sobota, 27 stycznia 2018

Althea i Arthemis (Rok VI, Rozdział 29)

 Arthemis miała w poniedziałek po zajęciach szlaban, jako pierwsza. Nic specjalnego miała sprawdzać teoretyczne prace pierwszoklasistów. Profesor Forsythe położył przed nią punktację i przykładowo sprawdzony sprawdzian, a sam zajął się pracami starszych uczniów.
- Panie profesorze – zaczęła Arthemis po godzinie, - moja matka często o panu wspominała w swoich pamiętnikach.
- Domyślam się – powiedział ze śmiechem. – Byliśmy jak brat i siostra… No, może nie do końca – poprawił się cicho.
- Pan też był geniuszem i naukowcem, prawda?
Forsythe przez dłuższy czas milczał, wpatrując się uparcie w pracę, aż w końcu znalazł błąd i poprawił go, a potem spojrzał na nią trochę nieprzytomnie. Arthemis poczuła jego frustrację.
- O czym mówiłaś? Ach! – Zaśmiał się. – Nie sądzę, żebym był geniuszem. Ale naukowcem… tak kiedyś byłem naukowcem.
- Często pracował pan z moją matką?
- Nie tak często jakbym chciał. Ona nauką zajmowała się dorywczo. Jej powołaniem było leczenie… Miała na tym punkcie prawdziwą obsesję!
- Obsesję? – zapytała zaniepokojonym tonem Arthemis.
- Tak! Pomaganie ludziom, odnajdywanie nowych sposobów na uzdrawianie było jej sposobem na życie. Dlatego tak ją dotknęło, gdy nie mogła nic poradzić na twoje gorączki.
- Miała jakieś pomysły? – zapytała Arthemis po chwili, kończąc sprawdzanie kolejnej pracy.
- Setki. Chciała znaleźć sposób na lepsze rozpoznawanie chorób i dolegliwości, nawet jeżeli nie można było się porozumieć z pacjentem, a w magicznym świecie często się to zdarza. Nieznane są przyczyny, niektórych magicznych urazów, przez co leczy się na ślepo. Althea chciała to zmienić… Była… wspaniała – mruknął cicho do siebie, wracając do sprawdzania pracy.
 Arthemis natomiast poczuła falę gorąca. Chęci Althei bardzo, nawet za bardzo przypominały umiejętności Arthemis. W żołądku dał o sobie znać niepokój.
- Czy to możliwe, żeby testowała na sobie, swoje wynalazki? – zapytała ostrożnie, wpatrując się z szokiem w Forsythe’a.
 Podniósł na nią zdziwiony wzrok.
- Na sobie? Skąd ci to przyszło do głowy? – spytał z niedowierzaniem.
- Mamy… mam – poprawiła się szybko. Nie chciała mieszać do tego Jamesa. – pewną teorię.
- No, więc co tam znowu wykombinowaliście? – zapytał, przecierając dłonią twarz.
- Nie mówiłam, że…
- To raczej oczywiste… - przerwał jej z góry Forsythe. – Ty i pan Potter jesteście jak jednojajowe bliźniaki pod względem sposobu myślenia…
- Cóż… chodzi o te eksperymenty i moje umiejętności…
Forsythe zmarszczył czoło.
- Musiałabyś zapytać ojca, ale wątpię, żeby jakiekolwiek eksperymenty mogły dać taki efekt, jakim są twoje zdolności... – powiedział po chwili zastanowienia. Zerknął na stos kartek pod jej łokciem. – Skończ sprawdzać te i możesz iść – oznajmił, wracając do sprawdzania pracy.
 Arthemis zrobiła co kazał, ale miała odmienne zdanie na temat pochodzenia swoich zdolności. Dokończyła jednak zadanie, które jej dał i wyszła z jego gabinetu.
 Z głową pełną myśli przechodziła przez trzecie piętro, gdy natknęła się na Albusa. Było wyraźnie widać, że wraca z sowiarni. Zatrzymał się i spojrzał na nią pociemniałym wzrokiem, tak bardzo nie pasującym do jego zielonych łagodnych oczu.
 Arthemis również się zatrzymała.
- Nadal jesteś na mnie zły? – zapytała cicho.
 Zacisnął usta i odwrócił wzrok, jakby się na tym zastanawiał. Jednak w końcu westchnął głęboko.
- A ty na mnie?
