sobota, 27 stycznia 2018

Pierwszy dzień eliminacji (Rok VI, Rozdział 7)

 Następnego dnia Arthemis wstała z pierwszym brzaskiem. Jednak się nie śpieszyła. Przez jakiś czas siedziała spokojnie na łóżku wpatrując się w przepiękne barwy świtu. Gin w swojej ukochanej kociej postaci wskoczył jej na łóżko i przeciągając się, wywrócił na grzbiet, żeby go pogłaskała po spasłym brzuchu.
 Arthemis ubrała szlafrok, wzięła ręcznik i kosmetyczkę, i poszła wziąć długi ciepły prysznic zanim jeszcze wszyscy wstaną. Gdy wróciła do sypialni, Rose już nie spała tylko, siedząc na łóżku bawiła się Ginem. Co za pieszczoch z tego kota...
- Cześć – rzuciła, jeszcze lekko zaspanym głosem.
- Cześć – powiedziała Arthemis i podeszła do szafy. Przez chwilę się wpatrywała w jej zawartość. Nie było się nad czym zastanawiać. Czerń była odpowiednim kolorem do walki. Wybrała wygodne, czarne dresowe spodnie i czarny top z szerokimi ramiączkami. Wygodny i budzący lekki strach ubiór. Włosy związała wysoko na głowie w długi ogon.
- Będziesz walczyć z Gillian i Elizą… myślisz, że się ciebie boją? – rzuciła Rose z rozbawieniem.
- Nie wiem kiedy będę z nimi walczyć. Myślę, że odczuwają odpowiedni poziom stresu… – odparła spokojnie Arthemis, uśmiechając się do niej porozumiewawczo.
 Rose zachichotała.
- Uważam, że powinniście wiedzieć, z kim macie walki od razu. Chociaż na dany dzień…
- Tak jest ciekawiej – odparła Arthemis.
- No, nie wiem…
- A ty kiedy masz eliminacje?
- We wtorek pierwsze, a potem w czwartek i sobotę.
- No, my będziemy dopiero wtedy drugą część rozgrywek zaczynać – stwierdziła Arthemis.
Lily przewróciła się na bok, a po chwili zamrugała zaspana.
- O, cześć… Już jesteś gotowa?
Arthemis wstała.
- Jak wyglądam? – obróciła się dookoła.
- Strasznie – zadecydowała Lily, zamykając na powrót oczy.
- I taki miał być efekt – oznajmiła zadowolona Arthemis.
- Tylko się nie pryskaj perfumami – mruknęła sennie Lily. 
- Co? – Arthemis zamrugała zaskoczona.
- Robisz to ostatnio codziennie. Dlatego mówię ci, żebyś sobie dzisiaj odpuściła… Przy walkach i tak ci się to nie przyda…
- Przecież wiem… – powiedziała szybko Arthemis, po czym zacisnęła usta. – A co to niby znaczy, że robię to codziennie?? – zapytała nerwowo.
 Rose zachichotała.
- Kiedyś trzeba było cię zmuszać. A teraz robisz to dobrowolnie… I o ile się nie mylę używasz balsamów do…
- Zamknij się! – powiedziała Arthemis.
- Tylko dla ciebie to było nienormalne Arthemis – uspokoiła ja Lily.
Arthemis odwróciła się zawstydzona i zaczęła przekładać rzeczy na szafce.
- Po prostu… - odchrząknęła.
- Sprawił, że czujesz się bardziej kobieco i zaczęło ci to odpowiadać. To nie znaczy Arthemis, że stałaś się słabsza – powiedziała z uśmiechem Rose, dobrze rozumiejąc przyjaciółkę. Wstała z łóżka. – Lily, dosyć tego wylegiwania się – zarządziła. – Idziemy na śniadanie.
 Lily wtuliła twarz w poduszkę i podniosła rękę do góry pokazując pięć palców. Był to oczywisty znak: jeszcze pięć minut.
 Arthemis czując się nadal trochę głupio, poprawiła sobie humor myślą, że złoi Averemu skórę, już za kilka godzin. Usiadła na łóżku, przysłuchując się radosnej paplaninie Rose.



 O 10 do Wielkiej Sali zostali zaproszeni wszyscy uczestnicy konkurencji Dziesięcioboju oraz wybrani przez nich sekundanci i pomocnicy, którzy byli tutaj niezbędni.
 Cztery wielkie stoły znikły gdzieś, a na ich miejsce pojawiły się trzy ogromne podesty, w kształcie prostokątów. Były ogrodzone, tak, żeby nikt nie podchodził zbyt blisko miejsca pojedynków. Za linki mieli wstęp jedynie sędzia i sekundanci walczących.
 Jeden z pomocników sprawdzał listę osób, uczestniczących w konkurencji. Inny rozdawał karty uczestników. Jeszcze inny je zbierał. Albus ze swoją nieodłączną torbą, w której miał najpewniej jakieś swoje mikstury, został wpisany jako sekundant dla Arthemis, Jamesa, Lucasa i Freda.
- Chyba się sklonuję – mruknął podpisując się na formularzach.
Również Lucas był sekundantem dla wszystkich poza sobą i James. Arthemis była jedynie sekundantem Jamesa. Ale wiedziała, że gdyby wszyscy byli zajęci mogła się wpisać jako zastępczy sekundant w danej chwili. Podobnie jak Fred, czy jakakolwiek osoba zatwierdzona przez zawodnika.
 Za piętnaście jedenasta Forsythe wszedł na środkowe podwyższenie i oznajmił:
- Chciałbym przedstawić wam niezależnych sędziów, którzy będą oceniali wasze wyniki. Są to doświadczeni aurorzy, więc rozumiecie, że znają się na rzeczy. Sędziowie maty pierwszej: Daniel Callan – był to rosły, łysy jegomość, o szerokich mocnych barkach i przenikliwym spojrzeniu. Pewnie był po 50. – oraz Isadora Garner – wysoka i szczupła jak trzcina najwyżej dwudziestoletnia dziewczyna o mlecznobiałych włosach, które raczej nie były dziełem natury, weszła na podwyższenie obok Forsythe’a. – Sędziowie maty drugiej to: Rogan i Patrick Rochester – Nie było wątpliwości, że ci dwaj są braćmi. Chociaż jeden z nich wyglądał na młodszego. Obaj mieli ciemnobrązowe włosy, byli niscy i dość krępi. – Przy ostatniej macie będę sędziował ja oraz Liberty Wade – podeszła do niego dystyngowana kobieta w średnim wieku o oszałamiającym uśmiechu i ostrym, inteligentnym błysku w oczach. Rozległy się oklaski, osób obecnych w sali. – Przypominam, że do zadań sekundantów należy dbanie i opieka nad zawodnikami. Mogą wstrzymać czas na najwyżej dwie minuty. Przy zgodzie sędziego na pięć. Pozostałe zasady znacie… Podpisaliście regulamin i zgody, więc nie przedłużając dalej, otwieram eliminacje!!
 Rozległy się krzyki i gwizdy.
 Otworzono drzwi do Wielkiej Sali, żeby obserwatorzy i kibice mogli się wlać do środka. A że była niedziela, była to dosłownie cała szkoła.
 Sędziowie zajęli miejsca przy swoich podestach.
 - Na macie numer 1 ustawiają się Lucas Williamson z numerem 26 oraz Allena Astra z numerem 3. – Magicznie pogrubiony głos Tylera Stokesa z Ravenclawu rozległ się na sali. Lucas z Fredem jako głównym sekundantem podszedł do pierwszego z podwyższeń. Arthemis i James ustawili się niedaleko, żeby móc obserwować walkę. Chociaż kątem oka zerkali na matę numer 3 gdzie dyspozytor wysłał właśnie Denisa Flinta i Darryla Bannistera.
 Wielka klepsydra została przekręcona i zaczęło się pierwsze dziesięć minut walk.
 Allena Astra, Puchonka z kręconymi, złotymi loczkami wokół twarzy, mogłaby uchodzić za aniołka. Była drobna i niska. I cwana, bo nie bała się tego wykorzystać. Wiedziała, że Luke jest od niej silniejszy, ale dawała z siebie co mogła, a on nie chcąc jej zranić, uważał za bardzo na to, co robi.
 Arthemis zacmokała z niesmakiem.
- Co on wyprawia?
- No, wiesz… to dziewczyna – wyjaśnił James.
 Lucas wyraźnie walczył tak, żeby nie przegrać, ale też nie wygrać kosztem zdrowia dziewczyny.
 Arthemis prychnęła.
- Skoro walczy jest do tego zdolna – oznajmiła. – Wykorzysta to, że wszyscy będą się ograniczać przy niej…
 Rozległ się odgłos gongu. Pierwsze walki się zakończyły. Sędziowie ogłosili zwycięzców. Zawodnicy zeszli z mat, a sędziowie wysłali posłańców z punktami do osób odpowiedzialnych za ich zapisanie.
 Na pierwszej macie miał teraz walczyć Max, kolega Jamesa z klasy, a na trzeciej Fred. Z Sylvie Drake. Arthemis przewróciła oczami. Kolejny szlachetny rycerz, który będzie osłaniał damę. Wynik pojedynku był raczej oczywisty, więc jednocześnie starała się obserwować trzy maty. Z tego co widziała to Max Moore był całkiem niezłym zawodnikiem. Gdyby się postarał to byłby nawet na poziomie Lucasa. Za to dziewczyna, która walczyła na drugiej macie, był zalękniona i chyba tylko cudem jeszcze nie zwiała z maty. Ale stała tam dzielnie, a widząc stojącą za nią Allene Astrę, stwierdziła, że musi to być jej partnerka. Nie miała jednak w sobie tyle bojowości i sprytu, co tamta. Musiała przegrać…
 Kolejne dziesięć minut minęło. Kolejne punkty zostały zdobyte. Pokazali się kolejni zwycięzcy.
- Na macie numer 1 ustawiają się James Potter z numerem 22 oraz Bernard Dubbin z numerem 10.
 James z Arthemis kroczącą mu po piętach przedarł się przed nagle zgęstniały tłum przy podeście pierwszym. Wszyscy byli ciekawi walki osławionego Pottera. Albus podbiegł do nich, gdyż do tej pory razem z Lucasem był w pobliżu Freda.
 Arthemis wpisała się na pergaminie, który podał jej jeden z pomocników, jako sekundant i podała go Albusowi. Przeszli za linki. James podał jej swoją bluzę. Na jego koszulce przytwierdzony był numer zawodnika.
 Arthemis spojrzała na jego przeciwnika. Był wyższy i potężniejszy niż James. Wyglądaj jak wieli, ludzki prostokąt. Miał krótką rudawą szczecinę i kwadratową szczękę. Uśmiechał się drwiąco.
 Biedny głupek jeszcze nie wiedział, co go czeka…
- Pamiętaj, że wiem, co robię – powiedział James cicho.
- Nie mam zamiaru niepotrzebnie zdzierać gardła – odparła spokojnie Arthemis, chociaż czuła delikatny mrowiący niepokój pod skórą.
 James skinął jej głową i wbiegł po kilku schodkach na podest. Ukłonili się sobie z Dubbinem nieznacznie, po czym rozległ się gong i mogli zacząć walkę. Według Arthemis po pięciu minutach mogło być koniec walki. Jednak określony czas, to określony czas. No i nie można powiedzieć, że James się nie męczył przy tej walce. Chłopak był cwany. W bardzo niebezpieczny sposób… Ale James po trzech minutach wyczuł jego styl i musieli walczyć według reguł, które narzucił Potter. Dubbin nie miał wyjścia i chyba bardzo mu się to nie podobało, bo szybko tracił panowanie nad sobą. James dostał kilkoma zaklęciami, ale zasada była prosta. Trafiasz kogoś i cofasz zaklęcie, żeby walka trwała nadal. Zbierało się punkty. Trafienie, blok, ominięcie, przeciwzaklęcie, rozbrojenie. Wszystko się liczyło.
 Im dłużej James walczył i bardziej spychał Dubbina do defensywy, tym szerzej uśmiechała się Arthemis. Odczuła nawet lekki żal z powodu zakończonego pojedynku.
 Wymienili z James spokojne, triumfujące spojrzenie, gdy sędzia ogłosił jego pierwsze z wielu zwycięstwo. Oddała mu bluzę i przeszli przez linki, po drodze mijając Elizę, która miała walczyć na podwyższeniu 1, gdy usłyszała:
- Na macie trzeciej będą walczyć teraz Thomas Avery z numerem 4 oraz Arthemis North z numerem 21.
 Arthemis uśmiechnęła się pod nosem i razem ze swoimi sekundantami – braćmi Potterami – podeszła do trzeciego podwyższenia. Po drugiej stronie Flint właśnie mówił coś Averemu. James przyglądał im się z taką intensywnością, jakby czytał z ruchu ich warg, dopóki Arthemis nie puknęła go w ramię.
- Walczyłeś już z Averym? – zapytała.
- Raz. Jak ćwiczyliśmy bloki w czwartej klasie na obronie przed czarną magią.
- Iii?
- Jest wolny i za bardzo schodzi na lewo – odpowiedział, wypuszczając powietrze.
- I wszystko – Arthemis pokrzepiająco poklepała go po ramieniu.
Wokół jej podwyższenia ustawiło się sporo osób. Skinęła głową Lily i Rose, które stały w tłumie i weszła na podwyższenie.
 Ukłoniła się drwiąco Averemu. I od niechcenia uniosła różdżkę. To chyba go zirytowało.
 I dobrze. Avery był jej wzrostu. Miał wodniste, niebieskie oczy i świńskoblond włosy. Gdyby go nie nie lubiła uznałaby, że jest nawet ładny. Ale ładny. A nie przystojny. I na pewno nie męski…
 Rozległ się gong.
 Arthemis nie spuszczała wzroku z Avery’ego, co nie przeszkadzało jej poruszać się swobodnie. Avery nie czekał jednak aż go zaatakuje, sam zaatakował. To był jego pierwszy błąd, bo Arthemis odsunęła się błyskawicznie z drogi zaklęcia i przewidując, że Avery odskoczy na lewo posłała tam zaklęcie. Avery padł na ziemię. Cofnęła zaklęcie od razu. Zerwał się oszołomiony na nogi.
 Arthemis pokiwała głową niezadowolona. To było zbyt łatwe. Przez pierwsze pięć minut pozwalała mu się atakować, od niechcenia kontrując. Jednak kilka razy dostała zaklęciem, co było karą za zbytnią brawurę i pewność siebie. Trochę zaczęła się przy nim męczyć. Pewnie dlatego, że nie mogła używać kilku ze swoich ulubionych zaklęć, które zawsze jej ułatwiały walkę. Kilka razy o  mały włos ich nie wymówiła.
 Gdy James krzyknął:
- Połowa!
 Dla niej zaczęła się zabawa. Avery nie miał szans teraz. Zepchnęła go tylko do blokowania i unikania jej zaklęć, gdy Arthemis przeszła do ataku.
 Urok, zaklęcie, cofnięcie, unik, urok, zaklęcie, przeciwzaklęcie. Tym schematem doprowadziła Avery’ego do totalnej klęski. Jednak musiał być szczęściarzem, albo Arthemis okazała mu łaskę, bo nie odpadł. Zszedł samodzielnie z podestu, gdy wybił gong, co oznaczało, że stawi się przy drugiej rundzie.
 Liberty Wade ogłosiła wynik, jednocześnie zapisując go na notce:
- North kontra Avery, 18 do 12. Zwycięża Arthemis North.
Arthemis uzyskała pozwolenie na zajście z podestu.
- Nieźle jak na pierwszą walkę – powiedział James. Podając jej swoją bluzę, bo była trochę zgrzana. Skinęła głową, zakładając ją.
- Avery dostał tyle punktów, trochę z twojej winy. Wykazał się znajomością dość zaawansowanych przeciwzaklęć – oznajmił Albus. – Gdybyś używała słabszych, nie dostałby tyle za obronę.
- Wygrałam… czego się czepiasz? – odparła. – Już wszyscy?
- Tak. Rory i Leo bawią się jeszcze na drugiej macie. Zaczęli trochę później. Będzie remis…
- Cóż są w jednej drużynie, więc nic dziwnego – stwierdził Albus, gdy przechodzili przez linki.
- Eliza wygrała jednym punktem ze Ślizgonką, Ivonne Jacklin.
- Czyli na razie mamy wolne? – zapytała.
- Obejrzymy jeszcze jedną walkę – oznajmił James. – Mówiłem ci o Kingu. To ostatnia para, która będzie w tej rundzie walczyć. Co prawda, nie pokaże wszystkiego co potrafi, bo walczy z Warrenem, który jest jego partnerem.
 Arthemis skinęła głową i razem dołączyli do Lucas i Freda, stojących przy pierwszym podeście.
- Nie mają sekundantów? – zdziwił się Albus.
- Musieli się podpisać na karcie, że się zrzekają przy tej walce – oznajmił Fred.
- Z lewej – powiedział jej cicho James, żeby wiedziała, który to Robert King. Był to bardzo wysoki, szczupły, ale nie chudy chłopak o brązowych włosach sięgających do ramion i przeraźliwie bladej cerze. Lekko podkrążonych oczach i bardzo długich palcach. Wyglądał jak modliszka. Z jego twarzy nic nie dało się wyczytać. Ruchy miał oszczędne i dobrze zaplanowane.
 Jego przeciwnik na pewno bardziej przykuwał żeńskie spojrzenia, jednak gdy zaczęła się walka, niewątpliwie zszedł na drugi plan.
 Niewątpliwą zaletą Kinga było jego zimne opanowanie i wzrost. Większość zaklęć rzucał wysoko znad głosy, co było bardzo trudne do zablokowania. Jednak widać było, że wszystko robi od niechcenia, żeby jego partner nie stracił punktów.
 Po dziesięciu minutach Arthemis, powiedziała cicho:
- Jest lepszy ode mnie. Może nie od ciebie, ale ode mnie na pewno.
James westchnął.
- Trochę go poobserwujemy i sprawdzimy jego słabe punkty…
Skinęła głową. Miała nadzieję, że będzie miała na to choć trochę czasu.
- Teraz odbędzie się losowanie przeciwników do następnej rundy – rozległ się głos Tylera Stokesa. – Odbędzie się ona o godzinie czternastej, więc proszę wszystkich o gotowość.
 Forsythe ustawił przed nimi urnę, w której kłębiły się różnokolorowe dymy. Pierwszy z nich wystrzelił w górę. Dziewczynka stojąca obok profesora przeczytała go i szybko zapisała na pergaminie.
 Albus trącił Freda łokciem, gdy z dymu utworzyło się jego nazwisko. Z urny wystrzelił drugi język dymu i pod nazwiskiem Freda, pojawił się napis: Arthemis North.
 Równocześnie parsknęli.
- Będziemy na macie pierwszej – stwierdziła Arthemis.
- Tylko proszę cię, bez macek tym razem… - rzucił Fred.
 Obserwowali dalej losowanie. Okazało się, że w tym samym czasie co oni, na macie trzeciej będzie walczył Lucas, z Thomasem Averym.
 James miał walczyć w drugiej turze, na macie trzeciej z Rorym Adamsem. Wynik był do przewidzenia… Rory chyba też o tym wiedział, bo lekko zbladł.
  Reszta nie za bardzo ich interesowała, więc wyszli z sali. Mieli pół godziny do obiadu. Mieli nadzieję, że Wielka Sala na ten czas wróci do swojego stałego wyglądu.
- I jak? – rzucił Lucas.
Arthemis wzruszyła ramionami.
- Na razie bez problemów.
- Domyślam się – parsknął.
James intensywnie o czymś myślał.
- Co jest? – zapytała go Arthemis.
- Mamy jednego sekundanta za mało – oznajmił.
Arthemis drwiąco uniosła brwi.
- Ja i Fred nie potrzebujemy sekundantów – odparła. – Ty i Albus powinniście być z Lukiem…
 Lucas chciał zaprotestować.
- Nie chodzi o to, że nie poradzisz sobie z Averym – uspokoiła go szybko. – Tylko o to, żeby wystawić naszych ludzi, kontra ich ludzi. Rozumiesz? Za nim będzie stał Flint. Przeciwwagą będzie James… Taktyka stary. Walka psychologiczna…
 Albus skinął jej głową. Arthemis ponaglającym wzrokiem, czekała na reakcję Jamesa. W końcu przewrócił oczami i zgodził się.
 Musieli czekać do czternastej.


 Druga runda nie przyniosła specjalnych zaskoczeń. Arthemis wygrała z Fredem. Lucas zniszczył Averego 16 do 10, a James chyba oszczędził trochę Rory’ego bo wygrał tylko 18 do 12.
 Zaskoczenie jednak przyniosło losowanie do rundy trzeciej. Lucas miał znowu pierwszą walką, z tym, że na macie pierwszej. Arthemis walczyła zaraz po nim. Z nikim innym tylko z Robertem Kingiem.
- No to tyle z moich przygotowań – westchnęła i w myślach szybko przeleciała całą poprzednią walkę Kinga, wyszukując jego słabości. James chyba zaczął się denerwować. Nią. Bo walczył z Fredem, więc z tym nie było kłopotu. Za to Fred westchnął głęboko, mówiąc:
- Ciężki dzień…
- James, jeżeli zaraz się nie uspokoisz to ci walnę – powiedziała Arthemis, gdy wychodzili z Wielkiej Sali. Mieli czas aż do siedemnastej.
- Do cholery, Arthemis dlaczego dzisiaj?!?
- Bo tak chciał los – odparła ironicznie. – A co za różnica, kiedy?
- Nie wygrasz z nim.
- Nie muszę wygrać. Wystarczy, że przetrwam i zdobędę kilka punktów. Wierz mi James, nie będzie miał ze mną lekko…
James westchnął ciężko.
- Dobra. Ale jak coś krzyknę, to masz mnie słuchać.
- Oczywiście, że tak – odparła potulnie, z ledwie skrywaną drwiną. – Jesteś moim sekundantem…
 Spojrzał na nią zmrużonymi oczami, gdy zrozumiał, że z niego żartuję. Posłała mu w powietrzu buziaka, żeby go jeszcze bardziej zirytować. Dzięki temu nie musiała myśleć o tym mdlącym ściskaniu w żołądku.

- Na podwyższenie pierwsze proszeni są Arthemis North z numerem 21 oraz Robert King z numerem 17.
 Wchodząc na arenę Arthemis miała wrażenie, że James, chce zakończyć wzrokiem ten pojedynek zanim się jeszcze zaczął
 Arthemis mogła teraz ocenić swojego przeciwnika z bliska. Musiał mieć ponad dwa metry wzrostu… Przy jej metrze sześćdziesiąt wyglądała obok niego jak skrzat. Przypomniała sobie jak walczył. Ukłoniła się i przyjęła pozycję do rozpoczęcia walki. Rozległ się gong.
 Arthemis do tej pory tylko od dwóch osób dostała takie baty. Od ojca (gdy jeszcze uczył ją pojedynków) i od Jamesa. Robert King nie wątpliwie wiedział co robi. Zepchnął ją zupełnie do defensywy tak jak ona zrobiła to poprzednio z Averym. Tyle, że ona zaczekała, aż tamten będzie zmęczony, a King od razu postanowił ją wykończyć. Była to dobra taktyka, bo ilekroć Arthemis padała na tyłek przy zaklęciu, była bardziej wkurzona i mniej myślała. Jednak nie można powiedzieć, że miała słabą obronę. Większość jego zaklęć potrafiła odbić, lub uniknąć. Co jednak nie zmieniało faktu, że trudno było przejść do ataku.
- Arthemis, uspokój się! – krzyknął skądś James. – Zacznij myśleć, do cholery!
Kretyn! – rzuciła w myślach. – Myśleć? W takich warunkach?!
 Zobaczyła, jak King podnosi znowu różdżkę nad głowę. Zderzyła swoje zaklęcie z jego, gdy było w połowie drogi. Było to trudne, bo leciało z góry. To była właśnie jego taktyka. Wykorzystywał swój wzrost. Ale to znaczyło, że…
 Arthemis uśmiechnęła się w myślach. No tak. Do tej pory zwracała uwagę na jego zaklęcia a nie na niego. Błąd.
 Tak więc, gdy King po raz kolejny uniósł różdżkę na dwa i pół metra do góry, szybkim jak błyskawica ruchem, przesunęła się z pola rażenia i wycelowała w jego odsłonięty niczym nie chroniony korpus. Powaliła go po raz pierwszy. Z jej gardła wydobył się triumfalny wrzask.
 Cofnęła zaklęcie. Teraz ona też miała swoją taktykę. Postawiła na szybkie uniki, zamiast odbijanie zaklęć. Dzięki temu mogła go atakować, gdy był odsłonięty.
- Podejdź do niego bliżej! – krzyknął James.
 Bliżej?! Czy on zwariował?
 Jednak zaufała mu na tyle, żeby go posłuchać. Podeszła bliżej i… okazało się, że widzi teraz Kinga z zupełnie innej perspektywy. A on zaczął mieć trudności ze swoich dwóch metrów wzrostu z celowaniem w nią. Teraz to on zaczął się cofać, żeby się odsunąć, co bardzo odpowiadało Arthemis.
 Miała właśnie po raz kolejny wykonać mocne zaklęcie, gdy rozległ się gong kończący. Opuściła różdżkę.
 Dookoła pierwszego podestu rozległy się brawa. Arthemis wróciła na swoją połowę podwyższenia.
- Robert King wygrywa 17 do 15 – oznajmił sędzia Daniel Callan.
 Arthemis skinęła sobie z Kingiem głowami i zeszli z podestu. Z całej siły zaciskając zęby, starała się nie utykać. Dopiero, gdy James pomógł jej zejść ze schodków, oparła się na jego ramieniu.
- Nie tak źle – powiedział jej trzeci sekundant, Lucas. – Od połowy zaczęłaś odrabiać straty…
 Pokiwała głową.
- Pięknie - pochwalił ją James, obejmując w pasie, gdy wychodzili za linki.
- Co się stało? – zapytał Albus, patrząc na to, że stara się nie obciążać, prawej nogi.
- Upadła na kostkę, gdy trafił mnie zaklęciem – odparła. James pomógł jej usiąść na jednym z krzeseł przy ścianie. Albus podwinął jej nogawkę od spodni i zdjął but.
- To tylko zwichnięcie. Do jutra wszystko będzie ok. – oznajmił wyjmując z torby jakiś mały słoiczek. Szybko wtarł rozgrzewającą maść w jej nogę.
- King jest wściekły! – Przybiegł do nich Fred. – Chyba myślał, że sobie szybko i łatwo z tobą poradzi…
 Arthemis zacisnęła zęby, bo ręce Albusa, pomimo, że delikatny jednak urażały jej nogę.
- James, Fred, jesteście wzywani na matę! – przybiegła do nich Rose.
- Idźcie – powiedziała Arthemis. – Wy też – zwróciła się do Albusa i Lucasa. Jesteście ich sekundantami.
- Ale… - zaprotestował Albus.
- Popilnuję jej przez te dziesięć minut – powiedziała Rose, biorąc od niego słoiczek. – Idź już…
 Skinął głową i pobiegł za Jamesem, Lucasem i Fredem.
- Piękna walka – powiedziała Rose.
- Taaa… będę miała kilka siniaków i otarć. Chyba mi leci krew na łokciu. Ale do diabła…  było warto! Wiesz… tym razem to było… wyzwanie…
- Taa, rzadko masz taką okazję, co? Jak pojedziecie na olimpiadę, to będziesz miała tyle wyzwań, aż ci się znudzą.
- Na to liczę – powiedziała Arthemis ze śmiechem. – Jak pozostałe wyniki?
- Rory właśnie daje w kość Avery’emu. To nie był dla niego łatwy dzień. Najpierw ty, potem Luke. Myślę, że Avery będzie miał więcej siniaków…
- Myślę, że dobrowolnie by się do tego nie pchał… Flint go pewnie zmusił.
- Ale po, co on się do tego zgłosił?
- Żeby mnie dorwać. Albo Jamesa. Stawiam jednak na siebie – odpowiedziała spokojnie Arthemis.
Rose zrobiła wielkie oczy.
- Za chwilę Leo będzie walczył z Flintem… - dodała mimochodem.
- Chcę to zobaczyć.
- Nie dopóki Albus ci nie pozwoli wstać…
Arthemis westchnęła z irytacją.
- Możesz albo go posłuchać, albo grzecznie wycofać się z jutrzejszych rozgrywek.
Arthemis prychnęła.
- Dobra, dobra… Zaczekam na niego. Przecież muszę jeszcze być przy losowaniu.
Rose skinęła głową.
Lily do nich przybiegła, mówiąc:
- Rory wygrał z Averym. Jednym punktem.
- Miał szczęście. Avery był zmęczony – oznajmiła Arthemis, wiedząc jak walczy Rory.
- A James wygrał z Fredem, co było do przewidzenia. 18 do 13.
 Arthemis skinęła głową.
- Po zakończeniu walk, będzie losowanie, a potem wywieszą pierwszą klasyfikację.
 Podeszli do nich chłopacy. Arthemis miała nadzieję, że wreszcie przestanie czuć się jak ostatnia kretynka, siedząc z podwiniętą nogawką.
- Mogłeś się bardziej postarać – usłyszała głos Jamesa.
- Może i bym się postarał, gdyby twoja dziewczyna nie wytarła mną podłogi… - odpowiedział mu Fred.
 James posłał jej zadowolone, podszyte dumą spojrzenie. Lubił, gdy ktoś używał zwrotu: twoja dziewczyna. Jednak jego wzrok spochmurniał, gdy zobaczył, że Albus znowu przykucnął przed Arthemis.
- Nic nie robiłam – powiedziała szybko Rose.
- I dobrze – odparł Albus.
- Boli cię? – zapytał James.
- Nie. O ile się nie ruszam – odpowiedziała trochę zgryźliwie Arthemis.
- Zaraz przestanie – obiecał Albus. – Maść zaczyna działaś. Trochę ci znieczuli. – Wyjął różdżkę i coś powiedział. – Nastawiłem ją. Mam nadzieję. Jak będzie cię bardziej boleć, to znaczy, że coś popsułem i musisz iść do pani Pomfrey.
 Arthemis i James jednocześnie spojrzeli na niego wilkiem.
 Albus uśmiechnął się niewinnie. Jeszcze raz machnął różdżką, a dookoła kostki Arthemis zawiązały się bandaże, unieruchamiając jej nogę.
- Jak nie będziesz za dużo chodziła, to wszystko wróci do normy.
- Dobra – westchnęła. – Dzięki.
- Ja idę obejrzeć Maxa – oznajmił Lucas.
- A ja Flinta – powiedział Fred.
James spojrzał za nimi tęsknię.
- No, idź – ponagliła go Arthemis. – Potem mi powiesz jak walczą.
- Nie, no co ty…
- Idź – powiedziała twardo. – Ja się stąd nie ruszę. A poza tym, widzę stąd co się dzieje na pierwszym podeście. Zobaczę jak Max poradzi sobie z Dubbinem. Przecież i tak muszę tu siedzieć do losowania…
- Ok – powiedział James i odszedł nie zastanawiając się dłużej.
- Myślałam, że będzie nade mną sterczał – westchnęła z ulgą Arthemis.
- Inna dziewczyna chciałaby, żeby jej chłopak nad nią sterczał – poczuła ją Rose.
Arthemis zacisnęła usta.
- Taa, szczególnie kiedy tej dziewczynie nic nie jest, a chłopak chce zobaczyć pojedynek swojego wroga. To naprawdę miłe, delikatne i urocze ze strony tych dziewczyn, że zrobią wszystko, byle być w centrum uwagi – prychnęła.
 Lily i Rose przez dłuższą chwilę, zastanawiały się. Może i racja…
- W każdym bądź razie – stwierdził Albus, siadając obok niej. – To był ładny pojedynek.
- Gdyby nie noga…
- Dopóki nie zeszłaś nikt nie wiedział, że coś ci się stało – uspokoił ją. – A jutro noga będzie jak nowa. Tylko jej dzisiaj nie przeciążaj.
- Wiem, wiem – uspokoiła go i obserwowała jak walczy Max.
Potem wrócili chłopacy i wspólnie obserwowali ostatni pojedynek. Gillian Anderson z Darrylem Bannisterem. Obydwoje nawet nieźle sobie radzili… Zremisowali. Zdziwiło to Arthemis. Stawiała jednak na Darryla. I pewnie miałaby rację, gdyby nie walczył z dziewczyną. Cholerni gentlemani.
 Po zakończeniu pojedynku Forsythe znowu przyniósł urnę, która losowała zawodników. Miała walczyć jutro z jakąś dziewczyną ze Slytherinu. Urszulą Hint. I dobrze. Na pewno nie będzie jej oszczędzać. A James… cóż trafił na Petera Warrena. Partnera Roberta Kinga. Uroczo. Jednak zaśmiała się dopiero, gdy usłyszała, że Thomas Avery będzie walczył z Fredem. Porażek ciąg dalszy, Tom, zaćwierkała w myślach.
 James podtrzymując ją zabrał ją z Wielkiej Sali. W magiczny sposób w Sali wejściowej pojawiła się klasyfikacja. Złotymi literami wypisane były miejsca i punkty po pierwszym dniu eliminacji.
 Kto był na pierwszym miejscu?
 Oczywiście James Potter. Arthemis ex aequo z Robertem Kingiem tracili do niego dwa punkty, a na trzecim miejscu był Denis Flint z pięcioma punktami w tył. Lucas był czwarty, a Fred widniał na 10. Cóż… jego pech.


 Po kolacji szybko położyli się spać, nie rozmawiając zbyt dużo i nie odpowiadając na upierdliwe pytania wszystkich dookoła. Czeka ich jeszcze sześć dni takich rozgrywek i eliminacje drużynowe. James miał rację. Trzeba odpocząć. Teraz już nie było czasu na ćwiczenia, czy próby. Teraz liczył się spryt, szybkość i umiejętności.

3 komentarze:

  1. Poczatek eliminacji byl interesujacy, bardzo dobre opisy pojedynków.

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    walka naprawdę wspaniała, i mamy porażkę Flinta...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejka,
    wspaniale, walka naprawdę wspaniała, no i mamy porażkę Flinta... pewnie będzie się mścił...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń