sobota, 27 stycznia 2018

Sprawca snów (Rok VI, Rozdział 56)

James nie mógł się wybudzić, chociaż walczył z całych sił. Nie chciał już śnić, nie chciał przeżywać tych koszmarów. Nie chciał. Były takie realne, uderzały w każdy najdelikatniejszy skrawek jego psychiki.
Zakrwawiona Arthemis. Arthemis roztrzaskana o skały w Peru. Arthemis płonąca w rzece lawy w Indiach. Arthemis rozszarpywana przez dzikie zwierzęta. Arthemis wysysana przez krwawe diabły. Arthemis bita do nieprzytomności przez Flinta.
Arthemis kochająca się z jakimś chłopakiem, którego widział raptem dwa razy. Arthemis mówiąca, że go nienawidzi.
O tak… Forsythe wiedział, że nie wystarczy zaatakować jednego pola psychiki Jamesa, żeby go złamać. Wizje się zmieniały i były realne. Tak przerażająco realne, że nie mógł rozróżnić co jest prawdą, a co tylko snem.
Nie miał już siły opierać się. Nie miął już siły, żeby się przed tym bronić.
Poczuł, jakby ktoś go szarpał. Poczuł jak w żebra wbijają mu  się palce, ale odczuł to jak dziesięć ostrych sztyletów. Poczuł uderzenie na odlew w twarz. Chciał wrzasnąć, chciał się obudzić, chciał się bronić przed tymi uderzeniami, ale nie mógł.
A potem poczuł wszechogarniający ból, który i tak był lepszy od tych wszystkich snów. Mógł się zatopić  w tym bólu. Mógł się na nim skupić.
Ból jednak narastał i narastał, aż w końcu jakby miał głowę zanurzoną pod wodą, usłyszał niewyraźny bełkotliwy krzyk:
-      Obudź się! Cholera! Obudź się! James! Jeżeli się nie obudzisz stracisz zmysły!
Walczył ze snami, a ból mu pomagał. W końcu otworzył oczy i niemal natychmiast poczuł, jak jego powieki przytrzymywane są przez brutalne palce.
-      Nie waż się zasnąć! – Pan North miał zakrwawioną twarz, pełną ran, a oczy wypełnione bólem. Kulał, ale podniósł się, jak w zwolnionym tempie i zmusił Jamesa by ten też wstał. – Musisz chodzić James – powiedział ostro. – Musisz się trzymać…
-      Gdzie on jest? – wychrypiał James, czując gęstą żółć w gardle.
-      Wyszedł. Na razie…
-      Arthemis…
Dostrzegł przerażenie i ból w oczach ojca Arthemis i był to kolejny cios dla jego skołowanego umysłu. Ale jednocześnie coś, co utrzymało go przytomnego.
Nie mogli nic zrobić. Nie mogli zapobiec przybyciu Arthemis do tego miejsca.
Byli bezradni.


Arthemis została wprowadzona do salonu. Po drodze z przerażeniem stwierdziła jedno. Nic się tutaj nie zmieniło. Jakby wczoraj stąd wyszła. Wszystko było na swoim miejscu. Meble, tapety. Nawet zdjęcia. Zdjęcia jej matki i jej. Książki jakie czytała jej matka. Pianino. Dokładnie odtworzył ich dom. Pozbył się tylko jednego. Zdjęć ojca i wszystkiego, co świadczyło o jego istnieniu.
Jak doświadczony polityk rozsiadła się w fotelu i starała się nie patrzeć na dywan. Na tym dywanie po raz ostatni widziała swoją matkę. Martwą…
A teraz siedziała przed jej mordercą.
-      Przypuszczam, że masz przy sobie broń… - rzucił niedbale, nalewając jej herbaty.
-      Owszem – powiedziała spokojnie.
-      Proszę cię, żebyś ją odłożyła... – powiedział Forsythe, jakby rozmawiali o pogodzie.
Arthemis wyjęła oba noże, które były przytwierdzone na pasie i jeden z przedramienia. Potem, żeby nie przypomniał sobie, że powinna mieć jeszcze jeden mniejszy, zapytała lekko:
-      Różdżkę też?
-      Jeżeli można – poprosił łagodnie.
I tak nie mogę używać czarów, pocieszyła się w myślach, ale wiedziała, że to nie prawda. Użyłaby ich bez wahania, nawet gdyby mieli ją za to wyrzucić ze szkoły.
Odłożyła różdżkę na stół.
-      Miło mi, że mnie odwiedziłaś – zagaił Forsythe. – Chociaż nie podobają mi się powody tej wizyty. Jednak jest wiele rzeczy, które chciałbym z tobą omówić… - uśmiechnął się dobrotliwie.
Arthemis delikatnie wysłała sondę.
~     James?
~     Arthemis!? – wyczuła ból i panikę w jego myślach. Zmęczenie, szok. To nie wróżyło dobrze. Musiała go stąd jak najszybciej wyciągnąć.
~     Jak tata? – zapytała spokojnie.
~     Arthemis nie wolno ci…!!! - krzyknął. Nie powiedział nic o stanie jej ojca. To sprawiło, że poczuła lodowatą furię w umyśle.
~     Cichutko James. Jestem nad tobą… Odpoczywaj…
~     Nie! Arthemis nie!! On cię wyczuje!
~     Nikt nie może mnie wyczuć, gdy się z tobą kontaktuje. To więzy krwi – odpowiedziała łagodnie i rozłączyła się.
Arthemis spojrzała na Forsythe’a, który wydawał się być zirytowany tym, że go nie słuchała:
-      Porozmawiajmy – zgodziła się łagodnie. – Ale nie tutaj. Nie przepadam za tym pomieszczeniem…
Jego wzrok powędrował na dywan, dokładnie w to samo miejsce, jak przedtem wzrok Arthemis. Spojrzał na nią chłodno.
-      To twój dom! – powiedział, jak ojciec do niesfornego dziecka. Arthemis starała się nie wzdrygnąć.
-      Najpierw James i tata… Potem porozmawiamy – powiedziała nadal spokojnie.
-      Nie dyktujesz tu warunków – warknął, na chwilę zdejmując maskę grzeczności.
Arthemis patrzyła na niego spokojnie. W milczeniu. Nie miała zamiaru ustąpić, a o ile się orientowała on bardzo chciał z jakiegoś powodu się jej przypodobać. Nie mogła go wyczuć. Nie miał aury, albo miał osłonę. Nie mogła się wyczuć jego uczuć. Musiała być ostrożna, żeby tego nie wyczuł, a to mogło nadwątlić jej siły.
Usłyszała trzask filiżanki o spodek.
-      Jesteś rozpieszczona! – warknął. – Nigdy bym do tego nie dopuścił! Twoja matka również nie!
Arthemis pomyślała, że jeżeli jest rozpieszczona to właśnie przez matkę. Jednak to jedno jego zdanie dużo jej wyjaśniło. I przyprawiło o mdłości.
Chciał być jej ojcem…
Forsythe wstał i wskazał na nią palcem.
-      Sama chcesz wejść do tej klatki! – warknął.
Skinęła głową.
-      Nie nauczono cię ostrożności! Nigdy nie popełniłbym tego błędu!
Nauczono mnie ostrożności, pomyślała Arthemis, są jednak sytuacje, gdy ostrożność nie jest możliwa.
Swoim milczeniem doprowadzała go do szału i póki nie zobaczy Jamesa i ojca, będzie milczeć.
-      Gdy przekroczysz te drzwi, już nigdy nie wrócisz – zapowiedział jej niezwykle łagodnie.
Spojrzała na niego i niemal się uśmiechnęła.
Tym też doprowadzała go do szału. Subtelna gra z psychopatą…
Zaczęła schodzić w dół po stromych schodach. Bez broni. Bez czarów. A jedynym jej atutem było to, że Forsythe nie chciał jej skrzywdzić, bo uważał się za jej ojca…
Nigdy nie była w piwnicy. Nigdy nie pozwolono jej tu wejść. Nie wiedziała wiec, czego się spodziewać. Jednak na pewno nie tego. Im niżej była tym bardziej ściany stawały się kanciaste, tak że w końcu bardziej przypominały ściany jaskini niż domu. Gdy w końcu stanęła weszła do piwnicy, jej oczy rozwarły się szeroko.
Sklepienie ciągnęło się, chyba aż do podłogi w domu, a było podtrzymywane przez wielkie filary. Nigdy nie nazwałaby tego piwnicą. Była to ogromna przestrzeń bardziej przypominająca podziemny magazyn. Pod ścianami stały stoły z różnymi menzurkami, fiolkami, były tu również kotły różnej wielkości, a także półki z księgami o czarach.
Mogła ogarnąć całą powierzchnię piwnicy, była tylko odrobinę większa od powierzchni domu, jednak sklepienie wydawało się być zbyt wysoko, jak na zwykłą piwnicę.
Rozejrzała się i wewnątrz niej wszystko przykrył lodowaty chłód, który natychmiast stopniał pod lawą wściekłości.
W rogu pokoju stali James i jej ojciec. Jej ojciec miał złamaną nogę, zakrwawioną koszulę i twarz. Liczne rany i sińce. Przemknęła przez niego wzrokiem, żeby dłużej na niego nie patrzeć.
Ścisnęło ją na widok Jamesa, wyglądał jakby schudł w jednej chwili. Skóra napinała się na kościach w nienaturalny sposób, jego oczy wpatrywały się w nią, ale i tak widziała w nich horyzont gdzie czaiło się szaleństwo. Był blady, a raczej szary.
Kilka godzin. Tyle wystarczyło Forsythe’owi doprowadzenie ich do takiego stanu.
Odwróciła wzrok i przeszła kilka kroków. Spojrzała na nauczyciela. Któremu ufała. Którego lubiła. I dotarło do niej, że tak jak jej matka kiedyś, zaufała niewłaściwej osobie.
-      Czego chcesz? – zapytała spokojnie.
-      Arthemis, NIE!!! – krzyknął James i dopiero teraz domyśliła się, dlaczego z nich wcześniej nie ruszył w jej stronę. Gdy zrobił pięć kroków wpadł na barierę, która zmaterializowała się w postaci wyładowań elektrycznych i cisnęła nim o podłogę. Zaczął się rzucać i krzyczeć, ale po chwili wszystko ustało.
Musiała przywołać całą swoją siłę. Cały swój instynkt, żeby nadal stać w miejscu. Żeby do niego nie pobiec. Albo żeby nie rzucić się Forsythe’owi do gardła.
-      Opuść osłonę – zażądała.
Przepraszająco pokręcił głową.
-      Nie mogę. Jeżeli ich wypuszczę nie będziesz chciała ze mną rozmawiać… A musisz zrozumieć!
-      Że zabiłeś moją matkę? – warknęła Arthemis, na chwilę wypadając z roli, jednak szybko się opanowała. Czuła jak jej umysł się gotuje. – Zdejmij osłonę, albo ja to zrobię – zagroziła i ruszyła w kierunku ojca, Jamesa i niewidzialnej bariery.
-      Nie! Zrobisz sobie krzywdę!! – powiedział Forsythe zmartwiony idąc w jej kierunku.
Arthemis niemal nie roześmiała mu się w twarz.
-      Patrz! – warknęła, nie zwalniając kroku.
-      To nie jest magiczna bariera – powiedział. – Nie jesteś w stanie jej zdjąć z różdżką, a co dopiero bez niej!
Arthemis zamarła i odwróciła się do niego.
-      Nie ma niemagicznych barier.
-      To bariera mojego umysłu. Oddziałowuje na jego mózg nie ciało – wyjaśnił znowu nauczycielskim głosem, jakim tłumaczył jej setkę rzeczy na zajęciach.
Dopiero wtedy zrozumiała, jaka była ślepa. Nawet przekraczając próg domu, nadal była ślepa. Nadal widziała w nim tylko mordercę matki. A nie człowieka, którego szukała przez ostatni rok.
Sprawcę snów…
Zamknęła na chwilę oczy i je otworzyła. Nie mogła wyczuć jego aury, bo on jej nie miał. Dookoła niego była tylko lepka sieć jego umysłu, tak samo przezroczysta jak wici sprawcy snów.
Patrzył na nią łagodnie, a ona zastanawiała się, jak bardzo jest szalony… Opuściła ręce wzdłuż boków i powiedziała cicho:
-      Porozmawiajmy…
Forsythe uśmiechnął się do niej w rodzicielski, wyrozumiały sposób, jakby cieszył się, że w końcu zrozumiała, coś co starał się jej wytłumaczyć.
-      Demetria powiedziała, że mogą być tutaj pamiętniki i notatki z badań mamy. Są tu? – zaczęła spokojnie.
-      Pamiętniki owszem – powiedział spokojnie, a potem przez jego twarz przemknął wyraz niezadowolenia. – Ale Althea spaliła wszystkie zapiski dotyczące eliksirów, nim zdążyłem ją powstrzymać…
Arthemis zadrżała. Spokojnie, powiedziała sobie, to była jej walka. Nie mogą liczyć na niczyją pomoc, ale na pewno nie zamierzała pozwolić by Forsythe zrobił krzywdę jej ojcu i Jamesowi. Zrobi co będzie konieczne, by to zapewnić. Czuła się bezradna bez różdżki, bez broni…
Jej uwagę przykuły słowa Forsythe’a.
-      A więc to Demetria podsunęła wam pomysł odwiedzenia mnie? Wredna suka nigdy nie doceniała geniuszu Althei. Przez nią ALthea wpadała w depresję, w poczucie winy!
-      Mama czuła się winna tak, czy inaczej – odpowiedziała mu Arthemis. – Niemal doszło do niej do rozdwojenia jaźni. Jednego dnia zachowywała się zupełnie inaczej niż podczas pozostałych…
Forsythe prychnął.
-      Podczas dni, gdy szalała z niepokoju była zupełnie nie do użytku! Musiałem ją zastępować! Dzięki Merlinowi, że trochę eliksiru snu i wieloskokowego załatwiało sprawę!
Arthemis spojrzała na niego ostro.
-      To dlatego czasami zachowywała się jak nie ona i mówiła o sobie w trzeciej osobie! – zacytowała Demetrię, Arthemis.
-      Mogła wszystko zniszczyć pod wpływem impulsu! – tłumaczył się agresywnie. – Tyle lat pracy i starań. Układania planów i receptur, a ona przez twojego ojca i tę głupią sukę chciała wszystko zniszczyć!
-      Demetria wypiła eliksiry jako pierwsza – zaprzeczyła Arthemis.
-      Wypiła niepełny eliksir! – zaśmiał się Forsythe. – O wiele słabszy od tego, który dostała Althea…
-      Ale mama o tym nie wiedziała, pijąc go… - domyśliła się.
-      To były nasze badania. Byliśmy geniuszami… Mieliśmy prawo do korzystania z własnych wynalazków – stwierdził chłodno.
-      Nie należałeś do badaczy – drażniła się z nim Arthemis.
Forsythe się spiął.
-      Oczywiście, że należałem. Tylko, że nieoficjalnie. Althea wszystko ze mną konsultowała!
-      Gdyby wiedziała, co się stanie, nigdy by tego nie zrobiła – zapewniła go Arthemis.
Prychnął wściekle.
-      Ona też tak mówiła! Nie doceniała tego! Bała się Tristana! Tak bardzo się go bała! A ty okazałaś się idealna! Byłeś dzieckiem naszego geniuszu! Moim dzieckiem!
-      Nie ma we mnie ani jednego twojego genu – odparła lodowatym głosem Arthemis. – Dzięki Bogu!
-      Powinnaś być moim dzieckiem!! Byłabyś moja, gdyby nie Tristan! Rzucił na nią zaklęcie, odurzył eliksirami! Nigdy nie pokochałaby nikogo oprócz mnie!
-      Mama kochała tatę. Zawsze – powiedziała cicho.
Forsythe z wściekłości aż się opluł, gdy wrzasnął.
-      ALTHEA KOCHAŁA MNIE!! W trójkę osiągnęlibyśmy taką moc, jakiej nie ma nikt! Nasza rodzina byłaby niepokonana i uwielbiana!
-      Jak zdobyłeś moc? – zapytała Arthemis, żeby zajął się czymś innym niż wściekłością. Ona ponieważ kończyły jej się pytania, kończyły się rzeczy, które chciała wiedzieć, zaczęła obmyślać plan. Wszystko jednak skierowało się do tego, jednego stwierdzenia: nie miała żadnej mocy… - Mama jej nie miała – dodała, jakby naprawdę była zaintrygowana.
-      Althea nie zdążyła zniszczyć wszystkich zapisków. Nadwątlone i do połowy spalone receptury… Ale część pamiętałem. Coś poszło nie tak… W porównaniu z twoimi umiejętnościami moje są marne – dodał markotnie. – Mogę wpływać tylko na bardzo zmęczony umysł i tworzyć sny…
-      To twoja wina? To twoja wina, ze przez cały zeszły rok nachodziły mnie te wszystkie durne leki? – zapytała wściekłym i przerażonym tonem, jakby dopiero teraz to zrozumiała. Chciała, żeby poczuł się ważny.
-      O nie, kochanie – zwrócił się do niej łagodnie. - Ja podsycałem tylko twoje niepokoje. Ty sama je stworzyłaś. Ja ci tylko pomagałem je zobaczyć…
-      Te cholerne wizje i sny, które miałam…
-      Oj, to moja własna inwencja – stwierdził zadowolony. - Powinnaś to docenić…
-      Dlaczego to robiłeś? – to było pytanie na które szczerze chciała poznać odpowiedź.
-      Czyż to nie oczywiste? – prychnął zirytowany i pokazał Jamesa palcem. - To nie jest chłopak dla ciebie odpowiedni! Masz taki sam beznadziejny gust jak twoja matka! Widzisz tylko mięśnie i twarz playboya! Mając przy boku przyjaciela, który nigdy cię nie zawiódł, który zawsze był przy tobie, - Jezu, on miał na myśli Albusa! Domyśliła się Arthemis. -  …wybrałaś innego… lekkoducha i goniącego za spódniczkami niedojrzałego chłoptasia, przez którego po nocach płakałaś…
-      Skąd wiesz…?
-      Obserwowałem cię. I z niepokojem naprawdę z wielkim niepokojem zauważyłem, że pewnie popełnisz ten sam błąd, który popełniła twoja matka kilkanaście lat temu… Musiałem temu zapobiec…
-      Co cię to obchodzi!? – Arthemis poczuła, że jej nerwy są na granicy wytrzymałości. Że zaczynają się wyrywać spod kontroli. Była chora od słuchania tego wszystkiego. Chciała poczuć smak jego strachu, zapach krwi! - Nie masz prawa się wtrącać w moje życie!!
-      Oczywiście, że mam prawo. Stworzyłem cię. Jestem bardziej twoim ojcem niż Tristan…
-      Nigdy! – krzyknęła oburzona.
-      Oczywiście nie w sensie biologicznym. Twoja matka nigdy nie pozwoliła mi się dotknąć w taki sposób. Chociaż musiała wiedzieć, że to ja byłem jej przeznaczeniem… Ale to dzięki mnie i badaniem twojej matki jesteś tym kim jesteś. Idealnym i jedynym takim dzieckiem na świecie. Gdy dawkowała sobie eliksiry nie wiedziała, że to nie ona przejmie moc. Każdy z nich razem z jej krwią dostał się do jej dziecka.
Arthemis wiedziała już to, jednak pozwoliła mu kontynuować. Był zamyślony i odległy. Może udałoby się jej wyciągnąć nóż… Potem jednak powiedział coś, co sprawiło, że zamarła, a w jej wnętrzu doszło do wybuchu wściekłości. Przypomniał jej, to o czym zapomniała, gdy gadał o badaniach.
Że zabił jej matkę…
-      Gdy dowiedziała się, że jest w ciąży oczywiście zerwała wszelkie badania i odsunęła się ode mnie. Jednak dziecko urodziło się zdrowe. Zupełnie normalne. Przestała się bać, że będziesz jakimś mutantem i znowu zaczęła ze mną rozmawiać... Ale ja wiedziałem… - powiedział cicho do siebie. - A potem miałaś cztery lata. I ukazały się twoje zdolności. Im starsza byłaś tym  twoja matka gorzej to znosiła. Poczucie winy ja zabijało. Szczególnie, że bała się powiedzieć twojemu ojcu. Jakby miał do ciebie jakieś prawo! – prychnął. - Nigdy się nie dowiedział…
-      Bo ją zabiłeś! – warknęła Arthemis, zaciskając dłonie w pięści, a w jej umyśle szalała burza, podnosząc temperaturę ciała, wzburzając krew.
-      To był wypadek! – krzyknął żałośnie. - Naprawdę… nigdy nie chciałem zrobić jej krzywdy! Nigdy. Chciałem jej! Chciałem ciebie! Chciałem ją stąd zabrać! Kochałem ją! Potrzebowałem jej! A ona chciała uciec! Powiedziała, że oszalałem, że ma się do niej nie zbliżać! Nie mogła mi zabronić! Była moja!!!
-      Zabiłeś ją!! – krzyknęła rozpaczliwie Arthemis, czując jak rana w sercu otwiera się na nowo.
-      NIE!! – ryknął Forsythe. - Pamiętam tylko, że leżała na ziemi, a ja ściskałem różdżkę. Nie wiem, co się stało tamtej nocy…
-      Kłamca!!
-      Arthemis, kochanie, musisz zrozumieć, że jesteś moja. Że musisz mi wybaczyć, a ja ci pokaże jak korzystać z twoich mocy!! Ona się sama zabiła! – dodał z przekonaniem, jakby wiele razy sobie to powtarzał. - To jej wina! Wszystko było jej winą! Po, co wyszła za Tristana skoro miała mnie!! Kochałem ja najmocniej na całym świecie! Powinnaś być moja córką!
-      NIGDY NIE BĘDĘ TWOJA TY POTWORZE!! – ryknęła a wszystkie jej bariery puściły.
Twarz Forsythe’a zmieniła się w maskę wściekłości, gdy wyciągnął różdżkę.
-      A więc zdecydowałaś o swoim losie… - warknął.
Może od początku wiedziała, że to się stanie. Może tylko czekała aż powie jej wszystko co chciała wiedzieć, bo był ostatnią osobą, która mogła udzielić jej odpowiedzi. Może chciała, żeby stracił czujność, bo od początku wiedziała, że nie ma z nią żadnych szans. Że nie potrzebuje czarów, żeby sobie z nim poradzić.
Po raz pierwszy w życiu Arthemis złamała wszystkie swoje zasady. Opuściła ręce wzdłuż boków, jakby czekając na egzekucję.
-      NIE! ARTHEMIS UCIEKAJ!! – ryknął James.
Gdy usłyszała kolejne odrzucenie przez barierę, otworzyła oczy, które połyskiwały lodowatym ogniem.
~     James, połóżcie się na ziemi – nakazała w myślach.
~     Arthemis…
~     Skup się. Będziesz mi później potrzebny…
Rozłączyła ich umysły i otoczyła barierę Forsythe’a własną o wiele silniejszą. Szedł w jej kierunku przekonany, że już nie można temu zapobiec. Może gdzieś na dnia jego oczach dostrzegła żal i ból, ale było to tak głębokie szaleństwo, że już nie mogła go uratować.
-      Skoro tak bardzo to kochasz… Pokaże ci co stworzyliście – powiedziała bardzo cicho.
Forsythe zawahał się, podnosząc różdżkę i wtedy Arthemis wysłała pierwszą wiązkę mocy prosto do jego umysłu.
Padł na kolana.
Arthemis utrzymywała się tylko dzięki wściekłości, która przepływała przez jej ciało jak wysokie napięcie.
-      Co to jest… - wychrypiał.
-      Pokażę ci prawdziwą siłę umysłu – powiedziała Arthemis i wysłała kolejną wiązkę. Forsythe’a porwało na ścianę, dostatecznie wysoko, że przy imponującym sklepieniu wyglądał jak mucha. Arthemis ściągnęła go na dół.
-      Podoba ci się? – wdarła się w jego myśli, tak jak on wcześniej wdarł się w jej sny i wyciągnęła z nich wszystkie wspomnienia, jak zabijał jej matkę. Kazała mu jeszcze raz patrzeć w jej niewidzące, martwe oczy.
Czuła jak przez jej ciało zaczynać przepływać ogień zamiast krwi, ale zlekceważyła to.
-      Althea… - jęknął.
-      Nie waż się wymawiać jej imienia! – warknęła Arthemis i wysłała mu kolejną wiązkę mocy, wtedy poczuła, że zrywa bariery otaczające Jamesa i tatę i osłania nią umysł. Nie przygotowana na nagłe odbicie, poczuła jak jej własna moc do niej wraca i ona również doświadczyła tego bólu. Wylądowała na podłodze na drugim końcu piwnicy, czując jak rozsadza jej czaszkę, jak jej nerwy zaczynają być wrażliwe, jak nawet na dotyk powietrza wokół niej. Nawet ono sprawiało jej ból.
Forsythe podniósł się i szedł w jej kierunku celując zaklęciem.
-      Nie!! – krzyknęli jednocześnie Tristan i James i ruszyli na niego.
Nie mieli różdżek, więc Arthemis zerwała się na nogi i poczuła jak rozbita szklanka, ale tym razem miała w ręku nóż. Rzuciła nim w Forsythe’a, ale zdążył rzucić zaklęcie uśmiercające.
W tym samym momencie, gdy James powalił jej ojca na ziemię nóż wbił się w dłoń Forsythe’a. Wypuścił różdżkę.
Arthemis zebrała w sobie resztkę sił fizycznych i przypomniała sobie wspomnienie Forsythe’a jak rzucał zaklęcie na jej matkę. Jej umysł nawet bez jej polecenia wysłał kolejną wiązkę mentalnej siły. Forsythe wylądował znowu na ścianie. Arthemis patrzyła na niego beznamiętnie, gdy jego ciało wyginało się w agonii, a jego głowa przywarła do kanciastej ściany, jakby mogło ją to uratować. Arthemis podkręcała moc raz za razem, gdy usłyszała swoje imię. Potem jeszcze raz.
Gdy nie zareagowała jej ojciec się bardzo zdenerwował i krzyknął:
-      ARTHEMIS, JESTEM TWOIM OJCEM I MASZ NATYCHMIAST PRZESTAĆ. ARTHEMIS!
Zadziałało.
Puściła Forsythe’a na ziemię i sama w tym momencie upadła, jakby podcięto jej nogi.
Forsythe się nie ruszał.
James i Tristan North wolno, chwiejnie powstali. Powietrze nadal było przesycone energią Arthemis.
Równocześnie zrobili krok w jej kierunku. Kilka kolejnych i dostrzegli jak Arthemis skręca się w konwulsjach. Całe jej ciało było wygięte pod dziwnym kątem. Wyglądała jakby ktoś rzucił na nią zaklęcie powodujące drgawki. I zaczęła krwawić. Nie tylko jej nos i usta wypełnione były krwią. Przez ubranie przesiąkały małe plamki krwi, jakby nagle wszystkie jej ranki i zadrapania na raz się otworzyły.
-      Chryste, ma atak – szepnął pan North.
Oczy uciekły jej w tył głowy, gdy rzucała się na podłodze.
James nie mógł znieść jej cierpienia. Ale nie wiedział co zrobić. Nigdy nie widział, żeby było aż tak źle. Nigdy nie widział, żeby Arthemis zupełnie straciła kontakt z otoczeniem. Po początkowym szoku, zrobił krok w jej kierunku i został natychmiastowo zatrzymany.
-      Nie ruszaj jej. Musi sobie sama z tym poradzić.
James się wyrwał i zgromił go wzrokiem
-      Całe życie radzi sobie z tym sama - powiedział ostro.
-      Ona teraz nad tym nie panuje. Nie wiadomo, co może ci zrobić – wyjaśnił z poczuciem winy na twarzy pan North.
James zaśmiał się tylko.
-      Arthemis nie jest zdolna do tego, żeby zrobić mi krzywdę – oznajmił z przekonaniem i irytacją, bo ręce pana Northa go przytrzymywały, a on nie chciał mu robić krzywdy. Jednak zrobi to, jeżeli będzie to konieczne.
-      Normalnie, ale teraz…
-      Nigdy – powiedział z cała pewnością i odwrócił się.
Pan North go puścił, ale powiedział:
-      Jeżeli teraz do niej pójdziesz, pogorszysz sytuacje.
James go nie słuchał. Podbiegł do Arthemis i przewrócił ją na plecy, co nie było łatwe, bo rzucała się, kopała i drapała ,w ogóle go nie zauważając. Bał się, że zakrztusi się krwią. Bał się, że jej umysł się wypali.
Usiadł na niej i przygwoździł jej ręce do podłogi, trzymając jej nadgarstki w żelaznym uścisku.
-      Arthemis, - powiedział cicho. Z nosa chlusnęła jej krew. O nie, pomyślał spanikowany James. Nie, proszę nie…
-      Nie dotykaj jej dłoni, - poradził pan North, padając na kolana niedaleko. Jego cała twarz wyrażała taki ból, gdy patrzył na jedyne dziecko, że James ledwie mógł to znieść. Nie chciał teraz o tym myśleć. Jednak jego słowa były cenne…
Jej dłonie były łącznikiem z jej umysłem. Dotarło do niego. A Arthemis teraz w ogóle nie pokazywała świadomości.
James przestał z bolesna intensywnością ściskać jej nadgarstki. Na pewno zostaną jej siniaki, pomyślał smutno. Zamiast tego delikatnie splótł z nią palce obu dłoni. Przytknął czoło do jej czoła, a potem powiedział i pomyślał cicho:
-      Arthemis, chyba nie chcesz mi zrobić krzywdy? Chyba już wystarczy, co nie maleńka? Wystraszyłaś mnie, więc uspokój się już… Wróć do mnie – dodał szeptem.
Jej ciało zupełnie nagle przestało się miotać. Z zamkniętymi oczami wyglądała, jakby zasnęła, ale przeczył temu płytki szybki oddech. Minuty stały się wiecznością, gdy czekał na jakąś jej reakcje. Nic. Nie reagowała…
James zacisnął usta, które zaczęły drżeć. Rękawem bluzy otarł jej krew z nosa, a potem wsunął dłonie pod jej plecy i przyciągnął do siebie jej płonące, bezwładne ciało. Zacisnął oczy i kołysał ją w ramionach.
-      No już, - powiedział próbując zimnymi dłońmi schłodzić jej skórę. - Nie udawaj mi tu śpiącej królewny... – powiedział, ale jego głos zaczął się załamywać.
Minuty mijały, a rozgrzane ciało Arthemis parzyło mu palce, jak rozgrzany piasek na brzegu morza. Jej włosy spływały krwią, kalając czerwienią ściskające je ręce Jamesa. Zacisnął powieki, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu.
-      Arthemis… - szepnął błagalnie.
-      Znowu... Narzekasz, Potter? – Było to bardziej tchnienie powietrza niż szept. Słaby, delikatny, kruchy szept.
James odetchnął z ulga i niemal zaczął drżeć. Mocniej ją przytulił.
-      Chyba tak, - próbował się zaśmiać, ale raczej mu nie wyszło - więc musisz przywrócić mnie do porządku...
-      Dobrze...  – zgodziła się na w pół przytomna. Bardzo powoli z wielkim trudem, jakby jej ręce ważyły tony, uniosła je i objęła go. - Czemu... jestem… taka… słaba?
Mogła teraz wyczuć wszystkie emocje przepływające przez pomieszczenie. Jej ojciec był na skraju załamania. Wpatrywał się na nią z przeprosinami.
Spojrzała na niego z wyczekiwaniem, jakby powinien umieć wyjaśnić jej słabość. Przełknął ślinę.
-      Szybkie zwalczenie ataku pochłonęło większość twojej energii – powiedział łagodnie. - To minie...
-      Masz lodowate dłonie James... – westchnęła, wzdrygając się  i nadal mając zamknięte oczy i czoło oparte na jego piersi.
-      Nie, kochanie, to ty jesteś rozpalona jak ognisko…
-      To na pewno twoja wina, - mruknęła cicho, jakby na skraju snu.
Bał się. Nadal się bał, że jeżeli zaśnie to już się nie obudzi.
-      Chciałbym, ale nie tym razem, - odparł James i pocałował ją w rozgrzane czoło.
-      Strasznie tu gorąco, - powiedziała niemal z płaczem.
-      Już cię stad zabieram, - zapewnił ją James, świadomy chłodu panującego w piwnicy, Arthemis miała wysoką gorączkę. Musiał coś szybko zrobić. Lekceważąc własne wyczerpanie, chciał się podnieść, ale poczuł rękę na ramieniu.
-      Teraz ja się wami zaopiekuję, dzieci, - powiedział łagodnie pan North.
James skinął głową z wdzięcznością i oparł policzek na głowie, wtulającej się w niego Arthemis.
Jej ojciec wstał z trudem. James wiedział, że ma jedną nogę poważnie uszkodzoną. Nie wiedział co dokładnie zaszło, ale gdy przyszedł do tego domu, ojciec Arthemis był już w takim stanie. Jakby odbyła się walka…
Najpierw poszedł po różdżkę Forsythe’a. Potem zabezpieczył go, żeby się nie ruszył i zaczął wypowiadać ciche zaklęcia. James znał to zaklęcie. Ojciec nauczył go dawno temu. Wzywało magiczną policję oraz uzdrowicieli.
-      Tato… - usłyszeli słaby szept. Przełknięcie łez. – Nie do szpitala… - powiedziała i wstrząsnął nią szloch.
Pan North spojrzał się w sklepienie i szybko zamrugał.
-      Nie do szpitala – obiecał.
-      Moje noże… - dodała cicho. – Na górze… Różdżka…
Skinął głową.
-      Pójdę po nie – zaczął się wspinać po schodach.
Arthemis odchyliła się lekko i spojrzała na niego. Zamrugała zdziwiona, patrząc na swoją rękę.
-      Jesteś czerwony – szepnęła.
-      To twoja krew – wyjaśnił jej cicho.
Pokręciła głową. Połączyła ich dłonie, wpatrując się w otaczający je czerwony blask. Ich barwy były identyczne. Teraz zrozumiała. Zrozumiała dlaczego była przekonana, że Rose i Scorpius do siebie pasują i czemu wiedziała, że Albus i Maria, nie.
Wyczuwała ich kolory.
-      Jesteś czerwony – powtórzyła. – Jak ja…
Potem straciła przytomność.


James pamiętał, jak wpadli magiczni policjanci razem z sanitariuszami.
Pamiętał też, że nie minęło nawet piętnaście minut, a na miejscu był też jego ojciec. Porozmawiał chwile z jednym z policjantów, a potem podszedł do niego. Siedział przy Arthemis, gdy sanitariusze oceniali jej stan. I tak wiedział, że nie mogą nic poradzić na jej śpiączkę. Arthemis wróci, gdy jej umysł będzie na to gotowy.
Ojciec przykucnął przed nim. Był niezdrowo blady.
Za jego plecami James widział, jak sanitariusze wynoszą nieprzytomnego Forsythe’a, pod eskortą policji.
-      James… jak się czujesz? – zapytał Harry.
James zauważył, że drżą mu palce. Przetarł twarz. Jego umysł był tak kruchy, po nocy nieustannych koszmarów, że nie dowierzał mu, gdy w pobliżu nie było kogoś, kto go zapewniał, że Arthemis nic nie będzie.
-      Nic jej nie będzie? – zapytał w odpowiedzi.
Harry wstał, poszedł zamienić kilka słów z uzdrowicielką, a potem wrócił.
-      Nic jej nie będzie – potwierdził. – Zabiorę cię do domu…
James posłał mu tak ostre spojrzenie, że Harry niemal się przewrócił.
-      Nie ważcie się mnie z nią rozdzielać. Nie obchodzi mnie, co powiedzą uzdrowiciele, policja, jej ojciec, czy ty! Nie zostawię jej!
Harry najpierw tylko położył rękę na jego ramieniu, a potem objął go mocno i powiedział cicho:
-      James… nic jej nie będzie…
-      Nie mogę być daleko od niej – powiedział James, urywanym głosem. – Nie mogę…
Jamesa ogarniała panika na samą myśl o tym, że coś może jej się stać, jeżeli go nie wyczuje. Albo, że będzie daleko, gdy nadejdzie kolejny atak. Nie… Nie mogli… Nie pozwoli im…
-      James… mama będzie odchodzić od zmysłów… - powiedział łagodnie Harry.
-      Tato… -  James potrząsnął głową, jego oczy były mocno zaczerwienione, ciało drżało, jakby wyczerpane ze wszystkich sił fizycznych i psychicznych. – Mama zrozumie… - dodał cicho.
Harry skinął głową.
-      Porozmawiam z Tristanem – obiecał cicho.
Wstał, ale James złapał go za rękę.
-      Tato, nie bądź zły… Na nią. Na mnie…
Harry zmusił się, żeby odetchnąć. Zabolały go podejrzenia syna.
-      Nikt nikogo nie obwinia… Jeżeli musisz z nią być, to znaczy, że tak naprawdę jest… - powiedział uspokajającym głosem.
James skinął głową i patrzył, jak pan North kłóci się z sanitariuszami. Robił to w tak znajomy sposób, że James mimowolnie się uśmiechnął. Gdy jego ojciec zaczął rozmawiać z ojcem Arthemis, położył się płasko na ziemi, niedaleko niej i również zapadł w niebyt.


Harry podszedł do Tristana.
-      Siadaj! – nakazał, nie znoszącym sprzeciwu głosem.
-      Ale… - zaczął Tristan.
-      Jak chcesz się zaopiekować córką, skoro nie jesteś w stanie stać na nogach?! – warknął.
Tristan usiadł i pozwolił się uzdrowić.
-      Ciesz się, że jeszcze nie powiedziałem Ginny… - zaczął Harry.
Tristan przetarł dłonią twarz, a potem spojrzał na Harry’ego wzrokiem przepełnionym poczuciem winy.
-      Przepraszam – powiedział. – Nie powinienem mieszać w to twojego syna. Nie powinienem był ustępować im… Nic im by się nie stało, gdybym…
-      Jeżeli Ginny zobaczy cię w takim stanie, to skopie ci tyłek – odpowiedział po chwili Harry. – I chyba uważasz mnie za idiotę, skoro myślisz, że mogę brać pod uwagę to, że dałoby się powstrzymać tę dwójkę. Arthemis nie dałaby się odsunąć od ciebie, a James od niej. Musieliście się znaleźć tu w trójkę. W innym przypadku znaleźliby się tutaj w dwójkę… I byliby zbyt wyczerpani, by wezwać pomoc.
Tristan wiedział, że to prawda. Przerażająca prawda.
Harry wziął się pod boki.
-      Wiem, że jest ci ciężko – powiedział cicho. – Ale na razie musisz się wziąć w garść z dwóch powodów…
Tristan spojrzał na niego pytająco.
-      James nie chce się dać rozdzielić z Arthemis – oznajmił cicho. - To pierwszy powód… Będziesz miał ich dwójkę na głowie. A zapewniam cię, że chory i zdenerwowany James, to nie jest miłe towarzystwo… I niestety nie jestem w stanie go powstrzymać…
-      Nie proszę cię o to – odpowiedział cicho Tristan, spoglądając w  stronę Jamesa. – Jego też bym o to nie poprosił. Gdyby go tutaj nie było nie wiem, czy Arthemis przetrwałaby atak. Ja przekonany, że jej zaszkodzę wycofałbym się. On zrobił na odwrót…
Harry trochę uspokojony, skinął głową:
-      Drugi powód jest taki, że moja rodzina z całą pewnością zrobi nalot na twój dom… Więc rozumiesz, że powinieneś odzyskać siły…
Tristan wpatrywał się przez chwilę w sanitariuszy, a potem wstał, mówiąc:
-      Zabierzmy dzieciaki do domu.


James czwartą noc z rzędu śnił. Znowu krzyczał, oglądając makabryczne sceny, które w jego umyśle zasiał Forsythe. Wyczerpany nie mógł wybudzić się z koszmaru. Nie mógł oddychać. Czuł się całkowicie bezradny i zrozpaczony.
Gdzieś w oddali, usłyszał mgliście tupot stóp i trzask drzwi o ścianę. Nie chciał sprawiać panu Northowi więcej problemów niż było trzeba. On sam walczył ze swoimi cieniami.
Potem dotyk dłoni na czole, wyrwał go ze snu, tak jak nie potrafił tego poprzednio dokonać nawet silny ból. Przyniosło mu to niewysłowioną ulgę.
Otworzył oczy. Zobaczył nad sobą bladą twarz Arthemis.
-      Sprawdzasz, czy nie mam gorączki? – zapytał, zawstydzony, że po tych wydarzeniach to on potrzebuje jej pomocy, a nie odwrotnie.
-      Nie – zaprzeczyła. - Chciałam cię dotknąć – odparła, a potem odwróciła niepewnie wzrok. Przestraszony wzrok.
Widział ją po raz pierwszy od trzech dni. Arthemis spała głębokim snem. Nie można było jej obudzić. Nie można było do niej dotrzeć.
Teraz James poczuł ciepło w całym ciele. Przeszli długą drogę, żeby przyznawała się do takich rzeczy.
-      Czekałem na ciebie…
Nie podniosła wzroku. Zobaczył, że zaczęła mrugać gwałtownie, jakby chciała strząsnąć łzy z rzęs.
-      Po tym wszystkim ty nadal... – urwała równie gwałtownie jak zaczęła.
Powoli zmusił ją, żeby spojrzała mu w oczy.
-      Naprawdę nie rozumiesz? Nie ma rzeczy na tym, czy na tamtym świecie, która byłaby w stanie oderwać mnie od ciebie…
-      Nie byłam pewna...
-      A powinnaś być. Czasami jestem zmęczony tym, że mi nie wierzysz. To jakbyś negowała to co czuję.
-      Nie, James. Ja wiem. Wierzę. Ale czasami jest to dla mnie tak zaskakujące, że cos mi się przestawia. To dlatego że przez większość życia nie wierzyłam, że coś takiego może mnie spotkać. Miałam mało czasu, żeby się o tym przekonać...
-      I to cię ratuje, - mruknął. - Inaczej kłótniom nie byłoby końca.
-      Myślałam, że będziesz się mnie bał – wyszeptała, drżącymi wargami, a po jej policzku spłynęła samotna łza.
James spojrzał na nią drwiąco.
-      Nie przesadzaj, North – rzucił lekceważąco. – Niby czemu miałbym się ciebie bać? Przerwałem twój atak, a ty mnie nawet nie drasnęłaś.
Z jej usta wyrwało się westchnienie ulgi, a po policzkach bezradnie spływały łzy.
Do pokoju zajrzał pan North.
-      James, dobrze się czujesz? – zapytał, a potem zamrugał zdziwiony. - Arthemis? Nie powinnaś wstawać…
Odwróciła się do niego.
-      Nic mi nie jest. Chcę tutaj jeszcze trochę zostać – poprosiła cicho, rękawem piżamy ocierając mokre oczy.
Pan North spojrzał na nią uważnie, szukając śladów zmęczenia, lub bólu. Przez ostatnie dni bóle głowy Arthemis były przerażające.
Widząc jednak pełne nadziei spojrzenia córki i jej chłopaka, skinął głową, westchnął i zamknął za sobą drzwi.
Stojąc przy łóżku, czując się trochę niezręcznie, zapytała Jamesa:  
-      Czy dobrze się czujesz?
-      Jest mi trochę zimno, - odpowiedział.
-      Przyniosę ci koc - mruknęła.
-      Mam lepszy pomysł, - uśmiechnął się i przesunął. Odchylił kołdrę. - Chodź do mnie…
„Chodź do mnie” - to było zdanie, które uświadamiało jej, że należy do niego. To było zdanie, które zapewniało ją, że w jego ramionach zawsze jest dla niej miejsca.
Odetchnęła drżąco i położyła się obok niego.
-      Nie mogę zostać długo. Moja bariera jest nadal… dziurawa – mruknęła przepraszająco.
-      Nadal jesteś roztrzęsiona, prawda? - szepnął cicho i pocałował ją w czoło.
-      Gdy o tym pomyślę... czuję w całym ciele paraliżujący chłód - odparła.
-      Czy będzie nie na miejscu teraz, jeżeli powiem, że mogę spróbować cię rozgrzać?
-      Nie, - szepnęła i wsunęła mu ręce pod koszulkę, żeby poczuć jego ciepło. - Nie chce dzisiaj o tym mówić i myśleć.
-      Mogę to załatwić, - mruknął i obsypał pocałunkami jej twarz, po której mimo woli Arthemis zaczęły spływać łzy. Objął ją mocno i pozwolił jej płakać. Miał nadzieje, że wraz ze łzami wypłynie z niej cały ból i tęsknota. Zaczynając poszukiwania mordercy jej matki, przeczuwał, że to tak się skończy. Arthemis jak małe dziecko, wierzyła, że odnalezienie przyczyny jej śmierci, zwróci ją jej. Ale to  nie było takie proste. Nic na świecie nie jest proste jeżeli straciło się, kogoś kogo się głęboko kochało.
Płacz Arthemis zamiast cichnąć, nabierał sił, jakby z każdą chwilą mocniej wierzyła w to, że James nie puści jej, nawet w takiej chwili.
James przytulając policzek do jej włosów, przyrzekł sobie, że pomoże jej przetrwać tę noc.


Obudził się nie z powodu snu, lecz z powodu chłodu. Czegoś mu brakowało. Poczuł pustkę obok siebie i już wiedział, że Arthemis odeszła. Był rozczarowany, że go nie obudziła. Rozchylił powieki.
Arthemis siedziała na szerokim parapecie w otwartym oknie, otulona jego bluzą. Włosy spływały jej na ramiona, gdy patrzyła w dal. Nie pozbyła się tej nocy całego smutku z oczu, ale było go mniej.
-      Zmarzniesz – powiedział cicho.
Odwróciła się w jego stronę i niespodziewanie bardzo czule i leciutko się do niego uśmiechnęła. Zsunęła się z parapetu i wróciła do niego do łóżka.
-      A twoja blokada? – zapytał sennie.
-      Nie potrzebuję jej, gdy jestem z tobą – odparła przytulając się.
James zamknął oczy, żeby nie zobaczyła ich wyrazu. Nawet nie wiedziała ile znaczą dla niego te słowa. Wszystkie jej bariery. Wszystko co kiedyś wmawiała, że będzie nie do przeskoczenia dla nich, runęło jak zamek z piasku. Zostali tylko oni.
Tylko oni.


James odetchnął świeżym zimowym powietrzem, w którym wyczuwało się już nadchodzącą wiosnę. Dzisiaj po raz pierwszy mógł wyjść z domu. Po raz pierwszy nie nawiedziło ich stado ludzi. Wszyscy się martwili. Wszyscy chcieli pomóc. Kuchnią zawładnęły pani Potter i pani Weasley. Valentine i Rose bardzo energicznie wzięły się za sprzątanie wszelkich powierzchni. A Lily zajęła się Archerem.
Pan North dziękował, ale potem tłumaczył, że taki tłum ludzi jest w tej chwili dla Arthemis obciążeniem. Że musi wrócić do siebie.
Wszyscy rozumieli. Jamesa też. Dlatego ostatnio wpadali pojedynczo. Dopiero dzisiaj jednak byli znowu zupełnie sami. Nie bardzo mu się to podobało, ale wiedział, że musi odejść. Na kilka dni zostawić Arthemis z ojcem. Pozwolić im sobie wszystko wyjaśnić, zanurzyć się na chwilę w bólu. Potem wróci.
Uśmiechnął się na wspomnienie, tego co mu powiedziała Valentine. Miał zamiar się zastosować…
Zamknął oczy i po raz kolejny rzucił Archerowi patyk.
Usłyszał chrzęst żwiru w alejce. Odwrócił się i zobaczył pana Northa.
-      Powinien wrócić do domu na kilka dni – powiedział cicho. – Dziękuję, że pozwolił mi pan zostać z Arthemis. Chciałbym wrócić za kilka dni i wyjść z nią gdzieś wieczorem…
Pan North stanął obok niego i spojrzał w dal.
-      Nie oczekuj ode mnie pozwolenia – powiedział cicho. – Zawsze ci go udzielę…
James spojrzał na niego pytająco, więc pan North westchnął i trochę zakłopotany przeczesał palcami włosy.
-      James… - zaczął. - Czy wiesz dlaczego nigdy nie powiedziałem ani słowa, nie bałem się, nie byłem oburzony, ani nawet nie przeszło mi przez myśl cokolwiek złego na temat faktu, że jesteś chłopakiem mojej jedynej córki?
James spojrzał na niego niespokojnie. Po roku chodzenia z Arthemis nie przygotował się nagle na rozmowę z ojcem dziewczyny. Do czego zmierzał?
Tristan uśmiechnął się wyrozumiale i usiadł na ławce. James usiadł obok niego. Przybiegł do nich Archer, więc James zaczął go drapać za uszami.
-      Gdy Arthemis się urodziła była samą słodyczą – powiedział cicho pan North, zanurzając się we wspomnieniach. - Doprawdy chłopcze nigdy nie widziałeś czegoś tak uroczego. Gdy się cieszyła uśmiechała się tak, że serce ci topniało. – James wiedział. Widział zdjęcia. - Ten uśmiech ogarniał jej oczy i całą postać. A uśmiechała się często. Wystarczyło pogłaskać ją po włosach. Pocałować w nos… - Rozluźniona twarz Tristana, posmutniała. - Gdy skończyła cztery lata i objawiły się jej zdolności. Ten uśmiech zamarł, z biegiem lat stał się bardziej odruchowy niż szczery i nigdy nie odzwierciedlały go jej oczy. Po śmierci jej matki, zniknął zupełnie… - Spojrzał w bok na Jamesa. - Widzę ten jej szczególny uśmiech, który ogarnia całą jej postać, jakby wewnątrz niej świeciło słońce, gdy ją rozśmieszasz, gdy na ciebie patrzy. I dopóki się tak uśmiecha, nigdy… nie pozwolę, żeby was rozdzielono.
James wpatrywał się w niego długo. Czując jak ogarnia go spokój i zadowolenie.
-      Doceniam to, panie North – powiedział uśmiechając się. - Ja też nigdy nie pozwolę, żeby nas rozdzielono…
Tristan skinął głową, a potem wstał, mówiąc:
-      Uprzedź mnie nim oznajmisz Arthemis o randce. Chciałbym mieć szansę oddalić się na bezpieczną odległość…
James wyszczerzył do niego zęby.


Arthemis usłyszała jak James wchodzi do pokoju. Od nocy kilka dni temu praktycznie się nie widzieli. Arthemis potrzebowała dużo snu i odpoczynku. Samotności, dzięki której mogła odbudować swoje bariery. I chociaż było mu ciężko, potrafił to zrozumieć.
Arthemis leżała na łóżku, na wznak ze wzrokiem wbitym w okno. Niedbale okryty koc, był jej jedynym przykryciem. Na szafce nocnej stała nietknięta taca ze śniadaniem. Zacisnął zęby, ale postanowił, że nie będzie krzyczał. Namówi ją na jedzenie w inny sposób.
Leniwie podszedł do łóżka i powiedział:
-      Posuń się…
Arthemis drgnęła, a potem nie patrząc na niego przesunęła się na skraj łóżka. James ułożył się na łóżku.
-      Jak się czujesz? – zapytał.
-      Nie wiem. Martwię się o tatę… - odpowiedziała po chwili.
-      A on o ciebie. To wszystko to dla was szok. Musi minąć trochę czasu nim się z tym pogodzicie…
-      Nigdy się z tym nie pogodzę – odparła Arthemis. – Ufałam mu. Był moim nauczycielem… Nic nie wyczułam. Nawet nie przeszło mi przez myśl coś tak oczywistego. Był powiązany ze wszystkim. Z badaniami. Z moją matką. Miał do mnie niezdrowy stosunek… Nie mogę uwierzyć, że tego nie zauważyłam…
-      Cały czas powtarzał ci, że była ważna. Sama powiedziałaś, że był w niej zakochany… Ja też bym nigdy nie pomyślał, że miłość może być motywem zabójstwa…
Arthemis wzdrygnęła się.
-      Będę musiała porozmawiać z magiczną policją. Wiem, że ojciec na razie nie chce im na to pozwolić.
-      Zadadzą ci tylko kilka pytań, jak mnie. Forsythe był winny. Nikt cię o nic nie obwinia…
Arthemis usiadła i ukryła twarz w dłoniach.
-      Chciałam go zabić. Użyłam własnego umysłu, żeby sprawić mu ból… I chciałam to zrobić. Nigdy nie sądziłam, że jestem do tego zdolna. Że jest we mnie ta ciemność, którą on wyzwolił…
-      Zastanawiałem się, czemu wcześniej tego nie zrobiłaś. Czemu czekałaś? Chciałaś wszystko z niego wyciągnąć?
Arthemis spojrzała na Jamesa. Potrząsnęła głową.
-      Nie mogłam… Z każdym jego słowem, byłam coraz bardziej wściekła, a to mnie doprowadziło, do uwolnienia mocy…
-      Czyli sam jest sobie winien… Nie jesteś w stanie zaatakować kogoś nie sprowokowana… - stwierdził spokojnie James.
-      A jeżeli… - zająknęła się.
-      A jeżeli co? Uwolnisz moc? – Pokręcił głową. – Masz zbyt silną blokadę… Poza tym dobrze wiesz, że to cię osłabia. Pomyśl, twój umysł pozwala ci to stosować tylko w razie absolutnej konieczności. Inaczej mogłabyś zasłabnąć…
Arthemis ze świstem wypuściła powietrze. Przeczesała palcami włosy.
-      Boję się tej mocy, James…
-      Więc z niej nie korzystaj. Nie wierzę, że nie potrafisz jej zablokować…
Arthemis spojrzała na jego rozluźnioną postać. To naprawdę było takie proste?
Gdy milczenie się przedłużało, James postanowił je przerwać:
-      Dzisiaj wyjeżdżam…
Arthemis spojrzała na niego błyskawicznie. Z niepewnością i przestrachem.
-      Powinnaś przez jakiś czas zostać sama z tatą – wyjaśnił jej James łagodnie, nie chcąc, żeby źle interpretowała jego słowa. – Przyjadę po ciebie w czwartek wieczorem, więc ubierz się ładnie…
Arthemis zmarszczyła czoło i spojrzała na niego podejrzliwie.
-      Po, co?
James bawił się końcówkami jej włosów, spływającymi na plecy.
-      Idziemy na randkę – odpowiedział spokojnie.
W mózgu Arthemis nastąpiło spięcie. Wpatrywała się w niego, jakby nagle z jej głowy ulotniły się wszystkie myśli.
-      Po, co? – wyjąkała w końcu.
-      Bo ominęły nas Walentynki – odpowiedział James. -  O ile mi wiadomo leżeliśmy nieprzytomni…
-      Ale… ale… przecież możemy zostać tutaj – wyjąkała zdezorientowana.
James stanowczo pokręcił głową.
-      Wyjście, jedzenie, ładne ubrania – randka.
-      Co ci nagle odbiło!? – zirytowała się Arthemis i energicznie wstała z łóżka.
-      Valentine spytała, co tam wymyśliłem na Walentynki w tym roku, bo ma nadzieję, że nie będzie powtórki z zeszłego. Wtedy zdałem sobie sprawę, z jednej karygodnej rzeczy…
Przerwał, jakby chciał zmusić Arthemis, żeby go zapytała.
-      Czego? – zapytała niepewnie.
-      Że nigdy nie zaprosiłem cię na oficjalną randkę…
-      Daj spokój, przecież to wcale nie jest…
-      Arthemis – przerwał jej spokojnie, jakby w ogóle jej nie usłyszał. – Tak trudno ci ze mną wyjść?
Arthemis wszelkimi zmysłami czuła pułapkę zawartą w tym zdaniu.
-      Niee – odpowiedziała ostrożnie i chyba było to bardziej pytanie, niż odpowiedź.
-      A więc załatwione – ucieszył się James, a Arthemis zgrzytała zębami, mając świadomość tego, że ją wrobił.
Wstał z łóżka i podszedł do niej. Wpatrywała się w niego z niezadowoloną, niemal obrażoną miną. Mimo to pochylił głowę i złożył na jej zaciśniętych ustach lekki pocałunek.
-      Wiesz… powiedziałaś wcześniej coś dziwnego… - zauważył.
-      Co? – burknęła.
-      Co miałaś na myśli, że jestem czerwony? Tak jak ty? To jakiś szyfr?
Arthemis próbowała sobie przypomnieć i wreszcie zrozumiała. Uśmiechnęła się lekko.
-      Masz aurę koloru czerwonego zachodu słońca. Jak barwa płonącego ognia – wyjaśniła. – Ja mam taką samą…
-      Czy to coś znaczy? – zapytał.
-      Nie wiem. Nasze aury po prostu do siebie pasują… To wszystko…
-      Mmmm… - zamruczał James. – Że niby bratnie dusze?
Arthemis przewróciła oczami, chociaż wiedziała, że trafił w dziesiątkę. Nie chciała o tym myśleć, bo było to równie cudowne, co przerażające. Poklepała Jamesa po ramieniu, rzucając:
-      No, idź już skoro musisz…
-      W czwartek? – upewnił się.
Arthemis lekko pobladła i przełknęła ślinę, ale skinęła głową. James uśmiechnął się, cmoknął ja w czubek nosa i ruszył do drzwi. Już się nie mógł doczekać ich spóźnionej walentynkowej randki. Miał zamiar zmyć wszystkie złe wspomnienia ich poprzednich walentynek…


Arthemis czuła się nadal krucha, ale wiedziała, że już nie jest. Dlatego zeszła na dół i znalazła swojego ojca. Pogrążony w myślach siedział w salonie i wpatrywał się w zdjęcia na kominku. Na większości była jej matka.
Podeszła i usiadła w fotelu obok. Milczała. Po jakimś czasie jej ojciec odchrząknął i powiedział:
-      Był dla niej jak brat. Czasem jak młodszy, czasem jak starszy. Traktowała go jak rodzinę. Ufała mu- pokręcił głową. – Nigdy go o nic nie podejrzewałem… Nawet mi przez myśl nie przeszło, że to mógł być on.
-      Nikomu nie przyszło – odpowiedziała Arthemis.
-      Zawsze mi mówiła, że idzie się z nim spotkać. Nigdy nie uważałem tego za zagrożenie. I nie wiązałem z nim faktu, że zawsze była jakaś zamyślona po tych spotkaniach… Że przez kilka dni była rozkojarzona. Mącił jej w głowie… - warknął cicho.
-      Mama miała własny rozum – odrzekła Arthemis. – Dlatego czuła się jak między młotem a kowadłem. Nie wiedziała czyjego głosu słuchać…
-      Może powinienem był bardziej interesować się jej badaniami. Jej zainteresowaniami… Ale miałem własne zajęcia, a ona nie narzekała… - powiedział z bólem, chowając twarz w dłonie.
-      Nie obwiniaj się tato – szepnęła Arthemis.
-      Może mogłem temu zapobiec? – dręczył się.
Arthemis położyła mu rękę na ramieniu.
-      Tato, nie zmienisz tego co się stało. A Forsythe w końcu zapłacił…
Ojciec spojrzał na nią.
Arthemis spuściła wzrok.
-      Gdybyś mnie nie powstrzymał, ja… - przełknęła ślinę.
Jej ojciec uśmiechnął się i pokręcił głową.
-      Nie wierzę w to…
-      Czyżby? – rzuciła gorzko.
-      Tak. Nie zabiłabyś go. Na początku myślałem, że stracił zmysły…
Arthemis spojrzała na niego przerażona.
-      … ale potem zdałem sobie sprawę, że to tylko chwilowe. Przyćmiłaś jego umysł, żeby nie mógł go używać. Żeby osłona więżąca mnie i Jamesa padła. Mogłaś nie zdawać sobie z tego sprawę, ale tak było. Nałożyłaś własną blokadę na jego umysł. Przynajmniej tak myślę… W szpitalu Świętego Munga uważali, że popadł w chorobę psychiczną. Ale po dwóch dniach zaczął zachowywać się normalnie. Później zrozumiał co mu grozi i znowu zaczął udawać, że nie wie kim jest i co się dzieje. Harry powiedział, że osobiście dopilnuje, żeby nikt nie uznał go za niepoczytalnego, bo doskonale wiedział co robi.
Arthemis ze świstem wypuściła powietrze.
-      Co powiedziałeś policji? – z napięciem oczekiwała na jego słowa.
Jej ojciec przez chwilę patrzył na nią.
-      Harry dopuścił Jamesa do przesłuchania jako pierwszego – odpowiedział cicho. – Powiedział, że nikt nie będzie kwestionował jego zeznań. Dał mi kartkę, która uległa samozniszczeniu, gdy tylko skończyłem ją czytać.
-      Co było na tej kartce? – zapytała cicho.
-      Moje zeznania – odrzekł krótko.
-      Jak brzmiały?
-      Że przyszłaś do domu Forsythe’a po pamiętniki matki. Że uwięził cię. Że z Jamesem przybyliśmy ci na ratunek i że rozpoczęła się walka. Dostałaś zaklęciem Forsythe’a, którego nie znaliśmy…
Arthemis oddychała ciężko.
-      A jeżeli podadzą nam veritaserum?
Tristan położył swoją dużą dłoń na jej dłoni.
-      Nikt nie będzie kwestionował zeznać syna Harry’ego Pottera, szczególnie gdy ten stoi obok – powiedział z naciskiem pan North.
-      A Forsythe?
-      Cóż, po tym jak opowiedziałem im wszystko o śmierci Althei i że przyznał się nam, że on za nią odpowiada, podano mu veritaserum…
Arthemis poczuła, że serce bije jej tak mocno, że aż boli.
-      Powiedział o badaniach, eliksirach i moich umiejętnościach?
-      Tak.
-      Iii?
-      Nikt mu nie uwierzył. Powiedzieli, że to zapiszą, ale nawet jeżeli byłoby to prawdą, to nadal jest mordercą, a sposób w jaki został powstrzymany nie ma tu nic do rzeczy.
-      Ale jeżeli powiedział, że to ja go…
-      Powiedział, że nie miał żadnych szans z taką magią… A oni zrozumieli to tak, jak było im najwygodniej…
-      Nie podoba mi się, że musieliście kłamać. Zbyt wiele rzeczy może się wydać…
-      Powiedzieliśmy im, że Forsythe chciał cię dorwać bo masz niezwykłe zdolności. Opisaliśmy je wszystkie ze szczegółami. Poza jedną…
Arthemis wpatrywała się w ojca. Wiedziała, która z nich była najniebezpieczniejsza i która mogłaby być uznana za zagrożenie.
-      Wystarczyło im to, co powiedzieliśmy – wzruszył ramionami.
-      A badania?
Tristan pokręcił głową.
-      Urodziłaś się już z takimi mocami. Nie wiemy skąd się wzięły… - powiedział i uśmiechnął się do niej porozumiewawczo.
Czyli była bezpieczna. A Forsythe trafi za kratki. Odetchnęła z ulgą. Tak, mogła to zrobić. Wiedziała co mówić i w jaki sposób, żeby jej uwierzyli. Pomijając kilka szczegółów wszystko było prawdą… James i pan Potter byli dodatkowymi potwierdzeniami ich wyjaśnień.
Popatrzyła na ojca i skinęła głową.
-      Jestem gotowa…


Następnego dnia ojciec zabrał ją do Ministerstwa Magii. Przechodząc przez wszystkie piętra, rozglądała się zafascynowana rozmieszczeniem biur i biegającymi ludźmi. Nad jej głową krążyły przesyłki wewnętrzne. Gdy wysiedli na piętrze, gdzie znajdowało się biuro aurorów i departament magicznej policji mignęła jej pani Weasley. Zatrzymała się na ich widok zdziwiona, a potem uśmiechnęła się i szybko do nich podeszła.
-      Jak się czujesz? – zapytała Arthemis troskliwie.
Arthemis uśmiechnęła się i skinieniem podziękowała:
-      Dobrze.
Hermiona nachyliła się i głaszcząc ją po włosach powiedziała cicho na ucho:
-      Nie martw się. Minister Magii wie o wszystkim i uznał, że lepiej, że trochę nagięliśmy prawdę…
Odsunęła się i mrugnęła do niej.
Arthemis przełknęła ślinę. Do tej pory myślała, że rodzina Jamesa jest ważna. Nie domyślała się jednak, jak bardzo jest wpływowa…
-      Idźcie już – powiedziała spokojnie i pokazała im drogę. W taki sposób nikt nie powinien mieć wątpliwości, że po prostu od samego początku o tym rozmawiali.
Gdy szli korytarzami wpadli z kolei na pana Pottera.
-      Dobrze, że już państwo są – powiedział głośno, oficjalnym tonem. Potem rozejrzał się i powiedział cicho: - Trzymajcie się wersji. Forsythe twierdzi, że wszelkie umiejętności są wynikiem badań i jego zasługą, ale gdy poprosili go o badania, powiedział, że ich nie ma. Natomiast, gdy chcieli, żeby zaprezentował te niezwykłe zdolności, stwierdził, że nie może.
-      Nie na tym polegają jego moce – powiedziała cicho Arthemis, potem skinęła głową. – Nie widzę problemu. Dziękuję panu…
-      To nic. Tak będzie lepiej dla wszystkich – oznajmił jej Harry. – Zrobiłbym to nawet gdybyś nie ratowała moich dzieci na każdym kroku – puścił do niej oko i zaprowadził ją do wielkiej Sali, gdzie wrzało jak w ulu. – Teloniuszu! – zawołał. – Mam tu twojego świadka!
Wyłonił się wielki jak niedźwiedź, czarnoskóry człowiek o wiekowych mądrych oczach i łagodnym uśmiechu. Gdy z panem Potterem wymienili porozumiewawcze spojrzenia, zrozumiała, że on też wie o wszystkim. Tak, jak Minister Magii.
Arthemis to rozumiała. Gdyby ktoś dowiedział się, że można poprzez jakieś eliksiry zdobyć takie zdolności, doprowadziłoby to do katastrofy. Ona nie była potworem tylko dzięki wychowaniu i miłości rodziców. Co by się stało, gdyby ktoś nieprzystosowany mógł z nich korzystać? Wystarczy spojrzeć co stało się z Forsythem i jak korzystał z tych umiejętności. Szef magicznej policji, szef biura aurorów i Minister Magii byli doświadczonymi mądrymi ludźmi i na pewno nie chcieli, żeby zaroiło się od czarnoksiężników z takimi mocami.
Uświadamiając sobie to, Arthemis poczuła się pewnie. Wiedziała, że szef magicznej policji przeprowadzi ją przez przesłuchanie łagodnie.
Jedyne co zostało zmienione to to, że to James i Tristan North pokonali Forsythe’a i że to ona była uwięziona. Musieli jakoś wytłumaczyć to, że nie zostały użyte przez nią czary, bo wtedy Namiar by ją wykrył. To był jedyny sposób, dzięki któremu mogli zachować jej tajemnice.
Nie czuła się winna, że nagina prawdę. Forsythe tak czy inaczej za co innego trafi do więzienia. W nic go nie wrobili. Sam do tego doprowadził. I był winny. Był winny…
-      Panno North, nazywam się Teloniusz Wange. Mam kilka pytań…
Arthemis podała mu dłoń i pozwoliła się bez eskorty ojca zaprowadzić do biura pana Wange. Gdy usiadła, pan Wange spojrzał na nią zza biurka.
-      Panno North… czy ma pani magiczne zdolności?
-      Jestem czarownicą – odpowiedziała z uśmiechem.
On też się uśmiechnął.
-      Czy ma pani zdolności wykraczające poza zwykłe zdolności czarodziejskie? – dookreślił.
-      Tak – odpowiedziała Arthemis i poczuła mimowolny niepokój.
-      Na czym one polegają?
Arthemis objaśniała dokładnie każdą z nich.
-      Czyli nie może pani odczytać myśli bez bezpośredniego kontaktu? – upewnił się.
-      Nie, nie mogę.
-      Nie widzę, zatem sposoby w jaki mogłaby pani bez czarów pokonać dorosłego czarodzieja. Logicznym zatem wnioskiem jest to, że nie pani tego dokonała…
-      Nie mogę używać czarów poza szkoła – odpowiedziała Arthemis. – Poza tym profesor Forsythe odebrał mi różdżkę nim zabrał mnie do piwnicy…
-      Czy była pani jako pierwsza w domu nieoficjalnie zamieszkiwanym przez Gaelena Forsythe’a?
-      Tak. Ale nie wiedziałam, że to on tam mieszka. To mnie zaskoczyło…
-      Czemu poszła pani tam sama?
Arthemis zbaraniała. Czemu? Jak na to odpowiedzieć? Odchrząknęła i postanowiła powiedzieć to, co pasowało do niemal wszystkich czarodziejów:
-      Chciałam udowodnić ojcu, że nie jestem już dzieckiem i dam sobie radę w rozmowie z mugolską staruszką.
-      Czemu chciała się pani dostać do tego domu?
-      Badałam sprawę śmierci mojej matki. Wiedziałam, że istnieją pamiętniki z okresu, kiedy zginęła. Sprawdziłam już wszystkie znane jej miejsca, gdzie mogła je zostawić. To było ostatnie i miałam nadzieję, że tam je znajdę…
-      Były tam?
-      Tak twierdził profesor Forsythe – odpowiedziała, bo taka była prawda. Ona tych pamiętników nie widziała.
-      Nie znaleźliśmy żadnych pamiętników – odpowiedział jej pan Wange. – Czemu pani i pani ojcu towarzyszył James Potter? – rzucił niespodziewanie.
Arthemis wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Nie spodziewała się tego pytania, ale i odpowiedź nie była trudna.
-      James Potter to mój chłopak. Uważał tę wyprawę za niebezpieczną, więc postanowił mi towarzyszyć…
-      Czemu uznał ją za niebezpieczną?
-      Bo nie mogłam używać czarów – odpowiedziała natychmiast. – On i mój ojciec są bardzo opiekuńczy…
-      Rozumiem. Cóż, nie mam więcej pytań – westchnął pan Wange. – Dziękuję, że chciała pani ze mną porozmawiać. Zapewniam panią, że Forsythe trafi za kratki na długi czas…
-      Czy to koniec przesłuchania? – zapytała Arthemis.
-      Tak – odpowiedział Wange.
Arthemis wymownie spojrzała na samopiszące pióro śmigające po protokole z przesłuchania i czekające na jej następne słowa. Wange zaintrygowany wziął pióro do ręki i podpisał się pod zeznaniami, następnie kazał jej zrobić to samo.
Pióro i protokół odleciały do jednej z setki teczek na półce.
-      Czy ma pani jeszcze jakieś pytania, panno North? – zapytał Wange.
-      Chciałabym się zobaczyć z Gaelenem Forsythem – odpowiedziała Arthemis.
Odchylił się zaskoczony i zdezorientowany.
-      W jakim celu?
-      W celu ochronienia ludzi przed jego mocą – odpowiedziała.
-      Czyli on jednak ma moc? – zapytał cicho, z niepokojem.
-      Ma. Ale nie taką jak ja. Tak samo jak ja nie mam jego mocy.
-      Co potrafi?
-      Stworzyć sny tak realne, tak sugestywne, że ludzie zachowują się tak jak on chce, wierząc w nie. Robi to w taki sposób, że nie sposób się z nich wyrwać. Do tworzenia ich używa wspomnień, tak, że nie sposób odróżnić ich od własnych marzeń sennych, czy koszmarów, bo zgadzają się z naszymi lękami, lub marzeniami…
-      Skąd pani to wie? – zapytał zaintrygowany.
-      Doświadczyłam tego. Chociaż wtedy nie wiedziałam, że to on… - odparła cicho.
-      W taki sposób mógłby sprawić, że wartownicy nie byliby w stanie go pilnować, a nawet sami by go wypuścili – zamyślił się z bardzo zmartwionym wyrazem twarzy.
-      Wiem – Arthemis przełknęła ślinę. – Mogę temu zapobiec, ale muszę znaleźć się blisko niego…
-      Czy jest to niebezpieczne?
Pokręciła głową.
-      Będzie o tym wiedział?
Ponownie zaprzeczyła.
-      Jak chce pani tego dokonać?
-      Mogłabym założyć na jego umysł własną blokadę, ale utrzymywałaby się tylko gdy byłabym w pobliżu. Dlatego muszę zburzyć… - szukała odpowiedniego słowa – „korytarz” jego mocy.
Teloniusz Wange wpatrywał się w nią z napięciem, a potem wyszedł. Arthemis ciekawie rozglądała się po jego gabinecie. Była ciekawa, jak wygląda biuro aurorów. I była ciekawa, czy istnieje jeszcze coś - wywiad…
Gdyby ona była Ministrem Magii istnienie wywiadu trzymałaby w ścisłej tajemnicy.
Odwróciła się i przez oszkloną ścianę widziała, jak pan Wange rozmawia z panem Potterem i panem Northem. Jej ojciec odwrócił się w jej stronę, a gdy złapał jej spojrzenie, wiedziała, że jest wściekły, że go nie uprzedziła. Natomiast pan Potter wyglądał na zmartwionego.
W końcu wszyscy trzej powrócili do gabinetu.
-      Twój ojciec musiał wyrazić zgodę na tę wizytę. Ja i pan Potter pójdziemy z tobą, jako ochrona.
Skinęła głową i wstała.
-      Kiedy?
-      Kiedy będziesz gotowa – odpowiedział pan Potter.
-      Teraz. Chcę zakończyć tę sprawę – oznajmiła.
Poprowadzili ją korytarzami, a potem zjechali windą na sam dół. W pierwszej chwili Arthemis myślała, że idą do Departamentu Tajemnic, ale nie, poprowadzili ją w inną stronę.
-      Sala sądowa Wizengamotu – wyjaśnił jej cicho pan Potter. – Obok są strzeżone cele, w których mieszkają więźniowie nim trafią do prawdziwego więzienia.
-      Czy dyrektor Deveraux już wie? – zapytała cicho.
-      Tak. I nie jest zbyt szczęśliwy. Na gwałt szuka nowego nauczyciela. Nie pozwoliliśmy mu na widzenie, baliśmy się, że będziemy musieli reanimować Forsythe’a… - przez jego twarz przemknął cień. Arthemis przypatrywała mu się chwilę a potem spytała:
-      A profesor Longbottom?
-      Uważał go za przyjaciela… - odszepnął smutno Harry. – Jest wściekły…
To lepsze niż smutek, pomyślała Arthemis.
-      Jesteśmy na miejscu – oznajmił pan Wange i pozwolił strażnikowi sprawdzić swoją różdżkę.
Stanęli przed żelaznymi drzwiami. Pan Potter zatrzymał Arthemis.
-      Arthemis – powiedział bardzo cicho. – Tutaj też wszystko będzie rejestrowane, dlatego musisz na początku na użytek protokołu powiedzieć dlaczego tu jesteś. Nadal trzymaj się oficjalnej wersji – dodał z naciskiem.
Arthemis nie była głupia. Skinęła głową.
Podeszli do strażnika, który otworzył im cele. Przedzielona była na pół przez żelazne kraty. Z jeden stali oni, z drugiej było łóżku i krzesło, z którego korzystał aktualnie Gaelen Forsythe.
-      Panie profesorze – powiedziała cicho.
Nawet w pasiastej piżamie nadal był dobrze zbudowanym, przystojnym człowiekiem. Zamyślony w sposób, który wielokrotnie widziała u niego siedząc na jego lekcjach, w jego gabinecie… Zamrugał i uśmiechnął się do niej.
-      Arthemis… moje dziecko…
Arthemis starała się nie okazywać otwartego obrzydzenia. Stanęła przed nim, za nią ustawili się pan Potter i pan Wange.
-      Przyszłam po raz ostatni spojrzeć na mordercę swojej matki – powiedziała zimno i jej pierwsze wiązki umysłowe wkradły się do umysłu Forsythe’a.
Na twarzy profesora pojawiło się zniecierpliwienie.
-      Tłumaczyłem ci, że to był wypadek – zirytował się.
Arthemis natrafiła na barierę i stwierdziła, że trochę to zajmie. Jednak nie zapomniał założyć bariery. Musiała go trochę rozproszyć, żeby o niej zapomniał i nie poczuł, jak ją zrywa.
-      Wypadek, że nadziała się na twoją różdżkę? – rzuciła.
Zaczął krążyć po pomieszczeniu.
-      Wrzeszczała! Powiedziała, że cały czas mieszałem jej w głowie! Śmiała powiedzieć, że mnie nienawidzi, i że to moja wina!! Gdzie była jakakolwiek wina!? To był sukces na całej linii!!
Gdy mówi i krzyczał, Arthemis wkradła się do środka i odnalazła źródło przezroczystej substancji, którą był otoczony, jak aurą.
-      To, co potrafisz zaskoczyło mnie – powiedział zachwycony.
Grząski grunt, pomyślała Arthemis słysząc jego słowa i zaczęła wysyłać delikatne impulsy, które sprawiły, że „korytarz” jego mocy zaczął się kurczyć.
-      Urodziłam się z tym. Nie dziwię się, że jest to dla pana zaskoczeniem…
-      Gdybym wiedział, że jakikolwiek eliksiry jest w stanie wywołać taki efekt, to…
Jeszcze chwila, pomyślała Arthemis i powoli i sugestywnie niszczyła centymetr po centymetrze fragment jego umysłu.
-      To pan twierdzi, że to wynik badań. Nikt tego nie potwierdził, a ja nie będę wierzyła człowiekowi, który zabił mi matkę. Nie wiem skąd się wzięły moje zdolności i nie chcę tego wiedzieć. Umiem nad nimi panować i to wystarczy… – powiedziała cicho i odwróciła się.
Wycofała się z jego umysłu nie niszczą wszystkiego do końca. Jego umiejętności znikną z czasem zupełnie, gdyż dokonała wystarczających dewastacji.
-      Arthemis! Arthemis! – wołał za nią Forsythe rozpaczliwie. – Mógłbym cię tyle nauczyć!!
Pan Wange zatrzasnął drzwi zza których nadal krzyczał profesor obrony przed czarną magią.
-      Wszystko dobrze? – zapytał zaniepokojony jej milczeniem pan Potter.
Otrząsnęła się.
-      Tak – powiedziała cicho. – Może teraz wpływać już tylko na własne sny…
-      Chodźmy do góry. Twój ojciec pewnie odchodzi od zmysłów – zaproponował Harry, obejmując ją ramieniem.
Skinęła głową. Jechali do góry sami. Pan Wange został na dole, żeby porozmawiać jeszcze ze strażnikami Forsythe’a.
-      Czy ktoś może ci to zrobić? – zapytał cicho pan Potter.
Arthemis przełknęła ślinę.
-      Nie – odpowiedziała cicho.
-      Nawet gdyby znalazł się ktoś z takimi umiejętnościami jak twoje? – upewnił się zaniepokojony.
-      Nawet wtedy – potwierdziła.
Pan Potter przymknął oczy z ulgą.
-      A gdyby twoja blokada padła? – zapytał jeszcze.
Arthemis odwróciła się do niego.
-      Panie Potter to jest niemożliwe – zapewniła go. – Profesor Forsythe wywołał u siebie te moce na siłę. Dokonał zmiany eliksirów mojej matki i użył własnej krwi, żeby organizm ich nie odrzucił. Wywołały one zmiany w jego umyśle. Maleńkie zmiany, jakby narośla na jego korze mózgowej… Dzięki temu miał jakieś dodatkowe czarodziejskie moce. U mnie to tak nie działa… - dodała cicho. – Eliksiry trafiły do mnie z genami i krwią rodziców. Połączyły się z moimi genami i rozwijały we mnie przez całe życie. Ja nie mam osobnych części, które decydowałyby o mojej mocy. Nie da się ich we mnie oddzielić. Są krwią, skórą, kośćmi…
Usłyszała głębokie westchnienie pana Pottera, a potem na jej ramieniu zacisnęły się jego ręce.
-      Dzięki Bogu… - westchnął. – Gdyby to było możliwe, oszalelibyśmy z niepokoju, że ktoś będzie chciał ci coś zrobić.
Arthemis najpierw patrzyła na niego zaskoczona, a potem na jej ustach pojawiał się powoli szeroki uśmiech.
Gdy wyszli w holu głównym, w którym było pełno pracowników ministerstwa Magii i osób, które miały coś do załatwienia. Naprzeciwko nich czekał ojciec Arthemis, był trochę blady, ale stojąca przy nim kobieta starała się go uspokoić.
Na ich widok ruszyła w ich stronę.
-      Och, dziecinko! – zawołała, ściskając Arthemis.
Arthemis się do niej przytuliła wdychając różanym, świeży zapach damskich perfum.
-      Dobrze się czujesz? – zapytała pani Potter i wpatrywała się w nią uważnie szukając najmniejszych śladów kłamstwa. Arthemis nie śmiała by jej skłamać…
-      Teraz już tak – odpowiedziała jej cicho.
Pani Potter skinęła jej głową, potem uśmiechnęła się do niej porozumiewawczo.
-      Słyszałam, że masz randkę…
Arthemis ścisnęło w żołądku. Nie denerwowała się tak ani w chwili wejścia do Ministerstwa Magii, ani gdy zaczęli przesłuchanie.
Ginny zaśmiała się i poklepała ją po policzku.
-      Będzie dobrze – zapewniła ją radośnie, a potem powiedziała: - Idź uspokój ojca…
Arthemis zwróciła się do pana Pottera.
-      Dziękuję za wszystko.
Skinął jej głową, a potem poprawił okulary.
-      Nie ma za co. I starajcie się na razie nie wpadać w tarapaty – dodał z uśmiechem.

Gdy Arthemis do niego dołączyła pan North pomachał rodzicom Jamesa na pożegnanie, a potem zabrał ją do domu, zdając sobie sprawę z tego, że Arthemis niedługo pomyśli, że to co ją czeka jest o wiele gorsze od spotkania z mordercą i przesłuchania przez szefa magicznej policji…

1 komentarz:

  1. W końcu po tylu latach sprawiedliwości stanie się zadość i Forsythe zostanie ukarany za swoje czyny. Kreatywność autorki chyba nie ma granic, cudownie stworzona historia ;)

    OdpowiedzUsuń