 Wzruszyła ramionami.
- Nie bardzo.
- Po prostu wkurzyłaś mnie, bo…
- Wiem. Moja wina…To głupio z mojej strony…
Zmrużył oczy, jakby chciał się upewnić, czy mówi poważnie.
- Ok. – Ruszyli razem w kierunku siódmego piętra. Albus zapytał mimochodem. – Słuchaj, czy naprawdę nie muszę się martwić o Malfoya? Bo wiesz ty i James nie jedziecie, a ja i Rose możemy mieć zadania w tym samym czasie…
- Myśl o swoim zadaniu Al – powiedziała spokojnie. – Rose będzie bardziej niż zadowolona, mogąc sobie dać radę sama. Poza tym, co ty myślisz? Że Malfoy nagle stwierdzi, że nie podoba mu się jej kolor włosów i rzuci na nią Cruciatus? – zapytała, wywołując u niego lekki uśmiech.
- Pewnie nie…
- Na pewno – poprawiła go z naciskiem.
Tym razem roześmiał się naprawdę.
- Nie wiem, skąd się bierze twoja pewność…
- Po prostu jest – odparła, swobodnie wzruszając ramionami.
- Jak twój szlaban?
Spochmurniała, co nie uszło jego uwadze. Znał jej twarz. Nie tak dobrze jak brat, nie potrafiłby jej przejrzeć na wylot, ale mimo wszystko.
- Dobrze – burknęła.
- Nie wierzę, że Forsythe kazał ci czyścić okna!
- Nie – potwierdziła. Przez dłuższą chwilę milczała, aż pomyślała, że ma przed sobą właściwą osobę. – Al, myślisz, że za pomocą eksperymentu dałoby się wywołać, taki proces, który spowodowałby moje zdolności?
- Co?! – zaśmiał się z nieoczekiwanego pytania. – Skąd ci to przyszło do głowy?
- Bo… - zaczęła, ale nagle czujnie się rozejrzała. Miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje.
- Co jest? – zaniepokoił się Albus.
Arthemis nie odpowiedziała. Zamiast tego wzięła głęboki oddech i rozpuściła wici, który niczym światło pomknęły w najmniejszą szczelinę, aż w końcu znalazła to czego szukała. Tę wiązkę energii, którą z trudem rozpoznała, bo miał z nią styczność tylko raz. Jednak ponownie wyczuł jej obecność i zamknął się na cztery spusty, przez dłuższą chwilę próbowała go jeszcze uchwycić, ale nie znajdowała wokół żadnej energii, oprócz swojej Albusa. Nadal rozglądała się podejrzliwie, chwytając Ala za rękaw.
- Chodźmy stąd…- powiedziała szybko i niespodziewanie zachwiała się. Poczuła przypływ ciepła w całym ciele.
 O nie! Tylko nie teraz, pomyślała rozpaczliwie. Przecież ledwo go tknęłam.
 Albus patrzył na nią zaniepokojony.  
- Powiedz mi co się dzieje – zażądał.
- To on – wyjaśniła szybko, - ten kto ma takie zdolności jak ja.
Albus przystanął i spojrzał na nią z szokiem w oczach.
- Słucham?!
Musiał biec, żeby nadążyć za nią, gdy wspinała się po schodach. Cholera, zrobiła się szybka jak diabli. James pewnie też. A to znaczy, że teraz już nigdy nie będzie miał szansy go prześcignąć.
- Wytłumaczysz mi, co to wszystko… - zaczął, gdy byli na szóstym piętrze.
Pokiwała głową.
- Za chwilę.
- Boże, zapomniałem już, że z tobą nie da się nudzić – sapnął, gdy podawała hasło Grubej Damie.
 Usiedli w narożniku Pokoju Wspólnego pod oknem, mając nadzieję, że w niedzielny wieczór wszyscy są zbyt zajęci odrabianiem prac domowych, żeby się nimi przejmować.
- Niedługo po eliminacjach zaczęłam  mieć sny – powiedziała bez wstępów. Jej skóra nieznacznie zbladła.
- Znaczy: wizje?
- Nie. Sny. Okropne. Wyprowadzały mnie z równowagi. Jednak „Ktoś” w końcu przegiął. Posunął się o krok za daleko i zrozumiałam, że to nie są moje sny.
- Chcesz powiedzieć, że w szkole jest osoba, która może manipulować snami? – zapytał z niedowierzaniem.
- Nie tylko manipulować… On mi wkładał do głowy to, co chciał. Tworzył w moim umyśle coś, czego nie było. Wkładał w niego słowa i dźwięki…
- Ale czemu akurat wybrał ciebie? Przecież musiał sobie zdawać sprawę, że właśnie ty możesz mu zagrozić! – powiedział rozgorączkowany Albus.
- On chciał doprowadzić do mojego zerwania z Jamesem. Ale… - Arthemis nie dokończyła, a Al uśmiechnął się lekko, wyrozumiale.
- On cię prześladuje?
- Nie. Odkąd prawie go złapałam, dał mi spokój…
- Prawie? – zdziwił się Albus. Nie sądził, że jest coś co może powstrzymać Arthemis.
- Dostałam bardzo wysokiej gorączki. James…
- Czemu o tym nie wiedziałem? – zapytał ostrym, jak na Albusa tonem.
- I tak żadne leki nic by nie dały – powiedziała smutno. – James zrobił to, co musiał zrobić – wyjaśniła i opowiedziała mu całą sytuację.
- Miło byłoby gdybyście się tak nie zamykali – burknął ironicznie Albus, kręcąc z niezadowoleniem głową. – Rozumiem, że są sprawy, o który wiecie tylko wy, i że teraz jesteście dla siebie najważniejsi, ale to nie znaczy, że nikt inny nie może wam pomóc – powiedział z naganą w głosie.
 Uśmiechnęła się do niego lekko. To był jej Al. Ten chłodny profesorski ton…
- W każdym bądź razie od tamtego czasu nic nie wyczuwałam.
- Aż do dzisiaj?
- Tak. Jestem ciekawa, czy chodzi mu tylko o mnie, czy po prostu nie wiem nic o innych jego działaniach – zamyśliła się.
- To dziwne, że pojawił się tak nagle – zauważył Albus, marszcząc brwi.
- Myślę, że miał nadzieję, że o nim zapomnę – odparła Arthemis. – Przy tych wszystkich wydarzeniach, naprawdę nie zajmowałam się ani trochę.
- Nie dasz rady go namierzyć?
- Nie, jeżeli się ze mną nie połączy – odparła.
- Tak, jak ty ze mną? – zapytał, coraz bardziej zaintrygowany.
 Pokręciła głową.
- Mogłabym to zrobić – powiedziała, ale wyraz jej ust świadczył, że bardzo jej się nie podobała już sama myśl o tym, - ale to by oznaczało, przeszukanie, a przynajmniej otarcie się o umysły wszystkich mieszkańców Hogwartu.
- Och… to rzeczywiście nie jest dobry pomysł… O co ci chodziło z tymi eksperymentami? – zapytał niespodziewanie przypominając sobie jej pytanie.
 Arthemis westchnęła i zaczęła mu opowiadać o pamiętnikach, o podejrzeniach Jamesa i jej wątpliwościach, o tym co powiedział Forsythe. Gdy skończyła Albus bardzo długo wpatrywał się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem, jakby analizował jej słowa.
- Nie mogę ci na to odpowiedzieć – powiedział w końcu powoli. – Muszę to przemyśleć. Ale na tę chwilę uważam, że jest to niemożliwe. Taka się urodziłaś Arthemis – dodał łagodnie.
 Pokiwała głową, wzdychając lekko.
- Idzie, James – zauważył Albus, wstając. – Chyba powinnaś mu powiedzieć, o tym drobnym incydencie.
- Wiem. Dzięki, Al – dodała, gdy odchodził.
- Jezu, nie dziękuj mi, bo czuję się jak, kretyn – powiedział zawstydzony, rozśmieszając ją.
Wiedziała jeszcze jak po drodze mówi coś do Jamesa, a ten kiwa głową i zerka na nią.
 Cóż mogła na to poradzić? Byli braćmi. I gdyby miała mieć brata, byłby to Albus.



 Następnego dnia Arthemis starała się sama nadrabiać zaległości, pomimo tego, że siedział obok niej Albus. Nie chciała mu przeszkadzać, bo czytał tak ogromne tomiszcze o tytule tak skomplikowanym, a wydawało się tak inteligentne, że miała wrażenie, iż patrzy na nią pobłażliwie.
 Oczywiście Albusowi nie wystarczyła ta jedna książka, bo co chwil odchodził i przynosił nowe.
 Rose wolała nie denerwować, bo i tak znajdowała się na skraju swojej wytrzymałości. Malfoy codziennie wystawiał jej cierpliwość na próbę.
 Musiała sobie zatem radzić sama. A nigdy nie była zbyt dobra w zadaniach domowych. Skończyła czwarte zaległe wypracowanie z eliksirów i stwierdziła, że należy jej się chwila przerwy.
 Jak idzie? – zapytała w myślach.
 To irytujące, że ty zawsze masz u niego taryfę ulgową. Poskarżę się, Nevillowi – odpowiedział jej James.
 Już to widzę – zachichotała w myślach. – Co musisz robić?
 Na pewno nie to, co ty. Kazał mi przemeblować, wyczyścić, naprawić i poukładać wszystko, co się tylko da w klasie obrony przed czarną magią. Czy ty wiesz ile jest tu rupieci?!
 Domyślam się.
 Muszę jeszcze oddać jutro Axelrodowi wypracowanie z transmutacji. Nienawidzę teoretycznej transmutacji! Na co to komu?! – narzekał, a on oczami wyobraźni, jak w międzyczasie układa manekiny ćwiczebne w wielkich szafach.
 O czym ma być to wypracowanie? – zapytała, a on wypowiedział, jakąś długą i wymyślną nazwę, która automatycznie zapamiętała. – Będzie gotowa za godzinę – obiecała
spontanicznie.
 Zrobisz mi zadanie domowe? – w jego myślach dało się wyczuć prawdziwe zdziwienie.
 Tak – odpowiedziała po prostu.
Powinienem wyczuwać jakiś kant? – spytał podejrzliwie.
Nie. James, boli cię głowa? – zapytała niespodziewanie.
Trochę, a co?
Nie powinnam się z tobą tak często kontaktować.
To nie od tego – odpowiedział jej z całkowitą pewnością.
Skąd wiesz?
Albusowi nigdy nic nie było. Pytałem.
No, dobra – uległa. – Zabieram się za tę twoją pracę.
Odwdzięczę się – zapewnił.
Mam nadzieję – odparła lekko i rozłączyła się, czując jego rozbawienie w myślach.
- Gadałaś z Jamesem? – domyślił się Albus, nawet nie podnosząc wzroku znad książki.
- Skąd wiesz?
- Przez sekundę miałaś rozbawioną minę, a raczej rzadko uśmiechasz się do siebie – odpowiedział jej.
 Arthemis przybrała pokerową minę i wstała, wyjaśniając:
- Muszę iść po książki do transmutacji.
 Skinął jej nieznacznie głową, wracając do czytania.
 Arthemis właśnie kończyła pisać ostatni akapit pracy Jamesa, gdy Albus z westchnieniem zdjął okulary i zaczął je przecierać o szatę.
- To jest możliwe – westchnął w końcu.
Arthemis zrozumiała dopiero po chwili, że mówił do niej.
- Co?
- To jest możliwe, ale twoja matka musiałaby być jakimś pieprzonym geniuszem – wyjaśnił, a ją przeniknął lodowaty dreszcz. Wpatrywała się w niego, jakby właśnie jej oznajmił, że za miesiąc umrze. Przełknęła ślinę. – Jest to możliwe – powtórzył, - ale w to nie wierzę.
- To znaczy? – zapytała ostrożnie.
- To znaczy, że to musiały być niewyobrażalnie potężne eliksiry i zaklęcie, ich synteza już sama w sobie wymagałaby twojej krwi. A potem musiałabyś jeszcze to wypić. Nie uwierzę, że twoja matka to zrobiła. Że podała ci coś takiego, nie wiedząc jaką reakcję może wywołać…
- Może wiedziała… - powiedziała Arthemis, martwym, pozbawionym wyrazu głosem. – Może właśnie o to jej chodziło…
- Arthemis, - Uspokajający głos Albusa, tak bardzo nie pasował do sytuacji… - zawsze wyciągasz pochopne wnioski. Nie możesz tak po prostu wysuwać oskarżeń. Szczególnie tak głębokich.
- Jej poczucie winy…
- Właśnie. Czuła się winna. Jeżeli miała zamiar przeprowadzić taką syntezę na tobie, raczej byłaby zadowolona z efektów, prawda?
- Chyba, że nie wiedziała, do czego to doprowadzi… - powiedziała gorzko Arthemis.
- Arthemis, nie znałem twojej matki, ale wątpię, żeby pobrała ci krew, żeby wykorzystać ją do badań – powiedział surowo Albus.
 Arthemis wzięła drżący oddech.
- Ale jest taka możliwość?
- Jeżeli była pozbawionym sumienia i instynkt macierzyńskiego potworem, to tak – powiedział zniecierpliwionym tonem, jakby nie mogła zrozumieć, co chciał jej powiedzieć. Jak jej ojciec, gdy go nie słuchała.
 Zostawiła biblioteczne książki, zerwała się z miejsca i zaczęła zbierać swoje rzeczy, złapał ją za rękę.
- To nie ma znaczenia Arthemis. Jesteś tym kim jesteś. Jesteś jaka jesteś i nieistotne jest, co cię ukształtowało. Cała twoje przeszłość, nieistotne jak była ciężka, doprowadziło cię tutaj, do tego miejsca i czasu. Do mnie, do Rose, Lily, Luke’a, Valentine i Freda. Do całej naszej rodziny. I do Jamesa…
 Te słowa w jakiś sposób przyniosły jej pociechę. Tylko, że tu nie chodziło o nią. Chodziło o kobietę, którą uwielbiała, którą kochała. O której, czego się obawiała, w ogóle nie znała.
 Arthemis pomimo wszystkich zmian, w swoim życiu, nadal miała pewne opory przed okazywaniem uczuć, Albus to rozumiał. Sam był dostatecznie zamknięty w sobie, ale raczej z wyboru niż z konieczności, jak to było w przypadku Arthemis. Więc jej następne słowa zrozumiał tak, jak powinien.
- Dawno nie słyszałam, tych twoich przemądrzałych wywodów – powiedziała cicho, już prawie odwrócona..
 Znaczyło to tyle co: tęskniłam za tobą.
 Więc odpowiedział jej tym samym, podszytym ironią głosem:
- Dawno moje życie nie było w niebezpieczeństwie.
 Pomimo tego, że jej uśmiech nie objął oczu, wiedział, że zrozumiała. Tak, jak wiedział, że teraz nie potrzebowała jego, ani jego słów.
 Nadal go zadziwiało, że jego brat tak doskonale odnalazł się w roli, która pasowała do niego, jakby skrojona na miarę.


 James była zakurzony, spocony i zły. Nie cierpiał sprzątać. I irytował go profesor Forsythe, który cały czas siedział w klasie. Przecież nie miał, co tam robić! A przez to, że sprawdzał prace, akurat w klasie, James nie mógł udawać, że już wszystko było zrobione.
 Było zimno, a jednocześnie duszno i Arthemis miała rację, że bolała go głowa.
 Potem złapał się na tym, że uśmiecha się jak kretyn do powietrza. Była taka słodka, gdy powiedziała, że mu zrobi zadanie domowe. W życiu by mu nie przyszło do głowy, zaproponowanie tego.
- Możesz już iść – usłyszał głos profesora.
 Rzucił ścierkę od kurzu na półkę i zerknął na nauczyciela. Forsythe uśmiechał się łagodnie.
- Trochę mi zaimponowałeś, upominając się o szlaban. Ale wolałbym, żeby ta sytuacja się nie powtórzyła.
- Ja też – odpowiedział James. – Dobranoc.
 Z ulgą wyszedł z sali, marząc o prysznicu. I wtedy wszystkie jego chęci odeszły na dalszy plan. Stała pod przeciwległą ścianą i pociemniałymi oczami, wpatrywała się w przestrzeń. Gdy na niego spojrzała, wszystko inne przestało mieć znaczenie. Podszedł do niej i wyciągnął rękę, w kierunku jej skroni, z cichym pytaniem:
- Co się stało?
 Podała mu pergamin z drżącymi słowami:
- Brakuje kilku zdań na końcu.
Nawet nie spojrzał na pracę.
- Co się stało? – powtórzył.
 Pokręciła bez słowa głową.
 W klasie za nimi dało się słyszeć, odgłos odsuwanego krzesła. James chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę schodów, mówiąc:
- Chodźmy stąd. – Nie zaprotestowała gdy zaprowadził ją na szóste piętro, wypowiedział zaklęcie i otworzył drzwi do sali muzycznej.
- Zapieczętowałeś wejście?
- Ktoś uparty wszedłby tu bez problemu, ale to proste zabezpieczenie, powstrzymuje większość maruderów – wyjaśnił spokojnie, zamykając drzwi. Potem odwrócił się do niej. – Co się dzieję?
 Przez chwilę milczała, a potem z wahaniem, które jednak okazało się słabsze od potrzeby, objęła go w pasie.
- Arthemis?
- Ona coś zrobiła. Nie wiem, jeszcze co, ale czuje, że to ma związek z moimi zdolnościami – powiedziała drżącym, stłumionym przez jego bluzę głosem. – Nie znam tej kobiety, która prowadziła niebezpieczne eksperymenty. Nie wiem, czy był to wypadek, czy celowe działanie i to mnie wykańcza – jej głos się załamał. – Albus powiedział, że jeżeli tak było, musiało to być zaplanowane, celowe i ryzykowne działanie… To ona mogła mi to zrobić.
  Jej matka. James nie wiedział, co by zrobił, gdyby się dowiedział, że jest naznaczony do końca życia, przez perfidne działanie swojej matki. Już samo podejrzenie było dostatecznie straszne. A Arthemis była taka wrażliwa. Dla kogoś kto ufa bardzo niewielu ludziom, kto pozwala się zbliżać do siebie nielicznym, zdrada chociażby jednego, była bolesną katastrofą. Nawet jeżeli ta osoba nie żyła od siedmiu lat.
James mocniej otoczył ją ramionami.
- Nie płacz – szepnął jej na ucho.
- To głupie. Nie powinno mnie to obchodzić. Nie teraz gdy umiem sobie z tym radzić…
- Ale nadal ciebie dotyczy, więc to zrozumiałe – powiedział, rękoma gładząc jej plecy. – Nie płacz. Nie lubię kiedy płaczesz…
- Nie lubię płakać – odpowiedziała, biorąc głęboki oddech.
 Przez dłuższą chwilę milczeli, a w końcu James powiedział:
- To tylko podejrzenia. Niczego nie możesz być pewna. Nie skazuj swojej matki na potępienie, dopóki nie będziesz miała dowodów.
- Mam wrażenie, że te wszystkie podejrzenia i wątpliwości, nie dotyczą kobiety, którą znałam. Która była moją matką – powiedziała cicho.
- I niech tak pozostanie. Arthemis, czegokolwiek się dowiesz, pamiętaj, że ona cię kochała. Byłaś jej kochanym dzieckiem. To widać, gdy czyta się jej pamiętniki. Nie wierzę w to, że mogła zrobić coś takiego celowo. Po prostu w to nie uwierzę.
- Ja też w to nie wierzę – wyznała szeptem. – Ale już sama możliwość, zupełnie mnie rozbija…
 Odsunęła się od niego, przecierając dłonią twarz.
- Boże, kiedyś ze wszystkim umiała sobie dać radę sama. Zrobiłeś ze mnie mięczaka – zarzuciła mu gniewnie, dając kuksańca w ramię.
 Odeszła od niego, krocząc nerwowo między instrumentami.
- Nie jesteś mięczakiem – zaprotestował. – Jesteś twarda kiedy trzeba…
- Teraz powinnam być! A co robię? Poddaje się panice, jak trzyletnie dziecko!
- Nie sądzę, żebyś jako trzyletnie dziecko była panikarą – odpowiedział jej spokojnie. Jego nienaturalny spokój działał na nią jeszcze bardziej denerwująco. Nie pasował do niego. Sfrustrowana usiadła na jakiejś zdezelowanej szkolnej ławce.
- Czemu musisz być taki rozsądny?! Teraz kiedy moje życie…
- Nic się nie zmieni Arthemis. Nie dla nas. Może cię to zranić, ale ciebie nie zmieni. Jesteś jaka jesteś. Jesteś brawurowa, niepoczytalna i odważna – stanął między jej nogami i oparł dłonie na blacie obok jej bioder. – Jesteś moja.
 Ta sala zawsze należała do nich. Zawsze tworzyła wokół nich nastrój intymności. Powietrze wokół nich stało się jak naelektryzowane. Dłonie Arthemis znalazły się na biodrach Jamesa.
- Powinnaś porozmawiać z ojcem – powiedział, a cały moment stracił swoje znaczenia. Arthemis spojrzała na niego czarnymi, pociemniałymi oczami. Tak nietypowymi, dla jej ciemnoniebieskiego otwartego spojrzenia. Westchnęła ciężko i odepchnęła go, żeby zejść z ławki.
- Powinnam – przyznała. – Chodźmy sprawdzić, co z Rose. Mam nadzieję, żę jeszcze nie posunęła się do morderstwa…
- Jeżeli Malfoy…
- Nic jej nie zrobił – przerwała mu domyślnie Arthemis. – Próbuje być złośliwy, ale chyba już kończą mu się pomysły na Rose.
 James nie odpowiedział tylko wyprowadził ją z Sali i zapieczętował drzwi. Nie zauważył przy tym, że Arthemis nadal ma dziwny, zdystansowany wyraz twarzy i zamyślone, pochmurne spojrzenie.

 Pięć dni później Rose i Scorpius nadal żyli, chociaż każde było już na skraju wytrzymałości. Albus był zaniepokojony, ale Arthemis przekonała go, że podczas zadania będą pracować razem jak najlepsi przyjaciele.

 Rose jednak nie wydawała się być o tym przekonana, gdy powiedziała jej to samo dzisiaj rano, pomyślała Arthemis. Przez chwilę miała szalony pomysł porozmawiania z Malfoyem, ale zrezygnowała z niego, gdy tylko zauważyła jego ostrzegawczy wzrok, gdy szła w jego kierunku. A poza tym, uznała, że nie ma na niego żadnego wpływu. Nie w tej chwili. A rady przyjmował z równą chęcią jak szkiele-wzro.
 Z niepokojem patrzyła, jak z torbami, podchodzili do profesor Alexander i profesor Vector, które miały im towarzyszyć. Tylko ona i James z kadry Hogwartu pozostawali w zamku. Czekają ich normalne zajęcia, podczas gdy tamci będą pokonywać kolejny etap konkursu.
 To było dziwne.
 A gdy znikli ze szkolnego dziedzińca, zrobiło się jeszcze dziwniej.
- Dadzą radę – powiedziała Lily i odwróciła się do Lucasa. – Idziemy na trening?
- Jest zimno – zaprotestował James.
- Obijacie się od miesiąca. Nie mów mi, więc że jest zimno – powiedział groźnie Luke.
- Dobrze wam to zrobi. Przyda wam się rozruszać kości – dodała przemądrzałym tonem Lily.
- Powiedz mi, kiedy ostatnim razem biegałaś o świcie, kiedy jeszcze nawet ptaki nie wstały? – zapytał przesłodzonym tonem James.
- Idziecie na trening i koniec kropka – zarządził Lucas. – Za dwa tygodnie jest mecz, jeżeli przez wasze lenistwo przegramy, będę was prześladował nawet po śmierci, nie mówiąc już o tym, co zrobią z wami Gryfoni.
 Widząc identyczne miny Jamesa i Arthemis, niemal się roześmiał, ale za chwilę prosił o cierpliwość siły wyższe. Czemu jego zawodnicy nie mogli być sportowymi maniakami jak on? Gdyby nie to, że ich zmuszał pewnie, w którąś sobotę przyszliby na stadion zdziwieni, że jest mecz. Co oczywiście nie znaczyło, że im nie zależało, po prostu mieli za dużo na głowie. Pocieszał się myślą, że Ślizgoni też są osłabieni o szukającego, a jego szukająca jest jak zwykle w świetnej formie.
- A jutro i pojutrze macie się stawić o tej samej porze! Potem dam wam spokój, ale te trzy dni, nie chcę słyszeć ani miauknięcia.
- Miau – mruknął James, przez co został zgromiony wzrokiem przez siostrę i przyjaciela. A Arthemis zachichotała.
- Dobrze – powiedziała jednak pojednawczo. – Pójdziemy po stroje i miotły.

 Luke z niezadowoleniem kręcił głową, gdy razem z Lily oddalali się w stronę boiska. 

2 komentarze:

  1. Zawsze mnie ciekawiło skąd pojawiły sie zdolności Arthemis, nigdy nie sądziłam ze przyczyną będą eksperymenty jej matki. Dobrze że pochodziła sie z Albusem. Brakowało ich interakcji

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    fantastycznie, tak pali się do treningu ja nie wiem co, cieszę się że relacje już lepiej wyglądają miedzy Arthemis a Albusem...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń