sobota, 27 stycznia 2018

Irlandia. Zadanie 1 - Perfekcyjna iluzja (Rok VI, Rozdział 21)

 Albus z niecierpliwością, czekał aż sędziowie do niego podejdą. Czas minął.
 Uważał, że eliksirowi niczego nie brakuje, chociaż nie miał jednego składnika, który dodałby mu mocy i sprawił, że opowieści nim pisane, byłby wyraźniejsze. Jednak skoro nie miał ani jednego ziarnka, nic nie mógł na to poradzić…
 Zdążył wypełnić dodatkowo połowę arkusza, więc jakby mieli z eliksirem jakiś problem, to na pewno go nie wyrzuca. O ile skala punktów wystarczy... Ale takiej myśli do siebie nie dopuszczał.
 Sędziowie właśnie przeprowadzali dziwny proces. Wskazywali na arkusze, potem na jakiś pergamin, który mieli w ręku, a po chwili nad kartkami, pojawiała się liczba punktów.
 Rose zapewne wiedziałaby, co to za zaklęcie…
 Albusa mało to w tej chwili interesowało, bo podeszli do niego sędziowie.
 Wysoki, chudy pan z długą siwą brodą, spojrzał na niego z góry. Albus miał wrażenie, że chce w ten sposób, sprawić, żeby skulił się w sobie. Jego niedoczekanie. Eliksir był dobry!
 Pracował nad nim przez cztery godziny! Nie mówiąc już o tym, że przy okazji wypełniał te dziecinne zadania!
 Siedział w tej cholernej klasie od sześciu godzin i chciał już stąd wyjść, z należną mu liczbą punktów!
- Sprawdźmy zatem – mruknął mężczyzna z miną świadczącą o tym, że nie pokłada w wywarze Albusa wielkich nadziei.
 Albus jednak miał co nieco z dziadka. O może z babci? Po prostu nie lubił, gdy mu się zarzucało, że nie umiem przyrządzić dobrze jakiegoś eliksiru.
- Proszę bardzo – odpowiedział hardo.
 Sędzia zdjął z palca sygnet i z wręcz teatralnym gestem pokazał wszystkim dookoła, że wrzuca go do wywaru.
 Usłyszał jak złoty pierścień odbija się od dna kociołka. Z eliksiru wybuchł nagle wir barw, który rozszerzał się aż do sufitu.
 Albus przez kurtynę zaklęcia, spojrzał zadowolony z siebie na brodatego sędziego.
 Na ścianach wiru zaczęły się pojawiać obrazy. W jakiś zamierzchłych czasach kowal wykuwał złoty pierścień. Rzeźbił w nim kunsztowne zdobienia. Potem widzieli go na palcach jakiegoś króla. Potem odziedziczył go jego syn. Potem było trochę makabrycznie. Żona zabiła kolesia i zabrała mu pierścień. Potem pierścień się zgubił i znalazł go jakiś biedny człowiek itd… aż trafił tu do obecnego właściciela, który po prostu kupił go na bazarze, co oczywiście spowodowało, że oblał się rumieńcem. Zapewne opowiadał wszystkim, że jest to wieloletnia pamiątka rodzinna.
- Cóż… - oznajmiła w końcu stojąca obok niego, dostojna czarownica. – Wywar działa. Gratulacje panie… - szybko zerknęła na tabliczkę na jego stoliku i uśmiechnęła się szeroko. Widocznie dobrze znała to nazwisko. –… Potter.
- Tak… cóż… - ze zdumienia w końcu obudził się też przewodniczący składu sędziowskiego. – Nie ma wątpliwości, że przeszedł pan dalej. Dostał pan maksymalną…
- A formularz? – przerwał mu Albus.
- Formularz? – zapytał nie rozumiejąc sędzia.
- Co prawda nie wypełniłem go do końca, ale sądzę, że jest tam kilka dodatkowych punktów…
 Sędzina zachichotała i zaklęciem sprawdziła jego odpowiedzi. Z formularza wyfrunęły cyfry 48 na 100.
- Sądzę, że wysunął się pan na prowadzenie jak na razie – zachichotała. I razem z nadal oszołomionym sędzią głównym podeszła do następnego stolika. A Albus zaczął krzyczeć z radości wewnątrz. Chciał jak najszybciej podzielić się tym z Arthemis. I z Rose. I z rodzicami… ale to może trochę potrwać. W każdym bądź razie nie mógł się doczekać, aż w końcu go stąd wypuszczą.


 Rose i Scorpius zostali zaprowadzeni przez profesor Alexander gdzieś daleko, naprawdę daleko. Było tam kilka namiotów i widok na góry, ale z zupełnie innej strony. Było tu już sporo osób, pomimo chłodu, który ich ogarnął wzgórza. Zerwał się również wiatr. Rose musiała założyć kurtkę, ale niewiele to dało. Usiadła między małą Dafne, która wpatrywała się we wzgórza jakby coś na nich wyświetlano, a Scorpiusem, który chyba starał się wymyślić za wszelką cenę, jakąś wymówkę, żeby gdzieś iść, bo nie miał zbyt zachęcającej miny. A było już tak dobrze.
 Pogrążyła się w zamyśleniu, przypominając sobie konkurs.
 Gdy skończyli chatkę i otoczenie, zajęła się ubraniami. Wymagało to trochę pracy, skupienia i… znacznego zbliżenia się do Scorpiusa. Nie mogła przecież sprawić, żeby ubrania wyglądały wiarygodnie, robiąc to na oko. Więc gdy zakończyła tworzenie swojego, nieźle zniszczonego, trochę pobrudzonego, ale widocznie zadbanego ubrania, stanowiącego mugolską modę sprzed jakiś pięćdziesięciu lat, ciężko westchnęła.
- Twoja kolej – powiedziała cicho. Scorpius odwrócił się do niej ze zdziwioną miną i parsknął śmiechem na jej widok. No cóż w kaloszach, flanelowej koszuli i włosach spiętych z tyłu, musiała wyglądać raczej biednie. Zgromiła go wzrokiem i pomyślała, że zaraz przestanie mu być do śmiechu. Podeszła do niego szybkim krokiem, gdy się zbliżała, jego oczy robiły się coraz większe. Miała wrażenie, że walczy ze sobą, żeby się nie cofnąć. Przyjrzała mu się.
- Musisz wyglądać… na spracowanego… - mruknęła do siebie. Nagle zachichotała złośliwie w myśli. Na pewno mu się to nie spodoba. Po chwili zaczęła tworzyć iluzję. Dodała kilka szczegółów i niemal natychmiast usłyszała:
- No, chyba sobie jaja robisz, Weasley!
 Nie mogła się opanować i zaczęła się śmiać. Niemal płakała ze śmiechu i o ile się nie myliła, w oczach Malfoya też dostrzegła błysk humoru.
- Wyglądam jak wieśniak! – powiedział oburzony, jeszcze bardziej ją rozbawiając.
 Miał rację. Wyglądał jak wieśniak. Iluzja Rose sprawiła, że jego czarny, podkreślający jasne włosy i niebieskie oczy uniform zamienił się w brązowe ogrodniczki ze sztruksu, pod spodem miał koszulę w kratę. Dodatkowo miał widoczne zielone plamy na kolanach.
- Ubrałbyś się tak?
- Nigdy w życiu! – oburzył się.
- Co jest najlepszym dowodem na to, że to doskonała iluzja – odpowiedziała mu i zmrużyła oczy z zastanowieniem. Uniosła różdżkę. – Tak, teraz lepiej.
- Wyglądam jak… Cholera, postarzyłaś mnie! Czemu siebie tak nie załatwiłaś, jędzo?!
Dodała mu tylko trochę zarostu, kilka zmarszczek na dłoniach, jakby nawykły do pracy. Nic wielkiego.
- Masz być moim starszym bratem – powiedziała, wzruszając ramionami. – Nie martw się… nadal przystojniak z ciebie – rzuciła i odwróciła się, żeby nie zobaczył rumieńców na jej policzkach. Z tym gniewnym wzrokiem i dojrzałym wyglądem, sprawiał, że coś się w nią działo.
- Kiedyś mi za to zapłacisz, Weasley – mruknął. – A teraz powiedz, co genialnego wymyśliłaś z tym nożem.
 W odpowiedzi niemal dostał w nos jabłkiem. Które zapewne też było iluzją, albo zostało z czegoś transmutowane. Złapał je w ostatniej chwili, podczas gdy Rose, przykucnęła i zaczęła ziemią brudzić drogocenny nóż. Po czym usiadła sobie na zamienionym w pieniek krześle i zaczęła nim obierać drugie jabłko.
 Scorpius zamrugał. O kurcze… rzeczywiście wiedziała, co robi. Gdyby nie wiedział, że jest czarodziejką, że ta cała chatka to wymysł magii, że scyzoryk w jej ręku jest artefaktem… w życiu by się nie domyślił…
- Zajmij się czymś – mruknęła Rose, garbiąc się przy obieraniu jabłka. – Sędziowie idą…
- Czym? – zapytał Scorpius.
- Nie wiem… zacznij rąbać drewno, albo coś…
- Rąbać drewno? Niby jak… i jak się to robi? I czym?
- Boże… przydałoby ci się mugoloznastwo – mruknęła Rose. – Umiesz chociaż obierać jabłka?
- Nie jestem kretynem… - prychnął.
- Więc siadaj i obieraj – podała mu nóż. A sama rozejrzała się dookoła i machnęła różdżką, a w jej rękach pojawił się szeroki pędzel i puszka z farbą. Stanęła na jakimś stołku i udawała, że maluje okiennice. Wyglądała przy tym zadziwiająco naturalnie i tak… słodko. Scorpius się otrząsnął. Nadchodzili sędziowie. Widzieli ich ze swojego miejsca, zza iluzji stworzonego przez siebie lasu. Sędziowie wydawali się być lekko zdezorientowani nie widząc ich na początku ich czaru i nie rozpoznając iluzji. To dobrze. Bardzo dobrze. Skoro iluzja była niewykrywalna to znaczyła, że była doskonała.
 Sędziowie w końcu ruszyli ścieżką i dotarli do ich głównego punktu programu. Otworzyli usta ze zdumienia. Rose odwróciła się przez ramię, jak zaciekawiona wieśniaczka, patrząca kto jedzie drogą.
 Scorpius pozdrowił ich skinieniem głowy i nadal bardzo powoli obierał jabłko. Sędziowie wyglądali na naprawdę zdezorientowanych. Przyglądali im się przez dłuższą chwilę, a potem zaczęli sprawdzać trwałość iluzji. Głównie dzieło Scorpiusa. Drzewa… chatka… Jednak to Rose dodała kilka czarów. Skomplikowany czar, który stwarzał iluzję zapachów. Inny, który oszukiwał zmysł dotyku, tak, że wszystko wydawało się rzeczywiste.
 Potem weszli do wnętrza chatki i zaczęli ją przeszukiwać. Przyglądali im się również, jakby mogli przeniknąć przez ich iluzjonistyczne ciuchy.
- Doskonała iluzja. Naprawdę znakomita. Wszystko idealnie się trzyma, a i wy wczuliście się w sytuację – powiedziała jedna z osób. – Doskonała kompozycja zaklęć… A teraz mi powiedzcie gdzie jest nóż…
 Rose zeskoczyła ze stołka i podeszła do Scorpius, który jej podał obrane jabłko, a sędziemu sztylet, który przez cały czas trzymał w rękach.
  Sędzia najpierw wpatrywał się w niego ze zdumieniem, a potem się zaśmiał.
- Spryt – pokiwał z uznaniem głową. – Jest równie ważny jak umiejętności. – Rozejrzał się dookoła. – Cudowne otoczenie. Wspaniałe plastyczne umiejętności… Jestem pewien, że będziecie jedną z najlepszych drużyn w tym zadaniu. – Zapisał coś na kartce, podobnie jak pozostali sędziowie i odszedł.
 Scorpius i Rose jednocześnie unieśli do góry różdżki i powiedzieli:
- Finite!
 Wszystko znikło. Stali nadal w nietkniętym sektorze. Ich ubrania również wróciły do normy.
- Nawet nieźle… - mruknął Scorpius.
- Cóż… - złapała go za ramie. Odwrócił się do niej spłoszony, jakby dźgnęła go nożem. Spojrzała na niego zdziwiona. Uniosła różdżkę i zneutralizowała ostatni czar. – Znów jesteś piękny i młody – powiedziała ironicznie.
- Dobra, dobra… W każdym bądź razie… niezła jesteś, Weasley… - powiedział, jakby walcząc ze sobą.
 Rose uśmiechnęła się lekko do siebie, gdy to wszystko sobie przypomniała. Koleś siedzący obok niej był jak pogoda w kwietniu. Raz był upał innym razem ulewa, że nawet kalosze nie pomagały. Westchnęła cicho.
 Profesor Vector przyprowadziła pozostałych zawodników. Czekali już tylko na Arthemis i Jamesa. Byli w tej cholernej górze już od ponad pięciu godzin. Jedyne informacje jakie mieli od organizatorów to, to, że nic im nie jest. Że nadal są w środku, jako jedna z nielicznych drużyn. Trzy drużyny w ogóle nie weszły do środka. Trzydzieści zabrano, gdyż tego żądały. A dziesięć zabrano siłą, gdyż ich życie zostało zagrożone. Dwie na razie przeszły przez górę. Powiedzieli, że szli cały czas prosto. Przerażało ich trochę to, że wewnątrz góry nie można używać zaklęć. Panują tam całkowite ciemności.
 Albus wcisnął się na ławkę za nią. Powtórzyła mu wszystko co wiedziała. Z napięciem wpatrywali się w góry. Gdzieś tam byli Arthemis i James. I nie wiadomo, co się z nimi działo.



- Wydaje mi się, że nie są przyjacielsko nastawieni – powiedział James. Szybko wypychając kieszenie tym, co było najbardziej przydatne i złapał Arthemis za rękę, żeby czym prędzej zabrać ją tam skąd przyszli.
- Musimy tam wejść – powiedziała nieswoim głosem, twardo stojąc w miejscu.
 Zamiast na nią nakrzyczeć, że oszalała, James siląc się na spokój i czując już niemal na szyi oddech tych wszystkich stworzeń, które chciały ich dopaść, zapytał:
- Dlaczego?
- Po pierwsze nie uciekniemy im. Po drugie nie pokonamy ich jeżeli nie możemy używać czarów. A po trzecie… tam jest kielich… I o ile się nie mylę… to on pochłania magię…
- Czyli za jednym zamachem załatwimy dwie rzeczy, a przy okazji jeszcze wyjdziemy z tego żywi – powiedział ze sztuczną radością James.
- Zajmij się kielichem… ja ich potrzymam na dystans…
- Jak zneutralizować działanie kielicha?
- Zastanowię się za chwilę, bo aktualnie widzę kroczące ku nam cienie…
- Jak sobie życzysz! – powiedział James, zamachnął się i rzucił jedną z kulek. Z hukiem rozbiła się o ostre skały, powodując wybuch rozświetlający jaskinię. Stworzenia wyraźnie uciekały od ognia. Niestety w ich kierunku. Arthemis i James zbiegali w dół, prosto na ich spotkanie. Arthemis w obydwu rękach miała noże. Różnej długości, James rzucał kulami ognia na różne strony, roznosząc ogień. Co prawda nie zabijał on potworów, ale dotkliwie ranił. Zupełnie jak ludzi. Nad ich głowami piszczały i latały hordy nietoperzy. Arthemis wolała o tym nie myśleć. Nienawidziła tych latających szczurów. Szczurów nawiasem mówiąc też tu nie brakowało. Ich szkielety trzeszczały jej pod butami.
 Na razie nic się do nich nie zbliżało, Arthemis rozglądała się na wszystkie strony. Musiała osłaniać Jamesa.
 Jednak nagły hałas poruszył coś co można było uznać za skałę, a co w rzeczywistością było olbrzymim trolem z wielką kamienną pałką. Właśnie teraz wyprostował się na całej rozciągłości i spojrzał na swoich hałasujących gości. Wokół niego porozwalane były przeróżne skarby, zapewne pozostałości po ludziach, którzy próbowali zakłócić mu spokój. A nad jego głową na skalnej półce, stał sobie srebrny kielich.
- Arthemis! Nie panikuj! – krzyknął niespodziewanie James, oceniając sytuację i rzucił je plecak, który niezdarnie złapała, jednocześnie przecinając miejsce na piersi jednego z żywiołaków, którzy się za bardzo zbliżyli. Gdy się go dotknęło, był sparaliżowany. Mieli jednak to szczęście, że wysoko płonący ogień z kulek Albusa, oślepiał przyzwyczajone do ciemności potwory. Arthemis obejrzała się, żeby zobaczyć, o co chodziło Jamesowi i serce w niej zamarło. James właśnie po jakimś obrzydliwie brudnym materiale, dziwnych podartych strzępach czegoś co kiedyś musiało być spodniami, zaczął się z trudem wdrapywać do góry na potwora. Rozumiała, o co mu chodzi. To był jedyny sposób, żeby dostać się do kielicha, skoro nie mogli go przywołać.
 Trol jaskiniowy nie był jednak tak strasznie głupi i tak dostatecznie wielkie, żeby nie zrozumieć, że ktoś używa go jako drabiny. Zaczął się otrząsać i próbował za wszelką cenę zrzucić uciążliwego gościa. Arthemis rozglądała się dookoła. Nie mogła zrobić wiele. A musiała utrzymać całą tę podziemną bandę z daleka od siebie. W końcu zrobiła to, co najbardziej oczywiste. W jedno z ognisk rzuciła całą paczkę niezwykłych fajerwerk Weasleyów. Wybuchły wielokolorową fontanną kształtów i symboli. Stworzenia zaczęły się cofać i chować w popłochu. Arthemis natomiast wycelowała i rzuciła jednym z noży prosto w bulwiasty nos, wielkiego, obrzydliwego trola. Trol co prawda wpadł w furię i zaczął ryczeć wściekle, ale już się nie miotał. James przez chwilę wisiał, czepiając się jakieś dziwnej materii, która stanowiła formę kubraka. Gdy trol stał mniej więcej prosto, próbując wyjąć wykałaczkę wbitą w nos, wykorzystał to i czym prędzej przedarł się na górę. Odbił się od barków, trola i złapał krawędzi skalnej półki.
 W tym czasie Arthemis, czuła się naprawdę bezbronna. To nie były krwawe diabły, którym wystarczyła iskierka, by spłonąć. Bez magii. Teraz już tylko z dwoma nożami nie miała wielkich szans. Szczególnie, jeżeli te wszystkie gburowate stwory postanowią ją zniszczyć. Zauważyła, że dziwaczni orkowie, zaczynają otaczać ją kołem. Miała słabe szanse, że z tego wyjdzie.
 James musiał jakoś sięgnąć srebrny puchar. Tylko jak? Jeżeli teraz spadnie… jak nic będzie połamany. Ale kto nie ryzykuje ten nie ma…
 Przez chwilę z sobą walczył, ale w końcu zawisł na palcach jednej ręki i różdżką popchnął kielich w swoją stronę. Kielich zatańczył, w bliskim zetknięciu z różdżką i odwrócił się inną stroną. James spojrzał znad krawędzi własnych dłoni i zobaczył kryształ, który jarzył się dziwnym blaskiem. Zamrugał.
- Arthemis?!
- Aktualnie jestem zajęta!! – krzyknęła wściekle i z trudem. Usłyszał jej krzyk pełen przerażenie i niemal się puścił. Musiał się opanować, żeby na nią nie spojrzeć. Co się stało?
- Musisz mnie stąd ściągnąć!
- Zaraz! – Arthemis zastanawiała się, gdzie leży słaby punktów tych istot. Bez magii nie miała dużego wyboru. – Czego chcecie? – wyszeptała do siebie. Co miała jeszcze przy sobie? Musiała ściągnąć Jamesa z góry. Ostatnia kulka która jej została, dużo jej nie pomoże. Nóż też niewiele zrobi... Miała coś jeszcze w torbie… Uśmiechnęła się do siebie.
- Arthemis!
- Zaraz!
 Jedną ręką nadal ściskała nóż, a druga szybko wyciągała z torby małe kuliste przedmioty i rzucała je na ziemię. Po chwili detonatory pozorujące rozpętały piekło, trąbiąc na wszystkie strony, spowodowały chaos wśród otaczających ją istot. Arthemis podstawiła jednemu uciekającemu nogę i przedarła się pod ścianę, na której zwisał James. Hałas spowodował również poruszenie trola. Zaczął się rozglądać, wywijając maczugą i powodując drżenie sklepienia jaskini.
- Dawaj!! – wrzasnęła. Po chwili z góry zleciał w jej kierunku puchar. I przez to małe gówno, ryzykowali życie?
- Odczep kryształ! – wrzasnął James z trudem. Ostatkiem sił utrzymywał się na półce skalnej.
 Arthemis nie wiedziała do końca o co mu chodzi, ale dopadła do kielicha i zaczęła go szybko obracać w dłoni. Ooo… kryształ był widoczny… Wzięła sztylet i wydłubała jego ostrzem zielony kryształ wielkości orzecha. W tym samym momencie usłyszała krzyk Jamesa, wyszarpnęła z rękawa różdżkę i w ostatniej chwili wyhamowała jego lot, tuż nad ostrym skalnym podłożem.
 Kryształ w jej dłoni oderwany od kielicha, przestał się jarzyć wewnętrznym blaskiem. Stał się zwykłym kamieniem.
- Teraz się zabawimy – mruknął James.
 Arthemis wstała, chowając kryształ do kieszeni spodni.
- Zjeżdżamy stąd – odparła.
James schował do plecaka kielich i wyjął różdżkę. Byli uwięzieni między ścianą, a coraz bardziej wkurzonymi potworami. Oni sami chyba nie do końca wiedzieli, kim są dwaj intruzi, bo pewnie już by było po nich.
- Lumos solem! – krzyknęła Arthemis. Z jej różdżki wydobyło się światło rozjaśniające mroki jaskini. Wzburzyło to przede wszystkim małe nietoperze, której do tej pory raczej nie przejawiały zainteresowania wydarzeniami. Teraz jak szalone poleciały w kierunku Arthemis. Przestraszona cofnęła się i uderzyła skronią o wystającą skałę. Popłynęła krew.
- Tam jest inne wyjście! – krzyknął James i łapiąc ją za rękę, drugą zmiótł kilka potworów z drogi. Zaczęli biec. Arthemis teraz mogła robić co jej się podobało. Część potworów wylatywało w powietrze inne odpychała magicznymi strumieniami. Największe wyzwanie stanowił oczywiście olbrzym. James wycelował w jego maczugę i krzyknął:
- Reducto! – Pałka zmniejszyła się do rozmiaru szczura. Jednak w tym czasie puścił dłoń Arthemis, która pewnie będzie miała koszmary do końca życia. Odwrócił się i zobaczył jak stado nietoperzy, najpierw ją otacza, a po chwili zamieniły się ona w bladą postać. Wampiry były silnymi stworzeniami. Nie mogła mu się wyrwać, gdy przeciągnął językiem po krwi na jej skroni.
- Niedoczekanie twoje ty drugorzędny demonie – mruknęła, gdy ostre kły zbliżyły się do jej szyi i z całej siły wbiła mu swoją różdżkę w klatkę piersiową. Drewno zagłębiło się w ciele do połowy, przebiło serce. Wampir ją puścił i zaczął się kurczyć. Z obrzydzeniem popatrzyła na swoją różdżkę. Nie zauważyła, że w tym momencie James walczył, że orkami, które wyciągały ostre pazury w jego kierunku.
 Arthemis rzuciła ostatnią ognistą kulkę między nie i razem z Jamesem ruszyli do olbrzymiego wejścia do jednego z setki tuneli w tej piekielnej górze.
- Biegnij! – krzyknął do niej James. – Zablokuje wejście!
 Arthemis go posłuchała. Chwilę później usłyszała zawalanie się skał. Z niepokojem spojrzała do góry, chociaż znowu otoczyła ją ciemność. Miała wrażenie, że cała góra zadrżała.
- Lumos! – szepnęła. Różdżka zaświeciła mdłym światełkiem. James szedł w jej kierunku szybkim krokiem, złapał ją za nadgarstek ani na moment się nie zatrzymując. Oddychał ciężko.
- Tędy nie przejdą, ale jest tam tysiąc innych przejść, wiec musimy się śpieszyć... – powiedział.
- Jestem pewna, że były nie tylko tam… - dodała.
 On też zaświecił swoją różdżkę. Oczko, o którym zupełnie zapomnieli, podczas wydarzeń w jaskini, znowu fruwało nad ich głowami.
 Biegnąc truchcikiem, przesuwali się do przodu. Od czasu do czasu, musieli obezwładnić jakiegoś stwora, który okazał się zbyt uparty. Jednak pół godziny później zwolnili. James oparł się o ścianę pieczary. Mieli serdecznie dosyć tej wilgoci i ciemności. Chcieli odetchnąć świeżym powietrzem. Zobaczyć niebo, chociażby nocne.
 Ale teraz przynajmniej mieli magię. James poświecił różdżką na zegarek. Byli w tej cholernej górze już z osiem godzin.
 Arthemis trzęsły się nogi, wstrząsały nią dreszcze. Miała wrażenie że cała się klei, a już z pewnością cała była spocona.
 Odeszła kawałek na chwiejących się nogach i oddychała głęboko, żeby nie zwymiotować. Nie udało jej się.
- Arthemis? – James podszedł do niej zmartwiony.
Pokręciła głową, a z jej różdżki wyleciał strumień wody. Umyła nim twarz i przepłukała usta.
- Nienawidzę nietoperzy – burknęła i wyprostowała się. – Szczególnie kiedy mnie obłażą… - wzdrygnęła się.
 James odgarnął jej rąbek bluzy i zaczął oglądać szyję.
- Zadrasnął cię?
- Nie. Na szczęście… Wolałabym nie zamieniać się w wampira. Nie zniosłabym mieszkania z moimi dalekimi kuzynami… - mruknęła.
- Mogłaś mi powiedzieć, że źle się czujesz…
- Mówię ci teraz. Nienawidzę tych latających szczurów z ostrymi zębami…
- Jezu ty masz jakieś słabości… Dobrze wiedzieć – powiedział, próbując rozładować napięcie.
- Mhm. Sprawdźmy, w którą stronę musimy iść…
Skinął głową. Położył różdżkę na dłoni.
- Wskaż mi!
Różdżka obróciła się dookoła i wskazała na lewo.
- Dobra. Musimy iść na razie prosto, potem skręcić w prawo i cały czas prosto.
- Myślisz, że będziemy mieć jeszcze jakieś przygody?
- Mam nadzieję, że nie.
Zaczęli iść dalej. Piętnaście minut później znaleźli korytarz, który prowadził w prawo. Zastanawiali się ile takich minęli, pogrążeni w bezkresnych ciemnościach.
- To ten kryształ pochłaniał magię… - mruknął James.
- Tak. Stracił swoją moc, jak go odczepiłam od pucharu. Ciekawe, dlaczego?
- Może uruchamia się tylko jak jakiś mechanizm? Nie działa, jeżeli nie jest doczepiony do kielicha…
- Pewnie tak.
- Co oni w ogóle sobie myśleli, umieszczając ten kielich w takim miejscu? I z takim klejnotem?
- Może chcieli wykluczyć jak największą liczbę osób, żeby zostali tylko najlepsi – odpowiedziała Arthemis. Rzeczywiście organizatorzy się postarali.
- Ile masz siniaków? – zapytał.
- Raczej krwiaków – poprawiła go. – Uderzyć w ostrą skałę to nic przyjemnego. Sądzę, że dość sporo krwi nam się polało. A ty?
- Sądzę, że porządnie sobie naderwałem mięśnie przedramion od wiszenia w powietrzu… - w słabym  blasku różdżki zerknął na nią i zmarszczył brwi. – Czemu twoja różdżka jest czerwona?
- Och, fuj… nie przypominaj mi – mruknęła i zaczęła ja wycierać o bluzę.
 James podniósł rękę do góry na znak, że ma być cicho.
- Coś słyszałem…
Oboje błysnęli różdżkami w różnych kierunkach, stając do siebie plecami.
- Jezu, światło!!! – krzyknął ktoś, z wdzięcznością. Mówił po angielsku, ale z zupełnie obcym akcentem. Biegło ku nim jakiś dwóch chłopców. James stanął przed Arthemis, ale sfrustrowana, zaraz wyszła zza jego pleców. Ich nowi towarzysze w przeciwieństwie do nich (spoceni, pobrudzenie, z porozrywanymi ubraniami i śladami krwi) byli czyści. – W jaki sposób wasz czary działają? – zapytał sympatycznie wyglądający blondyn.
- Wasze też już będą – uspokoiła go Arthemis.
Nie uwierzyli jej, ale sprawdzili i ucieszyli się, gdy rzeczywiście rozbłysło światło.
- Pewnie wyszliśmy z jakieś zaczarowanej strefy – mruknął blondyn do towarzysza.
 Arthemis i James wymienili spojrzenia, ale nic nie powiedzieli.
- Wiem, że jesteśmy przeciwnikami, ale może byśmy razem znaleźli wyjście? – zapytał drugi chłopak. – Jestem Derek, a to Leonard. Jesteśmy z Akademii Czarnoksięstwa z Kanady.
 To przynajmniej wyjaśniało język i przyjemny, przyjacielski sposób bycia.
- Arthemis i James – przedstawił ich James. – Z Hogwartu.
- Ruszajmy – zadecydowała Arthemis. Po tym co przeszli już nie liczyła się liczba punktów. Chcieli po prostu wyjść na świeże powietrze.
- Jesteśmy tu od przedwczoraj. Wiecie, że jesteście jedną z dziewięciu mieszanych drużyn? Większość to sami faceci, jest dziesięć grup tylko żeńskich. Z Niemiec przyjechali jacyś bliźniacy – blondyn o imieniu Leonard widocznie lubił dużo gadać. Ale akurat te informacje mogły im się przydać. – Brat i siostra. Większość mieszanych drużyn to rodzeństwo. Reszta to raczej przyjaciele. A jak jest z wami? Jesteście rodziną?
- Nie! – odpowiedzieli, zgodnie i natychmiast.
- Więc pewnie przyjaciółmi. Musicie się dobrze dogadywać…
- Jesteśmy parą – powiedział James krótko, nie pozostawiając żadnych złudzeń.
Chłopcy spojrzeli na niego ze współczuciem. Mieli szczęście, że Arthemis tego nie zobaczyła.
- To coś nowego. Jest jeszcze tylko dwie pary i…
- Tunel zakręca w lewo, wiec musimy znowu skręcić w prawy tunel – oznajmił Derek, przerywając gadatliwemu przyjacielowi.
- Tak, wiemy – odpowiedziała Arthemis spokojnie.
- Gdybyśmy was nie spotkali, pewnie nadal błądzilibyśmy, nie wiedząc gdzie iść – westchnął Derek. – Powoli wariowaliśmy w tych ciemnościach…
- Rosjanie też nas trochę wstrzymali – burknął Leonard.
- Dlaczego? – zapytał ciekawie James.
- Mała przepychanka przy wejściu. Trochę powalczyliśmy, ale nas wykiwali i wyprzedzili, a potem to i tak nie mogliśmy używać czarów – wyjaśnił Derek.
- W każdym bądź razie miło było was poznać chłopaki – mruknęła niespodziewanie Arthemis.
- Co? – wszyscy spojrzeli na nią zdezorientowani, jakby zamierzała się od nich odłączyć, ale ona jedynie wskazała ręką na tunel po prawej stronie, gdzie widać było jaśniejszy odcień, który oznaczał powietrze. Na zewnątrz panował już zmierzch.
 Wszyscy odetchnęli z ulgą. Ich zmęczone nogi przyśpieszyły nareszcie widząc cel.
 Gdy wypadli z jaskini odetchnęli głęboko, zachłystując się świeżym powietrzem. Ich ubrania przesiąkły zapachem wilgoci, ale tego już nie czuli. Nadal pełni energii Kanadyjczycy pobiegli przed siebie, do swoich opiekunów i przyjaciół. James i Arthemis powoli zeszli w kierunku stanowiska sędziowskiego.
 Dopadli do nich Forsythe i Vector.
- Nic wam nie jest?
Pokręcili głowami.
- Nie mieliśmy o was żadnych informacji poza tymi, że nie wzywaliście pomocy, a przecież to mogło oznaczać wszystko… - powiedziała Vector.
- Panna Weasley i pan Potter odchodzą od zmysłów! – dodał Forsythe.
Oświetlone stanowisko sędziowskie mocno dawało im po oczach. Po wielu godzinach ciemności, było to bolesne uczucie.
- Jak im poszło? – zapytała Arthemis.
- Albus jest mocno do przodu, a Rose i Scorpius razem z sześcioma innymi drużynami mają na razie pierwszą lokatę.
- A jak poszło nam? – zapytał ponuro James.
- Sami się przekonajcie. Ale nie jest źle… - powiedziała szybko profesor Vector.
Od sędziowskiego stolika właśnie odchodzili Kanadyjczycy, machając im wesoło.
Z ciężkim sercem podeszli do stolika sędziowskiego. Najpierw chcieli się dowiedzieć ile by zdobyli punktów, gdyby po prostu przeszli przez górę.
- Gratulacje jesteście w pierwszej dwudziestce. Przeszliście przez górę.
- A reszta? – zdziwiła się Arthemis.
- Większość musieliśmy wyciągnąć. Cztery drużyny nadal są wewnątrz – odpowiedział jej sędzia.
 Arthemis i James uśmiechnęli się do siebie.
- Może da się jakoś zmienić notowanie? – zapytał James, ściągając plecak.
 Sędzia spojrzał na niego oburzony.
 Arthemis zachichotała i razem z Jamesem wyciągnęli z torby srebrzysty puchar.
 Sędzia zerwał się na równe nogi, przewracając krzesło.
 Na całym polu rozległ się zwiększony głos, jednego z siedzących obok niego członków jury.
- Proszę państwa, jedna z drużyn ma kielich!
 Nadbiegło kilka osób, w tym pan Murphy, pan Angleston i kobieta w czerwonym uniformie. Organizator chwycił kielich i zaczął go oglądać, zapewne sprawdzając, czy to nie podróbka.
- Nieźle go zabezpieczyliście – powiedział James ze śmiechem, ściskając wyciągniętą ku niemu dłoń pana Murphy’ego.
- Co? Ach, tak… Cóż, tak to już jest… Kielich jest wart pierwszej lokaty na liście zawodników.
- Tak, ale szczerze mówiąc, obyłoby się bez tego – mruknęła chłodno Arthemis, wyciągając z kieszeni spodni zielony kryształ. – Mogliście nam powiedzieć, że nie możemy używać czarów – dodała.
- Wtedy zadanie nie miałoby takiej wartości – pan Angleston skłonił ku nim głowę i wyciągnął rękę. Arthemis położyła na niej kryształ.
 Wydawało jej się, czy coś zabłysło w jego spojrzeniu? Zdziwienie? Że zwróciła kryształ? Nie mogła zaprzeczyć, że był to ciekawy kamień. Zapewne na co dzień był pod ścisłą kontrolą…
 Pewnie była zmęczona. Inaczej wyczułaby, coś w jego uczuciach, ale one były przyjacielskie i pełne podziwu, tak jak jego oczy.
- Drużyna ze Szkoły Hogwart zdobywa pierwsze miejsce!
- Czy teraz możemy iść się umyć? – zapytała Arthemis profesor Vector. Wolała nie mówić Jamesowi, że nadal ma wrażenie, że małe skrzydlate ssaki ją obłażą.
Profesor pokraśniała z dumy, zachichotała i skinęła głową.
- Chodźmy. Już nie mamy tu, na co czekać…
Gdy przeszli kilka kroków dopadła do nich Rose, a za nią Albus.
- Jak zwykle nic wam nie jest! – stwierdził Al z niedowierzaniem.
W nagrodę posłali mu mordercze spojrzenia.
- Mam światłowstręt – powiedział z przekonaniem James.
- A mnie nadal mdli, na myśl o nietoperzach i wampirze, który próbował mi się dobrać do tętnicy – dodała Arthemis.
Rose spojrzała na nich z szeroko otwartym oczyma.
- A ja myślałam, że tylko szliście przez górę – jęknęła.
- Przez większość czasu owszem – przyznał jej rację James i wszyscy z Hogwartu ruszyli za profesor Vector. Byle jak najszybciej znaleźć się z daleko od ostrego, twardego, nieprzyjemnego, kanciastego otoczenia.


 Arthemis zerwała się na równe nogi, wpadła na kolejną ścianę poczuła okropny ból w nodze i miała wrażenie, że jakieś piszczące stworzenie zaplątała się w jej włosy. Szukała Jamesa, starając się powstrzymać krzyk, gdy jej wzrok padł na okna, za którymi już powoli noc ustępowała rankowi.
 Dłonie, które histerycznie przeczesywały włosy, opadły, a na jej twarzy pojawił się zniesmaczony wyraz. Ale była głupia…
 Ale nietoperze?
 Fuj…
 Miała już serdecznie dosyć ciemności, na razie. Chciała świtu.
 W wielkiej komnacie dziewcząt, było chłodno. Wstała i wzięła ze swojej torby sweter. Usłyszała hałas na korytarzu. Zmarszczyła brwi. Na bose stopy wciągnęła tenisówki i podreptała w ich kierunku.
 Uchyliła je delikatnie z różdżką w ręce. Zerknęła przez szparę, jeżeli to ten szurnięty wampir, to na Boga, zrobi z niego koktajl...
 Boże, co się z nią stało? Ciemność ciemnością, ale, żeby aż tak się to na niej odbiło? No ciemność sama w sobie nie byłaby taka zła, ale to, że nie mogła używać czarów, to już była przesada.
 Potem westchnęła i upuściła różdżkę, wychodząc z pokoju.
- Czemu chodzisz po nocy? – zapytała.
- Potrzebowałem powietrza.
- Taa… ja też.
- Nietoperze?
- Ogromne. I łyse… Obrzydliwe.
- Mogłaś do mnie przyjść… - mruknął uśmiechając się szeroko. – Myślę, że bardzo przypadłoby mi do gustu odganianie twoich koszmarów…
- Może zwiedzimy ogród? Najlepiej wyjść przez taras, za salą balową na pierwszym piętrze.
- Och, uwielbiam cię…
Arthemis podała Jamesowi rękę i cicho niczym duchy straszące w starym pałacu ruszyli, korytarzami.


 Rose się ocknęła, słysząc skrzypienie i jakiś hałas. Cała się spięła i zerknęła na drzwi spod rąbka kołdry, a chwilę potem zbeształa samą siebie.
 Chodziła w środku nocy po Zakazanym Lesie i walczyła z cholernymi krwawymi diabłami. Nie będzie się chować, pod kołdrą tylko dlatego, że jakiś zboczeniec, zaglądał do żeńskiej sypialni. Z nocnej szafki chwyciła różdżkę i wstała. Dobrze, że zabrała ze sobą piżamy, a nie koszulę nocną, bo by zamarzła, pomyślała wkładając stopy w półbuty.
 Wstała cicho i pomaszerowała do drzwi. Otworzyła je i rozejrzała się po korytarzu. Zobaczyła czyjeś plecy znikające za korytarzem. Zmarszczyła brwi i zacisnęła usta. O nie doczekanie!
 Zamknęła za sobą drzwi i pomaszerowała w tamtym kierunku. Uparcie ignorowała wszystkie zbroje, dziwne, ponure obrazy i cienie pozbawionych liści drzew, które majaczyły za oknem.
 Dlatego mało serce jej nie wyskoczyło, gdy coś ją chwyciło i zatkało usta dłonią. Złapała przytrzymujące ją dłonie i próbowała się wyrwać, gdy usłyszała:
- Co ty do diabła wyprawiasz?
Natychmiast przestała się szarpać. Nie wiedziała, jak mu powiedzieć, żeby zabrał rękę z jej ust, więc chciała go ugryźć.
- Oszalałaś! – syknął i zabrał rękę.
- Jak mam ci odpowiedzieć, skoro mi nie pozwalasz? A wyszłam, bo wydawało mi się, że jakiś koleś próbuje nam wejść do sypialni…
- I według ciebie najlepszym wyjściem, było pobiec za nim jak na skrzydłach? – zapytał ironicznie.
 Zanim jednak zdążyła mu odpowiedzieć, znowu zatkał jej usta dłonią i przycisnął się do ściany ciągnąc ją za sobą, a przed nimi przeleciały korytarzem jakieś dwie chichoczące dziewczyny.
 Rose normalnie byłaby oburzona, że ktoś tu biega. Ale teraz raczej zajęta była ramieniem, obejmującym ją w pasie i ciałem chłopaka, od którego ani myślała uciekać, ani się wyrywać. To było dziwne, niepokojące, niespodziewane i takie… miłe.
 A może to dlatego, że po raz pierwszy znalazła się w takiej sytuacji?
 Scorpius po raz kolejny uwolnił jej usta.
- Co chwilę trzaskają jakieś drzwi. Ruch tu jak na dworcu. To Amerykanie urządzili u siebie imprezę i sprosili tylu ludzi ilu się dało. To się musi wydać! – prychnął. - Ludzie się dopiero poznali, a już poszaleli… Łącznie z twoim napalonym kuzynem i jego szurniętą dziewczyną.
- Co ty mówisz? Przecież oni powinni się wyspać!
- Taaa… ja po całym dniu w egipskich ciemnościach, lekko bym zbzikował, budząc się w mrocznym pokoju…
 Rose poczuła ciepło na myśl o tym, że jednak umie okazywać trochę empatii i jakoś tak odruchowo, nie myśląc, położyła dłoń na jego ramieniu.
 Scorpius zesztywniał i zdał sobie sprawę, co właśnie robi. Cholera, zachowywał się jak jakiś cholerny bohater! Albo co gorzej… podrywacz! I to przy kim?!
- Lepiej wrócę do siebie – mruknęła Rose zupełnie zgaszonym tonem i uwolniła się. Przecież nie będzie mu się narzucać skoro wyraźnie mu nie pasowało jej towarzystwo. Nie narazi ich drużynowego zwycięstwa z powodu tego, że serce biło jej jak szalone, gdy był w pobliżu.
- Tak, tak będzie lepiej – powiedział ostrym tonem.
 Spojrzała na niego zdziwiona i lekko zirytowana.
- Sam się przyczepiłeś. Równie dobrze, mogłeś mi pozwolić iść swoją drogę. Więc odczep się, ok? Nie zbliżaj się do mnie jak ci to nie pasuje. A ja ze swojej strony nie lubię ignorować ludzi… ale dla ciebie zrobię wyjątek.
 Odwróciła się już w stronę swojego pokoju uznając, że nie ma ochoty spotykać większej ilości zboczeńców tej nocy.
 Po chwili poczuła zaciskając się na nadgarstku ręce i ostre drwiące słowa:
- Myślisz, że ta twoja wyniosła przemowa coś dała?
- Widzę, że nie, skoro nadal naruszasz moją przestrzeń – odpowiedziała lodowatym spokojem.
- Słuchaj… ten ton na mnie nie działa… - prychnął.
- Na ciebie, Malfoy, nic nie działa – oznajmiła chłodno. – Próbuje być miła-nie pasuje ci to. Próbuje być nie miła-też ci nie pasuje. Więc daj mi święty spokój, bo od tej mieszanki uczuć, kręci mi się w głowie…
- Słuchaj, siostro! Nikt cię nie prosił, żebyś się przymilała i zachowywała, jakbyś…
- Przymilała? – zapytała oburzonym szeptem. – Cześć? Co u ciebie? Jak się masz? Jak ci poszedł sprawdzian? TO! Nazywasz przymilaniem? Nie wiem gdzie się wychowałeś, ale w mojej rodzinie…
- W twojej rodzinie lubicie się pojawiać tam gdzie was nie chcą – przerwał jej ostro.
Rose otworzyła usta ze zdziwienia i zrobiła krok w tył.
- Nie zniżę się do twojego poziomu i nie odpowiem na to – wyszeptała gwałtownie i odwróciła się, odchodząc szybko, po chwili cicho zamknęły się drzwi do jej sypialni.
 Scorpius oddychając ciężko zastanawiał się, dlaczego nie pozwolił jej odejść, gdy tego chciała. Nie skończyłoby się to w ten sposób. Ale może teraz przynajmniej zostawi go w spokoju?
 Tylko, czy rzeczywiście o to mu chodziło?


 Śniadanie, które odbywało się w sali balowej, zamienionej tymczasowo na jadalnie, stanowiło prawdziwe wymieszanie się kultur. Było tu słychać tak wiele języków, a jeszcze więcej dialektów. Różne tonacje głosów, słowa mieszające się w powietrzu. Ale mimo wszystko ludzi jakoś się dogadywali.
 Ludzie z Hogwartu siedzieli w pomiędzy drużyną z Francji, które złożone były tylko i wyłącznie dziewczyny. Ale okazało się, że obok siedzi też inna francuska szkoła, która złożona była już z przedstawicieli obu płci. Z drugiej natomiast strony siedzieli Włosi.
 Arthemis ze śmiechem patrzyła jak jeden z nich zachwyca się Rose, co chwilę dotykając jej włosów i pytając, czy są prawdziwe, naprawdę łamaną angielszczyzną. Ta uśmiechała się trochę zażenowana, ale kiwała głową.
- Jak dorwiesz dla mnie słownik, to będę ci tłumaczyć, co on mówi – powiedział Arthemis, Rose.
- Ty się zajmij tym, co się dzieje z drugiej strony – odpowiedziała jej cicho.
Arthemis zwróciła głowę w drugą stronę i uniosła brew w górę. Jakaś Francuska z całej siły starała się wytłumaczyć Jamesowi, że powinien ją odwiedzić.
 Wbiła mu paznokcie w udo, dostatecznie sugestywnie by podskoczył.
- Wiesz, że jestem tolerancyjna, ale bez przesady – powiedziała cicho, nie patrząc na niego. Podniosła do ust szklankę z napojem.
Nachylił się do niej, całkowicie ignorując swoją rozmówczynię i szepnął:
- Nie rozumiem ani słowa z tego, co ona mówi, wiec udaję, że opowiada mi o koszeniu trawy… - potem poczuła jego usta za uchem.
- Francuzki są bardzo żywiołowe…
- Nie znam nikogo bardziej żywiołowego niż ty – odpowiedział i poczuła jak kładzie rękę na jej dłoni nadal spoczywającej na jego udzie.
- Gdzie jest Albus? – zapytała, żeby odwrócić uwagę od dreszczu, który ją przebiegł.
 James zachichotał.
- A to zabawna historia… Właśnie mieliśmy iść za resztą na śniadanie, kiedy przecięli nam drogę Hiszpanie. Nawiasem mówiąc masz się od nich trzymać z daleka, bo to zboczeńcy, chodzą w koszulach rozpiętych niemal do pasa! No, ale wtedy jakaś laska… mówię, ci prawdziwa szprycha, podchodzi do nas i rzuca się Albusowi na szyję. Pierwszy raz wiedziałem mojego brata w takim szoku… No, a teraz nasze cudowne dziecko eliksirów siedzi sobie w obozie wroga – wskazał głową, stoły ustawione po drugiej stronie Sali.
~Al… - powiedziała w myślach, gdy odnalazła go wzrokiem. Obok niego siedziała czarnowłosa, zielonooka piękność o cudownie złocistym kolorycie skóry. – Masz uroczą towarzyszkę…
 Po drugiej stornie sali Albus, poderwał głowę i odnalazł ją spojrzeniem. Uśmiechnął się szeroko i coś powiedział do towarzyszki. Ta też spojrzała w jej stronę i uśmiechnęła się, ale Arthemis miała dziwne wrażenie, że nie objęło to jej oczu. Nie podobała jej się ta laska. Była piękna, uśmiechnięta i wyglądała na sympatyczną, ale coś było w niej, co jej się nie podobało. A Arthemis znała się na ludziach.
~ I jak się dogadujecie? – zapytała Albusa w myślach, cały czas uważnie lustrując jego przyjaciółkę.
 ~Co chwilę nie rozumiemy o co nam chodzi, ale jest zabawnie, gdy staramy się to wyjaśnić. Powiedziała, że łatwiej jest jej czytać niż mnie słuchać…
 ~No, pewnie.
 ~A swoją drogą czemu Malfoy wygląda jakby miał kogoś zamordować? Przecież wczoraj dobrze im poszło…
 Arthemis wychyliła się trochę, żeby zobaczyć Scorpiusa. Rzeczywiście nie miał zachęcającej miny. Podążyła za jego wzrokiem i uśmiechnęła się złośliwie do siebie. Tak, to dużo wyjaśniało.
~Nie mam pojęcia, odpowiedziała jednak Albusowi. W każdym bądź razie baw się dobrze…
~Weź, przestań…
 Arthemis zachichotała i rozłączyła połączenie z nim. Miała złe przeczucia. No, ale nie była jasnowidzem, a skoro Albus dobrze się czuł w towarzystwie tamtej dziewczyny to w porządku. Nie musi jej przecież lubić. Ważne, że to on ją lubił. Przecież nie był nie rozgarniętym człowiekiem, którego trzeba prowadzić za rączkę. Poza tym wolała trzymać rękę na pulsie, a jeżeli zgłosi jakikolwiek sprzeciw ten na co dzień łagodny i rozsądny człowiek odsunie się od niej, jakby była trędowata.
 Skończyła śniadanie i z resztą wyszła na korytarz. Musieli się zbierać do wyjścia. Zaraz mieli wracać do Hogwartu. Ich opiekunowie byli na spotkaniu, dotyczących pozostałych wydarzeń itd.
 Arthemis zobaczyła na stoliku w holu, gazety. Wzięła jedną z nich i rozłożyła. Przeczytała dłuższy artykuł, w którym w sumie nie było wielu informacji dotyczących przebiegu zadań, ale za to dowiedziała się, że w Olimpiadzie startuje 50 szkół z całego świata. W tym trzy ze Stanów Zjednoczonych i dwie z Francji. Ponadto zgłoszonych jest około 40 zawodników nie startujących z ramienia żadnej uczelni. Łącznie jest to ok 550 zawodników, startujących w 11 konkurencjach.
 No, proszę…
 Arthemis wzięła do ręki inną gazetę. Dzisiejszą. Tam już było trochę więcej informacji i trochę statystyk. Najbardziej oczywiście interesował ją dziesięciobój, ponieważ wczoraj nic jej nie obchodziło i w sumie nie była przy ogłoszeniu wyników.
 Ona i James byli na pierwszym miejscu z poważną przewagą punktową. Następna drużyna traciła do nich jakieś 100 punktów. Byli to Rosjanie. Na trzecim miejscu byli Amerykanie z Salem. Przeleciała wzrokiem listę aż do 65 pozycji. Jak obiecano pięć drużyn o najmniejszej liczbie punktów zostało wyeliminowanych. Podobnie wyglądała sprawa z pozostałymi konkurencjami. Z Hogwartu na razie odpadła tylko jedna osoba. Był to Mikael, który zajmował się Astronomią. Ten sam, który nie chciał wpuścić Arthemis do pokoju. Cóż… jego sprawa. Profesor Sinistra będzie niepocieszona…
 Podniosła wzrok i zobaczyła Albusa w towarzystwie Hiszpanki. Chrząknęła.
- Maria, musisz poznać Arthemis! – powiedział szybko Albus. – To dziewczyna mojego brata…
 Dziewczyna mojego brata. Nie – moja przyjaciółka – zauważyła chłodno Arthemis.
Ale może dzięki temu drobnemu przemilczeniu dziewczyna nie miała już takiej agresywnej postawy gdy na nią patrzyła.
- Miło mi – powiedziała, kiwając Marii głową. – Musimy się zbierać – zwróciła się do Albusa. – Forsythe zarządził zbiórkę na dwunastą. Wracamy do szkoły…
 Albus spojrzał na nią z miną pobitego szczeniaka. Wzruszyła ramionami.
- W jakiej konkurencji startujesz? – zapytała ją Maria.
- W Dziesięcioboju.
- Oooo… to coś niezwykłego jak na dziewczynę.
- Czyżby? – odparła trochę drwiąco Arthemis i została nagrodzona pełnym nagany spojrzeniem Albusa. Przewróciła oczami.
- Arthemis i James nie zwracają uwagi na niebezpieczeństwo – wyjaśnił Albus. – Są uzależnieni od adrenaliny.
- Ach, więc przyjechałaś tu pilnować swojego mężczyzny? To rozsądne… - kobiece wyrachowanie pojawiło się w oczach Marii.
 Arthemis po raz pierwszy szczerze się uśmiechnęła.
- To raczej on przyjechał pilnować mnie. Miło było cię poznać – dodała, wyciągając rękę.
- Wzajemnie – odparła Maria, uśmiechając się szeroko.
 Nie jest taka zła, pomyślała Arthemis, gdy nie poczuła dławiącego zła, po uścisku dłoni. Jestem uprzedzona. Jest po prostu zwyczajna…

- Tylko się nie spóźnij, Al. – rzuciła jeszcze i odeszła, zabierając ze sobą gazetę. 

3 komentarze:

  1. Wiedziałam ze cała 5 sobie poradzi i beda najwyzej w klasyfikacji. Mozna sie bylo tego spodziewac 😁 Nie mogło być inaczej 😂

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    uff udało im sie przejść górę i zdobyć nawet kielich, tym samym lądując na pierwszym miejscu w rankingu, och Albus bardzo zdziwił sędziego, że jeszcze formularz wypełnił i uwarzył eliksir...
    scorpius zazdrosny o rose ale nie przyzna sie do tego...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, udało im sie przejść tę górę a i nawet zdobyć kielich, tym samym wylądowali na pierwszym miejscu w rankingu, och Albus to bardzo zadziwił sędziego, że noe tylko wypełnił formularz to i jeszcze uwarzył eliksir... ach Scorpius zazdrosny o Rose ale za nic nie przyzna się do tego...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń