James nie mógł się wybudzić,
chociaż walczył z całych sił. Nie chciał już śnić, nie chciał przeżywać tych
koszmarów. Nie chciał. Były takie realne, uderzały w każdy najdelikatniejszy
skrawek jego psychiki.
Zakrwawiona
Arthemis. Arthemis roztrzaskana o skały w Peru. Arthemis płonąca w rzece lawy w
Indiach. Arthemis rozszarpywana przez dzikie zwierzęta. Arthemis wysysana przez
krwawe diabły. Arthemis bita do nieprzytomności przez Flinta.
Arthemis
kochająca się z jakimś chłopakiem, którego widział raptem dwa razy. Arthemis
mówiąca, że go nienawidzi.
O tak…
Forsythe wiedział, że nie wystarczy zaatakować jednego pola psychiki Jamesa,
żeby go złamać. Wizje się zmieniały i były realne. Tak przerażająco realne, że
nie mógł rozróżnić co jest prawdą, a co tylko snem.
Nie miał już
siły opierać się. Nie miął już siły, żeby się przed tym bronić.
Poczuł, jakby
ktoś go szarpał. Poczuł jak w żebra wbijają mu
się palce, ale odczuł to jak dziesięć ostrych sztyletów. Poczuł
uderzenie na odlew w twarz. Chciał wrzasnąć, chciał się obudzić, chciał się
bronić przed tymi uderzeniami, ale nie mógł.
A potem poczuł
wszechogarniający ból, który i tak był lepszy od tych wszystkich snów. Mógł się
zatopić w tym bólu. Mógł się na nim
skupić.
Ból jednak
narastał i narastał, aż w końcu jakby miał głowę zanurzoną pod wodą, usłyszał
niewyraźny bełkotliwy krzyk:
- Obudź się! Cholera! Obudź się! James!
Jeżeli się nie obudzisz stracisz zmysły!
Walczył ze
snami, a ból mu pomagał. W końcu otworzył oczy i niemal natychmiast poczuł, jak
jego powieki przytrzymywane są przez brutalne palce.
- Nie waż się zasnąć! – Pan North miał
zakrwawioną twarz, pełną ran, a oczy wypełnione bólem. Kulał, ale podniósł się,
jak w zwolnionym tempie i zmusił Jamesa by ten też wstał. – Musisz chodzić
James – powiedział ostro. – Musisz się trzymać…
- Gdzie on jest? – wychrypiał James, czując
gęstą żółć w gardle.
- Wyszedł. Na razie…
- Arthemis…
Dostrzegł
przerażenie i ból w oczach ojca Arthemis i był to kolejny cios dla jego
skołowanego umysłu. Ale jednocześnie coś, co utrzymało go przytomnego.
Nie mogli nic
zrobić. Nie mogli zapobiec przybyciu Arthemis do tego miejsca.
Byli bezradni.
Arthemis została wprowadzona do
salonu. Po drodze z przerażeniem stwierdziła jedno. Nic się tutaj nie zmieniło.
Jakby wczoraj stąd wyszła. Wszystko było na swoim miejscu. Meble, tapety. Nawet
zdjęcia. Zdjęcia jej matki i jej. Książki jakie czytała jej matka. Pianino.
Dokładnie odtworzył ich dom. Pozbył się tylko jednego. Zdjęć ojca i
wszystkiego, co świadczyło o jego istnieniu.
Jak
doświadczony polityk rozsiadła się w fotelu i starała się nie patrzeć na dywan.
Na tym dywanie po raz ostatni widziała swoją matkę. Martwą…
A teraz
siedziała przed jej mordercą.
- Przypuszczam, że masz przy sobie broń… -
rzucił niedbale, nalewając jej herbaty.
- Owszem – powiedziała spokojnie.
- Proszę cię, żebyś ją odłożyła... –
powiedział Forsythe, jakby rozmawiali o pogodzie.
Arthemis
wyjęła oba noże, które były przytwierdzone na pasie i jeden z przedramienia.
Potem, żeby nie przypomniał sobie, że powinna mieć jeszcze jeden mniejszy,
zapytała lekko:
- Różdżkę też?
- Jeżeli można – poprosił łagodnie.
I tak nie mogę
używać czarów, pocieszyła się w myślach, ale wiedziała, że to nie prawda.
Użyłaby ich bez wahania, nawet gdyby mieli ją za to wyrzucić ze szkoły.
Odłożyła
różdżkę na stół.
- Miło mi, że mnie odwiedziłaś – zagaił
Forsythe. – Chociaż nie podobają mi się powody tej wizyty. Jednak jest wiele
rzeczy, które chciałbym z tobą omówić… - uśmiechnął się dobrotliwie.
Arthemis
delikatnie wysłała sondę.
~ James?
~ Arthemis!? – wyczuła ból i panikę w jego
myślach. Zmęczenie, szok. To nie wróżyło dobrze. Musiała go stąd jak
najszybciej wyciągnąć.
~ Jak
tata? – zapytała spokojnie.
~ Arthemis nie wolno ci…!!! - krzyknął.
Nie powiedział nic o stanie jej ojca. To sprawiło, że poczuła lodowatą furię w
umyśle.
~ Cichutko
James. Jestem nad tobą… Odpoczywaj…
~ Nie!
Arthemis nie!! On cię wyczuje!
~ Nikt
nie może mnie wyczuć, gdy się z tobą kontaktuje. To więzy krwi… – odpowiedziała łagodnie i rozłączyła
się.
Arthemis
spojrzała na Forsythe’a, który wydawał się być zirytowany tym, że go nie
słuchała:
- Porozmawiajmy – zgodziła się łagodnie. –
Ale nie tutaj. Nie przepadam za tym pomieszczeniem…
Jego wzrok
powędrował na dywan, dokładnie w to samo miejsce, jak przedtem wzrok Arthemis.
Spojrzał na nią chłodno.
- To twój dom! – powiedział, jak ojciec do
niesfornego dziecka. Arthemis starała się nie wzdrygnąć.
- Najpierw James i tata… Potem porozmawiamy
– powiedziała nadal spokojnie.
- Nie dyktujesz tu warunków – warknął, na
chwilę zdejmując maskę grzeczności.
Arthemis
patrzyła na niego spokojnie. W milczeniu. Nie miała zamiaru ustąpić, a o ile
się orientowała on bardzo chciał z jakiegoś powodu się jej przypodobać. Nie
mogła go wyczuć. Nie miał aury, albo miał osłonę. Nie mogła się wyczuć jego
uczuć. Musiała być ostrożna, żeby tego nie wyczuł, a to mogło nadwątlić jej
siły.
Usłyszała
trzask filiżanki o spodek.
- Jesteś rozpieszczona! – warknął. – Nigdy
bym do tego nie dopuścił! Twoja matka również nie!
Arthemis
pomyślała, że jeżeli jest rozpieszczona to właśnie przez matkę. Jednak to jedno
jego zdanie dużo jej wyjaśniło. I przyprawiło o mdłości.
Chciał być jej
ojcem…
Forsythe wstał
i wskazał na nią palcem.
- Sama chcesz wejść do tej klatki! –
warknął.
Skinęła głową.
- Nie nauczono cię ostrożności! Nigdy nie
popełniłbym tego błędu!
Nauczono mnie
ostrożności, pomyślała Arthemis, są jednak sytuacje, gdy ostrożność nie jest
możliwa.
Swoim
milczeniem doprowadzała go do szału i póki nie zobaczy Jamesa i ojca, będzie
milczeć.
- Gdy przekroczysz te drzwi, już nigdy nie
wrócisz – zapowiedział jej niezwykle łagodnie.
Spojrzała na
niego i niemal się uśmiechnęła.
Tym też
doprowadzała go do szału. Subtelna gra z psychopatą…
Zaczęła
schodzić w dół po stromych schodach. Bez broni. Bez czarów. A jedynym jej
atutem było to, że Forsythe nie chciał jej skrzywdzić, bo uważał się za jej
ojca…
Nigdy nie była
w piwnicy. Nigdy nie pozwolono jej tu wejść. Nie wiedziała wiec, czego się
spodziewać. Jednak na pewno nie tego. Im niżej była tym bardziej ściany stawały
się kanciaste, tak że w końcu bardziej przypominały ściany jaskini niż domu.
Gdy w końcu stanęła weszła do piwnicy, jej oczy rozwarły się szeroko.
Sklepienie
ciągnęło się, chyba aż do podłogi w domu, a było podtrzymywane przez wielkie
filary. Nigdy nie nazwałaby tego piwnicą. Była to ogromna przestrzeń bardziej
przypominająca podziemny magazyn. Pod ścianami stały stoły z różnymi
menzurkami, fiolkami, były tu również kotły różnej wielkości, a także półki z
księgami o czarach.
Mogła ogarnąć
całą powierzchnię piwnicy, była tylko odrobinę większa od powierzchni domu,
jednak sklepienie wydawało się być zbyt wysoko, jak na zwykłą piwnicę.
Rozejrzała się
i wewnątrz niej wszystko przykrył lodowaty chłód, który natychmiast stopniał
pod lawą wściekłości.
W rogu pokoju
stali James i jej ojciec. Jej ojciec miał złamaną nogę, zakrwawioną koszulę i
twarz. Liczne rany i sińce. Przemknęła przez niego wzrokiem, żeby dłużej na
niego nie patrzeć.
Ścisnęło ją na
widok Jamesa, wyglądał jakby schudł w jednej chwili. Skóra napinała się na
kościach w nienaturalny sposób, jego oczy wpatrywały się w nią, ale i tak widziała
w nich horyzont gdzie czaiło się szaleństwo. Był blady, a raczej szary.
Kilka godzin.
Tyle wystarczyło Forsythe’owi doprowadzenie ich do takiego stanu.
Odwróciła
wzrok i przeszła kilka kroków. Spojrzała na nauczyciela. Któremu ufała. Którego
lubiła. I dotarło do niej, że tak jak jej matka kiedyś, zaufała niewłaściwej
osobie.
- Czego chcesz? – zapytała spokojnie.
- Arthemis, NIE!!! – krzyknął James i
dopiero teraz domyśliła się, dlaczego z nich wcześniej nie ruszył w jej stronę.
Gdy zrobił pięć kroków wpadł na barierę, która zmaterializowała się w postaci
wyładowań elektrycznych i cisnęła nim o podłogę. Zaczął się rzucać i krzyczeć,
ale po chwili wszystko ustało.
Musiała
przywołać całą swoją siłę. Cały swój instynkt, żeby nadal stać w miejscu. Żeby
do niego nie pobiec. Albo żeby nie rzucić się Forsythe’owi do gardła.
- Opuść osłonę – zażądała.
Przepraszająco
pokręcił głową.
- Nie mogę. Jeżeli ich wypuszczę nie
będziesz chciała ze mną rozmawiać… A musisz zrozumieć!
- Że zabiłeś moją matkę? – warknęła
Arthemis, na chwilę wypadając z roli, jednak szybko się opanowała. Czuła jak
jej umysł się gotuje. – Zdejmij osłonę, albo ja to zrobię – zagroziła i ruszyła
w kierunku ojca, Jamesa i niewidzialnej bariery.
- Nie! Zrobisz sobie krzywdę!! – powiedział
Forsythe zmartwiony idąc w jej kierunku.
Arthemis
niemal nie roześmiała mu się w twarz.
- Patrz! – warknęła, nie zwalniając kroku.
- To nie jest magiczna bariera – powiedział.
– Nie jesteś w stanie jej zdjąć z różdżką, a co dopiero bez niej!
Arthemis
zamarła i odwróciła się do niego.
- Nie ma niemagicznych barier.
- To bariera mojego umysłu. Oddziałowuje na
jego mózg nie ciało – wyjaśnił znowu nauczycielskim głosem, jakim tłumaczył jej
setkę rzeczy na zajęciach.
Dopiero wtedy
zrozumiała, jaka była ślepa. Nawet przekraczając próg domu, nadal była ślepa.
Nadal widziała w nim tylko mordercę matki. A nie człowieka, którego szukała
przez ostatni rok.
Sprawcę snów…
Zamknęła na
chwilę oczy i je otworzyła. Nie mogła wyczuć jego aury, bo on jej nie miał.
Dookoła niego była tylko lepka sieć jego umysłu, tak samo przezroczysta jak
wici sprawcy snów.
Patrzył na nią
łagodnie, a ona zastanawiała się, jak bardzo jest szalony… Opuściła ręce wzdłuż
boków i powiedziała cicho:
- Porozmawiajmy…
Forsythe
uśmiechnął się do niej w rodzicielski, wyrozumiały sposób, jakby cieszył się,
że w końcu zrozumiała, coś co starał się jej wytłumaczyć.
- Demetria powiedziała, że mogą być tutaj
pamiętniki i notatki z badań mamy. Są tu? – zaczęła spokojnie.
- Pamiętniki owszem – powiedział spokojnie,
a potem przez jego twarz przemknął wyraz niezadowolenia. – Ale Althea spaliła
wszystkie zapiski dotyczące eliksirów, nim zdążyłem ją powstrzymać…
Arthemis
zadrżała. Spokojnie, powiedziała sobie, to była jej walka. Nie mogą liczyć na
niczyją pomoc, ale na pewno nie zamierzała pozwolić by Forsythe zrobił krzywdę
jej ojcu i Jamesowi. Zrobi co będzie konieczne, by to zapewnić. Czuła się
bezradna bez różdżki, bez broni…
Jej uwagę
przykuły słowa Forsythe’a.
- A więc to Demetria podsunęła wam pomysł
odwiedzenia mnie? Wredna suka nigdy nie doceniała geniuszu Althei. Przez nią
ALthea wpadała w depresję, w poczucie winy!
- Mama czuła się winna tak, czy inaczej –
odpowiedziała mu Arthemis. – Niemal doszło do niej do rozdwojenia jaźni.
Jednego dnia zachowywała się zupełnie inaczej niż podczas pozostałych…
Forsythe
prychnął.
- Podczas dni, gdy szalała z niepokoju była
zupełnie nie do użytku! Musiałem ją zastępować! Dzięki Merlinowi, że trochę
eliksiru snu i wieloskokowego załatwiało sprawę!
Arthemis
spojrzała na niego ostro.
- To dlatego czasami zachowywała się jak nie
ona i mówiła o sobie w trzeciej osobie! – zacytowała Demetrię, Arthemis.
- Mogła wszystko zniszczyć pod wpływem
impulsu! – tłumaczył się agresywnie. – Tyle lat pracy i starań. Układania
planów i receptur, a ona przez twojego ojca i tę głupią sukę chciała wszystko
zniszczyć!
- Demetria wypiła eliksiry jako pierwsza –
zaprzeczyła Arthemis.
- Wypiła niepełny eliksir! – zaśmiał się
Forsythe. – O wiele słabszy od tego, który dostała Althea…
- Ale mama o tym nie wiedziała, pijąc go… -
domyśliła się.
- To były nasze badania. Byliśmy geniuszami…
Mieliśmy prawo do korzystania z własnych wynalazków – stwierdził chłodno.
- Nie należałeś do badaczy – drażniła się z
nim Arthemis.
Forsythe się
spiął.
- Oczywiście, że należałem. Tylko, że
nieoficjalnie. Althea wszystko ze mną konsultowała!
- Gdyby wiedziała, co się stanie, nigdy by
tego nie zrobiła – zapewniła go Arthemis.
Prychnął
wściekle.
- Ona też tak mówiła! Nie doceniała tego!
Bała się Tristana! Tak bardzo się go bała! A ty okazałaś się idealna! Byłeś
dzieckiem naszego geniuszu! Moim dzieckiem!
- Nie ma we mnie ani jednego twojego genu –
odparła lodowatym głosem Arthemis. – Dzięki Bogu!
- Powinnaś być moim dzieckiem!! Byłabyś
moja, gdyby nie Tristan! Rzucił na nią zaklęcie, odurzył eliksirami! Nigdy nie
pokochałaby nikogo oprócz mnie!
- Mama kochała tatę. Zawsze – powiedziała
cicho.
Forsythe z
wściekłości aż się opluł, gdy wrzasnął.
- ALTHEA KOCHAŁA MNIE!! W trójkę
osiągnęlibyśmy taką moc, jakiej nie ma nikt! Nasza rodzina byłaby niepokonana i
uwielbiana!
- Jak zdobyłeś moc? – zapytała Arthemis,
żeby zajął się czymś innym niż wściekłością. Ona ponieważ kończyły jej się
pytania, kończyły się rzeczy, które chciała wiedzieć, zaczęła obmyślać plan.
Wszystko jednak skierowało się do tego, jednego stwierdzenia: nie miała żadnej
mocy… - Mama jej nie miała – dodała, jakby naprawdę była zaintrygowana.
- Althea nie zdążyła zniszczyć wszystkich
zapisków. Nadwątlone i do połowy spalone receptury… Ale część pamiętałem. Coś
poszło nie tak… W porównaniu z twoimi umiejętnościami moje są marne – dodał
markotnie. – Mogę wpływać tylko na bardzo zmęczony umysł i tworzyć sny…
- To twoja wina? To twoja wina, ze przez
cały zeszły rok nachodziły mnie te wszystkie durne leki? – zapytała wściekłym i
przerażonym tonem, jakby dopiero teraz to zrozumiała. Chciała, żeby poczuł się
ważny.
- O nie, kochanie – zwrócił się do niej
łagodnie. - Ja podsycałem tylko twoje niepokoje. Ty sama je stworzyłaś. Ja ci
tylko pomagałem je zobaczyć…
- Te cholerne wizje i sny, które miałam…
- Oj, to moja własna inwencja – stwierdził
zadowolony. - Powinnaś to docenić…
- Dlaczego to robiłeś? – to było pytanie na
które szczerze chciała poznać odpowiedź.
- Czyż to nie oczywiste? – prychnął
zirytowany i pokazał Jamesa palcem. - To nie jest chłopak dla ciebie
odpowiedni! Masz taki sam beznadziejny gust jak twoja matka! Widzisz tylko
mięśnie i twarz playboya! Mając przy boku przyjaciela, który nigdy cię nie zawiódł,
który zawsze był przy tobie, - Jezu, on miał na myśli Albusa! Domyśliła się
Arthemis. - …wybrałaś innego… lekkoducha
i goniącego za spódniczkami niedojrzałego chłoptasia, przez którego po nocach
płakałaś…
- Skąd wiesz…?
- Obserwowałem cię. I z niepokojem naprawdę
z wielkim niepokojem zauważyłem, że pewnie popełnisz ten sam błąd, który
popełniła twoja matka kilkanaście lat temu… Musiałem temu zapobiec…
- Co cię to obchodzi!? – Arthemis poczuła,
że jej nerwy są na granicy wytrzymałości. Że zaczynają się wyrywać spod
kontroli. Była chora od słuchania tego wszystkiego. Chciała poczuć smak jego
strachu, zapach krwi! - Nie masz prawa się wtrącać w moje życie!!
- Oczywiście, że mam prawo. Stworzyłem cię.
Jestem bardziej twoim ojcem niż Tristan…
- Nigdy! – krzyknęła oburzona.
- Oczywiście nie w sensie biologicznym.
Twoja matka nigdy nie pozwoliła mi się dotknąć w taki sposób. Chociaż musiała
wiedzieć, że to ja byłem jej przeznaczeniem… Ale to dzięki mnie i badaniem
twojej matki jesteś tym kim jesteś. Idealnym i jedynym takim dzieckiem na
świecie. Gdy dawkowała sobie eliksiry nie wiedziała, że to nie ona przejmie
moc. Każdy z nich razem z jej krwią dostał się do jej dziecka.
Arthemis
wiedziała już to, jednak pozwoliła mu kontynuować. Był zamyślony i odległy.
Może udałoby się jej wyciągnąć nóż… Potem jednak powiedział coś, co sprawiło,
że zamarła, a w jej wnętrzu doszło do wybuchu wściekłości. Przypomniał jej, to
o czym zapomniała, gdy gadał o badaniach.
Że zabił jej
matkę…
- Gdy dowiedziała się, że jest w ciąży
oczywiście zerwała wszelkie badania i odsunęła się ode mnie. Jednak dziecko
urodziło się zdrowe. Zupełnie normalne. Przestała się bać, że będziesz jakimś
mutantem i znowu zaczęła ze mną rozmawiać... Ale ja wiedziałem… - powiedział
cicho do siebie. - A potem miałaś cztery lata. I ukazały się twoje zdolności.
Im starsza byłaś tym twoja matka gorzej
to znosiła. Poczucie winy ja zabijało. Szczególnie, że bała się powiedzieć
twojemu ojcu. Jakby miał do ciebie jakieś prawo! – prychnął. - Nigdy się nie
dowiedział…
- Bo ją zabiłeś! – warknęła Arthemis,
zaciskając dłonie w pięści, a w jej umyśle szalała burza, podnosząc temperaturę
ciała, wzburzając krew.
- To był wypadek! – krzyknął żałośnie. -
Naprawdę… nigdy nie chciałem zrobić jej krzywdy! Nigdy. Chciałem jej! Chciałem
ciebie! Chciałem ją stąd zabrać! Kochałem ją! Potrzebowałem jej! A ona chciała
uciec! Powiedziała, że oszalałem, że ma się do niej nie zbliżać! Nie mogła mi
zabronić! Była moja!!!
- Zabiłeś ją!! – krzyknęła rozpaczliwie
Arthemis, czując jak rana w sercu otwiera się na nowo.
- NIE!! – ryknął Forsythe. - Pamiętam tylko,
że leżała na ziemi, a ja ściskałem różdżkę. Nie wiem, co się stało tamtej nocy…
- Kłamca!!
- Arthemis, kochanie, musisz zrozumieć, że
jesteś moja. Że musisz mi wybaczyć, a ja ci pokaże jak korzystać z twoich
mocy!! Ona się sama zabiła! – dodał z przekonaniem, jakby wiele razy sobie to
powtarzał. - To jej wina! Wszystko było jej winą! Po, co wyszła za Tristana
skoro miała mnie!! Kochałem ja najmocniej na całym świecie! Powinnaś być moja
córką!
- NIGDY NIE BĘDĘ TWOJA TY POTWORZE!! –
ryknęła a wszystkie jej bariery puściły.
Twarz
Forsythe’a zmieniła się w maskę wściekłości, gdy wyciągnął różdżkę.
- A więc zdecydowałaś o swoim losie… -
warknął.
Może od
początku wiedziała, że to się stanie. Może tylko czekała aż powie jej wszystko
co chciała wiedzieć, bo był ostatnią osobą, która mogła udzielić jej
odpowiedzi. Może chciała, żeby stracił czujność, bo od początku wiedziała, że
nie ma z nią żadnych szans. Że nie potrzebuje czarów, żeby sobie z nim
poradzić.
Po raz
pierwszy w życiu Arthemis złamała wszystkie swoje zasady. Opuściła ręce wzdłuż
boków, jakby czekając na egzekucję.
- NIE! ARTHEMIS UCIEKAJ!! – ryknął James.
Gdy usłyszała
kolejne odrzucenie przez barierę, otworzyła oczy, które połyskiwały lodowatym
ogniem.
~ James,
połóżcie się na ziemi – nakazała w myślach.
~ Arthemis…
~ Skup
się. Będziesz mi później potrzebny…
Rozłączyła ich
umysły i otoczyła barierę Forsythe’a własną o wiele silniejszą. Szedł w jej
kierunku przekonany, że już nie można temu zapobiec. Może gdzieś na dnia jego
oczach dostrzegła żal i ból, ale było to tak głębokie szaleństwo, że już nie
mogła go uratować.
- Skoro tak bardzo to kochasz… Pokaże ci co
stworzyliście – powiedziała bardzo cicho.
Forsythe
zawahał się, podnosząc różdżkę i wtedy Arthemis wysłała pierwszą wiązkę mocy
prosto do jego umysłu.
Padł na
kolana.
Arthemis
utrzymywała się tylko dzięki wściekłości, która przepływała przez jej ciało jak
wysokie napięcie.
- Co to jest… - wychrypiał.
- Pokażę ci prawdziwą siłę umysłu –
powiedziała Arthemis i wysłała kolejną wiązkę. Forsythe’a porwało na ścianę,
dostatecznie wysoko, że przy imponującym sklepieniu wyglądał jak mucha.
Arthemis ściągnęła go na dół.
- Podoba ci się? – wdarła się w jego myśli,
tak jak on wcześniej wdarł się w jej sny i wyciągnęła z nich wszystkie
wspomnienia, jak zabijał jej matkę. Kazała mu jeszcze raz patrzeć w jej
niewidzące, martwe oczy.
Czuła jak
przez jej ciało zaczynać przepływać ogień zamiast krwi, ale zlekceważyła to.
- Althea… - jęknął.
- Nie waż się wymawiać jej imienia! –
warknęła Arthemis i wysłała mu kolejną wiązkę mocy, wtedy poczuła, że zrywa
bariery otaczające Jamesa i tatę i osłania nią umysł. Nie przygotowana na nagłe
odbicie, poczuła jak jej własna moc do niej wraca i ona również doświadczyła
tego bólu. Wylądowała na podłodze na drugim końcu piwnicy, czując jak rozsadza
jej czaszkę, jak jej nerwy zaczynają być wrażliwe, jak nawet na dotyk powietrza
wokół niej. Nawet ono sprawiało jej ból.
Forsythe
podniósł się i szedł w jej kierunku celując zaklęciem.
- Nie!! – krzyknęli jednocześnie Tristan i
James i ruszyli na niego.
Nie mieli
różdżek, więc Arthemis zerwała się na nogi i poczuła jak rozbita szklanka, ale
tym razem miała w ręku nóż. Rzuciła nim w Forsythe’a, ale zdążył rzucić
zaklęcie uśmiercające.
W tym samym
momencie, gdy James powalił jej ojca na ziemię nóż wbił się w dłoń Forsythe’a.
Wypuścił różdżkę.
Arthemis
zebrała w sobie resztkę sił fizycznych i przypomniała sobie wspomnienie
Forsythe’a jak rzucał zaklęcie na jej matkę. Jej umysł nawet bez jej polecenia
wysłał kolejną wiązkę mentalnej siły. Forsythe wylądował znowu na ścianie.
Arthemis patrzyła na niego beznamiętnie, gdy jego ciało wyginało się w agonii,
a jego głowa przywarła do kanciastej ściany, jakby mogło ją to uratować.
Arthemis podkręcała moc raz za razem, gdy usłyszała swoje imię. Potem jeszcze
raz.
Gdy nie
zareagowała jej ojciec się bardzo zdenerwował i krzyknął:
- ARTHEMIS, JESTEM TWOIM OJCEM I MASZ
NATYCHMIAST PRZESTAĆ. ARTHEMIS!
Zadziałało.
Puściła Forsythe’a
na ziemię i sama w tym momencie upadła, jakby podcięto jej nogi.
Forsythe się
nie ruszał.
James i
Tristan North wolno, chwiejnie powstali. Powietrze nadal było przesycone
energią Arthemis.
Równocześnie
zrobili krok w jej kierunku. Kilka kolejnych i dostrzegli jak Arthemis skręca
się w konwulsjach. Całe jej ciało było wygięte pod dziwnym kątem. Wyglądała
jakby ktoś rzucił na nią zaklęcie powodujące drgawki. I zaczęła krwawić. Nie
tylko jej nos i usta wypełnione były krwią. Przez ubranie przesiąkały małe
plamki krwi, jakby nagle wszystkie jej ranki i zadrapania na raz się otworzyły.
- Chryste, ma atak – szepnął pan North.
Oczy uciekły
jej w tył głowy, gdy rzucała się na podłodze.
James nie mógł
znieść jej cierpienia. Ale nie wiedział co zrobić. Nigdy nie widział, żeby było
aż tak źle. Nigdy nie widział, żeby Arthemis zupełnie straciła kontakt z
otoczeniem. Po początkowym szoku, zrobił krok w jej kierunku i został
natychmiastowo zatrzymany.
- Nie ruszaj jej. Musi sobie sama z tym
poradzić.
James się wyrwał
i zgromił go wzrokiem
- Całe życie radzi sobie z tym sama -
powiedział ostro.
- Ona teraz nad tym nie panuje. Nie wiadomo,
co może ci zrobić – wyjaśnił z poczuciem winy na twarzy pan North.
James zaśmiał
się tylko.
- Arthemis nie jest zdolna do tego, żeby
zrobić mi krzywdę – oznajmił z przekonaniem i irytacją, bo ręce pana Northa go
przytrzymywały, a on nie chciał mu robić krzywdy. Jednak zrobi to, jeżeli
będzie to konieczne.
- Normalnie, ale teraz…
- Nigdy – powiedział z cała pewnością i
odwrócił się.
Pan North go
puścił, ale powiedział:
- Jeżeli teraz do niej pójdziesz, pogorszysz
sytuacje.
James go nie
słuchał. Podbiegł do Arthemis i przewrócił ją na plecy, co nie było łatwe, bo
rzucała się, kopała i drapała ,w ogóle go nie zauważając. Bał się, że zakrztusi
się krwią. Bał się, że jej umysł się wypali.
Usiadł na niej
i przygwoździł jej ręce do podłogi, trzymając jej nadgarstki w żelaznym uścisku.
- Arthemis, - powiedział cicho. Z nosa
chlusnęła jej krew. O nie, pomyślał spanikowany James. Nie, proszę nie…
- Nie dotykaj jej dłoni, - poradził pan
North, padając na kolana niedaleko. Jego cała twarz wyrażała taki ból, gdy
patrzył na jedyne dziecko, że James ledwie mógł to znieść. Nie chciał teraz o
tym myśleć. Jednak jego słowa były cenne…
Jej dłonie były
łącznikiem z jej umysłem. Dotarło do niego. A Arthemis teraz w ogóle nie
pokazywała świadomości.
James przestał
z bolesna intensywnością ściskać jej nadgarstki. Na pewno zostaną jej siniaki,
pomyślał smutno. Zamiast tego delikatnie splótł z nią palce obu dłoni.
Przytknął czoło do jej czoła, a potem powiedział i pomyślał cicho:
- Arthemis, chyba nie chcesz mi zrobić
krzywdy? Chyba już wystarczy, co nie maleńka? Wystraszyłaś mnie, więc uspokój
się już… Wróć do mnie – dodał szeptem.
Jej ciało
zupełnie nagle przestało się miotać. Z zamkniętymi oczami wyglądała, jakby
zasnęła, ale przeczył temu płytki szybki oddech. Minuty stały się wiecznością,
gdy czekał na jakąś jej reakcje. Nic. Nie reagowała…
James zacisnął
usta, które zaczęły drżeć. Rękawem bluzy otarł jej krew z nosa, a potem wsunął
dłonie pod jej plecy i przyciągnął do siebie jej płonące, bezwładne ciało.
Zacisnął oczy i kołysał ją w ramionach.
- No już, - powiedział próbując zimnymi
dłońmi schłodzić jej skórę. - Nie udawaj mi tu śpiącej królewny... –
powiedział, ale jego głos zaczął się załamywać.
Minuty mijały,
a rozgrzane ciało Arthemis parzyło mu palce, jak rozgrzany piasek na brzegu
morza. Jej włosy spływały krwią, kalając czerwienią ściskające je ręce Jamesa.
Zacisnął powieki, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu.
- Arthemis… - szepnął błagalnie.
- Znowu... Narzekasz, Potter? – Było to
bardziej tchnienie powietrza niż szept. Słaby, delikatny, kruchy szept.
James
odetchnął z ulga i niemal zaczął drżeć. Mocniej ją przytulił.
- Chyba tak, - próbował się zaśmiać, ale
raczej mu nie wyszło - więc musisz przywrócić mnie do porządku...
- Dobrze...
– zgodziła się na w pół przytomna. Bardzo powoli z wielkim trudem, jakby
jej ręce ważyły tony, uniosła je i objęła go. - Czemu... jestem… taka… słaba?
Mogła teraz
wyczuć wszystkie emocje przepływające przez pomieszczenie. Jej ojciec był na
skraju załamania. Wpatrywał się na nią z przeprosinami.
Spojrzała na
niego z wyczekiwaniem, jakby powinien umieć wyjaśnić jej słabość. Przełknął
ślinę.
- Szybkie zwalczenie ataku pochłonęło
większość twojej energii – powiedział łagodnie. - To minie...
- Masz lodowate dłonie James... – westchnęła,
wzdrygając się i nadal mając zamknięte
oczy i czoło oparte na jego piersi.
- Nie, kochanie, to ty jesteś rozpalona jak
ognisko…
- To na pewno twoja wina, - mruknęła cicho,
jakby na skraju snu.
Bał się. Nadal
się bał, że jeżeli zaśnie to już się nie obudzi.
- Chciałbym, ale nie tym razem, - odparł
James i pocałował ją w rozgrzane czoło.
- Strasznie tu gorąco, - powiedziała niemal
z płaczem.
- Już cię stad zabieram, - zapewnił ją James,
świadomy chłodu panującego w piwnicy, Arthemis miała wysoką gorączkę. Musiał
coś szybko zrobić. Lekceważąc własne wyczerpanie, chciał się podnieść, ale
poczuł rękę na ramieniu.
- Teraz ja się wami zaopiekuję, dzieci, - powiedział
łagodnie pan North.
James skinął
głową z wdzięcznością i oparł policzek na głowie, wtulającej się w niego Arthemis.
Jej ojciec
wstał z trudem. James wiedział, że ma jedną nogę poważnie uszkodzoną. Nie
wiedział co dokładnie zaszło, ale gdy przyszedł do tego domu, ojciec Arthemis
był już w takim stanie. Jakby odbyła się walka…
Najpierw
poszedł po różdżkę Forsythe’a. Potem zabezpieczył go, żeby się nie ruszył i
zaczął wypowiadać ciche zaklęcia. James znał to zaklęcie. Ojciec nauczył go
dawno temu. Wzywało magiczną policję oraz uzdrowicieli.
- Tato… - usłyszeli słaby szept.
Przełknięcie łez. – Nie do szpitala… - powiedziała i wstrząsnął nią szloch.
Pan North
spojrzał się w sklepienie i szybko zamrugał.
- Nie do szpitala – obiecał.
- Moje noże… - dodała cicho. – Na górze…
Różdżka…
Skinął głową.
- Pójdę po nie – zaczął się wspinać po
schodach.
Arthemis
odchyliła się lekko i spojrzała na niego. Zamrugała zdziwiona, patrząc na swoją
rękę.
- Jesteś czerwony – szepnęła.
- To twoja krew – wyjaśnił jej cicho.
Pokręciła
głową. Połączyła ich dłonie, wpatrując się w otaczający je czerwony blask. Ich
barwy były identyczne. Teraz zrozumiała. Zrozumiała dlaczego była przekonana,
że Rose i Scorpius do siebie pasują i czemu wiedziała, że Albus i Maria, nie.
Wyczuwała ich
kolory.
- Jesteś czerwony – powtórzyła. – Jak ja…
Potem straciła
przytomność.
James pamiętał, jak wpadli
magiczni policjanci razem z sanitariuszami.
Pamiętał też,
że nie minęło nawet piętnaście minut, a na miejscu był też jego ojciec.
Porozmawiał chwile z jednym z policjantów, a potem podszedł do niego. Siedział
przy Arthemis, gdy sanitariusze oceniali jej stan. I tak wiedział, że nie mogą
nic poradzić na jej śpiączkę. Arthemis wróci, gdy jej umysł będzie na to
gotowy.
Ojciec
przykucnął przed nim. Był niezdrowo blady.
Za jego
plecami James widział, jak sanitariusze wynoszą nieprzytomnego Forsythe’a, pod
eskortą policji.
- James… jak się czujesz? – zapytał Harry.
James
zauważył, że drżą mu palce. Przetarł twarz. Jego umysł był tak kruchy, po nocy
nieustannych koszmarów, że nie dowierzał mu, gdy w pobliżu nie było kogoś, kto
go zapewniał, że Arthemis nic nie będzie.
- Nic jej nie będzie? – zapytał w
odpowiedzi.
Harry wstał,
poszedł zamienić kilka słów z uzdrowicielką, a potem wrócił.
- Nic jej nie będzie – potwierdził. –
Zabiorę cię do domu…
James posłał
mu tak ostre spojrzenie, że Harry niemal się przewrócił.
- Nie ważcie się mnie z nią rozdzielać. Nie
obchodzi mnie, co powiedzą uzdrowiciele, policja, jej ojciec, czy ty! Nie
zostawię jej!
Harry najpierw
tylko położył rękę na jego ramieniu, a potem objął go mocno i powiedział cicho:
- James… nic jej nie będzie…
- Nie mogę być daleko od niej – powiedział
James, urywanym głosem. – Nie mogę…
Jamesa
ogarniała panika na samą myśl o tym, że coś może jej się stać, jeżeli go nie
wyczuje. Albo, że będzie daleko, gdy nadejdzie kolejny atak. Nie… Nie mogli…
Nie pozwoli im…
- James… mama będzie odchodzić od zmysłów… -
powiedział łagodnie Harry.
- Tato… -
James potrząsnął głową, jego oczy były mocno zaczerwienione, ciało
drżało, jakby wyczerpane ze wszystkich sił fizycznych i psychicznych. – Mama
zrozumie… - dodał cicho.
Harry skinął
głową.
- Porozmawiam z Tristanem – obiecał cicho.
Wstał, ale
James złapał go za rękę.
- Tato, nie bądź zły… Na nią. Na mnie…
Harry zmusił
się, żeby odetchnąć. Zabolały go podejrzenia syna.
- Nikt nikogo nie obwinia… Jeżeli musisz z
nią być, to znaczy, że tak naprawdę jest… - powiedział uspokajającym głosem.
James skinął
głową i patrzył, jak pan North kłóci się z sanitariuszami. Robił to w tak
znajomy sposób, że James mimowolnie się uśmiechnął. Gdy jego ojciec zaczął
rozmawiać z ojcem Arthemis, położył się płasko na ziemi, niedaleko niej i
również zapadł w niebyt.
Harry podszedł do Tristana.
- Siadaj! – nakazał, nie znoszącym sprzeciwu
głosem.
- Ale… - zaczął Tristan.
- Jak chcesz się zaopiekować córką, skoro
nie jesteś w stanie stać na nogach?! – warknął.
Tristan usiadł
i pozwolił się uzdrowić.
- Ciesz się, że jeszcze nie powiedziałem
Ginny… - zaczął Harry.
Tristan
przetarł dłonią twarz, a potem spojrzał na Harry’ego wzrokiem przepełnionym
poczuciem winy.
- Przepraszam – powiedział. – Nie powinienem
mieszać w to twojego syna. Nie powinienem był ustępować im… Nic im by się nie
stało, gdybym…
- Jeżeli Ginny zobaczy cię w takim stanie,
to skopie ci tyłek – odpowiedział po chwili Harry. – I chyba uważasz mnie za
idiotę, skoro myślisz, że mogę brać pod uwagę to, że dałoby się powstrzymać tę
dwójkę. Arthemis nie dałaby się odsunąć od ciebie, a James od niej. Musieliście
się znaleźć tu w trójkę. W innym przypadku znaleźliby się tutaj w dwójkę… I
byliby zbyt wyczerpani, by wezwać pomoc.
Tristan
wiedział, że to prawda. Przerażająca prawda.
Harry wziął
się pod boki.
- Wiem, że jest ci ciężko – powiedział
cicho. – Ale na razie musisz się wziąć w garść z dwóch powodów…
Tristan
spojrzał na niego pytająco.
- James nie chce się dać rozdzielić z
Arthemis – oznajmił cicho. - To pierwszy powód… Będziesz miał ich dwójkę na
głowie. A zapewniam cię, że chory i zdenerwowany James, to nie jest miłe
towarzystwo… I niestety nie jestem w stanie go powstrzymać…
- Nie proszę cię o to – odpowiedział cicho
Tristan, spoglądając w stronę Jamesa. –
Jego też bym o to nie poprosił. Gdyby go tutaj nie było nie wiem, czy Arthemis
przetrwałaby atak. Ja przekonany, że jej zaszkodzę wycofałbym się. On zrobił na
odwrót…
Harry trochę
uspokojony, skinął głową:
- Drugi powód jest taki, że moja rodzina z
całą pewnością zrobi nalot na twój dom… Więc rozumiesz, że powinieneś odzyskać
siły…
Tristan
wpatrywał się przez chwilę w sanitariuszy, a potem wstał, mówiąc:
- Zabierzmy dzieciaki do domu.
James czwartą noc z rzędu śnił.
Znowu krzyczał, oglądając makabryczne sceny, które w jego umyśle zasiał
Forsythe. Wyczerpany nie mógł wybudzić się z koszmaru. Nie mógł oddychać. Czuł
się całkowicie bezradny i zrozpaczony.
Gdzieś w
oddali, usłyszał mgliście tupot stóp i trzask drzwi o ścianę. Nie chciał
sprawiać panu Northowi więcej problemów niż było trzeba. On sam walczył ze
swoimi cieniami.
Potem dotyk
dłoni na czole, wyrwał go ze snu, tak jak nie potrafił tego poprzednio dokonać
nawet silny ból. Przyniosło mu to niewysłowioną ulgę.
Otworzył oczy.
Zobaczył nad sobą bladą twarz Arthemis.
- Sprawdzasz, czy nie mam gorączki? –
zapytał, zawstydzony, że po tych wydarzeniach to on potrzebuje jej pomocy, a
nie odwrotnie.
- Nie – zaprzeczyła. - Chciałam cię dotknąć
– odparła, a potem odwróciła niepewnie wzrok. Przestraszony wzrok.
Widział ją po
raz pierwszy od trzech dni. Arthemis spała głębokim snem. Nie można było jej
obudzić. Nie można było do niej dotrzeć.
Teraz James
poczuł ciepło w całym ciele. Przeszli długą drogę, żeby przyznawała się do
takich rzeczy.
- Czekałem na ciebie…
Nie podniosła
wzroku. Zobaczył, że zaczęła mrugać gwałtownie, jakby chciała strząsnąć łzy z
rzęs.
- Po tym wszystkim ty nadal... – urwała
równie gwałtownie jak zaczęła.
Powoli zmusił
ją, żeby spojrzała mu w oczy.
- Naprawdę nie rozumiesz? Nie ma rzeczy na
tym, czy na tamtym świecie, która byłaby w stanie oderwać mnie od ciebie…
- Nie byłam pewna...
- A powinnaś być. Czasami jestem zmęczony
tym, że mi nie wierzysz. To jakbyś negowała to co czuję.
- Nie, James. Ja wiem. Wierzę. Ale czasami
jest to dla mnie tak zaskakujące, że cos mi się przestawia. To dlatego że przez
większość życia nie wierzyłam, że coś takiego może mnie spotkać. Miałam mało
czasu, żeby się o tym przekonać...
- I to cię ratuje, - mruknął. - Inaczej
kłótniom nie byłoby końca.
- Myślałam, że będziesz się mnie bał –
wyszeptała, drżącymi wargami, a po jej policzku spłynęła samotna łza.
James spojrzał
na nią drwiąco.
- Nie przesadzaj, North – rzucił
lekceważąco. – Niby czemu miałbym się ciebie bać? Przerwałem twój atak, a ty
mnie nawet nie drasnęłaś.
Z jej usta
wyrwało się westchnienie ulgi, a po policzkach bezradnie spływały łzy.
Do pokoju
zajrzał pan North.
- James, dobrze się czujesz? – zapytał, a
potem zamrugał zdziwiony. - Arthemis? Nie powinnaś wstawać…
Odwróciła się
do niego.
- Nic mi nie jest. Chcę tutaj jeszcze trochę
zostać – poprosiła cicho, rękawem piżamy ocierając mokre oczy.
Pan North
spojrzał na nią uważnie, szukając śladów zmęczenia, lub bólu. Przez ostatnie
dni bóle głowy Arthemis były przerażające.
Widząc jednak
pełne nadziei spojrzenia córki i jej chłopaka, skinął głową, westchnął i
zamknął za sobą drzwi.
Stojąc przy łóżku,
czując się trochę niezręcznie, zapytała Jamesa:
- Czy dobrze się czujesz?
- Jest mi trochę zimno, - odpowiedział.
- Przyniosę ci koc - mruknęła.
- Mam lepszy pomysł, - uśmiechnął się i
przesunął. Odchylił kołdrę. - Chodź do mnie…
„Chodź do mnie”
- to było zdanie, które uświadamiało jej, że należy do niego. To było zdanie,
które zapewniało ją, że w jego ramionach zawsze jest dla niej miejsca.
Odetchnęła
drżąco i położyła się obok niego.
- Nie mogę zostać długo. Moja bariera jest
nadal… dziurawa – mruknęła przepraszająco.
- Nadal jesteś roztrzęsiona, prawda? - szepnął
cicho i pocałował ją w czoło.
- Gdy o tym pomyślę... czuję w całym ciele
paraliżujący chłód - odparła.
- Czy będzie nie na miejscu teraz, jeżeli
powiem, że mogę spróbować cię rozgrzać?
- Nie, - szepnęła i wsunęła mu ręce pod
koszulkę, żeby poczuć jego ciepło. - Nie chce dzisiaj o tym mówić i myśleć.
- Mogę to załatwić, - mruknął i obsypał
pocałunkami jej twarz, po której mimo woli Arthemis zaczęły spływać łzy. Objął
ją mocno i pozwolił jej płakać. Miał nadzieje, że wraz ze łzami wypłynie z niej
cały ból i tęsknota. Zaczynając poszukiwania mordercy jej matki, przeczuwał, że
to tak się skończy. Arthemis jak małe dziecko, wierzyła, że odnalezienie
przyczyny jej śmierci, zwróci ją jej. Ale to
nie było takie proste. Nic na świecie nie jest proste jeżeli straciło
się, kogoś kogo się głęboko kochało.
Płacz Arthemis
zamiast cichnąć, nabierał sił, jakby z każdą chwilą mocniej wierzyła w to, że
James nie puści jej, nawet w takiej chwili.
James
przytulając policzek do jej włosów, przyrzekł sobie, że pomoże jej przetrwać tę
noc.
Obudził się nie z powodu snu,
lecz z powodu chłodu. Czegoś mu brakowało. Poczuł pustkę obok siebie i już
wiedział, że Arthemis odeszła. Był rozczarowany, że go nie obudziła. Rozchylił
powieki.
Arthemis
siedziała na szerokim parapecie w otwartym oknie, otulona jego bluzą. Włosy
spływały jej na ramiona, gdy patrzyła w dal. Nie pozbyła się tej nocy całego
smutku z oczu, ale było go mniej.
- Zmarzniesz – powiedział cicho.
Odwróciła się
w jego stronę i niespodziewanie bardzo czule i leciutko się do niego
uśmiechnęła. Zsunęła się z parapetu i wróciła do niego do łóżka.
- A twoja blokada? – zapytał sennie.
- Nie potrzebuję jej, gdy jestem z tobą –
odparła przytulając się.
James zamknął
oczy, żeby nie zobaczyła ich wyrazu. Nawet nie wiedziała ile znaczą dla niego
te słowa. Wszystkie jej bariery. Wszystko co kiedyś wmawiała, że będzie nie do
przeskoczenia dla nich, runęło jak zamek z piasku. Zostali tylko oni.
Tylko oni.
James odetchnął świeżym zimowym
powietrzem, w którym wyczuwało się już nadchodzącą wiosnę. Dzisiaj po raz
pierwszy mógł wyjść z domu. Po raz pierwszy nie nawiedziło ich stado ludzi.
Wszyscy się martwili. Wszyscy chcieli pomóc. Kuchnią zawładnęły pani Potter i
pani Weasley. Valentine i Rose bardzo energicznie wzięły się za sprzątanie
wszelkich powierzchni. A Lily zajęła się Archerem.
Pan North
dziękował, ale potem tłumaczył, że taki tłum ludzi jest w tej chwili dla
Arthemis obciążeniem. Że musi wrócić do siebie.
Wszyscy
rozumieli. Jamesa też. Dlatego ostatnio wpadali pojedynczo. Dopiero dzisiaj
jednak byli znowu zupełnie sami. Nie bardzo mu się to podobało, ale wiedział,
że musi odejść. Na kilka dni zostawić Arthemis z ojcem. Pozwolić im sobie
wszystko wyjaśnić, zanurzyć się na chwilę w bólu. Potem wróci.
Uśmiechnął się
na wspomnienie, tego co mu powiedziała Valentine. Miał zamiar się zastosować…
Zamknął oczy i
po raz kolejny rzucił Archerowi patyk.
Usłyszał
chrzęst żwiru w alejce. Odwrócił się i zobaczył pana Northa.
- Powinien wrócić do domu na kilka dni –
powiedział cicho. – Dziękuję, że pozwolił mi pan zostać z Arthemis. Chciałbym
wrócić za kilka dni i wyjść z nią gdzieś wieczorem…
Pan North stanął obok niego i
spojrzał w dal.
- Nie oczekuj ode mnie pozwolenia –
powiedział cicho. – Zawsze ci go udzielę…
James spojrzał
na niego pytająco, więc pan North westchnął i trochę zakłopotany przeczesał
palcami włosy.
- James… - zaczął. - Czy wiesz dlaczego
nigdy nie powiedziałem ani słowa, nie bałem się, nie byłem oburzony, ani nawet
nie przeszło mi przez myśl cokolwiek złego na temat faktu, że jesteś chłopakiem
mojej jedynej córki?
James spojrzał
na niego niespokojnie. Po roku chodzenia z Arthemis nie przygotował się nagle
na rozmowę z ojcem dziewczyny. Do czego zmierzał?
Tristan
uśmiechnął się wyrozumiale i usiadł na ławce. James usiadł obok niego.
Przybiegł do nich Archer, więc James zaczął go drapać za uszami.
- Gdy Arthemis się urodziła była samą
słodyczą – powiedział cicho pan North, zanurzając się we wspomnieniach. -
Doprawdy chłopcze nigdy nie widziałeś czegoś tak uroczego. Gdy się cieszyła
uśmiechała się tak, że serce ci topniało. – James wiedział. Widział zdjęcia. -
Ten uśmiech ogarniał jej oczy i całą postać. A uśmiechała się często.
Wystarczyło pogłaskać ją po włosach. Pocałować w nos… - Rozluźniona twarz
Tristana, posmutniała. - Gdy skończyła cztery lata i objawiły się jej
zdolności. Ten uśmiech zamarł, z biegiem lat stał się bardziej odruchowy niż
szczery i nigdy nie odzwierciedlały go jej oczy. Po śmierci jej matki, zniknął
zupełnie… - Spojrzał w bok na Jamesa. - Widzę ten jej szczególny uśmiech, który
ogarnia całą jej postać, jakby wewnątrz niej świeciło słońce, gdy ją
rozśmieszasz, gdy na ciebie patrzy. I dopóki się tak uśmiecha, nigdy… nie
pozwolę, żeby was rozdzielono.
James
wpatrywał się w niego długo. Czując jak ogarnia go spokój i zadowolenie.
- Doceniam to, panie North – powiedział
uśmiechając się. - Ja też nigdy nie pozwolę, żeby nas rozdzielono…
Tristan skinął
głową, a potem wstał, mówiąc:
- Uprzedź mnie nim oznajmisz Arthemis o
randce. Chciałbym mieć szansę oddalić się na bezpieczną odległość…
James
wyszczerzył do niego zęby.
Arthemis usłyszała jak James
wchodzi do pokoju. Od nocy kilka dni temu praktycznie się nie widzieli.
Arthemis potrzebowała dużo snu i odpoczynku. Samotności, dzięki której mogła
odbudować swoje bariery. I chociaż było mu ciężko, potrafił to zrozumieć.
Arthemis
leżała na łóżku, na wznak ze wzrokiem wbitym w okno. Niedbale okryty koc, był
jej jedynym przykryciem. Na szafce nocnej stała nietknięta taca ze śniadaniem.
Zacisnął zęby, ale postanowił, że nie będzie krzyczał. Namówi ją na jedzenie w
inny sposób.
Leniwie
podszedł do łóżka i powiedział:
- Posuń się…
Arthemis
drgnęła, a potem nie patrząc na niego przesunęła się na skraj łóżka. James
ułożył się na łóżku.
- Jak się czujesz? – zapytał.
- Nie wiem. Martwię się o tatę… -
odpowiedziała po chwili.
- A on o ciebie. To wszystko to dla was
szok. Musi minąć trochę czasu nim się z tym pogodzicie…
- Nigdy się z tym nie pogodzę – odparła
Arthemis. – Ufałam mu. Był moim nauczycielem… Nic nie wyczułam. Nawet nie
przeszło mi przez myśl coś tak oczywistego. Był powiązany ze wszystkim. Z
badaniami. Z moją matką. Miał do mnie niezdrowy stosunek… Nie mogę uwierzyć, że
tego nie zauważyłam…
- Cały czas powtarzał ci, że była ważna.
Sama powiedziałaś, że był w niej zakochany… Ja też bym nigdy nie pomyślał, że
miłość może być motywem zabójstwa…
Arthemis
wzdrygnęła się.
- Będę musiała porozmawiać z magiczną
policją. Wiem, że ojciec na razie nie chce im na to pozwolić.
- Zadadzą ci tylko kilka pytań, jak mnie.
Forsythe był winny. Nikt cię o nic nie obwinia…
Arthemis
usiadła i ukryła twarz w dłoniach.
- Chciałam go zabić. Użyłam własnego umysłu,
żeby sprawić mu ból… I chciałam to zrobić. Nigdy nie sądziłam, że jestem do
tego zdolna. Że jest we mnie ta ciemność, którą on wyzwolił…
- Zastanawiałem się, czemu wcześniej tego
nie zrobiłaś. Czemu czekałaś? Chciałaś wszystko z niego wyciągnąć?
Arthemis
spojrzała na Jamesa. Potrząsnęła głową.
- Nie mogłam… Z każdym jego słowem, byłam
coraz bardziej wściekła, a to mnie doprowadziło, do uwolnienia mocy…
- Czyli sam jest sobie winien… Nie jesteś w
stanie zaatakować kogoś nie sprowokowana… - stwierdził spokojnie James.
- A jeżeli… - zająknęła się.
- A jeżeli co? Uwolnisz moc? – Pokręcił
głową. – Masz zbyt silną blokadę… Poza tym dobrze wiesz, że to cię osłabia.
Pomyśl, twój umysł pozwala ci to stosować tylko w razie absolutnej
konieczności. Inaczej mogłabyś zasłabnąć…
Arthemis ze
świstem wypuściła powietrze. Przeczesała palcami włosy.
- Boję się tej mocy, James…
- Więc z niej nie korzystaj. Nie wierzę, że
nie potrafisz jej zablokować…
Arthemis
spojrzała na jego rozluźnioną postać. To naprawdę było takie proste?
Gdy milczenie
się przedłużało, James postanowił je przerwać:
- Dzisiaj wyjeżdżam…
Arthemis
spojrzała na niego błyskawicznie. Z niepewnością i przestrachem.
- Powinnaś przez jakiś czas zostać sama z
tatą – wyjaśnił jej James łagodnie, nie chcąc, żeby źle interpretowała jego
słowa. – Przyjadę po ciebie w czwartek wieczorem, więc ubierz się ładnie…
Arthemis
zmarszczyła czoło i spojrzała na niego podejrzliwie.
- Po, co?
James bawił
się końcówkami jej włosów, spływającymi na plecy.
- Idziemy na randkę – odpowiedział
spokojnie.
W mózgu
Arthemis nastąpiło spięcie. Wpatrywała się w niego, jakby nagle z jej głowy
ulotniły się wszystkie myśli.
- Po, co? – wyjąkała w końcu.
- Bo ominęły nas Walentynki – odpowiedział
James. - O ile mi wiadomo leżeliśmy
nieprzytomni…
- Ale… ale… przecież możemy zostać tutaj –
wyjąkała zdezorientowana.
James
stanowczo pokręcił głową.
- Wyjście, jedzenie, ładne ubrania – randka.
- Co ci nagle odbiło!? – zirytowała się
Arthemis i energicznie wstała z łóżka.
- Valentine spytała, co tam wymyśliłem na
Walentynki w tym roku, bo ma nadzieję, że nie będzie powtórki z zeszłego. Wtedy
zdałem sobie sprawę, z jednej karygodnej rzeczy…
Przerwał,
jakby chciał zmusić Arthemis, żeby go zapytała.
- Czego? – zapytała niepewnie.
- Że nigdy nie zaprosiłem cię na oficjalną
randkę…
- Daj spokój, przecież to wcale nie jest…
- Arthemis – przerwał jej spokojnie, jakby w
ogóle jej nie usłyszał. – Tak trudno ci ze mną wyjść?
Arthemis
wszelkimi zmysłami czuła pułapkę zawartą w tym zdaniu.
- Niee – odpowiedziała ostrożnie i chyba
było to bardziej pytanie, niż odpowiedź.
- A więc załatwione – ucieszył się James, a
Arthemis zgrzytała zębami, mając świadomość tego, że ją wrobił.
Wstał z łóżka
i podszedł do niej. Wpatrywała się w niego z niezadowoloną, niemal obrażoną
miną. Mimo to pochylił głowę i złożył na jej zaciśniętych ustach lekki
pocałunek.
- Wiesz… powiedziałaś wcześniej coś
dziwnego… - zauważył.
- Co? – burknęła.
- Co miałaś na myśli, że jestem czerwony?
Tak jak ty? To jakiś szyfr?
Arthemis
próbowała sobie przypomnieć i wreszcie zrozumiała. Uśmiechnęła się lekko.
- Masz aurę koloru czerwonego zachodu
słońca. Jak barwa płonącego ognia – wyjaśniła. – Ja mam taką samą…
- Czy to coś znaczy? – zapytał.
- Nie wiem. Nasze aury po prostu do siebie
pasują… To wszystko…
- Mmmm… - zamruczał James. – Że niby bratnie
dusze?
Arthemis
przewróciła oczami, chociaż wiedziała, że trafił w dziesiątkę. Nie chciała o
tym myśleć, bo było to równie cudowne, co przerażające. Poklepała Jamesa po
ramieniu, rzucając:
- No, idź już skoro musisz…
- W czwartek? – upewnił się.
Arthemis lekko
pobladła i przełknęła ślinę, ale skinęła głową. James uśmiechnął się, cmoknął
ja w czubek nosa i ruszył do drzwi. Już się nie mógł doczekać ich spóźnionej
walentynkowej randki. Miał zamiar zmyć wszystkie złe wspomnienia ich
poprzednich walentynek…
Arthemis czuła się nadal krucha,
ale wiedziała, że już nie jest. Dlatego zeszła na dół i znalazła swojego ojca.
Pogrążony w myślach siedział w salonie i wpatrywał się w zdjęcia na kominku. Na
większości była jej matka.
Podeszła i
usiadła w fotelu obok. Milczała. Po jakimś czasie jej ojciec odchrząknął i
powiedział:
- Był dla niej jak brat. Czasem jak młodszy,
czasem jak starszy. Traktowała go jak rodzinę. Ufała mu- pokręcił głową. –
Nigdy go o nic nie podejrzewałem… Nawet mi przez myśl nie przeszło, że to mógł
być on.
- Nikomu nie przyszło – odpowiedziała
Arthemis.
- Zawsze mi mówiła, że idzie się z nim
spotkać. Nigdy nie uważałem tego za zagrożenie. I nie wiązałem z nim faktu, że
zawsze była jakaś zamyślona po tych spotkaniach… Że przez kilka dni była
rozkojarzona. Mącił jej w głowie… - warknął cicho.
- Mama miała własny rozum – odrzekła
Arthemis. – Dlatego czuła się jak między młotem a kowadłem. Nie wiedziała
czyjego głosu słuchać…
- Może powinienem był bardziej interesować
się jej badaniami. Jej zainteresowaniami… Ale miałem własne zajęcia, a ona nie
narzekała… - powiedział z bólem, chowając twarz w dłonie.
- Nie obwiniaj się tato – szepnęła Arthemis.
- Może mogłem temu zapobiec? – dręczył się.
Arthemis
położyła mu rękę na ramieniu.
- Tato, nie zmienisz tego co się stało. A
Forsythe w końcu zapłacił…
Ojciec
spojrzał na nią.
Arthemis
spuściła wzrok.
- Gdybyś mnie nie powstrzymał, ja… -
przełknęła ślinę.
Jej ojciec
uśmiechnął się i pokręcił głową.
- Nie wierzę w to…
- Czyżby? – rzuciła gorzko.
- Tak. Nie zabiłabyś go. Na początku
myślałem, że stracił zmysły…
Arthemis
spojrzała na niego przerażona.
- … ale potem zdałem sobie sprawę, że to
tylko chwilowe. Przyćmiłaś jego umysł, żeby nie mógł go używać. Żeby osłona
więżąca mnie i Jamesa padła. Mogłaś nie zdawać sobie z tego sprawę, ale tak
było. Nałożyłaś własną blokadę na jego umysł. Przynajmniej tak myślę… W
szpitalu Świętego Munga uważali, że popadł w chorobę psychiczną. Ale po dwóch
dniach zaczął zachowywać się normalnie. Później zrozumiał co mu grozi i znowu
zaczął udawać, że nie wie kim jest i co się dzieje. Harry powiedział, że
osobiście dopilnuje, żeby nikt nie uznał go za niepoczytalnego, bo doskonale
wiedział co robi.
Arthemis ze
świstem wypuściła powietrze.
- Co powiedziałeś policji? – z napięciem
oczekiwała na jego słowa.
Jej ojciec
przez chwilę patrzył na nią.
- Harry dopuścił Jamesa do przesłuchania
jako pierwszego – odpowiedział cicho. – Powiedział, że nikt nie będzie
kwestionował jego zeznań. Dał mi kartkę, która uległa samozniszczeniu, gdy
tylko skończyłem ją czytać.
- Co było na tej kartce? – zapytała cicho.
- Moje zeznania – odrzekł krótko.
- Jak brzmiały?
- Że przyszłaś do domu Forsythe’a po
pamiętniki matki. Że uwięził cię. Że z Jamesem przybyliśmy ci na ratunek i że
rozpoczęła się walka. Dostałaś zaklęciem Forsythe’a, którego nie znaliśmy…
Arthemis
oddychała ciężko.
- A jeżeli podadzą nam veritaserum?
Tristan
położył swoją dużą dłoń na jej dłoni.
- Nikt nie będzie kwestionował zeznać syna
Harry’ego Pottera, szczególnie gdy ten stoi obok – powiedział z naciskiem pan
North.
- A Forsythe?
- Cóż, po tym jak opowiedziałem im wszystko
o śmierci Althei i że przyznał się nam, że on za nią odpowiada, podano mu
veritaserum…
Arthemis
poczuła, że serce bije jej tak mocno, że aż boli.
- Powiedział o badaniach, eliksirach i moich
umiejętnościach?
- Tak.
- Iii?
- Nikt mu nie uwierzył. Powiedzieli, że to
zapiszą, ale nawet jeżeli byłoby to prawdą, to nadal jest mordercą, a sposób w
jaki został powstrzymany nie ma tu nic do rzeczy.
- Ale jeżeli powiedział, że to ja go…
- Powiedział, że nie miał żadnych szans z
taką magią… A oni zrozumieli to tak, jak było im najwygodniej…
- Nie podoba mi się, że musieliście kłamać.
Zbyt wiele rzeczy może się wydać…
- Powiedzieliśmy im, że Forsythe chciał cię
dorwać bo masz niezwykłe zdolności. Opisaliśmy je wszystkie ze szczegółami.
Poza jedną…
Arthemis
wpatrywała się w ojca. Wiedziała, która z nich była najniebezpieczniejsza i
która mogłaby być uznana za zagrożenie.
- Wystarczyło im to, co powiedzieliśmy –
wzruszył ramionami.
- A badania?
Tristan
pokręcił głową.
- Urodziłaś się już z takimi mocami. Nie
wiemy skąd się wzięły… - powiedział i uśmiechnął się do niej porozumiewawczo.
Czyli była
bezpieczna. A Forsythe trafi za kratki. Odetchnęła z ulgą. Tak, mogła to
zrobić. Wiedziała co mówić i w jaki sposób, żeby jej uwierzyli. Pomijając kilka
szczegółów wszystko było prawdą… James i pan Potter byli dodatkowymi
potwierdzeniami ich wyjaśnień.
Popatrzyła na
ojca i skinęła głową.
- Jestem gotowa…
Następnego dnia ojciec zabrał ją
do Ministerstwa Magii. Przechodząc przez wszystkie piętra, rozglądała się
zafascynowana rozmieszczeniem biur i biegającymi ludźmi. Nad jej głową krążyły
przesyłki wewnętrzne. Gdy wysiedli na piętrze, gdzie znajdowało się biuro
aurorów i departament magicznej policji mignęła jej pani Weasley. Zatrzymała
się na ich widok zdziwiona, a potem uśmiechnęła się i szybko do nich podeszła.
- Jak się czujesz? – zapytała Arthemis
troskliwie.
Arthemis
uśmiechnęła się i skinieniem podziękowała:
- Dobrze.
Hermiona
nachyliła się i głaszcząc ją po włosach powiedziała cicho na ucho:
- Nie martw się. Minister Magii wie o
wszystkim i uznał, że lepiej, że trochę nagięliśmy prawdę…
Odsunęła się i
mrugnęła do niej.
Arthemis
przełknęła ślinę. Do tej pory myślała, że rodzina Jamesa jest ważna. Nie
domyślała się jednak, jak bardzo jest wpływowa…
- Idźcie już – powiedziała spokojnie i
pokazała im drogę. W taki sposób nikt nie powinien mieć wątpliwości, że po
prostu od samego początku o tym rozmawiali.
Gdy szli
korytarzami wpadli z kolei na pana Pottera.
- Dobrze, że już państwo są – powiedział
głośno, oficjalnym tonem. Potem rozejrzał się i powiedział cicho: - Trzymajcie
się wersji. Forsythe twierdzi, że wszelkie umiejętności są wynikiem badań i
jego zasługą, ale gdy poprosili go o badania, powiedział, że ich nie ma.
Natomiast, gdy chcieli, żeby zaprezentował te niezwykłe zdolności, stwierdził,
że nie może.
- Nie na tym polegają jego moce –
powiedziała cicho Arthemis, potem skinęła głową. – Nie widzę problemu. Dziękuję
panu…
- To nic. Tak będzie lepiej dla wszystkich –
oznajmił jej Harry. – Zrobiłbym to nawet gdybyś nie ratowała moich dzieci na
każdym kroku – puścił do niej oko i zaprowadził ją do wielkiej Sali, gdzie
wrzało jak w ulu. – Teloniuszu! – zawołał. – Mam tu twojego świadka!
Wyłonił się
wielki jak niedźwiedź, czarnoskóry człowiek o wiekowych mądrych oczach i
łagodnym uśmiechu. Gdy z panem Potterem wymienili porozumiewawcze spojrzenia,
zrozumiała, że on też wie o wszystkim. Tak, jak Minister Magii.
Arthemis to
rozumiała. Gdyby ktoś dowiedział się, że można poprzez jakieś eliksiry zdobyć
takie zdolności, doprowadziłoby to do katastrofy. Ona nie była potworem tylko
dzięki wychowaniu i miłości rodziców. Co by się stało, gdyby ktoś
nieprzystosowany mógł z nich korzystać? Wystarczy spojrzeć co stało się z
Forsythem i jak korzystał z tych umiejętności. Szef magicznej policji, szef
biura aurorów i Minister Magii byli doświadczonymi mądrymi ludźmi i na pewno
nie chcieli, żeby zaroiło się od czarnoksiężników z takimi mocami.
Uświadamiając
sobie to, Arthemis poczuła się pewnie. Wiedziała, że szef magicznej policji
przeprowadzi ją przez przesłuchanie łagodnie.
Jedyne co
zostało zmienione to to, że to James i Tristan North pokonali Forsythe’a i że
to ona była uwięziona. Musieli jakoś wytłumaczyć to, że nie zostały użyte przez
nią czary, bo wtedy Namiar by ją wykrył. To był jedyny sposób, dzięki któremu
mogli zachować jej tajemnice.
Nie czuła się
winna, że nagina prawdę. Forsythe tak czy inaczej za co innego trafi do
więzienia. W nic go nie wrobili. Sam do tego doprowadził. I był winny. Był
winny…
- Panno North, nazywam się Teloniusz Wange.
Mam kilka pytań…
Arthemis
podała mu dłoń i pozwoliła się bez eskorty ojca zaprowadzić do biura pana
Wange. Gdy usiadła, pan Wange spojrzał na nią zza biurka.
- Panno North… czy ma pani magiczne
zdolności?
- Jestem czarownicą – odpowiedziała z
uśmiechem.
On też się
uśmiechnął.
- Czy ma pani zdolności wykraczające poza
zwykłe zdolności czarodziejskie? – dookreślił.
- Tak – odpowiedziała Arthemis i poczuła
mimowolny niepokój.
- Na czym one polegają?
Arthemis
objaśniała dokładnie każdą z nich.
- Czyli nie może pani odczytać myśli bez
bezpośredniego kontaktu? – upewnił się.
- Nie, nie mogę.
- Nie widzę, zatem sposoby w jaki mogłaby
pani bez czarów pokonać dorosłego czarodzieja. Logicznym zatem wnioskiem jest
to, że nie pani tego dokonała…
- Nie mogę używać czarów poza szkoła –
odpowiedziała Arthemis. – Poza tym profesor Forsythe odebrał mi różdżkę nim
zabrał mnie do piwnicy…
- Czy była pani jako pierwsza w domu
nieoficjalnie zamieszkiwanym przez Gaelena Forsythe’a?
- Tak. Ale nie wiedziałam, że to on tam
mieszka. To mnie zaskoczyło…
- Czemu poszła pani tam sama?
Arthemis
zbaraniała. Czemu? Jak na to odpowiedzieć? Odchrząknęła i postanowiła
powiedzieć to, co pasowało do niemal wszystkich czarodziejów:
- Chciałam udowodnić ojcu, że nie jestem już
dzieckiem i dam sobie radę w rozmowie z mugolską staruszką.
- Czemu chciała się pani dostać do tego
domu?
- Badałam sprawę śmierci mojej matki.
Wiedziałam, że istnieją pamiętniki z okresu, kiedy zginęła. Sprawdziłam już
wszystkie znane jej miejsca, gdzie mogła je zostawić. To było ostatnie i miałam
nadzieję, że tam je znajdę…
- Były tam?
- Tak twierdził profesor Forsythe –
odpowiedziała, bo taka była prawda. Ona tych pamiętników nie widziała.
- Nie znaleźliśmy żadnych pamiętników –
odpowiedział jej pan Wange. – Czemu pani i pani ojcu towarzyszył James Potter?
– rzucił niespodziewanie.
Arthemis
wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Nie spodziewała się tego pytania, ale i odpowiedź
nie była trudna.
- James Potter to mój chłopak. Uważał tę
wyprawę za niebezpieczną, więc postanowił mi towarzyszyć…
- Czemu uznał ją za niebezpieczną?
- Bo nie mogłam używać czarów –
odpowiedziała natychmiast. – On i mój ojciec są bardzo opiekuńczy…
- Rozumiem. Cóż, nie mam więcej pytań –
westchnął pan Wange. – Dziękuję, że chciała pani ze mną porozmawiać. Zapewniam
panią, że Forsythe trafi za kratki na długi czas…
- Czy to koniec przesłuchania? – zapytała
Arthemis.
- Tak – odpowiedział Wange.
Arthemis
wymownie spojrzała na samopiszące pióro śmigające po protokole z przesłuchania
i czekające na jej następne słowa. Wange zaintrygowany wziął pióro do ręki i
podpisał się pod zeznaniami, następnie kazał jej zrobić to samo.
Pióro i
protokół odleciały do jednej z setki teczek na półce.
- Czy ma pani jeszcze jakieś pytania, panno
North? – zapytał Wange.
- Chciałabym się zobaczyć z Gaelenem
Forsythem – odpowiedziała Arthemis.
Odchylił się
zaskoczony i zdezorientowany.
- W jakim celu?
- W celu ochronienia ludzi przed jego mocą –
odpowiedziała.
- Czyli on jednak ma moc? – zapytał cicho, z
niepokojem.
- Ma. Ale nie taką jak ja. Tak samo jak ja
nie mam jego mocy.
- Co potrafi?
- Stworzyć sny tak realne, tak sugestywne,
że ludzie zachowują się tak jak on chce, wierząc w nie. Robi to w taki sposób,
że nie sposób się z nich wyrwać. Do tworzenia ich używa wspomnień, tak, że nie
sposób odróżnić ich od własnych marzeń sennych, czy koszmarów, bo zgadzają się
z naszymi lękami, lub marzeniami…
- Skąd pani to wie? – zapytał zaintrygowany.
- Doświadczyłam tego. Chociaż wtedy nie
wiedziałam, że to on… - odparła cicho.
- W taki sposób mógłby sprawić, że
wartownicy nie byliby w stanie go pilnować, a nawet sami by go wypuścili –
zamyślił się z bardzo zmartwionym wyrazem twarzy.
- Wiem – Arthemis przełknęła ślinę. – Mogę
temu zapobiec, ale muszę znaleźć się blisko niego…
- Czy jest to niebezpieczne?
Pokręciła
głową.
- Będzie o tym wiedział?
Ponownie
zaprzeczyła.
- Jak chce pani tego dokonać?
- Mogłabym założyć na jego umysł własną
blokadę, ale utrzymywałaby się tylko gdy byłabym w pobliżu. Dlatego muszę
zburzyć… - szukała odpowiedniego słowa – „korytarz” jego mocy.
Teloniusz
Wange wpatrywał się w nią z napięciem, a potem wyszedł. Arthemis ciekawie
rozglądała się po jego gabinecie. Była ciekawa, jak wygląda biuro aurorów. I
była ciekawa, czy istnieje jeszcze coś - wywiad…
Gdyby ona była
Ministrem Magii istnienie wywiadu trzymałaby w ścisłej tajemnicy.
Odwróciła się
i przez oszkloną ścianę widziała, jak pan Wange rozmawia z panem Potterem i
panem Northem. Jej ojciec odwrócił się w jej stronę, a gdy złapał jej
spojrzenie, wiedziała, że jest wściekły, że go nie uprzedziła. Natomiast pan
Potter wyglądał na zmartwionego.
W końcu
wszyscy trzej powrócili do gabinetu.
- Twój ojciec musiał wyrazić zgodę na tę wizytę.
Ja i pan Potter pójdziemy z tobą, jako ochrona.
Skinęła głową
i wstała.
- Kiedy?
- Kiedy będziesz gotowa – odpowiedział pan
Potter.
- Teraz. Chcę zakończyć tę sprawę –
oznajmiła.
Poprowadzili
ją korytarzami, a potem zjechali windą na sam dół. W pierwszej chwili Arthemis
myślała, że idą do Departamentu Tajemnic, ale nie, poprowadzili ją w inną
stronę.
- Sala sądowa Wizengamotu – wyjaśnił jej
cicho pan Potter. – Obok są strzeżone cele, w których mieszkają więźniowie nim
trafią do prawdziwego więzienia.
- Czy dyrektor Deveraux już wie? – zapytała
cicho.
- Tak. I nie jest zbyt szczęśliwy. Na gwałt
szuka nowego nauczyciela. Nie pozwoliliśmy mu na widzenie, baliśmy się, że
będziemy musieli reanimować Forsythe’a… - przez jego twarz przemknął cień.
Arthemis przypatrywała mu się chwilę a potem spytała:
- A profesor Longbottom?
- Uważał go za przyjaciela… - odszepnął
smutno Harry. – Jest wściekły…
To lepsze niż
smutek, pomyślała Arthemis.
- Jesteśmy na miejscu – oznajmił pan Wange i
pozwolił strażnikowi sprawdzić swoją różdżkę.
Stanęli przed
żelaznymi drzwiami. Pan Potter zatrzymał Arthemis.
- Arthemis – powiedział bardzo cicho. – Tutaj
też wszystko będzie rejestrowane, dlatego musisz na początku na użytek
protokołu powiedzieć dlaczego tu jesteś. Nadal trzymaj się oficjalnej wersji –
dodał z naciskiem.
Arthemis nie
była głupia. Skinęła głową.
Podeszli do
strażnika, który otworzył im cele. Przedzielona była na pół przez żelazne
kraty. Z jeden stali oni, z drugiej było łóżku i krzesło, z którego korzystał
aktualnie Gaelen Forsythe.
- Panie profesorze – powiedziała cicho.
Nawet w
pasiastej piżamie nadal był dobrze zbudowanym, przystojnym człowiekiem.
Zamyślony w sposób, który wielokrotnie widziała u niego siedząc na jego
lekcjach, w jego gabinecie… Zamrugał i uśmiechnął się do niej.
- Arthemis… moje dziecko…
Arthemis
starała się nie okazywać otwartego obrzydzenia. Stanęła przed nim, za nią
ustawili się pan Potter i pan Wange.
- Przyszłam po raz ostatni spojrzeć na
mordercę swojej matki – powiedziała zimno i jej pierwsze wiązki umysłowe
wkradły się do umysłu Forsythe’a.
Na twarzy
profesora pojawiło się zniecierpliwienie.
- Tłumaczyłem ci, że to był wypadek –
zirytował się.
Arthemis
natrafiła na barierę i stwierdziła, że trochę to zajmie. Jednak nie zapomniał
założyć bariery. Musiała go trochę rozproszyć, żeby o niej zapomniał i nie
poczuł, jak ją zrywa.
- Wypadek, że nadziała się na twoją różdżkę?
– rzuciła.
Zaczął krążyć
po pomieszczeniu.
- Wrzeszczała! Powiedziała, że cały czas
mieszałem jej w głowie! Śmiała powiedzieć, że mnie nienawidzi, i że to moja
wina!! Gdzie była jakakolwiek wina!? To był sukces na całej linii!!
Gdy mówi i
krzyczał, Arthemis wkradła się do środka i odnalazła źródło przezroczystej
substancji, którą był otoczony, jak aurą.
- To, co potrafisz zaskoczyło mnie –
powiedział zachwycony.
Grząski grunt,
pomyślała Arthemis słysząc jego słowa i zaczęła wysyłać delikatne impulsy,
które sprawiły, że „korytarz” jego mocy zaczął się kurczyć.
- Urodziłam się z tym. Nie dziwię się, że
jest to dla pana zaskoczeniem…
- Gdybym wiedział, że jakikolwiek eliksiry
jest w stanie wywołać taki efekt, to…
Jeszcze
chwila, pomyślała Arthemis i powoli i sugestywnie niszczyła centymetr po
centymetrze fragment jego umysłu.
- To pan twierdzi, że to wynik badań. Nikt
tego nie potwierdził, a ja nie będę wierzyła człowiekowi, który zabił mi matkę.
Nie wiem skąd się wzięły moje zdolności i nie chcę tego wiedzieć. Umiem nad
nimi panować i to wystarczy… – powiedziała cicho i odwróciła się.
Wycofała się z
jego umysłu nie niszczą wszystkiego do końca. Jego umiejętności znikną z czasem
zupełnie, gdyż dokonała wystarczających dewastacji.
- Arthemis! Arthemis! – wołał za nią
Forsythe rozpaczliwie. – Mógłbym cię tyle nauczyć!!
Pan Wange
zatrzasnął drzwi zza których nadal krzyczał profesor obrony przed czarną magią.
- Wszystko dobrze? – zapytał zaniepokojony
jej milczeniem pan Potter.
Otrząsnęła
się.
- Tak – powiedziała cicho. – Może teraz
wpływać już tylko na własne sny…
- Chodźmy do góry. Twój ojciec pewnie
odchodzi od zmysłów – zaproponował Harry, obejmując ją ramieniem.
Skinęła głową.
Jechali do góry sami. Pan Wange został na dole, żeby porozmawiać jeszcze ze
strażnikami Forsythe’a.
- Czy ktoś może ci to zrobić? – zapytał
cicho pan Potter.
Arthemis
przełknęła ślinę.
- Nie – odpowiedziała cicho.
- Nawet gdyby znalazł się ktoś z takimi
umiejętnościami jak twoje? – upewnił się zaniepokojony.
- Nawet wtedy – potwierdziła.
Pan Potter
przymknął oczy z ulgą.
- A gdyby twoja blokada padła? – zapytał
jeszcze.
Arthemis
odwróciła się do niego.
- Panie Potter to jest niemożliwe –
zapewniła go. – Profesor Forsythe wywołał u siebie te moce na siłę. Dokonał
zmiany eliksirów mojej matki i użył własnej krwi, żeby organizm ich nie
odrzucił. Wywołały one zmiany w jego umyśle. Maleńkie zmiany, jakby narośla na
jego korze mózgowej… Dzięki temu miał jakieś dodatkowe czarodziejskie moce. U
mnie to tak nie działa… - dodała cicho. – Eliksiry trafiły do mnie z genami i
krwią rodziców. Połączyły się z moimi genami i rozwijały we mnie przez całe
życie. Ja nie mam osobnych części, które decydowałyby o mojej mocy. Nie da się
ich we mnie oddzielić. Są krwią, skórą, kośćmi…
Usłyszała
głębokie westchnienie pana Pottera, a potem na jej ramieniu zacisnęły się jego
ręce.
- Dzięki Bogu… - westchnął. – Gdyby to było
możliwe, oszalelibyśmy z niepokoju, że ktoś będzie chciał ci coś zrobić.
Arthemis
najpierw patrzyła na niego zaskoczona, a potem na jej ustach pojawiał się
powoli szeroki uśmiech.
Gdy wyszli w
holu głównym, w którym było pełno pracowników ministerstwa Magii i osób, które
miały coś do załatwienia. Naprzeciwko nich czekał ojciec Arthemis, był trochę
blady, ale stojąca przy nim kobieta starała się go uspokoić.
Na ich widok
ruszyła w ich stronę.
- Och, dziecinko! – zawołała, ściskając
Arthemis.
Arthemis się
do niej przytuliła wdychając różanym, świeży zapach damskich perfum.
- Dobrze się czujesz? – zapytała pani Potter
i wpatrywała się w nią uważnie szukając najmniejszych śladów kłamstwa. Arthemis
nie śmiała by jej skłamać…
- Teraz już tak – odpowiedziała jej cicho.
Pani Potter
skinęła jej głową, potem uśmiechnęła się do niej porozumiewawczo.
- Słyszałam, że masz randkę…
Arthemis
ścisnęło w żołądku. Nie denerwowała się tak ani w chwili wejścia do
Ministerstwa Magii, ani gdy zaczęli przesłuchanie.
Ginny zaśmiała
się i poklepała ją po policzku.
- Będzie dobrze – zapewniła ją radośnie, a
potem powiedziała: - Idź uspokój ojca…
Arthemis
zwróciła się do pana Pottera.
- Dziękuję za wszystko.
Skinął jej
głową, a potem poprawił okulary.
- Nie ma za co. I starajcie się na razie nie
wpadać w tarapaty – dodał z uśmiechem.
Gdy Arthemis
do niego dołączyła pan North pomachał rodzicom Jamesa na pożegnanie, a potem
zabrał ją do domu, zdając sobie sprawę z tego, że Arthemis niedługo pomyśli, że
to co ją czeka jest o wiele gorsze od spotkania z mordercą i przesłuchania
przez szefa magicznej policji…
W końcu po tylu latach sprawiedliwości stanie się zadość i Forsythe zostanie ukarany za swoje czyny. Kreatywność autorki chyba nie ma granic, cudownie stworzona historia ;)
OdpowiedzUsuń