Następnego dnia Arthemis wstała z pierwszym
brzaskiem. Jednak się nie śpieszyła. Przez jakiś czas siedziała spokojnie na
łóżku wpatrując się w przepiękne barwy świtu. Gin w swojej ukochanej kociej
postaci wskoczył jej na łóżko i przeciągając się, wywrócił na grzbiet, żeby go
pogłaskała po spasłym brzuchu.
Arthemis ubrała szlafrok, wzięła ręcznik i
kosmetyczkę, i poszła wziąć długi ciepły prysznic zanim jeszcze wszyscy wstaną.
Gdy wróciła do sypialni, Rose już nie spała tylko, siedząc na łóżku bawiła się
Ginem. Co za pieszczoch z tego kota...
- Cześć – rzuciła, jeszcze lekko
zaspanym głosem.
- Cześć – powiedziała Arthemis i
podeszła do szafy. Przez chwilę się wpatrywała w jej zawartość. Nie było się
nad czym zastanawiać. Czerń była odpowiednim kolorem do walki. Wybrała wygodne,
czarne dresowe spodnie i czarny top z szerokimi ramiączkami. Wygodny i budzący
lekki strach ubiór. Włosy związała wysoko na głowie w długi ogon.
- Będziesz walczyć z Gillian i Elizą…
myślisz, że się ciebie boją? – rzuciła Rose z rozbawieniem.
- Nie wiem kiedy będę z nimi walczyć.
Myślę, że odczuwają odpowiedni poziom stresu… – odparła spokojnie Arthemis,
uśmiechając się do niej porozumiewawczo.
Rose zachichotała.
- Uważam, że powinniście wiedzieć, z
kim macie walki od razu. Chociaż na dany dzień…
- Tak jest ciekawiej – odparła
Arthemis.
- No, nie wiem…
- A ty kiedy masz eliminacje?
- We wtorek pierwsze, a potem w
czwartek i sobotę.
- No, my będziemy dopiero wtedy drugą
część rozgrywek zaczynać – stwierdziła Arthemis.
Lily przewróciła się na bok, a po
chwili zamrugała zaspana.
- O, cześć… Już jesteś gotowa?
Arthemis wstała.
- Jak wyglądam? – obróciła się
dookoła.
- Strasznie – zadecydowała Lily,
zamykając na powrót oczy.
- I taki miał być efekt – oznajmiła
zadowolona Arthemis.
- Tylko się nie pryskaj perfumami –
mruknęła sennie Lily.
- Co? – Arthemis zamrugała
zaskoczona.
- Robisz to ostatnio codziennie.
Dlatego mówię ci, żebyś sobie dzisiaj odpuściła… Przy walkach i tak ci się to
nie przyda…
- Przecież wiem… – powiedziała szybko
Arthemis, po czym zacisnęła usta. – A co to niby znaczy, że robię to
codziennie?? – zapytała nerwowo.
Rose zachichotała.
- Kiedyś trzeba było cię zmuszać. A
teraz robisz to dobrowolnie… I o ile się nie mylę używasz balsamów do…
- Zamknij się! – powiedziała
Arthemis.
- Tylko dla ciebie to było nienormalne
Arthemis – uspokoiła ja Lily.
Arthemis odwróciła się zawstydzona i
zaczęła przekładać rzeczy na szafce.
- Po prostu… - odchrząknęła.
- Sprawił, że czujesz się bardziej
kobieco i zaczęło ci to odpowiadać. To nie znaczy Arthemis, że stałaś się
słabsza – powiedziała z uśmiechem Rose, dobrze rozumiejąc przyjaciółkę. Wstała
z łóżka. – Lily, dosyć tego wylegiwania się – zarządziła. – Idziemy na
śniadanie.
Lily wtuliła twarz w poduszkę i podniosła rękę
do góry pokazując pięć palców. Był to oczywisty znak: jeszcze pięć minut.
Arthemis czując się nadal trochę głupio,
poprawiła sobie humor myślą, że złoi Averemu skórę, już za kilka godzin.
Usiadła na łóżku, przysłuchując się radosnej paplaninie Rose.
O 10 do Wielkiej Sali zostali zaproszeni
wszyscy uczestnicy konkurencji Dziesięcioboju oraz wybrani przez nich
sekundanci i pomocnicy, którzy byli tutaj niezbędni.
Cztery wielkie stoły znikły gdzieś, a na ich
miejsce pojawiły się trzy ogromne podesty, w kształcie prostokątów. Były
ogrodzone, tak, żeby nikt nie podchodził zbyt blisko miejsca pojedynków. Za
linki mieli wstęp jedynie sędzia i sekundanci walczących.
Jeden z pomocników sprawdzał listę osób,
uczestniczących w konkurencji. Inny rozdawał karty uczestników. Jeszcze inny je
zbierał. Albus ze swoją nieodłączną torbą, w której miał najpewniej jakieś
swoje mikstury, został wpisany jako sekundant dla Arthemis, Jamesa, Lucasa i
Freda.
- Chyba się sklonuję – mruknął
podpisując się na formularzach.
Również Lucas był sekundantem dla
wszystkich poza sobą i James. Arthemis była jedynie sekundantem Jamesa. Ale
wiedziała, że gdyby wszyscy byli zajęci mogła się wpisać jako zastępczy
sekundant w danej chwili. Podobnie jak Fred, czy jakakolwiek osoba zatwierdzona
przez zawodnika.
Za piętnaście jedenasta Forsythe wszedł na
środkowe podwyższenie i oznajmił:
- Chciałbym przedstawić wam
niezależnych sędziów, którzy będą oceniali wasze wyniki. Są to doświadczeni
aurorzy, więc rozumiecie, że znają się na rzeczy. Sędziowie maty pierwszej:
Daniel Callan – był to rosły, łysy jegomość, o szerokich mocnych barkach i
przenikliwym spojrzeniu. Pewnie był po 50. – oraz Isadora Garner – wysoka i
szczupła jak trzcina najwyżej dwudziestoletnia dziewczyna o mlecznobiałych
włosach, które raczej nie były dziełem natury, weszła na podwyższenie obok
Forsythe’a. – Sędziowie maty drugiej to: Rogan i Patrick Rochester – Nie było
wątpliwości, że ci dwaj są braćmi. Chociaż jeden z nich wyglądał na młodszego.
Obaj mieli ciemnobrązowe włosy, byli niscy i dość krępi. – Przy ostatniej macie
będę sędziował ja oraz Liberty Wade – podeszła do niego dystyngowana kobieta w
średnim wieku o oszałamiającym uśmiechu i ostrym, inteligentnym błysku w
oczach. Rozległy się oklaski, osób obecnych w sali. – Przypominam, że do zadań
sekundantów należy dbanie i opieka nad zawodnikami. Mogą wstrzymać czas na
najwyżej dwie minuty. Przy zgodzie sędziego na pięć. Pozostałe zasady znacie…
Podpisaliście regulamin i zgody, więc nie przedłużając dalej, otwieram
eliminacje!!
Rozległy się krzyki i gwizdy.
Otworzono drzwi do Wielkiej Sali, żeby
obserwatorzy i kibice mogli się wlać do środka. A że była niedziela, była to
dosłownie cała szkoła.
Sędziowie zajęli miejsca przy swoich
podestach.
- Na macie numer 1 ustawiają się Lucas
Williamson z numerem 26 oraz Allena Astra z numerem 3. – Magicznie pogrubiony
głos Tylera Stokesa z Ravenclawu rozległ się na sali. Lucas z Fredem jako
głównym sekundantem podszedł do pierwszego z podwyższeń. Arthemis i James
ustawili się niedaleko, żeby móc obserwować walkę. Chociaż kątem oka zerkali na
matę numer 3 gdzie dyspozytor wysłał właśnie Denisa Flinta i Darryla
Bannistera.
Wielka klepsydra została przekręcona i zaczęło
się pierwsze dziesięć minut walk.
Allena Astra, Puchonka z kręconymi, złotymi
loczkami wokół twarzy, mogłaby uchodzić za aniołka. Była drobna i niska. I
cwana, bo nie bała się tego wykorzystać. Wiedziała, że Luke jest od niej
silniejszy, ale dawała z siebie co mogła, a on nie chcąc jej zranić, uważał za
bardzo na to, co robi.
Arthemis zacmokała z niesmakiem.
- Co on wyprawia?
- No, wiesz… to dziewczyna – wyjaśnił
James.
Lucas wyraźnie walczył tak, żeby nie przegrać,
ale też nie wygrać kosztem zdrowia dziewczyny.
Arthemis prychnęła.
- Skoro walczy jest do tego zdolna –
oznajmiła. – Wykorzysta to, że wszyscy będą się ograniczać przy niej…
Rozległ się odgłos gongu. Pierwsze walki się
zakończyły. Sędziowie ogłosili zwycięzców. Zawodnicy zeszli z mat, a sędziowie
wysłali posłańców z punktami do osób odpowiedzialnych za ich zapisanie.
Na pierwszej macie miał teraz walczyć Max,
kolega Jamesa z klasy, a na trzeciej Fred. Z Sylvie Drake. Arthemis przewróciła
oczami. Kolejny szlachetny rycerz, który będzie osłaniał damę. Wynik pojedynku
był raczej oczywisty, więc jednocześnie starała się obserwować trzy maty. Z
tego co widziała to Max Moore był całkiem niezłym zawodnikiem. Gdyby się
postarał to byłby nawet na poziomie Lucasa. Za to dziewczyna, która walczyła na
drugiej macie, był zalękniona i chyba tylko cudem jeszcze nie zwiała z maty.
Ale stała tam dzielnie, a widząc stojącą za nią Allene Astrę, stwierdziła, że
musi to być jej partnerka. Nie miała jednak w sobie tyle bojowości i sprytu, co
tamta. Musiała przegrać…
Kolejne dziesięć minut minęło. Kolejne punkty
zostały zdobyte. Pokazali się kolejni zwycięzcy.
- Na macie numer 1 ustawiają się
James Potter z numerem 22 oraz Bernard Dubbin z numerem 10.
James z Arthemis kroczącą mu po piętach
przedarł się przed nagle zgęstniały tłum przy podeście pierwszym. Wszyscy byli
ciekawi walki osławionego Pottera. Albus podbiegł do nich, gdyż do tej pory
razem z Lucasem był w pobliżu Freda.
Arthemis wpisała się na pergaminie, który
podał jej jeden z pomocników, jako sekundant i podała go Albusowi. Przeszli za
linki. James podał jej swoją bluzę. Na jego koszulce przytwierdzony był numer
zawodnika.
Arthemis spojrzała na jego przeciwnika. Był
wyższy i potężniejszy niż James. Wyglądaj jak wieli, ludzki prostokąt. Miał
krótką rudawą szczecinę i kwadratową szczękę. Uśmiechał się drwiąco.
Biedny głupek jeszcze nie wiedział, co go
czeka…
- Pamiętaj, że wiem, co robię –
powiedział James cicho.
- Nie mam zamiaru niepotrzebnie
zdzierać gardła – odparła spokojnie Arthemis, chociaż czuła delikatny mrowiący
niepokój pod skórą.
James skinął jej głową i wbiegł po kilku
schodkach na podest. Ukłonili się sobie z Dubbinem nieznacznie, po czym rozległ
się gong i mogli zacząć walkę. Według Arthemis po pięciu minutach mogło być
koniec walki. Jednak określony czas, to określony czas. No i nie można
powiedzieć, że James się nie męczył przy tej walce. Chłopak był cwany. W bardzo
niebezpieczny sposób… Ale James po trzech minutach wyczuł jego styl i musieli
walczyć według reguł, które narzucił Potter. Dubbin nie miał wyjścia i chyba
bardzo mu się to nie podobało, bo szybko tracił panowanie nad sobą. James
dostał kilkoma zaklęciami, ale zasada była prosta. Trafiasz kogoś i cofasz zaklęcie,
żeby walka trwała nadal. Zbierało się punkty. Trafienie, blok, ominięcie,
przeciwzaklęcie, rozbrojenie. Wszystko się liczyło.
Im dłużej James walczył i bardziej spychał
Dubbina do defensywy, tym szerzej uśmiechała się Arthemis. Odczuła nawet lekki
żal z powodu zakończonego pojedynku.
Wymienili z James spokojne, triumfujące
spojrzenie, gdy sędzia ogłosił jego pierwsze z wielu zwycięstwo. Oddała mu
bluzę i przeszli przez linki, po drodze mijając Elizę, która miała walczyć na
podwyższeniu 1, gdy usłyszała:
- Na macie trzeciej będą walczyć
teraz Thomas Avery z numerem 4 oraz Arthemis North z numerem 21.
Arthemis uśmiechnęła się pod nosem i razem ze
swoimi sekundantami – braćmi Potterami – podeszła do trzeciego podwyższenia. Po
drugiej stronie Flint właśnie mówił coś Averemu. James przyglądał im się z taką
intensywnością, jakby czytał z ruchu ich warg, dopóki Arthemis nie puknęła go w
ramię.
- Walczyłeś już z Averym? – zapytała.
- Raz. Jak ćwiczyliśmy bloki w
czwartej klasie na obronie przed czarną magią.
- Iii?
- Jest wolny i za bardzo schodzi na
lewo – odpowiedział, wypuszczając powietrze.
- I wszystko – Arthemis pokrzepiająco
poklepała go po ramieniu.
Wokół jej podwyższenia ustawiło się
sporo osób. Skinęła głową Lily i Rose, które stały w tłumie i weszła na
podwyższenie.
Ukłoniła się drwiąco Averemu. I od niechcenia
uniosła różdżkę. To chyba go zirytowało.
I dobrze. Avery był jej wzrostu. Miał
wodniste, niebieskie oczy i świńskoblond włosy. Gdyby go nie nie lubiła
uznałaby, że jest nawet ładny. Ale ładny. A nie przystojny. I na pewno nie
męski…
Rozległ się gong.
Arthemis nie spuszczała wzroku z Avery’ego, co
nie przeszkadzało jej poruszać się swobodnie. Avery nie czekał jednak aż go
zaatakuje, sam zaatakował. To był jego pierwszy błąd, bo Arthemis odsunęła się
błyskawicznie z drogi zaklęcia i przewidując, że Avery odskoczy na lewo posłała
tam zaklęcie. Avery padł na ziemię. Cofnęła zaklęcie od razu. Zerwał się
oszołomiony na nogi.
Arthemis pokiwała głową niezadowolona. To było
zbyt łatwe. Przez pierwsze pięć minut pozwalała mu się atakować, od niechcenia
kontrując. Jednak kilka razy dostała zaklęciem, co było karą za zbytnią brawurę
i pewność siebie. Trochę zaczęła się przy nim męczyć. Pewnie dlatego, że nie
mogła używać kilku ze swoich ulubionych zaklęć, które zawsze jej ułatwiały
walkę. Kilka razy o mały włos ich nie
wymówiła.
Gdy James krzyknął:
- Połowa!
Dla niej zaczęła się zabawa. Avery nie miał
szans teraz. Zepchnęła go tylko do blokowania i unikania jej zaklęć, gdy
Arthemis przeszła do ataku.
Urok, zaklęcie, cofnięcie, unik, urok,
zaklęcie, przeciwzaklęcie. Tym schematem doprowadziła Avery’ego do totalnej
klęski. Jednak musiał być szczęściarzem, albo Arthemis okazała mu łaskę, bo nie
odpadł. Zszedł samodzielnie z podestu, gdy wybił gong, co oznaczało, że stawi
się przy drugiej rundzie.
Liberty Wade ogłosiła wynik, jednocześnie
zapisując go na notce:
- North kontra Avery, 18 do 12.
Zwycięża Arthemis North.
Arthemis uzyskała pozwolenie na
zajście z podestu.
- Nieźle jak na pierwszą walkę – powiedział
James. Podając jej swoją bluzę, bo była trochę zgrzana. Skinęła głową,
zakładając ją.
- Avery dostał tyle punktów, trochę z
twojej winy. Wykazał się znajomością dość zaawansowanych przeciwzaklęć –
oznajmił Albus. – Gdybyś używała słabszych, nie dostałby tyle za obronę.
- Wygrałam… czego się czepiasz? –
odparła. – Już wszyscy?
- Tak. Rory i Leo bawią się jeszcze
na drugiej macie. Zaczęli trochę później. Będzie remis…
- Cóż są w jednej drużynie, więc nic
dziwnego – stwierdził Albus, gdy przechodzili przez linki.
- Eliza wygrała jednym punktem ze
Ślizgonką, Ivonne Jacklin.
- Czyli na razie mamy wolne? –
zapytała.
- Obejrzymy jeszcze jedną walkę –
oznajmił James. – Mówiłem ci o Kingu. To ostatnia para, która będzie w tej
rundzie walczyć. Co prawda, nie pokaże wszystkiego co potrafi, bo walczy z
Warrenem, który jest jego partnerem.
Arthemis skinęła głową i razem dołączyli do
Lucas i Freda, stojących przy pierwszym podeście.
- Nie mają sekundantów? – zdziwił się
Albus.
- Musieli się podpisać na karcie, że
się zrzekają przy tej walce – oznajmił Fred.
- Z lewej – powiedział jej cicho
James, żeby wiedziała, który to Robert King. Był to bardzo wysoki, szczupły,
ale nie chudy chłopak o brązowych włosach sięgających do ramion i przeraźliwie
bladej cerze. Lekko podkrążonych oczach i bardzo długich palcach. Wyglądał jak
modliszka. Z jego twarzy nic nie dało się wyczytać. Ruchy miał oszczędne i
dobrze zaplanowane.
Jego przeciwnik na pewno bardziej przykuwał
żeńskie spojrzenia, jednak gdy zaczęła się walka, niewątpliwie zszedł na drugi
plan.
Niewątpliwą zaletą Kinga było jego zimne
opanowanie i wzrost. Większość zaklęć rzucał wysoko znad głosy, co było bardzo
trudne do zablokowania. Jednak widać było, że wszystko robi od niechcenia, żeby
jego partner nie stracił punktów.
Po dziesięciu minutach Arthemis, powiedziała
cicho:
- Jest lepszy ode mnie. Może nie od
ciebie, ale ode mnie na pewno.
James westchnął.
- Trochę go poobserwujemy i
sprawdzimy jego słabe punkty…
Skinęła głową. Miała nadzieję, że
będzie miała na to choć trochę czasu.
- Teraz odbędzie się losowanie
przeciwników do następnej rundy – rozległ się głos Tylera Stokesa. – Odbędzie
się ona o godzinie czternastej, więc proszę wszystkich o gotowość.
Forsythe ustawił przed nimi urnę, w której
kłębiły się różnokolorowe dymy. Pierwszy z nich wystrzelił w górę. Dziewczynka
stojąca obok profesora przeczytała go i szybko zapisała na pergaminie.
Albus trącił Freda łokciem, gdy z dymu
utworzyło się jego nazwisko. Z urny wystrzelił drugi język dymu i pod nazwiskiem
Freda, pojawił się napis: Arthemis North.
Równocześnie parsknęli.
- Będziemy na macie pierwszej –
stwierdziła Arthemis.
- Tylko proszę cię, bez macek tym
razem… - rzucił Fred.
Obserwowali dalej losowanie. Okazało się, że w
tym samym czasie co oni, na macie trzeciej będzie walczył Lucas, z Thomasem
Averym.
James miał walczyć w drugiej turze, na macie
trzeciej z Rorym Adamsem. Wynik był do przewidzenia… Rory chyba też o tym
wiedział, bo lekko zbladł.
Reszta nie za bardzo ich interesowała, więc wyszli z sali. Mieli pół
godziny do obiadu. Mieli nadzieję, że Wielka Sala na ten czas wróci do swojego
stałego wyglądu.
- I jak? – rzucił Lucas.
Arthemis wzruszyła ramionami.
- Na razie bez problemów.
- Domyślam się – parsknął.
James intensywnie o czymś myślał.
- Co jest? – zapytała go Arthemis.
- Mamy jednego sekundanta za mało –
oznajmił.
Arthemis drwiąco uniosła brwi.
- Ja i Fred nie potrzebujemy
sekundantów – odparła. – Ty i Albus powinniście być z Lukiem…
Lucas chciał zaprotestować.
- Nie chodzi o to, że nie poradzisz
sobie z Averym – uspokoiła go szybko. – Tylko o to, żeby wystawić naszych
ludzi, kontra ich ludzi. Rozumiesz? Za nim będzie stał Flint. Przeciwwagą
będzie James… Taktyka stary. Walka psychologiczna…
Albus skinął jej głową. Arthemis ponaglającym
wzrokiem, czekała na reakcję Jamesa. W końcu przewrócił oczami i zgodził się.
Musieli czekać do czternastej.
Druga runda nie przyniosła specjalnych
zaskoczeń. Arthemis wygrała z Fredem. Lucas zniszczył Averego 16 do 10, a James chyba oszczędził
trochę Rory’ego bo wygrał tylko 18 do 12.
Zaskoczenie jednak przyniosło losowanie do
rundy trzeciej. Lucas miał znowu pierwszą walką, z tym, że na macie pierwszej.
Arthemis walczyła zaraz po nim. Z nikim innym tylko z Robertem Kingiem.
- No to tyle z moich przygotowań –
westchnęła i w myślach szybko przeleciała całą poprzednią walkę Kinga,
wyszukując jego słabości. James chyba zaczął się denerwować. Nią. Bo walczył z
Fredem, więc z tym nie było kłopotu. Za to Fred westchnął głęboko, mówiąc:
- Ciężki dzień…
- James, jeżeli zaraz się nie
uspokoisz to ci walnę – powiedziała Arthemis, gdy wychodzili z Wielkiej Sali.
Mieli czas aż do siedemnastej.
- Do cholery, Arthemis dlaczego
dzisiaj?!?
- Bo tak chciał los – odparła
ironicznie. – A co za różnica, kiedy?
- Nie wygrasz z nim.
- Nie muszę wygrać. Wystarczy, że
przetrwam i zdobędę kilka punktów. Wierz mi James, nie będzie miał ze mną
lekko…
James westchnął ciężko.
- Dobra. Ale jak coś krzyknę, to masz
mnie słuchać.
- Oczywiście, że tak – odparła
potulnie, z ledwie skrywaną drwiną. – Jesteś moim sekundantem…
Spojrzał na nią zmrużonymi oczami, gdy
zrozumiał, że z niego żartuję. Posłała mu w powietrzu buziaka, żeby go jeszcze
bardziej zirytować. Dzięki temu nie musiała myśleć o tym mdlącym ściskaniu w
żołądku.
- Na podwyższenie pierwsze proszeni
są Arthemis North z numerem 21 oraz Robert King z numerem 17.
Wchodząc na arenę Arthemis miała wrażenie, że
James, chce zakończyć wzrokiem ten pojedynek zanim się jeszcze zaczął
Arthemis mogła teraz ocenić swojego przeciwnika
z bliska. Musiał mieć ponad dwa metry wzrostu… Przy jej metrze sześćdziesiąt
wyglądała obok niego jak skrzat. Przypomniała sobie jak walczył. Ukłoniła się i
przyjęła pozycję do rozpoczęcia walki. Rozległ się gong.
Arthemis do tej pory tylko od dwóch osób
dostała takie baty. Od ojca (gdy jeszcze uczył ją pojedynków) i od Jamesa.
Robert King nie wątpliwie wiedział co robi. Zepchnął ją zupełnie do defensywy
tak jak ona zrobiła to poprzednio z Averym. Tyle, że ona zaczekała, aż tamten
będzie zmęczony, a King od razu postanowił ją wykończyć. Była to dobra taktyka,
bo ilekroć Arthemis padała na tyłek przy zaklęciu, była bardziej wkurzona i
mniej myślała. Jednak nie można powiedzieć, że miała słabą obronę. Większość
jego zaklęć potrafiła odbić, lub uniknąć. Co jednak nie zmieniało faktu, że
trudno było przejść do ataku.
- Arthemis, uspokój się! – krzyknął
skądś James. – Zacznij myśleć, do cholery!
Kretyn! – rzuciła w myślach. –
Myśleć? W takich warunkach?!
Zobaczyła, jak King podnosi znowu różdżkę nad głowę.
Zderzyła swoje zaklęcie z jego, gdy było w połowie drogi. Było to trudne, bo
leciało z góry. To była właśnie jego taktyka. Wykorzystywał swój wzrost. Ale to
znaczyło, że…
Arthemis uśmiechnęła się w myślach. No tak. Do
tej pory zwracała uwagę na jego zaklęcia a nie na niego. Błąd.
Tak więc, gdy King po raz kolejny uniósł
różdżkę na dwa i pół metra do góry, szybkim jak błyskawica ruchem, przesunęła
się z pola rażenia i wycelowała w jego odsłonięty niczym nie chroniony korpus.
Powaliła go po raz pierwszy. Z jej gardła wydobył się triumfalny wrzask.
Cofnęła zaklęcie. Teraz ona też miała swoją
taktykę. Postawiła na szybkie uniki, zamiast odbijanie zaklęć. Dzięki temu
mogła go atakować, gdy był odsłonięty.
- Podejdź do niego bliżej! – krzyknął
James.
Bliżej?! Czy on zwariował?
Jednak zaufała mu na tyle, żeby go posłuchać.
Podeszła bliżej i… okazało się, że widzi teraz Kinga z zupełnie innej
perspektywy. A on zaczął mieć trudności ze swoich dwóch metrów wzrostu z
celowaniem w nią. Teraz to on zaczął się cofać, żeby się odsunąć, co bardzo
odpowiadało Arthemis.
Miała właśnie po raz kolejny wykonać mocne
zaklęcie, gdy rozległ się gong kończący. Opuściła różdżkę.
Dookoła pierwszego podestu rozległy się brawa.
Arthemis wróciła na swoją połowę podwyższenia.
- Robert King wygrywa 17 do 15 –
oznajmił sędzia Daniel Callan.
Arthemis skinęła sobie z Kingiem głowami i
zeszli z podestu. Z całej siły zaciskając zęby, starała się nie utykać.
Dopiero, gdy James pomógł jej zejść ze schodków, oparła się na jego ramieniu.
- Nie tak źle – powiedział jej trzeci
sekundant, Lucas. – Od połowy zaczęłaś odrabiać straty…
Pokiwała głową.
- Pięknie - pochwalił ją James,
obejmując w pasie, gdy wychodzili za linki.
- Co się stało? – zapytał Albus,
patrząc na to, że stara się nie obciążać, prawej nogi.
- Upadła na kostkę, gdy trafił mnie
zaklęciem – odparła. James pomógł jej usiąść na jednym z krzeseł przy ścianie.
Albus podwinął jej nogawkę od spodni i zdjął but.
- To tylko zwichnięcie. Do jutra
wszystko będzie ok. – oznajmił wyjmując z torby jakiś mały słoiczek. Szybko
wtarł rozgrzewającą maść w jej nogę.
- King jest wściekły! – Przybiegł do
nich Fred. – Chyba myślał, że sobie szybko i łatwo z tobą poradzi…
Arthemis zacisnęła zęby, bo ręce Albusa,
pomimo, że delikatny jednak urażały jej nogę.
- James, Fred, jesteście wzywani na
matę! – przybiegła do nich Rose.
- Idźcie – powiedziała Arthemis. – Wy
też – zwróciła się do Albusa i Lucasa. Jesteście ich sekundantami.
- Ale… - zaprotestował Albus.
- Popilnuję jej przez te dziesięć
minut – powiedziała Rose, biorąc od niego słoiczek. – Idź już…
Skinął głową i pobiegł za Jamesem, Lucasem i
Fredem.
- Piękna walka – powiedziała Rose.
- Taaa… będę miała kilka siniaków i
otarć. Chyba mi leci krew na łokciu. Ale do diabła… było warto! Wiesz… tym razem to było…
wyzwanie…
- Taa, rzadko masz taką okazję, co?
Jak pojedziecie na olimpiadę, to będziesz miała tyle wyzwań, aż ci się znudzą.
- Na to liczę – powiedziała Arthemis
ze śmiechem. – Jak pozostałe wyniki?
- Rory właśnie daje w kość Avery’emu.
To nie był dla niego łatwy dzień. Najpierw ty, potem Luke. Myślę, że Avery
będzie miał więcej siniaków…
- Myślę, że dobrowolnie by się do
tego nie pchał… Flint go pewnie zmusił.
- Ale po, co on się do tego zgłosił?
- Żeby mnie dorwać. Albo Jamesa. Stawiam
jednak na siebie – odpowiedziała spokojnie Arthemis.
Rose zrobiła wielkie oczy.
- Za chwilę Leo będzie walczył z
Flintem… - dodała mimochodem.
- Chcę to zobaczyć.
- Nie dopóki Albus ci nie pozwoli
wstać…
Arthemis westchnęła z irytacją.
- Możesz albo go posłuchać, albo
grzecznie wycofać się z jutrzejszych rozgrywek.
Arthemis prychnęła.
- Dobra, dobra… Zaczekam na niego.
Przecież muszę jeszcze być przy losowaniu.
Rose skinęła głową.
Lily do nich przybiegła, mówiąc:
- Rory wygrał z Averym. Jednym punktem.
- Miał szczęście. Avery był zmęczony
– oznajmiła Arthemis, wiedząc jak walczy Rory.
- A James wygrał z Fredem, co było do
przewidzenia. 18 do 13.
Arthemis skinęła głową.
- Po zakończeniu walk, będzie
losowanie, a potem wywieszą pierwszą klasyfikację.
Podeszli do nich chłopacy. Arthemis miała
nadzieję, że wreszcie przestanie czuć się jak ostatnia kretynka, siedząc z
podwiniętą nogawką.
- Mogłeś się bardziej postarać –
usłyszała głos Jamesa.
- Może i bym się postarał, gdyby
twoja dziewczyna nie wytarła mną podłogi… - odpowiedział mu Fred.
James posłał jej zadowolone, podszyte dumą
spojrzenie. Lubił, gdy ktoś używał zwrotu: twoja dziewczyna. Jednak jego wzrok
spochmurniał, gdy zobaczył, że Albus znowu przykucnął przed Arthemis.
- Nic nie robiłam – powiedziała
szybko Rose.
- I dobrze – odparł Albus.
- Boli cię? – zapytał James.
- Nie. O ile się nie ruszam –
odpowiedziała trochę zgryźliwie Arthemis.
- Zaraz przestanie – obiecał Albus. –
Maść zaczyna działaś. Trochę ci znieczuli. – Wyjął różdżkę i coś powiedział. –
Nastawiłem ją. Mam nadzieję. Jak będzie cię bardziej boleć, to znaczy, że coś
popsułem i musisz iść do pani Pomfrey.
Arthemis i James jednocześnie spojrzeli na
niego wilkiem.
Albus uśmiechnął się niewinnie. Jeszcze raz
machnął różdżką, a dookoła kostki Arthemis zawiązały się bandaże,
unieruchamiając jej nogę.
- Jak nie będziesz za dużo chodziła,
to wszystko wróci do normy.
- Dobra – westchnęła. – Dzięki.
- Ja idę obejrzeć Maxa – oznajmił
Lucas.
- A ja Flinta – powiedział Fred.
James spojrzał za nimi tęsknię.
- No, idź – ponagliła go Arthemis. –
Potem mi powiesz jak walczą.
- Nie, no co ty…
- Idź – powiedziała twardo. – Ja się
stąd nie ruszę. A poza tym, widzę stąd co się dzieje na pierwszym podeście.
Zobaczę jak Max poradzi sobie z Dubbinem. Przecież i tak muszę tu siedzieć do
losowania…
- Ok – powiedział James i odszedł nie
zastanawiając się dłużej.
- Myślałam, że będzie nade mną
sterczał – westchnęła z ulgą Arthemis.
- Inna dziewczyna chciałaby, żeby jej
chłopak nad nią sterczał – poczuła ją Rose.
Arthemis zacisnęła usta.
- Taa, szczególnie kiedy tej
dziewczynie nic nie jest, a chłopak chce zobaczyć pojedynek swojego wroga. To
naprawdę miłe, delikatne i urocze ze strony tych dziewczyn, że zrobią wszystko,
byle być w centrum uwagi – prychnęła.
Lily i Rose przez dłuższą chwilę, zastanawiały
się. Może i racja…
- W każdym bądź razie – stwierdził
Albus, siadając obok niej. – To był ładny pojedynek.
- Gdyby nie noga…
- Dopóki nie zeszłaś nikt nie
wiedział, że coś ci się stało – uspokoił ją. – A jutro noga będzie jak nowa.
Tylko jej dzisiaj nie przeciążaj.
- Wiem, wiem – uspokoiła go i
obserwowała jak walczy Max.
Potem wrócili chłopacy i wspólnie
obserwowali ostatni pojedynek. Gillian Anderson z Darrylem Bannisterem.
Obydwoje nawet nieźle sobie radzili… Zremisowali. Zdziwiło to Arthemis.
Stawiała jednak na Darryla. I pewnie miałaby rację, gdyby nie walczył z
dziewczyną. Cholerni gentlemani.
Po zakończeniu pojedynku Forsythe znowu
przyniósł urnę, która losowała zawodników. Miała walczyć jutro z jakąś
dziewczyną ze Slytherinu. Urszulą Hint. I dobrze. Na pewno nie będzie jej
oszczędzać. A James… cóż trafił na Petera Warrena. Partnera Roberta Kinga.
Uroczo. Jednak zaśmiała się dopiero, gdy usłyszała, że Thomas Avery będzie
walczył z Fredem. Porażek ciąg dalszy, Tom, zaćwierkała w myślach.
James podtrzymując ją zabrał ją z Wielkiej
Sali. W magiczny sposób w Sali wejściowej pojawiła się klasyfikacja. Złotymi
literami wypisane były miejsca i punkty po pierwszym dniu eliminacji.
Kto był na pierwszym miejscu?
Oczywiście James Potter. Arthemis ex aequo z Robertem Kingiem
tracili do niego dwa punkty, a na trzecim miejscu był Denis Flint z pięcioma
punktami w tył. Lucas był czwarty, a Fred widniał na 10. Cóż… jego pech.
Po kolacji szybko położyli się spać, nie
rozmawiając zbyt dużo i nie odpowiadając na upierdliwe pytania wszystkich
dookoła. Czeka ich jeszcze sześć dni takich rozgrywek i eliminacje drużynowe. James
miał rację. Trzeba odpocząć. Teraz już nie było czasu na ćwiczenia, czy próby.
Teraz liczył się spryt, szybkość i umiejętności.
Poczatek eliminacji byl interesujacy, bardzo dobre opisy pojedynków.
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńwalka naprawdę wspaniała, i mamy porażkę Flinta...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hejka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, walka naprawdę wspaniała, no i mamy porażkę Flinta... pewnie będzie się mścił...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga