolejne i kolejne. Coraz mocniejsze.
James trzymał już Arthemis tylko za palce. Ale trzymał z całej siły. Obok nich przeleciał kawałek skały. I kolejny.
Arthemis przełknęła ślinę i spojrzała na niego spokojnie. Czuła, jak ich skóra zbyt mocno się ślizga, żeby zachować chwyt.

-      Tylko ty – szepnęła i James usłyszał jej krzyk, który pomieszał się z jego rozdzierającym wrzaskiem. 

1 komentarz:

  1. Wow, brak słów aby opisać ten rozdział, a juz szczególnie jego zakończenie

    OdpowiedzUsuń