sobota, 27 stycznia 2018

To zawsze byłaś ty... (Rok VI, Rozdział 45)

Następnego ranka Rose z trudem wynurzyła się z odmętów snu. Pamiętała… pamiętała, że Albus dał jej coś na uspokojenie i poradził, żeby się położyła na chwilę. Nie dodał, że prześpi całą noc bez najmniejszego nawet koszmaru i rozterek…
 Podniosła się na łóżku i rozejrzała na wpół otworzonymi oczyma. Przy jej łóżku warował szmaragdowozielony wilk. Uśmiechnęła się do siebie i odruchowo chciała założyć włosy za ucho. Nie znalazła ich.
 Wzięła głęboki drżący oddech, żeby nie zacząć krzyczeć. A miała ochotę to zrobić. Krzyk narastał w niej, jak wzburzona fala. Krzyk niesprawiedliwości totalnego załamania.
 Dlaczego to się stało? Czy mogła tego jakoś uniknąć?
 Ze strachem wstała z łóżka, nie zwracając uwagi, na podrywającego się z podłogi Gina, który szedł za nią krok w krok.
 Usiadła przy biurku i zirytowana zauważyła, że drżą jej palce. Odsunęła szufladę i wyjęła z niej lusterko.
 Z jej ust wyrwał się jęk. Dotknęła postrzępionych kosmyków, które zostały na jej głowie. Nie równych i wyglądających, jakby ktoś z lubością wyrywał jej włosy według własnego uznania.
 Dosyć, że była ruda to teraz jeszcze, wyglądała, jakby spędziła rok w więźniu… Jej usta zaczeły drżeć, a dłonie zakryły twarz.
 Tak zobaczyła ja Arthemis, gdy obudziło ją cichy płacz. Poderwała się i zobaczyła Rose łkającą nad lusterkiem.
 Na początku serce jej się ścinęło, ale potem wstała energicznie i podeszła do dziewczyny, biorąc się pod boki.
- Co to ma znaczyć? – zapytała wojowniczo.
- Spójrz na mnie – zapłakała Rose. – Jak ja mam się pokazać ludziom? Co mam powiedzieć rodzicom? Wyglądam ohydnie! – zrzuciła lusterko na ziemię.
 Arthemis patrzyła na nią ze spokojem, a potem położyła jej ręce na ramionach, ale zamiast ją objąć czego się Rose spodziewała, potrząsnęła nią, aż zadzwoniły jej zęby.
- Opanuj się! Nie masz na twarzy nieusuwalnych blizn, ani nie odrąbali ci ucha, jak twojemu wujowi! Obciał ci włosy! A one odrastają! Jesteś śliczna, rozumiesz? Włosy to tylko dodatek!
- Mówisz tak, bo jesteś moją przyjaciółką, ale inni…
- Ważniejsze jest więc co mówią inni, niż to co mówię ja? – zapytała cichym, niebezpiecznym tonem Arthemis.
- Nie, nie o to…
- Właśnie to powiedziałaś. Ale dobrze, skoro wolisz się nad sobą użalać…
Rose spuściła oczy.
- Ja po prostu… Ja nie chcę iść na lekcje… Nie chcę, żeby wszyscy mnie zobaczyli… - wyszeptała.
- To już ci załatwiłam – odpowiedziała Arthemis, zaczynając się ubierać.  – Pani Pomfrey dała ci zwolnienie na dzisiaj, ze względu na stres ostatnich dni, masz odpoczywać…
- Co to jest jeden dzień? Jutro będę wyglądać tak samo…
- Niekoniecznie – odparła Arthemis. Rzuciła jej flakonik Albusa. – Masz tym umyć włosy. Nie wiem jakie dokładnie ma to zastosowanie i włosy na pewno ci nie odrosną, ale Al mówi, że pomoże…
 Rose wpatrywała się w buteleczkę przez długi czas.
- Co się wczoraj stało? – zapytała w końcu, obracając ją w dłoniach.
 Arthemis ubierała się w milczeniu, patrząc przez okno. Przypomniała sobie furię w łagodnych oczach Lucasa, wściekłego Jamesa, chłód Albusa i dziką żądzę krwi wiszącą w powietrzu. Zapięła ostatni guzik bluzki.
- Arthemis? – ponownie spytała Rose. – Co mu zrobiliście?
 Arthemis już otworzyła usta, ale je zamknęła.
- Wiem, że złamaliście dużo zasad szkolnego regulaminu i pewnie prawo czarodziejów…
- On żyje. Nie ma żadnych widocznych śladów… - burknęła Arthemis.
- Mimo tego wiem, że jeżeli ja wkopię jego, on wkopie was… Ale muszę wiedzieć, co się wczoraj działo.
- Nic takiego. Zasłużył na o wiele więcej niż dostał… - mruknęła do siebie mściwie Arthemis. – Zaciągnęliśmy go do lasu… Jest trochę potłuczony. To wszystko…
- Żadnych barwnych szczegółów? – zapytała ponuro.
- Lepiej, żebyś wiedziała jak najmniej...
- A Lily?
- Jest bezpieczna. Wszyscy są. Na jakiś czas dostał nauczkę… - westchnęła. – Ale oczywiście to nie pomoże. Gdy dojdzie do siebie odepchnie to w niepamięć i zacznie się od nowa… - Odwróciła się do Rose z kamienną twarzą. – Dlatego musimy wiedzieć, musimy sobie ufać! Jeżeli którekolwiek z nas poczuje się zagrożone inni muszą o tym wiedzieć... W wielu przypadkach nie umiem przewidzieć zachowania tego świra…
 Rose skinęła głową i zaciskając rękę na butelce, patrzyła jak Arthemis wychodzi na zajęcia, na których powinna być, a jednocześnie bała się ich śmiertelnie.



 Ponieważ następnego dnia była sobota Rose z powodzeniem mogła unikać wychodzenia z dormitorium, pomimo tego, że Arthemis namawiała ją na obiad.
 James opowiadał za to, że Flint na lekcjach pojawił się już w dzień po całym zajściu. Jak mu się uważnie przyjrzało to chodził sztywno, z trudem, ale na pierwszy rzut oka nie było tego widać. James uśmiechał się chłodno kącikiem ust, widzac, że gdy tylko któryś z jego kumpli trącił go, czy puknął ten od razu robił się na twarzy lekko zielonkawy. Dzielnie jednak nic nie dawał po sobie poznać. James uważał, że coś musiało jeszcze przekonać go o milczeniu dla własnego dobra. Flint raczej nie należał do cierpiętników, którzy dzielnie znoszą nieszczęścia. Nie był też honorowy.
 Ale był dumny. James na jego miejscu też by się nie chwalił kumplom, że pobiło go kilku gości, których przecież przez lata uważał za słabeuszy i chciał, żeby wszyscy inni też tak myśleli.
 Chłopcy niepokoili się o Rose, ale Arthemis tylko wzruszała ramionami i mówiła, że to jej decyzja, żeby zamknąć się w wieży i czekać na swojego rycerza. Smoka już miała…
 Za to Lily nabrała kolorów i pani Pomfrey powiedziała, że za dwa, trzy dni wybudzi ją ze śpiączki, żeby dziewczyna mogła zjeść coś normalnego, nie tylko te eliksirowe papki…
Albus obruszał się na takie stwierdzenie. Uważał, że są tam wszystkie niezbędne składniki odżywcze.
 Arthemis też się przejmowała Rose. Bała się, że im dłużej będzie siedzieć zamknięta w pokoju, tym więcej czasu będzie chciała tam spędzić.
 Dlatego wyrwała jej książkę, którą czytała i usiadła naprzeciw niej na łóżku.
- Boisz się? – zapytała bez ogródek, gdy oburzona przyjaciółka już otwierała usta, żeby ją zrugać. – Dlatego nie chcesz wyjść? Bo się boisz? Bo bardzo wątpię, żeby nadal chodziło o włosy. Nie jesteś aż tak próżna…
 Rose przeczesała włosy. Siegały jej aż do brody. (Jakby to powiedzieć, Albus miał naprawdę dobre dragi…).   
- A jeżeli on mnie znowu dopadnie? – wyszeptała w końcu, przełykając ślinę Rose.
- Nie dopadnie cię! – zapewniła ją Arthemis, waląc zaciśniętą dłonią w swoje kolano. – Posłuchaj. Zaatakował mnie, zaatakował James i jakoś uszło mu to na sucho. Gdy zaatakował was, odpowiedź była błyskawiczna. Jest idiotą, ale uczy się na błędach… - sama nie była pewna czy to, co mówi jest prawdą, ale modliła się, żeby tak było. – Poza tym chcesz mi powiedzieć, że potrafisz się postawić temu półmózgowi? Przecież on jest prosty jak ameba…
 Rose parsknęła śmiechem. Cały czas przeczesywała dłonią włosy, jakby chciała się upewnić, że ma ich więcej niż wczoraj.
- Po tym co zrobiliśmy, chyba nie chcesz dać mu satysfakcji, że jednak dopiął swego? – rzuciła ostatecznie Arthemis wstając.
- Malfoy powiedział coś podobnego… - mruknęła do siebie.
 Scorpius, pomyślała Arthemis. Obserwowła go. Był niespokojny i rozglądał się jakby chciał ją zobaczyć, chociaż przelotnie. Upewnić się, że nic jej nie jest. Ona mu tego prawa odmawiała, ale nie zdawała sobie z tego sprawy. Może jednak gdyby odczuła tę jego niespodziewaną troskę, w końcu wzięłaby się w garść…
- Nadal są brzydkie, prawda? – szepnęła Rose, dotykając włosów.
- Jezu, Rose! Tyle rzeczy się zdarzyło, a ty się przejmujesz, akurat swoim wyglądem! Nigdy wcześniej nie widziałam, żebyś miała z tym problem!
- Bo nie byłam brzydka… A teraz…
- Och, przestań!! – zirytowała się Arthemis. – Zaraz wracam!! – krzyknęła przez ramię, trzaskając drzwiami.
 I rzeczywiście wróciła. Rose zaklęła pod nosem, gdy za nią weszły Eliza i Gillian.
- Jezu, naprawdę miałaś pecha z tym zaklęciem!! – krzyknęła na jej widok Eliza. Za jej plecami Arthemis, spojrzała na nią tak, że Rose odruchowo skinęła głową dziewczynie i uśmiechnęła się smutno. – Ale nie jest tak źle. Zaraz coś na to zaradzimy…
 Wyjęła różdżkę, machnęła nią, a w jej dłoniach pojawiły się nożyczki i grzebień.
- Ale… - zaczęła Rose, gdy Gillian posadziła ją na krześle.
- Nie martw się, kochanieńka, nie zetnę ich, tylko poprawię. Nic dziwnego, że nie wychodziłaś ostatnio z pokoju! Kto by chciał się tak pokazać!!
 Rose wymownie spojrzała na Arthemis. Ta wyszczerzyła zęby.
 Cała operacja zajęła jakieś piętnaście minut, po których Eliza wystudiowanym ruchem, odgarnęła włosy do tyłu.
- No! Mówiłam, że się tym zajmę!
 Gillian trzymała lustro przed twarzą Rose, która patrzyła na swoje odbicie szeroko otwartymi oczami.
- Och… - westchnęła Rose, której włosy miękkimi pasmami okalały jej podbódek, tworząc ognistą aureolę wokół jej głowy. Wyglądała trochę inaczej niż zwykle. Trochę starzej, a raczej bardziej dojrzale. – Cudownie…
- No!! To macie u mnie dług! – zaśmiała się Arthemis. – W końcu ją stąd wyciągnę.
- Nie sprawy. Jak będzie trzeba sprać jakiegoś palanta, to dam ci znać… - rzuciła ze śmiechem Eliza, i tylko doświadczenie w ukrywaniu emocji, uchroniły Arthemis przed ukazaniem jak te słowa na nią wpłynęły. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że wypowiedź Elizy nie ma nic wspólnego z Flintem. Po prostu Arthemis była znana w szkole z umiejętności walki, więc gdyby Eliza miała problem z jakimś chłopakiem mogła go nią postraszyć…
 Zaśmiała się sztucznie, z ulgą, a Rose wymieniła z nią zaniepokojone spojrzenie.
- Spoko. Możecie mną grozić ile wlezie… - powiedziała Arthemis, odprowadzając je do drzwi.
 Gdy je zamknęła, ze świstem wypuściła powietrze. Potem z cwanym uśmiechem, odwróciła się do Rose.
- Teraz już nie masz wymówki…
 Rose zaśmiała się radośnie, przeglądając w lusterku.


 Arthemis zdążyła z Rose na ostatnie chwile kolacji w Wielkiej Sali. Nikogo już tam prawie nie było, wiec jadły niemal w biegu.
 Potem jednak znalazły się w pełnym po brzegi Pokoju Wspólnym. Kuzynki Rose, Roxanne i Lucy, pytały skąd taka nagła ochotę na zmianę fryzury. Rose musiała kłamać, a nie była w tym zbyt dobra.
 Arthemis jednak uznała, że musi się hartować i zostawiła ją samą sobie. A sama skierowała się do dormitorium, pomimo wczesnej godziny. Po drodze zatrzymali ją chłopacy, grający w pokera. Zaproponowali, żeby się przyłączyła. Z uśmiechem pokręciła głową.
- Nie tym razem – mruknęła, klepiąc Freda po ramieniu. – Chyba w końcu Rose doszła do siebie, a ze mnie nareszcie opadło napięcie…
- No, wygląda całkiem nieźle – rzucił Fred pochlebnie, wychylając się, żeby zerknąć na Rose.
- Sexy – ocenił Justin.
Arthemis uśmiechnęła się lekko.
 James obserwował ją przez chwilę, więc gdy na niego spojrzała, trafiła prosto na jego uważny wzrok. Uniosła pytająco brew.
 Uśmiechnął się szeroko i poklepał się po kolanie.
- Chodź. Dam ci buzi na dobranoc…
 Prychnęła drwiąco. Nikogo to nie zaskoczyło. Wszyscy chłopacy wiedzieli, że w jej wypadku, to symbol najgłębszego oddania.
 Lucas, siedzący na krześle obok Jamesa, zaśmiał się i podniósł rękę, żeby przybiła mu piątkę. Oczywiście, że to zrobiła. Szczególnie, że jej kobieca, żewna część która ujawniała się rzadziej niż rzadko, nadal miała w pamięci jego zachowanie.
 Chwilę później Lucas pociągnął ją do siebie z taką siłą, że  (ten zdrajca zapłaci jej za to) wylądowała na kolanach Jamesa. Niemal udało jej się z gracją z nich ześlizgnąć, ale ją przytrzymał.
- James – powiedziała ostrzegawczo, gdy zaczął bawić się jej włosami.
- Arthemis – powiedział identycznym tonem, co wszystkich rozbawiło.
- Puść mnie – zażądała.
- Puszczę – obiecał chętnie. – Jak tylko dostanę swój goodnight kiss… - uśmiechnął się szeroko.
- Daj spokój…
Pokręcił głową.
- No, dalej Arthemis!! Podobna wcale nie jesteś taką świętoszką, jaką udajesz! – rzucił ze śmiechem Max.
 Gdyby James jej nie trzymał, zgromiłaby go wzrokiem.
- A poza tym może go rozproszysz, a wtedy będziemy mieli jakąś szansę, żeby z nim wygrać… - dodał Justin, patrząc z niesmakiem na swoje karty. – Ten koleś jest nie do rozszyfrowania…
 James zaśmiał się cicho, głęboko, tuż przy jej uchu. Poczuła ten śmiech każdym nerwem. Wiecie, że można poczuć, czyjś śmiech? Niemal tak jakby dotknął cię i podrażnił, każdy najmniejszy skrawek skóry w jednej chwili.
 Nie wiedziała, czy to przez ten jego śmiech, czy przez chłopaków, których znała i dobrze się z nimi czuła, czy przez to, że poczuła w jakiś sposób wyzwanie rzucone przez Jamesa, czy może przez to, że naprawdę nabrała ochoty na ten pocałunek, w każym bądź razie dotknęła jego policzka dłonią i skierowała w swoją stronę.
 Śmiechy chłopców zamilkły.
- Zrobi to… - szepnął Justin, stukając Maxa łokciem.
 Arthemis bardziej wyczuła niż zobaczyła, że James uśmiechnął się kącikiem ust, gdy mocniej ją objął. Musnęła jego usta raz, potem drugi, po chwili wsiąknęła w ten pocałunek cała. Jej usta zatopiły się w jego wargach, język wślizgnął łagodnie do ich wnętrza, a gdy kusiła go każdym jego ruchem, James zacisnął dłoń na jej biodrze, przytrzymał rękę w jej włosach i pogłębił pocałunek.
 Arthemis poczuła znajome uczucie gorąca. Krew dudniła jej w skroni, jak po długim biegu. Zacisnęła dłoń na ramieniu Jamesa.
 James zupełnie zapomniał gdzie jest, gdy była obok taka chętna i gorąca. W jego żyłach popłynął roztopiony ogień, gdy dotykał jej miękkich warg, wilgotnych i nabrzmiałych od pocałunku.
 W końcu jednak z powolną niechęcią odsunęła się od niego.
 Zadziwiła ją trochę cisza, która panowała przy stoliku. Ona czuła w głowie szum własnej krwi, ściskanie w płucach wywołane chwilowym brakiem tlenu.
 Jej ręka zsunęła się z policzka Jamesa.
 Kątem oka dostrzegła półuchylone usta chłopaków. Mało ją to obchodziło, bo była zajęta spojrzeniem Jamesa, które odzwierciedlało wszystkie jej myśli. Płonął w nich rozbudzony żar i nieukojone pragnienie.
 Dokładnie to samo, co czuła w swoim ciele.
- To nie był pocałunke na dobranoc – zaprotestował w końcu Fred. – To był pocałunek „zabierz mnie do łóżka”. Wiem, co mówię, znam się na tym…
 Arthemis wstała. James tym razem ją puścił. Przez chwilę w niewidoczny dla nikogo sposób bawili się swoimi palcami, gdy mówiła:
- Zamknijcie usta, bo wyglądacie głupio. Sądzę, że James i tak was ogra, więc nie macie na co liczyć – uśmiechnęła się do nich szeroko i energicznie zabrała dłoń, której dotykał James, jakby ją sparzyła.
