- Już
myśleliśmy, że prowadzący tym razem się nie stawią…
Rozbawiony
głos pana Murphy’ego powitał ich równocześnie, ze szczypiącym, rześkim
powietrzem wieczoru. Była zadziwiająco ciemno. Jakby słońce nie wstawało tutaj już od dłuższego czasu…
- U was dopiero świta, co? – zagadnął
wesoło. - A tutaj już kładą się spać. Na
szczęście noc polarna już dobiega końca, więc dni są coraz dłuższe. Zdarza się,
że mają nawet kilka godzin! – dodał jakby to miało ich pocieszyć. – Witam! –
przywitał się z dyrektorem. – Pańscy uczniowie będą teraz musieli przejść
sprawdzenie toreb oraz zostaną wyposażeni w kilka istotnych rzeczy. Może pan
być przy tym obecny.
Deveraux
skinął głową.
- Tym razem jesteście na naszym terenie –
rozległ się zadowolony z siebie głos. Wayne uśmiechnął się, jak to on. Jakby
nie było pojedynków w Chorwacji. Jakby nie starał się doprowadzić Jamesa do
furii.
To było dawno,
pomyślała Arthemis z westchnieniem. Byli wtedy cudownie zgrani. A i tak
popełniali błędy. Aż strach pomyśleć, co się może stać tym razem. Zadrżała na
wspomnienie o Marakeszu. A raczej tego, co stało się potem…
- Jeżeli mieszkasz w takim miejscu to nie
wiem, czy cię przytulić, czy umrzeć z zazdrości – rzuciła Arthemis.
Wayne rozłożył
ramiona.
- Wolę opcję pierwszą.
- On tutaj nie mieszka – odezwał się Greg,
klepiąc partnera w tył głowy. – Ale i tak czuje się ja u siebie. W Minnesocie
też nie idzie wychylić nosa za próg….
- Bo wy w Tesasie macie tylko jedną pogodę –
prychnął Wayne.
James patrzył
na nich zmrużonymi oczyma.
- Chodźcie – ponaglił ich Deveraux, co
niechybnie uratowało Anglików przed konfrontacją z krwiożerczym i nie do końca
rozbudzonym Jamesem.
Arthemis
grzecznie poszła za przewodnikiem, a James jeszcze obrzucił niezadowolonym
spojrzeniem pewnych siebie Amerykanów i poczłapał za nią.
Dwóch rosłych
czarodziejów, pod bacznym okiem Beverly Vane sprawdziło dokładnie ich torby.
Według Arthemis przez zaklęcia, którymi to robili nic nie dałoby się
przeszmuglować. Przynajmniej to było tutaj sprawiedliwe…
Wszyscy
dookoła byli gruba ubrani, ale przynajmniej nie jak Eskimosi, co nie zmieniało
faktu, że jednak wyposażono ich w skórzane kurty, z grubym podbiciem. Ten jeden
gest sprawił, że Arthemis nabrała bardzo złych przeczuć.
Pięć drużyn.
Zaledwie dziesięć osób, ustawiło się przed podwyższeniem. Rosjanie, Amerykanie,
Japończycy (którym pogoda tutaj była wyraźnie nie w smak), Egipcjanie (którzy o
ile to możliwe, czuli się jeszcze gorzej niż Japończycy) oraz Arthemis i James
wpatrywali się w stojącego na niewielkim podium pana Murphy’ego.
Wykonał
niespodziewany ruch różdżką, wskazując na stos pergaminów. Zawirowały nad jego
głową, a po chwili z ich stronic zaczęły wypływać kolory i zamazane kształty,
aż w końcu nad ich głowami pojawił się obraz i szybko przesuwające się
krajobrazy.
Arthemis nie
mogła oderwać oczu od cudów natury, które zostały im ukazane. Krystalicznie
błękitne jeziora, góry, na których szczytach bielił się śnieg. Wysokie, potężne
drzewa, porastające jak pierzyna doliny i wzgórza. I coraz dalej na północ.
Arthemis widziała olbrzymie wzgórza, aż w końcu wszystko rozbłysło feriami
tęczowych barw. Przypatrywała się niezwykłemu zjawisku, marząc o tym, żeby mieć
więcej czasu na podziwianie go.
- Zorza Polarna – rozległ się głos
prowadzącego. Jesteście dwa dni drogi od niej.
– Obraz nadal falował ukazując cudowne odblaski kolorów północy.
Niespodziewanie zmienił się. Teraz przed nimi pojawił się maleńki krzaczek, o
liściach niemal srebrnych, postrzępionych jak u niezwykłej odmiany mięty. – To
jest wasz cel. Liść Ziela Zorzy Polarnej. Nie trudno jest je znaleźć, gdy już
się znajdzie zorzę. Musicie przechowywać go w szczelnym zamknięciu. Otrzymacie
do tego specjalne sakiewki i będą to jedyne wzmocnione magicznie rzeczy, jakie
wolno wam będzie posiadać.
Obok niego
stanęła Beverly Vane. Arthemis stwierdziła, że zaraz przestanie być tak przyjemnie.
- Każde użycie czarów, każde użycie
przedmiotu magicznego oznacza punkty ujemne. Każde poradzenie sobie w mugolski
sposób – dodatnie. Cztery drużyny z największa liczbą punktów zostaną
zakwalifikowane do następnego zadania. Czy to jasne?
Rozległ się
pomruk.
- Mapy, waszej trasy zostaną wam za chwilę
rozdane. Będziecie dokładnie obserwowani przez całą trasę, więc nie sądźcie, że
czegoś nie zauważymy. Wasi strażnicy zostali tym razem zaczarowani w taki
sposób, że namierzają nawet najmniejsze czary – dodał pan Murphy, a małe
gałkowate przedmioty razem z mapami pofrunęły do nich.
Oczko zawisło
nad Arthemis.
- Czas waszej trasy będzie się liczył tylko
wtedy, gdy dwie drużyny zdobędą taką samą liczbę punktów. Wasza linia startu
zaczyna się tutaj – przewodniczący pokazał linię na środku sceny, na której
stał. – Koniec nastąpi z chwilą, gdy zapakujecie w sakiewki Ziele Zorzy
Polarnej. Gotowi!?
Rosjanie
niemal krzyknęli. Patrząc na ich futrzaste wierzchnie odzienie, Arthemis
uznała, że są raczej przyzwyczajeni do niskich temperatur.
James ustawił
się na linii z Arthemis u boku. Chciał wierzyć, że to nie będzie powtórka z
Marakeszu. Że będą potrafili odsunąć na bok to, co im przeszkadzało w tym
momencie. Zdawał sobie jedna sprawę, że jego wybuchowy charakter i skłonność
Arthemis do brania wszystkiego głęboko do siebie, raczej nie wróży im dobrze.
Czy miało się
okazać, że brak czarów to nie jest ich największy problem?
Jamesowi się nudziło. Arthemis
szła obok niego od dwóch godzin i nawet nie mruknęła. A doskonale wiedział, że
może milczeć jeszcze dłużej. Ale pewnie jeżeli przestanie unosić się dumą i ją
o coś zapyta, to pewnie mu odpowie… Z drugiej strony czuł się trochę winny,
więc może lepiej poczekać, aż to ona zacznie z nim rozmawiać? Wtedy nie musiałby
jej przepraszać…
Szedł kilka
kroków za nią, próbując pozbyć się lekkiej mgiełki zaspania z umysłu. Byli już
w końcu na zadaniu. Powinien być uważny i ostrożny. Gdyby tylko nie chciało mu
się tak spać.
W głębi duszy
o wszystko obwiniał swoich mentorów. Zamęczyli ich do granic wytrzymałości.
Coś trzasnęło
w oddali. James przystanął i rozejrzał się, a po chwili zobaczył poroże.
Otworzył ze zdumienia usta. TO naprawdę było niemagiczne zwierzę?! Było
ogromne!
- Arthemis! – syknął ostrzegawczo, żeby nie
zwracać na siebie uwagi zwierzęcia.
Arthemis nawet
się nie odwróciła, tylko powiedziała, nie przerywając marszu.
- To łoś, James. Nie są agresywne.
James spojrzał
na nią z irytacją. Czy będzie się zachowywać tak protekcjonalnie przez cały
czas? Cholerna baba!
Chwilę później
usłyszał trzask, a potem rumor. Odwrócił się przez ramię i przyśpieszył krok.
- Arthemis… - rzucił niby spokojnie. – Skoro
teoretycznie łosie są nieagresywne, to może wyjaśnisz mi, dlaczego ten leci
akurat na nas?! – złapał ją za rękę, zanim zdążyła się obrócić i pociągnął do
przodu.
Sekundę
później złapał się na tym, że szuka różdżki. Przeklął się w duchu i pociągnął
Arthemis w bok między drzewa.
- Musimy wejść na drzewo – wysapał.
- Zaczekaj… - Arthemis szukała czegoś w
zielonym poszyciu lasu.
- Arthemis… ten łoś nawet nie zwolnił… -
warknął James.
Arthemis
wyciągnęła strzałę i uniosła łuk gotowy do strzału.
James nie
pytał. Bał się nawet oddychać, żeby jej nie przeszkodzić.
Łoś przebiegł
niecały metr od nich, a ona nawet nie drgnęła. Gdy zirytowany miał już zapytać,
co wyprawia, strzała ze świstem poleciała w las, w tym samym momencie, w którym
ze skały zeskoczył na nich ogromny dziki kot.
- Biegł, bo uciekał – wyszeptała Arthemis,
opuszczając łuk i z żalem na twarzy poszła w kierunku kuguara. Wyjęła strzałę z
martwego ciała i odeszła bez słowa.
James nie
wiedział, co powiedzieć, żeby zrobiło się jej lżej, więc milczał. Arthemis,
naprawdę nienawidziła tego, że często byli zmuszani w tym turnieju do
odbierania życia niczemu niewinnym zwierzętom. Gdyby mogli używać czarów,
pewnie by go tylko oszołomiła…
James nie miał
z tym, aż takich problemów, bo stojąc z boku widział drapieżne pazury i
rozwarte kły, wycelowane prosto w Arthemis, na sekundę zanim strzeliła… To
skutecznie spychało jego żal w głąb niczym buldożer…
Podszedł do
Arthemis, która gniewnie mamrotała:
- Kolejna ofiara tego popieprzonego
turnieju…
- Przykro mi – powiedział cicho James.
Arthemis
odwróciła się do niego wściekła, jak osa.
- Że sobie zrobiłeś imprezę, też ci jest przykro?!
– syknęła.
- Ej! To chyba nie jest najlepsze miejsce na
tego typu rozmowę! – odkrzyknął James.
- A czemu nie?! Zachowałeś się jak dziecko
James! Rozpuszczone, rozwydrzone dziecko!
- A kto teraz zachowuje się, jak dziecko,
co?! Mamy chyba ważniejsze sprawy na głowie…!?
- Nie mów mi, co jest ważne! – Arthemis
przybliżyła twarz do jego twarzy. – To nie ja spędziłam pół nocy chlejąc i zabawiając
się, jak…
- A może właśnie, by ci się to przydało!
Może wtedy wyciągnęłabyś z tyłka ten kij, który połknęłaś!
Na chwilę
zamilkli mierząc się wściekłymi spojrzeniami, a potem Arthemis wskazała
wściekle strzałą w jego kierunku i drżącym ze złości głosem, warknęła:
- Jesteś nieodpowiedzialny, dziecinny i
nierozważny! Zrobiłeś sobie imprezę, to teraz za nią płać!
Arthemis
odwróciła się i pomaszerowała dalej. James przez chwilę wpatrywał się w jej
plecy, zastanawiając się, jak ukryć urazę, którą poczuł po jej słowach.
Przełknął gorycz i krzyknął:
- Odezwała się Panna Rozważna! – pobiegł za
nią i szarpnął ją za ramię. – To TY wszczynasz kłótnie w głuchym lesie na
cholernej ALASCE!! Przypominam ci, że już raz spieprzyliśmy zadanie z powodu
fochów! O tyle dobrze, że wtedy byliśmy rozdzieleni i nie musiałem słuchać jak
bardzo beznadziejny jestem!
James patrzył,
jak wściekły wyraz twarzy Arthemis zmienia się. Pojawiło się na niej
niedowierzanie. Arthemis przełknęła ślinę.
- Jeżeli chcesz powtórki z Marakeszu –
powiedziała śmiertelnie poważnym tonem – to proszę, możesz iść w swoją stronę –
wyciągnęła do niego rękę z mapą ich trasy.
- Kurwa! – zaklął pod nosem James,
przymykając oczy. Złapał ją za nadgarstek i pociągnął dalej ścieżką, mówiąc
przez zaciśnięte zęby: - Nie mamy na to czasu…!
Arthemis nie
wyrwała się. Poszła zanim bez słowa. Ale po kłótni atmosfera zamiast się oczyścić,
stała się jeszcze gorsza.
Las był wyjątkowo cichy, według
Arthemis. Tylko czasami odezwał się jakiś ptak, albo z daleka słychać było
jakieś inne zwierzę. To było mocno podejrzane.
Zero pułapek?
Zero niebezpieczeństwa? A jedynym problemem był brak czarów?
W porównaniu z
resztą zadań takie ułatwienia były według niej mocno podejrzane…
Okazało się
jednak, że to nie taki mały problem, gdy półmrok zmienił się w zupełny mrok, a
oni zostali bez światła.
- No… to mamy problem – burknął James.
Arthemis obrzuciła
nieprzychylnym spojrzeniem miejsce, w którym powinien stać.
- Mam w plecaku paczkę zapałek –
odpowiedziała beznamiętnie, ściągając ciężar z pleców.
- Och! A mogę zapytać, jak masz zamiar je
znaleźć, bez światła? – zapytał z uprzejmą ironią.
Po raz pierwszy
Arthemis uznała, że brak czarów jest szkodliwy dla jej nerwów. Miała wielką
ochotę miotnąć Jamesa, jakimś urokiem. A wiadomo, że tłumienie w sobie emocji
jest niezdrowe, prawda?
Ukucnęła i na
oślep sprawdzała kieszonki swojego turystycznego plecaka, starając sobie
przypomnieć, gdzie właściwie zapakowała zapałki.
- A w sumie to nawet jak je znajdziesz, to
co zamierzasz z nimi zrobić?
- Jezu, James! Udajesz idiotę, żeby mnie
zirytować, czy mnie ukarać? – syknęła i zaklęła, gdy ponownie włożyła rękę do tej
samej kieszeni.
- Może po prostu pytam? – zapytał złośliwie,
bo jej ton działał na niego jak płachta na byka.
- Masz rację! Zostaw mnie z tym wszystkim
samą! – warknęła, wyszarpnęła coś z plecaka i odeszła, a James przestraszył
się, że rzeczywiście sobie poszła.
- Arthemis! – krzyknął, robiąc krok w jej
stronę.
- Znajdź mi jakiś materiał. Koszulkę, czy
coś… - odkrzyknęła.
James
oczywiście pakując się na śpiąco nie pomyślał, że będą tutaj przez jakieś dwa
dni, więc oczywiście niepotrzebnie zapakował ze sobą kilka koszulek.
Przynajmniej na coś się przydadzą.
Arthemis
wzięła od niego koszulkę. James usłyszał darcie materiału i się skrzywił, ale
po chwili i krótkim trzasku, rozbłysła zapałka. Arthemis ze skupieniem, na
kawałku grubszego kija, zapalała materiał. Zapłonął i niemal natychmiast zgasł.
- Cholera! – naprawdę zła Arthemis rzuciła
przygotowana – niepalącą się - pochodnią w przestrzeń.
James niemal
się uśmiechnął, gdy pomyślał, że znając ją, zaraz pójdzie jej szukać i spróbuje
jeszcze raz. Nie wiedział jakim cudem akurat teraz przyszło mu to do głowy, ale
był głęboko wdzięczny niebiosom. Jak koszulki, zapakował przez pomyłkę również
inną rzecz.
- Przynieś ją – powiedział – mam pomysł…
Arthemis bez
słowa poszła w kierunku, w którym rzuciła pochodnię.
Rano, po
niezłej imprezie, James oczywiście pakował to, co uznał za najbardziej słuszne
– picie. Dużo picia. A że jego szafka głównie była zaopatrzona w kremowe piwo,
więc… Z tym, że nie wszystkie butelki były wypełnione kremowym piwem, jakby się
mogło wydawać. Miał nadzieję, że dopisało mu szczęście i tym razem też
zapakował coś niepotrzebnego. Odkręcił pierwszą butelkę i czując zapach
kremowego piwa wypił ją do dna. Następną wylał, ale w końcu się udało.
- Tu jesteś ty…! – słysząc głos Arthemis,
parsknął śmiechem.
- Dawaj, ją tu – rzucił. Wylał zawartość
butelki na przygotowany materiał. – Spróbuj teraz…
Ledwo Arthemis
odpaliła zapałkę, ogień wybuchł im przed oczami, jak fajerwerk.
- Coś ty zrobił?! – zapytała, marszcząc
brwi.
- Polałem to whisky – powiedział dumnie,
szczerząc zęby.
Arthemis
zmarszczyła brwi.
- Wziąłeś ze sobą whisky? Czy na innych
zadaniach też ją nosiłeś? – rzuciła nagannym tonem, energicznie zarzucając
plecak na plecy i niebezpiecznie wymachując przy tym pochodnią.
James
przewrócił oczyma, lecz tego nie widziała, bo już nie patrząc na niego szła
dalej.
- Wziąłem ją przez pomyłkę – powiedział
wolno.
Prychnięcie,
świadczyło dobitnie o tym, że nie miała dzisiaj humoru, żeby mu uwierzyć…
Arthemis rozglądała się czujnie
wokoło, starając się z całej siły ignorować naburmuszonego Jamesa. Od początku
tej trasy było źle…
Nie chciała
teraz o tym myśleć. Nie mogła sobie pozwolić na roztkliwianie się nad sobą,
chociaż miała okropną ochotę być teraz dziecinna, usiąść na ziemi i powiedzieć,
że dalej nie idzie… Łuk jej ciążył, plecy jej się łamały pod ciężarem plecaka,
a przed sobą widziała tylko długie kilometry wzniesień i spadów, a potem
jeszcze będzie się trzeba wdrapać na lodowiec… Dobrze, że nie był zbyt wysoki.
To
zdecydowanie nie był jej dzień. I sądząc po niewyraźnej minie Jamesa, jego
raczej też nie…
James był na
siebie wściekły. Zawsze, gdy zaczynał być zły plótł co mu ślina na język
przyniosła. Nawet jeżeli Arthemis tego nie powiedziała. Nawet jeżeli się do
tego nie przyzna, to James i tak wiedział, że wcześniej ją zranił. Nie za
bardzo, ale jednak. I do tego, jakąś totalną bzdurą, wymyśloną na bieżąco.
Gdyby ona mu coś takiego powiedziała, byłby wściekły i głęboko zraniony.
Nic się nie
działo. Nie mogli o tym zapomnieć, by znów stać się jedną drużyną, bo do…
cholery… NIC… SIĘ… NIE DZIAŁO!
Po tym
wewnętrznym wybuchu James odkrył kolejną bardzo, ale to bardzo niepokojącą
rzecz. Fakt, który mógł mieć bardzo przykre konsekwencje i nie wróżył dobrze...
Był głodny.
Minęła północ.
Szli już od sześciu godzin, nie mówiąc już o tym, że nie jedli śniadania nim
opuścili Anglię. Tak naprawdę to nie mógł się obudzić. Według niego było
dopiero przed południem. Cholerne strefy czasowe!
Po raz kolejny
zaburczało mu w brzuchu. Przeklinał się za to, że nie spakował swojego
żelaznego zapasu kalorii z szuflady przy łóżku. No, ale mógł się pakować
wcześniej, prawda? – rzucił w swoją stronę bezlitośnie, tonem, jakiego użyłaby
Arthemis.
Po kolejnej
półgodzinie uważania na każdy krok i szukania ścieżki w świetle księżyca i
pochodni – bo przecież nie mogli używać czarów! – James zaczął się zastanawiać,
czy mięso kuguarów jest smaczne…
Musiał się
czymś zająć, bo zwariuje, albo umrze z głodu…
- Długo jeszcze nie będziesz się do mnie
odzywać? – zapytał cicho.
- Długo jeszcze masz zamiar udawać, że nie
jesteś głodny – odpowiedziała mu, zerkając kątem oka.
- Jestem głodny, - wzruszył ramionami - ale
ty unikasz odpowiedzi…
Tym razem to
ona wzruszyła ramionami.
- Nie możemy sobie pozwolić teraz na
dyskutowanie o tym – rzuciła.
- A masz coś innego do roboty – zapytał
ironicznie.
- Chcesz coś zjeść, czy nie? – zmieniła
temat.
- Jezu, Arthemis, naprawdę nie możesz
odpuścić?!
Spojrzała na
niego twardo. Zacisnął zęby.
- Tak – powiedział przez nie.
Skinęła krótko
głową.
- Zróbmy przerwę.
Oczyścili
kawałek leśnego poszycia i rozpalili małe ognisko. Tym razem nie mogli wziąć ze
sobą zapakowanej magicznie uczty. Musieli się ograniczyć do tego, co było
lekkie i pożywne. Ale James i tak był zadowolony…
- Skąd wiedziałaś? – rzucił przegryzając
kromkę chleba, kawałkiem sera.
Arthemis
wzruszyła ramionami.
- Znam cię… - powiedziała cicho, nie patrząc
na niego. James odjął od ust chleb i wpatrywał się w nią. Westchnął ciężko.
- Przepraszam, za to, co powiedziałem o
Marakeszu…
Arthemis
przetarła dłońmi twarz.
- A ja… nie uważam, że jesteś
nieodpowiedzialny i nierozważny. Ale wczoraj…
- Tak. Wiem…
- burknął James. – Ale ja naprawdę chcę, żebyś czasami się rozluźniła. A
trudno jest do tego doprowadzić…
- A ja nie mogę się rozluźniać, gdy mam tyle
rzeczy na głowie. Po prostu nie umiem – odpowiedziała nerwowo, wstając.- Nie,
gdy jestem zmęczona i wiem, że będę zmęczona jeszcze bardziej – zaczęła z
powrotem, upychać rzeczy w plecaku.
James
przełknął ostatni kęs i wstał. Podszedł do niej po cichu. Dotknął jej
nadgarstka.
- Odmówiłaś mi. A ja byłem zbyt dumny, żeby
to przyjąć do wiadomości. Miałem nadzieję, że mam na ciebie jakiś wpływ. Trudno
się pogodzić z tym, że nie, skoro wystarczy, że coś powiesz i się z tobą
zgadzam… Doprowadza mnie to do szału! I trochę denerwuje myśl, że kiedyś możesz
mi odmówić w o wiele ważniejszej sprawie, a ja… nie będę miał na to żadnego
wpływu…
Arthemis
wypuściła ze świstem powietrze.
- Nie powiedziałam „nie” dlatego, że nie
chciałam, James. Powiedziałam tak, bo
miałam nadzieję, że jakoś na ciebie wpłynę, że zostaniesz i odpoczniesz. A ty i
tak zrobiłeś, co chciałeś – dodała gorzko. – Więc chyba nie mam na ciebie
takiego wpływu, że powinieneś się o to martwić…
I chyba oboje
za to płacimy – nie powiedziała tego na głos, ale James i tak usłyszał te słowa
w głowie. A może sam je stworzył, bo wiedział, że ma rację…
Arthemis
założyła plecak i wzięła łuk.
- Chodźmy – rzuciła. – Jeszcze z 5 godzin
marszu i będziemy musieli się przespać…
James
zarzucając plecak, zastanawiał się jak długo będzie płacił za swoją dumę i brak
rozsądku. Wolał, żeby na niego krzyczała, niż wyglądała na taką zgaszoną…
Radzenie sobie bez czarów w
środku nocy, na Alasce nie było jakąś wielką tragedią. Oprócz tego, że James
stracił już dwie koszulki, to nie napotkali większych problemów. Ogień niesiony
przez Jamesa i łuk w rękach Arthemis skutecznie odstraszał potencjalne
zagrożenie.
Ponieważ
jednak rozmowa groziła kolejną kłótnią, James się nie odzywał. Więc mu się
nudziło. I tak z maleńkimi przerwami – 4 godziny i 45 minut. Liczył. Z nudów…
- Arthemis, naprawdę myślę, że powinniśmy
odpocząć – powiedział, gdy wdrapali się na kolejne wzniesienie. Skontrolował
mapę. - Prześpijmy się trochę, a potem będziemy mieli prostą trasę w dół i
niemal dojdziemy do właściwego lodowca…
Arthemis skinęła
głową. James przykucnął i zaczął przeszukiwać swój plecak. Po chwili zaklął.
Arthemis stanęła nad nim.
- Co robisz?
- Nie mogę znaleźć namiotu.
- Na pewno nie ma go w środku – powiedziała.
– Zająłby zbyt wiele miejsca…
- Co ty mówisz, przecież… - James zamarł.-
To niemagiczny namiot, prawda?
- Obawiam się, że nie James – powiedziała
cicho. - Położyłam go obok twojego plecaka, żebyś go przypiął od spodu…
- Jestem totalnym kretynem – powiedział
cicho ze znużeniem.
Przez chwilę
trwała pełna napięcia cisza.
- Rozpalę ognisko. Przynajmniej będzie nam
ciepło – powiedziała Arthemis spokojnie.
- Nienawidzę tego – burknął James. – Moja
matka tak robi. Jest wyrozumiała i spokojna, wtedy, kiedy mnie najbardziej
należałoby się lanie. Czuje się wtedy, jakbym zasłużył na Azkaban. Gdyby się ze
mną kłóciła, to bym też mógł krzyczeć, a tak…
Arthemis
podłożyła ogień pod stos suchych drewienek.
- Nie mam energii, żeby się z tobą kłócić –
powiedziała Arthemis. Odpięła od plecaka maty i rzuciła w niego. – Masz. Wezmę
pierwszą wartę…
James rozłożył
matę, blisko położył łuk i noże.
- Jasne… utop mnie w poczuciu winy – burknął do siebie.
Arthemis
wpatrzona w ognisko uśmiechnęła się pod nosem mimowolnie. Spojrzała na jego
postać, oddzieloną od niej ogniem i jej uśmiech zgasł. Przełknęła ślinę.
- Było miłe? – szepnęła niepewnie.
- Hmm? – mruknął James, zasypiając.
- Towarzystwo wczoraj?
- Mhm…
Arthemis
objęła się ramionami drżąco i wpatrzyła się w ogień. Z rąk nie wypuściła ani
strzał, ani łuku. Nawet, gdy zapadła w sen.
Arthemis miała sklejone powieki,
więc chwilę jej zajęło, zanim do końca je otworzyła. Przez chwilę zastanawiała
się, czemu się obudziła, a potem znowu usłyszała ten hałas.
Jakby
szuranie. Pomruki. Odgłos… łap?
Błyskawicznie
odwróciła głowę skąd dochodziły dźwięki. Jej oczy rozszerzyły się. A na ustach
zamarł krzyk. Jej dłonie odruchowo zacisnęły się na łuku.
Zbyt szybki
ruch. Błąd.
Olbrzymie
zwierzę, mogące zmiażdżyć ją jedną łapą, natychmiast zwróciła na nią swoją
uwagę. Wydało niezadowolony pomruk. Odwróciło się w jej stronę.
- James… - szepnęła. – James! – jej zduszony
głos, nie był w stanie go obudzić.
Wiedziała, że
musi wstać. Nie mogła strzelać leżąc…
Musiała
obudzić Jamesa. I to szybko. Podkurczyła pod siebie nogi, wzięła głęboki oddech
i…
- JAAAAAAMEEEES!!! – wrzasnęła, zrywając się
na równe nogi.
Zwierzę
ryknęło.
Arthemis
poczuła serce w gardle.
- JAMES!!
James słysząc
jej przerażony krzyk.
Niedźwiedź,
czując zagrożenie ruszył w stronę Arthemis.
James jak na
spowolnionym filmie, zaczął kręcić głową i otwierał usta, żeby krzyknąć, gdy
tylko Arthemis spojrzała na niego, a potem na niedźwiedzia.
- NIEEEE!!
James zerwał
się z ziemi w tym samym momencie, w którym Arthemis – idiotka, którą później
obedrze ze skóry - z napiętym łukiem w
ręku ruszyła w stronę potężnego grizzly.
- Strzelaj!! – krzyczał James, naciągając
strzałę na cięciwę. – Do cholery, Arthemis!! Strzelaj!!
Arthemis
wypadła zza skały, a niedźwiedź stanął na dwóch łapach, jakby czegoś bronił.
Arthemis przyłożyła do twarzy cięciwę. Wśród niespokojnych ryków, usłyszała
inny pomruk. Jej ręka zadrżała.
- CO TY WYPRAWIASZ!?! STRZELAJ!!
- Nie mogę! Ona ma młode! – odkrzyknęła i
zaczęła biec.
Olbrzymia
niedźwiedzica pognała za nią.
- ARTHEMIS!! – ryknął James. Ręce mu drżały,
strzała nie chciała pozostać nieruchoma w jego dłoniach.
Grizzly opadł
potężnymi łapami na ziemię, aż skała zadrżała. Arthemis się poślizgnęła i
upadła, prosto pod potężne odnóża niedźwiedzia.
Ryk
zwierzęcia, przeciął powietrze. James zobaczył błysk pazurów unoszonych do góry
i w tym samym momencie strzelił.
Niedźwiedź się
zachwiał. Arthemis przeturlała się na bok, na sekundę zanim potężne cielsko
opadło na skałę. Niedźwiedzica wydała z siebie jęk.
Arthemis,
zakrwawiona, na kolanach dotknęła grzywy zwierzęcia.
- Nie. Proszę. Nie zostawiaj ich….
James
rozejrzał się. Zobaczył trzy małe niedźwiadki cofające się, przed nimi.
Podbiegł do Arthemis. Spojrzał na jej zakrwawioną twarz i poszarpaną do kości
prawą rękę, z której krew lała się strumieniami.
- Musimy to zatamować! Arthemis! Arthemis,
spójrz na mnie! – siłą przytrzymał jej twarz. – Opanuj się!
Usta Arthemis
zadrżały, jej oczy zwilgotniały.
- One… nie poradzą sobie bez matki…
- A ja nie poradzę sobie bez ciebie –
powiedział ostro i pomógł jej wstać.
Przestraszone
niedźwiadki uciekły w dół zbocza, by ukryć się w gęstwinach lasu. James
posadził Arthemis i wyjął apteczkę podarowaną im przez Jaynę.
Musiał zdjąć z
niej bluzę i dotrzeć do skóry. A już samo to nie było łatwe. Krew nie chciała
przestać płynąć, a Arthemis robiła się coraz bledsza. James z rękoma śliskimi
od krwi i sercem w gardle przyciskał coraz to więcej bandaży, które natychmiast
robiły się karminowe i wilgotne. Przyciskał coraz mocniej i nic to nie dawało.
Aż w końcu
skończyły mu się bandaże. James zaczął coraz szybciej oddychać. Zacisnął palce
na lodowatych i sinych palcach Arthemis.
- Arthemis… - wykrztusił panicznie
przerażony.
Arthemis z
zakrwawioną twarzą, wpatrywała się w przestrzeń.
- Nie mogłam. Nie mogłam jej zabić. Nie
chciałam… nie chciałam, żeby zostały same – po jej policzkach pociekły łzy.
James nie
przestawał uciskać jej ramienia, z oczami wbitymi w krew na jej ciuchach.
Wiedział. Rozumiał. Arthemis nie była w stanie zrobić tego, na co ona była
skazana. Sprawić, żeby dziecko wychowywało się bez matki. Brutalnie odebrać
rodzica, nawet, jeżeli chodziło o jej własne życie. Ale do cholery… teraz
potrzebował jej trzeźwo myślącej. A nie mógł tego od niej oczekiwać, gdy była
ledwo żywa i blada jak trup.
- Arthemis… - podniósł jej rękę do policzka.
Z ciężkim sercem, ale podejmując decyzję, która miała ją ocalić, co czyniło ją
banalnie prostą. – Zrezygnujmy… Nie mogę tego zatamować… Krew nie chcę przestać
płynąć… - wykrztusił.
Arthemis
zamrugała zaskoczona. Spojrzała przytomniej.
- Jesteś ranna. A ja nie wiem, jak długo
będziesz wystarczająco silna, by iść… Nie chcę ryzykować. W pewnym momencie
zaczniesz czuć ból… a ja nie mam już nic, co mogłoby ci pomóc… Pieprzę ten cały
turniej! To miejsce! Nie mogę cię stracić!
Arthemis czuła
się słaba, ale w końcu zaczęła wydobywać się z oszołomienia. James patrzył na
nią z histerią czającą się w zakamarkach źrenic. Jego palce ślizgały się na jej
spływającej krwią skórze. Stwierdziła, że kłócili się przez cały ten czas o
jakieś drobnostki. Zapomną o tym za chwilę…
Nie mogła
poruszyć palcami w ręce, którą trzymał, więc dotknęła jego twarzy prawą dłonią.
- James… bardzo chcę, już wrócić do domu.
Skończyć to zadanie – powiedziała Arthemis załzawionymi oczyma. – Ale sam
wiesz, że nie darujemy sobie później, że zrezygnowaliśmy. Może będzie fajnie
odpocząć, przez tydzień, lub dwa, ale potem… będziemy sobie to wyrzucać w
każdej kłótni… Zwalać winę na siebie nawzajem… Ja… nie chcę rezygnować… Nie w
taki sposób…- Arthemis przytuliła się do
niego, jeszcze nie czując bólu. - Dojdę z tobą wszędzie…
James
panicznie się bał. Że zaraz osunie się na ziemię i już nie wstanie.
- Czemu nie możesz być rozsądna, wtedy, gdy
ja próbuję być odpowiedzialny…? – wykrztusił.
- Bo jesteśmy dwiema stronami tej samej monety
James. Musimy zachowywać równowagę…
- Nie zaryzykuje twojego życia. Nawet jeżeli
będziesz mi to później wypominać… Tracisz zbyt dużo krwi.
Arthemis
odsunęła się od niego.
- A jeżeli da się na to coś poradzić? Już
mamy nie daleko do końca…
- Nie rób mi tego – powiedział. – Nie
zniosę, jeżeli coś ci się stanie…
- Nie chcę rezygnować… I ty też nie chcesz –
dodała. – To tylko kilka godzin. Wytrzymam. Gdy dojdziemy do lodowca, będziemy
mogli ją obłożyć śniegiem... to spowolni proces…
- Musisz zawiązać mi coś na ramieniu. Bardzo
mocno, żeby krew nie dochodziła…
James
rozglądał się. Przeszukał plecak. W końcu zdesperowany zaczął wyciągać pasek ze
spodni.
Arthemis
chwiejnie wstała.
- Pójdziemy. Ale nie będziemy się śpieszyć.
A jeżeli poczujesz się słabiej… Masz mi natychmiast powiedzieć…
- Zgoda – Arthemis wstała.
- Zostawimy tutaj wszystko. Weźmiemy tylko
sakiewki na ziele i broń.
Tak też
zrobili. Bez balastu. Znowu w jednej drużynie, nie tylko na papierze, ruszyli w
kierunku lodowca…
Robili przystanki co godzinę. Ale
Arthemis i tak wydawała się Jamesowi coraz bledsza i coraz wolniejsza. Od czasu
do czasu musieli poluźnić sznurek, ale Arthemis była uparta. W końcu jednak
ranna Arthemis i chory z niepokoju James, stanęli pod najpiękniejszym
zjawiskiem, jakie mogli sobie wyobrazić.
Tysiące kolorów
i odcieni odbijały się na ich twarzach, gdy zarywając głowy, wpatrywali się w
ferie poruszających się i mieniących barw.
Arthemis
roześmiała się radośnie.
- Mamy zorzę. Teraz trzeba jeszcze znaleźć
ziele… - stwierdziła.
- Owszem. Ale ktoś już tędy szedł… -
zauważył James, wpatrując się w ziemię. Przełknął ślinę na widok kolejnej
kropli krwi Arthemis na białym śniegu.
Śnieg, dzięki
niebiosom, nie leżał wszędzie. Zdarzały się jego potężne połacie, ale równie
wiele można było zobaczyć tu nagich skał. A gdzie niegdzie James mógł również dostrzec
odrobinę jakiś niewielkich zielonych roślinek.
- To nie może być aż tak trudne… - szepnęła
do siebie Arthemis, patrząc na wzniesienie ostrych skał, pokryte okazjonalnie
śniegiem i lodem.
- Całe to zadanie nie jest aż tak trudne,
jakby się wydawało – rzucił James. – W porównaniu z naszymi treningami to
pestka… Nie musieli nas tak męczyć…
- Właśnie… Jest łatwo – mruknęła Arthemis. –
Zbyt łatwo. Nie zastanowiło cię, że nie spotkaliśmy na swojej drodze żadnego
magicznego stworzenia?
James
zmarszczył brwi.
- Może tutaj nie mieszkają…
- Mieszkają – zapewniła go Arthemis,
rozglądając się. – Dwurożne i jednorożce na przykład. Były ich tu całe stada,
bo w tych lasach mają względny spokój…
James wzruszył
ramionami.
- Może mieliśmy szczęście? – zerknął na jej
ramię, zwisające bezwładnie u boku. Arthemis starała się nim nie poruszać.
Teraz jednak była bardzo zamyślona, a James miał wrażenie, że myśli nie o tym,
o czym powinna. – Wolałbym, żebyś została – powiedział cicho.
Arthemis
westchnęła ciężko.
- Wiem, że jestem bezużyteczna, ale ktoś
musi ci nieść pochodnię…
- Nigdy tak o sobie nie mów – powiedział
śmiertelnie poważnie James. – Nigdy. – Odwrócił się i zaczął wspinać po śladach
na stromiźnie.
Arthemis
zacisnęła zdrową rękę na uchwycie pochodni i uniosła ją wyżej, żeby James
widział, co ma przed sobą.
Jeszcze tylko
trochę, pomyślała, przełykając smak wymiotów w ustach. Musi wytrzymać jeszcze
tylko trochę i będzie mogła zacząć wrzeszczeć z bólu… Tylko trochę…
Wspinali się,
ślizgali i znowu wspinali, aż w końcu, gdy byli w połowie drogi, zaleźli się na
w miarę równym, dość sporym występie, jakby jakiś wielki walec zrobił sobie tu
drogę. Gdzieś w oddali widać było ziejące czernią jamy, a James z niepokojem
pomyślał, co mogą w tych jaskiniach zastać. Na brzegach nadal lśnił śnieg,
odbijający kolorami barwy zorzy. Arthemis przystanęła i uniosła pochodnię
wyżej.
- Widzisz? – rzuciła cicho.
- Co?
- Tam… przy tym głazie…
James otworzył
szerzej oczy, żeby lepiej widzieć w ciemności.
- Myślisz, że to, to?
- Nie jestem pewna. W świetle pochodni nie
ma odpowiedniego koloru… - wysapała Arthemis, bo akurat w tym momencie ból
nasilił się dwukrotnie. Ścisnęła mocniej trzon pochodni.
- Na górze będzie na pewno… - zauważył
James, podrywając głowę, w kierunku zorzy, a potem patrząc w dół. W głowie mu
się zakręciło, gdy zobaczył setki metrów w dole ziemię poznaczoną
czarno-białymi plamami.
- James… ktoś tam przed nami był… Naprawdę
wierzysz, że coś zostawili? – rzuciła.
James
westchnął ciężko.
- Zawsze możemy sprawdzić… - stwierdził i
zrobił ostrożny pierwszy krok w stronę wąskiej półki. Arthemis postąpiła za
nim, chociaż nie mogła złapać równowagi. Na jej twarz wystąpił pot, serce
umiejscowiło się w gardle.
James już
dotarł do głazu, a ona nie mogła się zmusić, żeby zrobić kolejny chwiejny krok.
James
przykucnął przy niewielkiej roślince. Miała bardzo ostre listki. Urwał jeden z
nich i uniósł do twarzy.
- Arthemis, one są srebrne i trochę
zielonkawe…
Arthemis miała
nogi jak z galaretki. Nie mogła się niczego uchwycić, bo jedna ręka w ogóle nie
reagowała, sparaliżowana od ramienia aż do palców, a drugą trzymała pochodnie.
Jej zbyt słabe ciało, nie mogło ustać prosto, więc chwiała się nad przepaścią,
przywierając plecami, do ostrej skały. Skupiła się na słowach Jamesa.
Przełknęła ślinę i wychrypiała:
- To te…
James szybko
pourywał wszystkie magiczne listki i zapakował je do magicznej sakiewki.
Zamknął ją szczelnie i uśmiechnięty od ucha do ucha odwrócił się do Arthemis.
Oczko
zafurczało mu nad uchem, jakby wiedziało, że zaraz zjawią się czarodzieje
turniejowi, żeby ich stąd zabrać…
- Arthemis… już koniec…
Arthemis
pokiwała głową i zamknęła oczy. I nagle do Jamesa dotarło, że ona się nie
porusza. W ogóle. Jakby najmniejszy nawet ruch mógł ją zepchnąć w przepaść.
- Arthemis… - powiedział cicho.
Zaciśnięte
oczy, białe wargi.
- Nie mogę się ruszyć – szepnęła.
James był na
szerszej części półki, więc szybko ocenił sytuację. Jedną ręką obejmując skałę,
drugą wyciągnął w stronę Arthemis na tyle, żeby chwycić pochodnię.
- Puść ją…
Arthemis
musiała sobie w myślach powtórzyć, co ma zrobić, zanim zmusiła się, żeby
rozewrzeć palce. Jęknęła cicho, gdy zachwiała się, od tego nagłego ruchu.
James szybko
zabrał pochodnię i umieścił ją między głazem, a skałą, żeby dawała światło.
Potem wrócił do Arthemis i wyciągnął do niej rękę.
- Poprowadzę cię – szepnął. – Daj mi rękę.
- Nie jestem w stanie…
- Będę cię trzymał. I nie puszczę cię…
Arthemis
niebezpiecznie drżąc na całym ciele, wyciągnęła do niego rękę i chwyciła za
jego palce.
- Teraz zrób maleńki krok w bok… - Trwało to
wieczność, ale Arthemis przesunęła w końcu stopę i kilka centymetrów w bok, potem drugą. James starał się oddychać
i nie wstrzymywać powietrza. Była coraz bliżej niego. Zaraz będzie ją miał.
Jeszcze tylko troszeczkę…
Szarpnął jej
ręką. Krzyknęła przeraźliwie, a chwilę później znalazła się w jego ramionach.
- Już dobrze. Już dobrze – szepnął James. –
Już po nas lecą… Już koniec…
Arthemis
kiwnęła głową i odsunęła się od niego.
To był moment.
Sekunda. Może mniej.
W jednej
chwili James miał ją w ramionach, a w drugiej Arthemis stanęła o krok od niego,
a krawędź półki się ukruszyła.
James
odruchowo złapał ją za łokieć, gdy spadała w dół. Upadł płasko na skałę, nadal
trzymając nadgarstek Arthemis.
- Arthemis!! – krzyknął.
Usłyszał w
odpowiedzi śmiech. I łzy, które próbował zatuszować. Wychylił się zza skały.
Arthemis uniosła twarz w jego stronę.
Zakręciło mu
się w głowie, gdy zobaczył ją zwisającą
kilometry nad ziemią. James czuł, że jej ręka wysuwa mu się z dłoni. Przesunął
się i wyciągnął drugą rękę.
- Daj mi drugą rękę.
Arthemis
uśmiechnęła się, a jej oczy wypełniły się łzami.
- Nie mogę…
Wpatrywali się
w siebie. James czuł jak cały kamienieje z przerażenia, gdy z uśmiechem na
twarzy i łzami w oczach próbowała mu bez słów powiedzieć, to, czego nie mogła
powiedzieć mu na głos.
- Oni zaraz tu będą! – wykrztusił.
- Nie zdążą – wyszeptała.
- Nie puszczę cię!! – warknął.
- Spadniesz razem ze mną…
- Więc spadnę!!
Pokręciła
głową i rozwarła palce, które zaciskała na jego nadgarstku.
- ARTHEMIS!! – krzyknął i chwycił jej rękę
obiema dłońmi. Jego krzyk rozniósł się niczym grzmot po okolicy.
Jej rękawiczka
zaczęła się zsuwać.
- Nie! Nie!
Arthemis przymknęła oczy.
James poczuł jakieś szczypnięcie na plecach, ale nie zwrócił na niego
uwagi. Potem kolejne i kolejne. Coraz mocniejsze.
James trzymał
już Arthemis tylko za palce. Ale trzymał z całej siły. Obok nich przeleciał
kawałek skały. I kolejny.
Arthemis
przełknęła ślinę i spojrzała na niego spokojnie. Czuła, jak ich skóra zbyt
mocno się ślizga, żeby zachować chwyt.
- Tylko ty – szepnęła i James usłyszał jej
krzyk, który pomieszał się z jego rozdzierającym wrzaskiem.
Wow, brak słów aby opisać ten rozdział, a juz szczególnie jego zakończenie
OdpowiedzUsuń