 Chłopcy pokiwali głowami, ale widać było, że wracają do siebie, bo Max pod stolikiem pukał nogą w stopę Justina, Lucas gwizdał pod nosem, z całej siły powstrzymując uśmiech, a Fred szczerzył się jak kretyn, wpatrując się w Jamesa, który jak gdyby nigdy nic, podniósł ze stolika swoje odwrócone do góry nogami karty.
- Dobranoc – rzuciła do chłopaków Arthemis i pobiegła do swojego dormitorim.
Gdy zamknęła za sobą drzwi, osunęła się po nich z głupi uśmiechem i motylkami w brzuchu, przyciskała rękę do walącego serca.



 Rose jednak nie czuła się zupełnie pewnie, gdy w niedziele schodziła na śniadanie, więc zeszła tam na dużo wcześniej niż inni razem z Roxanne. Nie chciała budzić Arthemis – wydawało się, że potrzebny był jej sen.
 Może i się asekurowała, ale jeżeli jeszcze mogła odwlec jakoś spotkanie z całą szkołą to na pewno tak zrobi. Niedzielę więc spędziła w mało uczęszczanych miejscach.
 Jednym z nich była biblioteka, w której Rose nadrabiała zaległe tematy. Mimo wczorajszej interwencji Elizy, włosy znowu odrobinę urosły a ich końcówki sięgały już niemal do ramion. Co chwilę przeczesywała je palcami, żeby się upewnić, że jednak tam są.
 Stwierdziła, że jednak potrzebuje jeszcze jednej książki o etapach zmian organizmów żywych w inne organizmy żywe do wypracowania  transmutacji.
 Odnalazła odpowiedni dział i zaczęła przeglądać tytuły książek, zastanawiając się, która będzie najbardziej odpowiednia.
 Nie słyszała kroków. Więc gdy usłyszała jego głos, krzyknęła krótko i upuściła książkę, przylegając do regału, a serce mało jej z piersi nie wyskoczyło.
 Scorpius zatrzymał się w pół kroku, gdy spojrzała na niego przerażonym, do granic możliwości rozszerzonym wzrokiem. Oddychała jakby właśnie wynurzyła się na powierzchnie po zbyt długim przebywaniu pod wodą.
 Zacisnął zęby ze złości i podszedł do niej.
- Nigdy więcej tak na mnie nie patrz! – powiedział zbyt gwałtownie chwytając ją za nadgarstek.
 Mimowolnie przełknęła ślinę. Zaklął pod nosem.
- Do cholery nie porównuj mnie z nim!! Nie bój się mnie! – zażądał gwałtownie.
- Nie boję się… - szepnęła słabo.
- Jasne – mruknął ironicznie.
- Mam prawo być zdenerwowana po takim zajściu. Szczególnie, że zaszedłeś mnie od tyłu… - uciekła wzrokiem w bok.
- Już wiesz, że to ja więc czemu patrzysz na mnie tym przerażonym wzrokiem? – zapytał gorzko. To mu nie dawało spokoju.
- Bo jesteś wściekły – wyszeptała.
 Uwięził ją między regałem a swoim ciałem, przytrzymując jej oba nadgarstki, chociaż próbowała je oswobodzić.
- Mogę być wściekły i nie zrobić ci krzywdy! – powiedział ostro.
 Próbowała odepchnąć go, kładąc rękę na jego brzuchu, ale on tylko syknął. Spojrzała na niego zdziwiona i dotknęła miejsca jeszcze raz. Skrzywił się nieznacznie.
 Zaświtała jej zadziwiająca myśl. Patrzyła na niego z lekko otwartymi ustami. Był stanowczo zbyt blisko, a przecież zawsze tak bardzo dbał, by trzymać się na dystans.
- Masz siniaki? – bardziej stwierdziła niż zapytała.
 Odsunął się od niej nieznacznie i puścił jej nadgarstki. Odwracając wzrok.
- Nie twoja sprawa… - burknął.
 Zaszła mu drogę.
- Byłeś tam z nimi? – zapytała, próbując uchwycić jego wzrok. Nie pozwolił na to i już samo to, utwierdziło ją w odpowiedzi. – Dlaczego? – wyszeptała.
- Może uznałem, że Flint potrzebuje pomocy? – rzucił gorzko.
Ani przez chwilę mu uwierzyła.
- Dlaczego? – zapytała po raz kolejny. Musiała znać prawdę.
 Zerknął na nią spod spuszczonych powiek z tysiącem emocji. Równie mrocznych i groźnych, co przyprawiających jej żołądek o dzikie harce.
- Dla mnie? – dopytywała.
 Prychnął i wyminął ją.
 Rose nie zastanawiała się długo. Wiedziała, że James kochał Arthemis taką jaką była. Silną, niezależną i ostrą. Wiedziała jednak również, że najbardziej pogrążały go w tej miłości jej słabość, delikatność i potrzeba wsparcia.
 A ona teraz potrzebowała wsparcia.
- Nadal się boję – wypaliła, a Scorpius zatrzymał się, jakby wrósł w ziemię. – Obojętnie, co mówi Arthemis nadal boję się spotkania z nim. Co zrobię, gdy go spotkam? Pewnie ucieknę z krzykiem. Boję się spotkać go za rogiem i nie mogę przestać myśleć co zrobi mi następnym razem…
 Scorpius zacisnął dłonie w pięści. Już za sam ten jej strach, Flint zasługiwał według niego na sto razy więcej niż dostał. Obdarłby go ze skóry gołymi rękami, byle tylko już się nie bała.
- Patrz, co on ze mną zrobił? – wyjąkała.
- Wyglądasz dobrze – powiedział twardo Scorpius.
 Rose spojrzała na swoje odbicie w szybie. Za oknem była tylko ciemność, więc bardzo dobrze się odbijała. Białe wargi, nadgryzione w niektórych miejscach do krwi. Blada twarz. Włosy, które mimo interwencji nadal miały połacie nierówności i strzępki w wielu miejscach.
- Taaa… jasne – szepnęła gorzko i odwróciła się by odejść. Nie chciała z nim rozmawiać, gdy była w takim stanie.
 Nie zdążyła zrobić nawet trzech kroków, gdy ponownie złapał ją za nadgarstek i w jednej chwili przyciągnął do siebie.
 Całował ją już gwałtownie i łagodnie – przy ich pierwszym tak nieoczekiwanym pocałunku. Ale jego czułość, zupełnie ją obezwładniła. Całował jej wargi jakby była ze szkła.
 Nie trwało to długo. Dla Rose stanowczo za krótko.
 Odsunął od niej usta, ale patrzył tęsknym, niemal bolesnym wzrokiem w jej oczy, a jego dłoń, zaczęła delikatnie głaskać jej policzek.
- Obiecuję, że on się już więcej do ciebie nie zbliży – szepnął Scorpius.
 Rose zadrżały wargi, gdy z niemym jękiem, powstrzymując płacz, przywarła do jego piersi, chociaż nie oczekiwała, że ją przytuli.
 Zrobił to.
 Oparł policzek na jej włosach i objął ją mocno.
 Rose wdychała jego zapach, wierząc, że głębokie oddechy powstrzymają łzy. Gdy zagrożenie, że się rozbeczy minęło, zapytała cicho:
- Dlaczego?
 Przez długi czas milczał. Już myślała, że jej nie odpowie. Ale w końcu usłyszała te słowa:
- Bo to ty… Jak zawsze… - zamilkł na chwilę. – Ciężko mi o tym mówić… - westchnął. – Łatwo było się oszukiwać, gdy byłaś odległa i bezpieczna…
- Ale… - zaczęła Rose, myśląc o tych wszystkich rzeczach, które się między nimi wydarzyły.
- Tak, wiem – mruknął. – Lubię sobie utrudniać życie…
Rozluźniła się w jego ramionach. Jej ręce swobodnie błądziły po jego plecach.
- Scorpius… lubię, gdy mnie całujesz. – Oparła policzek na miejscu, gdzie spokojnie, jakby wreszcie usatysfakcjonowane, biło jego serce.
- Tu nie chodzi tyko o całowanie… – odpowiedział spokojnie Scorpius, z zamkniętymi oczami. 
 Te słowa należały do chłopaka, którego nie znała, a jednocześnie, wydawał jej się bliższy niż wszyscy inni. Jak można było się spodziewać Scorpius Malfoy, na pewno nie był człowiekiem jednowymiarowym.
- Wiem – mruknęła po chwili. – Gdyby chodziło, byłoby ci łatwiej…
Poczuła, że uśmiechnął się nieznacznie.
Objęła go mocniej i starała się wycisnąć z tej chwili tyle ile się dało. Czerpała z niej troskę, czułość, radość i zadziwiający spokój. Poczucie bezpieczeństwa, które jej dawał. Ciepło, które jej skóra przyjmowała z radosnym drżeniem.
 Przesunęła dłońmi po jego plecach.
- Gdy następnym razem mnie odepchniesz – wyszeptała cicho, - zrób to delikatnie…
 Scorpius wzmocnił uścisk, a jego twarz wdychająca zapach je włosów wykrzywiła się w bolesnym grymasie, jakby doskonale wiedział, że dojdzie do tego o czym mówiła.
 Na razie jednak, miał zamiar korzystać z chwili i nie zamierzał potem tego żałować.
 Bo chodziło tu o nią. Rose Weasley. Roześmianą, miłą, troskliwą, rudowłosą. Jedyną, która zdołała przebić się przez wszystkie jego zapory, chociaż nawet się o to nie starała.



 Rose zamknęła za sobą drzwi z głębokim westchnieniem z dna płuc i bardzo głupim uśmiechem na twarzy.
 Nagle oświetliło ją światło lampy, a naprzeciw niej stanęła Arthemis biorąc się pod boki.
- Czy ty wiesz, która jest godzina? – zapytała zirytowanym głosem, niemal zupełnie jak matka Rose.
- Och… nie. Nie sprawdzałam – mruknęła nadal uśmiechnięta Rose.
- Późno – oświadczyła chłodno. – Czy wiesz jak to jest pomiędzy nie wpadaniem w paranoję a zdrowym martwieniem się o przyjaciółkę, szczególnie po tym co się stało? – zapytała mimochodem.
 Rose zamrugała zdziwiona.
- Martwiłaś się? Ale przecież…
- Wiem gdzie jesteś, ale dopóki nie odczuwasz jakichś silnych emocji, lub ostrego fizycznego bólu nie wiem, czy coś się dzieje, czy nie. Mogłaś leżeć gdzieś nieprzytomna… Z drugiej jednak strony – dodała, gdy Rose już otwierała usta, - jeżeli zaczęłabym cię szukać stwierdziłbyś, że nic ci nie jest, a ja przesadzam i kontroluje cię jak dziecko! Och, jestem sfrustrowana! – Arthemis usiadła na łóżku.
 Rose uśmiechnęła się do niej łagodnie.
- Wiesz… cieszę się, że nie poszłaś mnie szukać – mruknęła z rozmarzonym wyrazem twarzy. – I szczerze mówiąc dziwię się, że nic nie wyczułaś, bo naprawdę doświadczałam silnych emocji…
 Arthemis zmrużonymi oczami wpatrywała się w jej półprzytomną twarz.
- Czy wydarzyło się coś o czym nie wiem?
Rose zatkała sobie dłonią usta, ale widać było, że szeroko się uśmiecha. Pokręciła głową, ale potem ze śmiechem, opuściła rękę.
- Nie mogę powiedzieć! Nie powinnam! Ale, do diabła, tobie chyba mogę!
 Wskoczyła do Arthemis na łóżko z takim impetem, że ta mało z niego nie spadła.
- Nie. Czekaj. Pozwól zgadnąć. – Arthemis podniosła do góry dłoń. – Powiem jedno słowo, a ty mi powiesz, czy to o to chodzi, dobra?
 Rose zaczęła kiwać głową, nim jeszcze Arthemis otworzyła usta.
- Malfoy…?
 Rose wydała z siebie pisk radości i rzuciła się na łóżko zamykając oczy. Westchnęła głęboko, a Arthemis zaśmiała się cicho.
- Zabronił ci komukolwiek powiedzieć? – zapytała cicho, chociaż nie chciała psuć nastroju przyjaciółce.
- Nie. Uznaliśmy oboje, że tak będzie lepiej. Jeżeli to się rozniesie po całej szkole Flint tym bardziej będzie mi zagrażał, a z kolei Scorpius już jest w nieciekawej sytuacji, bo wystarczy, że Denis rzuci plotkę i Ślizgoni zjedzą go żywcem.
- Powiedział ci to? – zapytała Arthemis z powątpieniem.
- Nie. Sama się domyśliłam. On tylko powiedział, że raczej wolałby, żeby nie dowiedziała się cała szkoła. Ale wiesz Arthemis… nawet jeżeli będziemy musieli zachowywać się jak wrogowie na oczach innych… to jest warto… - mruknęła Rose, wpatrując się w baldachim.
 Arthemis wpatrywała się w nią i zastanawiała się, jak długo Scorpius będzie przed nią ukrywał prawdziwe przyczyny i co zrobi Rose, gdy się dowie prawdy. Na razie jednak nie chciała niszczyć jej szczęścia, mając nadzieję, że Scorpius przemyśli wszystko, gdy poczuje smak prawdziwego zaspokojenia. Tej wewnętrznej równowagi, która pojawiała się w człowieku, tylko gdy kochająca go osoba, akceptowała go całkowicie i bezwarunkowo.
- Nawet nie wiedziałam ile wysiłku mnie to kosztuje – mruknęła cicho Rose, marszcząc czoło. – Ta wrogość, dystans, chłód. Nie tylko z jego strony, ale również ten, który wywołał u mnie… Nie wiesz, jaka to ulga, że teraz wiem, że w tych rzadkich chwilach, gdy będziemy sami, nie odepchnie mnie…
- Wiem – Arthemis spojrzała na nią ze zrozumieniem. – Wiem doskonale.
 Rose skierowała na nią wzrok.
- Tobie było nawet trudniej, prawda? – rzuciła z zastanowieniem Rose. – Gdy teraz o tym myślę, to przypomina mi się, że nigdy o tym nie mówiłaś. A przecież musiałaś cierpieć. James był ci przecież bliski przed tym. Ja tak naprawdę nie wiem jeszcze co to znaczy, być blisko Scorpiusa na co dzień…
- To mnie złamało Rose… – szepnęła cicho Arthemis, bawiąc się skrawkiem kołdry. – Rozdarło na strzępy i zostawiło krwawiącą… Czułam się, jakby z mojego otoczenia znikło całe ciepło… Podczas każdego nowiu wychodziłam do walki i naprawdę było mi zupełnie obojętne, czy wrócę…
 Rose spojrzała na nią przerażona.
- Na tę ostatnią wyprawę, szłam niemal z nadzieją…
- Arthemis! – zawołała Rose, klepiąc ją po ramieniu.
 Arthemis uśmiechnęła się szeroko.
- To takie typowe, prawda? Piętnastoletnia dziewczyna pogrążona w depresji z powodu złamanego serca… - przerwała na chwilę i zamknęła oczy. Z trudem wypowiedziała następne słowa. – Tak bardzo tego chciałam, tak bardzo go potrzebowałam... Całe ciepło i poczucie bezpieczeństwa znikło razem z nim. Był moim jedynym marzeniem i jedynym, które nie mogło się spełnić…
- Głupia jesteś! Powiem o wszystkim Jamesowi! – zagroziła Rose.
 Arthemis groźnie spojrzała na nią spod uniesionej lewej powieki.
- Zagadałaś mnie! – zaśmiała się nieco sztucznie. – Gadałyśmy o tobie…
- Czuję się jakbym latała w chmurach – rzuciła tylko Rose i zeskoczyła z łóżka Arthemis. – Lub jakbym zanurzała się w wannie z gęstą, słodką czekoladą… Jak już będę miała więcej szczegółów to się nimi z tobą podzielę – zapewniła ją z diabolicznym uśmiechem, zupełnie nie pasującym do Panny Prefekt.
- Oby nie… - rzuciła Arthemis, wsuwając się pod kołdrę i zamknęła oczy.
 Wiedziała, że Rose ze szczęścia nie będzie mogła zasnąć. Znała to uczucie, jak znała tysiące innych, przeżywanych przez przyjaciółkę.
 Rozmowa o przejściach z przed roku raczej nie miała na nią dobroczynnego wpływu. Ona potrafiła przywołać tamte chwilę z przerażającą dokładnością. Jakby działo się to w tej chwili.
 Gdyby coś się stało… Gdyby go straciła…
 Nie. Nie mogła sobie tego nawet wyobrazić.


   
 Rose w końcu jednak zasnęła w przeciwieństwie do Arthemis.
 Czując po prostu czując, że już nie zaśnie, że po prostu nic z tego – była na siebie naprawdę wściekła – zeszła do pokoju wspólnego opatulona kocem i usiadła przed wypalonym kominkiem. Machnęła różdżką i ponownie zapłonął w nim ogień.
 Opatuliła się w koc i wyciągnęła na kanapie. Próbowała dojść do jakiś logicznych wniosków, co jest z nią nie tak.
 Po jakim czasie na jej kolana wskoczył Gin. Spojrzała na niego ze łzami w oczach.
- Głupia jestem, co nie? Naprawdę jestem głupia…
 Przez chwilę tuliła do siebie zwierzaka, jednak w końcu znudziła mu się ta pozycja, więc unosząc wysoko ogon, odszedł w sobie tylko znanym kierunku.
 Jak słabą trzeba być osobą, żeby mieć stuprocentową pewność, że bez obecności ukochanego po prostu się umrze. Nie - powoli zwiędnie, tylko umrze. Natychmiastowo i definitywnie.
 Czy nic innego nie trzymało jej na tym świecie?
 Nie. To nie tak. Oczywiście, że było mnóstwo istotnych rzeczy, które były ważne. Tylko, że nie na tyle, żeby zdołać wypełnić pustkę…
 Nie tę czarną dziurę, którą by w niej zostawił, gdyby odszedł.
 Czy to przez jej zdolności odczuwała to w ten sposób? Czy jej własne uczucia również mogły ją atakować?
 Nie. To nie miało z tym nic wspólnego. Ona po prostu nie mogła sobie wyobrazić jak można egzystować bez serca. A James był jej sercem.
 Potrząsnęła głową, żeby pozbyć się bolesnych, przygnębiających myśli i wtedy padł na nią cień.
 James przecierał dłonią na wpół zamknięte oczy, i wyglądał, jakby zerwał się z łóżka w wielkim pośpiechu. Był rozczochrany i wyglądał zupełnie niewinnie i bezbronnie jak dziecko.
 Ale nie był dzieckiem i od razu zauważył, że była bliska płaczu.
 Odwróciła wzrok i wpatrzyła się w płomienie.
- Gin mnie obudził…
- Niepotrzebnie – mruknęła cicho, ochrypłym głosem.
- Nie lubię, kiedy kłamiesz. Zwłaszcza, kiedy robisz to nieudolnie… - Gdy uparcie milczała, westchnął. – Coś się stało?
 Pokręciła głową.
- Taka mała psychoza…- rzuciła starając się przybrać lekki ton.
- I dlatego nie śpisz?
- Tak. Myślę. Ale ty się połóż. Nie musisz przecież ze mną siedzieć…
- I też nie zamierzam – odparł zaspanym głosem, a potem pociągnął ją za rękę, zmuszając by wstała.
- Hej! – zaprotestowała gwałtownie, masując rękę.
 James ostentacyjnie wyciągnął się na kanapie.
- Chodź tu – zażądał.
 Spojrzała na niego spode łba.
- Masz tylko kilka słabych punktów, więc twoja psychoza może dotyczyć: matki, ojca, twoich przyjaciół i mnie. Więc o kogo chodzi? – zapytał rzeczowo.
 Spojrzała na niego, a po jej policzkach spłynęły łzy, które tak długo powstrzymywała.
- No, nie… Nie płacz do cholery! – powiedział spanikowany, wciągając ją na siebie i zaczynając leciutko całować jej wargi, drobnymi pocałunkami. – Co się stało? No… Hej, przecież nie jesteś beksą…
 Poczuł, że łzy ustały.
 Chyba, kurcze, zatrzymała je siłą woli, pomyślał niemal rozbawiony.
- Co się stało? – zapytał po dłuższej chwili.
- Za dużo myśli. Za dużo uczuć. Wiesz, jak to jest, kiedy myślisz i myślisz o czymś, że staje się to dla ciebie przygniatające, że nie widzisz, żadnego wyjścia. Tylko nieuchronność… Beznadziejność…
- Więc o co chodziło? – zapytał, gdy z przytuloną do jego piersi twarzą, niezgrabnie naciągała na nich koc.
- O ciebie.
 Westchnął głęboko, mimo wszystko trochę zaskoczony.
- Co takiego zrobiłem? – zapytał, usiłując przybrać lekki ton.
- Odszedłeś. Umarłeś. Zostawiłeś mnie… - jej głos przybrał niepokojąco bezbarwny  ton.
- To był sen? – zapytał, nie rozumiejąc.
- Nie. Myśli…
- Sen byłoby mi łatwiej zrozumieć – mruknął cicho.
- To przez to, że rozmawiałam z Rose. Powiedziała, że nigdy nie rozmawiałam z nią o tym, jak się czułam, po Walentynkach… To mi wiele rzeczy przypomniało. Przywołało tamte uczucia. Boję się tego co by się stało, gdybyśmy teraz po tym wszystkim nagle się rozdzielili…
 James uspokajająco pogłaskał ją po włosach, chociaż jej słowa, wywoływały niepokój także w nim. Boże, bał się śmiertelnie, gdy o tym pomyślał.
- James? Obiecaj mi coś – szepnęła sennym głosem, wpatrując się w trzaskający ogień.
- Co takiego?
- Że nie umrzesz przede mną…
- Hej! – zaprotestował.
- Zaczynam naprawdę wierzyć, że nigdy z własnej woli mnie nie zostawisz, ale przecież nie masz wpływu na śmierć. Dlatego przyrzeknij, że nie pozwolisz, się zabić zanim nie umrę…
- Eeej! To nie fair, że tego chcesz – rzucił gwałtownie, ściskając ją mocno. Przyciskając jej ciepłe, miękkie ciało do siebie.
- Proszę… ja… nie zniosę…
- Nie! – powiedział ostro. – Nie mogę. Mogę ci obiecać wszystko, ale tego ode mnie nie wymagaj! Czy ty myślisz, że moje serce wytrzyma na tyle długo, żeby istnieć jeszcze po twojej śmierci?
 Tak więc bez słowa podjęli decyzję, o których ich przeznaczenia postanowiły przy ich stworzeniu. Ich śmierć miała być ze sobą połączona. Czy wiedzieli o tym? Czy ich strach wypływał z odwiecznego lęku ich dusz? Czy w wielu zaledwie siedemnastu lat, mogli to wiedzieć?
 Zdarzają się w na tym świecie rzeczy niepojęte, czasem przerażające, czasem czyste i doskonałe w swej unikatowości. Ich uczucie było jedną z nich.
 Arthemis nawet nie próbowała walczyć. Zasnęła, utulona w jego ramionach, a spokojny rytm serca, pogrążonego we śnie Jamesa, był jej kołysanką.




Arthemis otworzyła oczy, czując delikatne pociągnięcia na włosach. Poruszyła się. Podłoże było odrobinę twarde i kanciaste, ale za to pachniało znajomy, pobudzającym zapachem.
- Nie ruszaj się – zamruczał James nad jej głową. – Przynajmniej przez chwilę… - dodał z rozbawieniem.
 Arthemis była wyciągnięta wzdłuż niego, przytulona ściśle do jego torsu. Westchnęła cichutko, pocierając nosem o jego pierś.
 Potem jednak gwałtownie poderwała głowę, wpatrując się w rozluźnioną, zadowoloną z siebie twarz Jamesa. Jej włosy rozsypały się dookoła nich.
- Która jest godzina?! Musimy iść do siebie! Jeżeli ktoś nas zobaczy, to…– …będzie katastrofa, pomyślała lekko spanikowana. Boże, już widziała te porozumiewawcze uśmieszki…
- Cii… - zacmokał spokojnie. - Nie może być zbyt późno, bo jak na razie tylko one tu były…
- One? – Arthemis zmarszczyła brwi.
 Wskazał głową prawą stronę.
 Bardzo powoli, spodziewając się najgorszego odwróciła się w tym kierunku. Zobaczyła dwie identyczne, rudoblond głowy, z wielkimi niebieskimi oczyma.
 Bliźniaczki Croop. Jedenastolatki. Dość gadatliwe i podobno zabawne.
 Zastanawiała się, jak mogła ich wcześniej nie zauważyć, bo chichotały jak najęte.
 Odchrząknęła, a ona natychmiast skupiły na niej całą swoją dziecinną uwagę. Chyba jednak bezpieczniej czuły się przy Jamesie, bo na nią patrzyły z lekkim niepokojem.
- Pomyślałyśmy, że wam nie wygodnie… - zaczęła pierwsza.
- … i że lepiej was obudzimy – dokończyła druga, jednym ciągiem.
- Dzięki – burknęła Arthemis i spojrzała na nie z wyczekiwaniem.
- Szłyśmy do biblioteki…
-… bo wczoraj nie chciało nam się robić zadania domowego…
-… więc teraz chyba pójdziemy już…
-… jeszcze dużo czasu do śniadania, więc może zdążymy…
- Do zobaczenia!! – zaśpiewały równocześnie i znowu chichocząc, podążyły do portretu Grubej Damy.
 James poczekał, aż wejście się za nimi zamknie po czym powiedział na w pół z pretensją na pół z rozbawieniem:
- Wystarszyłaś je!
- Im mniej świadków tym lepiej – burknęła, chcąc się podnieść. Zmarszczyła brwi, gdy nie mogła tego zrobić, bo nadal mocno obejmował ją w pasie. – Puść mnie! – zażądała.
- Mhmm… widzę, że wróciłaś do siebie. – Uśmiechał się szeroko, a Arthemis miała okropną ochotę zedrzeć mu ten uśmiech z twarzy. – A wczoraj byłaś taką słodką beksą… - zaświegotał. – Dobrze, że przyszedłem, bo byłoby kiepsko…
- Wypatroszę tego kocura – mruknęła pod nosem Arthemis, obmyślając wyrafinowaną zemstę. Szarpnęła się. – Puszczaj!
- Im dłużej się będziesz rzucać, tym większy problem z puszczeniem cię będę miał… - zagroził nadal z rozbawieniem.
 Spojrzała na niego spod oka, zastanawiając się, czy żartuje, czy spełni groźbę, aż Pokój Wspólny zapełni się ludźmi po brzegi.
 Ooo tak. Zrobiłby to i to z wyraźną przyjemnością…
 Przestała się szarpać, zacisnęła usta i patrzyła na niego wyczekująco.
- Od razu lepiej – powiedział, muskając wargami wąską kreskę jej ust. Troszeńkę zmiękła. – Powiedz mi, jak ci się spało? – zapytał mimochodem, jakby chodziło o jutrzejszą pogodę.
 Zamrugała zaskoczona. Zaskoczona tym, że w sumie dopóki nie zapytał, wydawało jej się to tak naturalne, jakby robili to od dawna. Jakby dokładnie znała to uczucie bezpieczeństwa i ciepła.
 Wręcz była wypoczęta jak nigdy.
 Dlaczego? Dlaczego? – powtarzała zawzięcie w myślach, wpatrując się w jego wyczekującą twarz.
 Zamrugała, po czym z rozmachem przytuliła policzek do jego piersi, aż zaskoczony sapnął, wypuszczając powietrze. Wpatrywała się w wypalony kominek, zarumieniona aż po końcówki włosów.
- Dobrze – szepnęła w końcu.
- Ale nie wiesz dlaczego… - wypowiedział jej myśl James. – To nic. Tak jest w porządku…
 Zerknęła na niego nieśmiało.
- Na pewno cały zesztywniałeś… - powiedziała z troską, jednak James wybuchnął śmiechem, zanim skończyła zdanie, - … ta kanapa jest za mała na dwie osoby…
 Podejrzliwie zmrużyła oczy, patrząc na jego rozbawioną postać. Cały się trząsł ze śmiechu. Gdy zrozumiała, co go tak rozbawiło, z oburzenia zaparło jej dech w piersi. Jej policzki zaczerwieniły się jeszcze bardziej. Walnęła go w ramię i zerwała się na równe nogi. Tym razem ją puścił.
 Spojrzała na niego z góry, obrażona. Chwycił jej rękę i nadal uśmiechając się szeroko, ucałował jej palce.
- Spało mi się wygodnie jak nigdy – powiedział, z diabolicznymi ognikami w oczach. - A jeżeli zesztywniałem to tylko troszeczkę…
 Arthemis kilka razy otwierała z oburzeniem usta, ale nie była w stanie nic z siebie wykrztusić. Wyszarpnęła rękę i odwróciła się, żeby odejść.
-… przez kanapę oczywiście – rzucił jeszcze za nią i usłyszała kolejną falę śmiechu.

 Arthemis nie odwróciła się, tylko pokazała mu rękę z wystającym palcem, chociaż szczerze mówiąc, kąciki jej ust, też już się wysoko unosiły. 

2 komentarze:

  1. Ten rozdział jest pełen słodkich opisów i wydarzeń, a dodatkowo są jeszcze sceny humorystyczne. No czego chcieć więcej?!

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniale, goodnight kicks to było coś... ale i Scorpius z Rose martwi się o nią i jest żądny krwi, za to co się jej stało i że nadal się boi, Albus to geniusz jak widać... ale i poranek Jamesa i Arthemis...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń