Następnego ranka Rose z trudem
wynurzyła się z odmętów snu. Pamiętała… pamiętała, że Albus dał jej coś na
uspokojenie i poradził, żeby się położyła na chwilę. Nie dodał, że prześpi całą
noc bez najmniejszego nawet koszmaru i rozterek…
Podniosła się na łóżku i rozejrzała na wpół
otworzonymi oczyma. Przy jej łóżku warował szmaragdowozielony wilk. Uśmiechnęła
się do siebie i odruchowo chciała założyć włosy za ucho. Nie znalazła ich.
Wzięła głęboki drżący oddech, żeby nie zacząć
krzyczeć. A miała ochotę to zrobić. Krzyk narastał w niej, jak wzburzona fala.
Krzyk niesprawiedliwości totalnego załamania.
Dlaczego to się stało? Czy mogła tego jakoś
uniknąć?
Ze strachem wstała z łóżka, nie zwracając
uwagi, na podrywającego się z podłogi Gina, który szedł za nią krok w krok.
Usiadła przy biurku i zirytowana zauważyła, że
drżą jej palce. Odsunęła szufladę i wyjęła z niej lusterko.
Z jej ust wyrwał się jęk. Dotknęła
postrzępionych kosmyków, które zostały na jej głowie. Nie równych i
wyglądających, jakby ktoś z lubością wyrywał jej włosy według własnego uznania.
Dosyć, że była ruda to teraz jeszcze,
wyglądała, jakby spędziła rok w więźniu… Jej usta zaczeły drżeć, a dłonie
zakryły twarz.
Tak zobaczyła ja Arthemis, gdy obudziło ją
cichy płacz. Poderwała się i zobaczyła Rose łkającą nad lusterkiem.
Na początku serce jej się ścinęło, ale potem
wstała energicznie i podeszła do dziewczyny, biorąc się pod boki.
- Co to ma znaczyć? – zapytała
wojowniczo.
- Spójrz na mnie – zapłakała Rose. –
Jak ja mam się pokazać ludziom? Co mam powiedzieć rodzicom? Wyglądam ohydnie! –
zrzuciła lusterko na ziemię.
Arthemis patrzyła na nią ze spokojem, a potem
położyła jej ręce na ramionach, ale zamiast ją objąć czego się Rose
spodziewała, potrząsnęła nią, aż zadzwoniły jej zęby.
- Opanuj się! Nie masz na twarzy
nieusuwalnych blizn, ani nie odrąbali ci ucha, jak twojemu wujowi! Obciał ci
włosy! A one odrastają! Jesteś śliczna, rozumiesz? Włosy to tylko dodatek!
- Mówisz tak, bo jesteś moją
przyjaciółką, ale inni…
- Ważniejsze jest więc co mówią inni,
niż to co mówię ja? – zapytała cichym, niebezpiecznym tonem Arthemis.
- Nie, nie o to…
- Właśnie to powiedziałaś. Ale
dobrze, skoro wolisz się nad sobą użalać…
Rose spuściła oczy.
- Ja po prostu… Ja nie chcę iść na
lekcje… Nie chcę, żeby wszyscy mnie zobaczyli… - wyszeptała.
- To już ci załatwiłam –
odpowiedziała Arthemis, zaczynając się ubierać.
– Pani Pomfrey dała ci zwolnienie na dzisiaj, ze względu na stres
ostatnich dni, masz odpoczywać…
- Co to jest jeden dzień? Jutro będę
wyglądać tak samo…
- Niekoniecznie – odparła Arthemis.
Rzuciła jej flakonik Albusa. – Masz tym umyć włosy. Nie wiem jakie dokładnie ma
to zastosowanie i włosy na pewno ci nie odrosną, ale Al mówi, że pomoże…
Rose wpatrywała się w buteleczkę przez długi
czas.
- Co się wczoraj stało? – zapytała w
końcu, obracając ją w dłoniach.
Arthemis ubierała się w milczeniu, patrząc
przez okno. Przypomniała sobie furię w łagodnych oczach Lucasa, wściekłego
Jamesa, chłód Albusa i dziką żądzę krwi wiszącą w powietrzu. Zapięła ostatni
guzik bluzki.
- Arthemis? – ponownie spytała Rose.
– Co mu zrobiliście?
Arthemis już otworzyła usta, ale je zamknęła.
- Wiem, że złamaliście dużo zasad
szkolnego regulaminu i pewnie prawo czarodziejów…
- On żyje. Nie ma żadnych widocznych
śladów… - burknęła Arthemis.
- Mimo tego wiem, że jeżeli ja wkopię
jego, on wkopie was… Ale muszę wiedzieć, co się wczoraj działo.
- Nic takiego. Zasłużył na o wiele
więcej niż dostał… - mruknęła do siebie mściwie Arthemis. – Zaciągnęliśmy go do
lasu… Jest trochę potłuczony. To wszystko…
- Żadnych barwnych szczegółów? –
zapytała ponuro.
- Lepiej, żebyś wiedziała jak
najmniej...
- A Lily?
- Jest bezpieczna. Wszyscy są. Na
jakiś czas dostał nauczkę… - westchnęła. – Ale oczywiście to nie pomoże. Gdy
dojdzie do siebie odepchnie to w niepamięć i zacznie się od nowa… - Odwróciła
się do Rose z kamienną twarzą. – Dlatego musimy wiedzieć, musimy sobie ufać!
Jeżeli którekolwiek z nas poczuje się zagrożone inni muszą o tym wiedzieć... W
wielu przypadkach nie umiem przewidzieć zachowania tego świra…
Rose skinęła głową i zaciskając rękę na
butelce, patrzyła jak Arthemis wychodzi na zajęcia, na których powinna być, a
jednocześnie bała się ich śmiertelnie.
Ponieważ następnego dnia była sobota Rose z
powodzeniem mogła unikać wychodzenia z dormitorium, pomimo tego, że Arthemis
namawiała ją na obiad.
James opowiadał za to, że Flint na lekcjach
pojawił się już w dzień po całym zajściu. Jak mu się uważnie przyjrzało to
chodził sztywno, z trudem, ale na pierwszy rzut oka nie było tego widać. James
uśmiechał się chłodno kącikiem ust, widzac, że gdy tylko któryś z jego kumpli
trącił go, czy puknął ten od razu robił się na twarzy lekko zielonkawy.
Dzielnie jednak nic nie dawał po sobie poznać. James uważał, że coś musiało
jeszcze przekonać go o milczeniu dla własnego dobra. Flint raczej nie należał
do cierpiętników, którzy dzielnie znoszą nieszczęścia. Nie był też honorowy.
Ale był dumny. James na jego miejscu też by
się nie chwalił kumplom, że pobiło go kilku gości, których przecież przez lata
uważał za słabeuszy i chciał, żeby wszyscy inni też tak myśleli.
Chłopcy niepokoili się o Rose, ale Arthemis
tylko wzruszała ramionami i mówiła, że to jej decyzja, żeby zamknąć się w wieży
i czekać na swojego rycerza. Smoka już miała…
Za to Lily nabrała kolorów i pani Pomfrey
powiedziała, że za dwa, trzy dni wybudzi ją ze śpiączki, żeby dziewczyna mogła
zjeść coś normalnego, nie tylko te eliksirowe papki…
Albus obruszał się na takie
stwierdzenie. Uważał, że są tam wszystkie niezbędne składniki odżywcze.
Arthemis też się przejmowała Rose. Bała się,
że im dłużej będzie siedzieć zamknięta w pokoju, tym więcej czasu będzie
chciała tam spędzić.
Dlatego wyrwała jej książkę, którą czytała i
usiadła naprzeciw niej na łóżku.
- Boisz się? – zapytała bez ogródek,
gdy oburzona przyjaciółka już otwierała usta, żeby ją zrugać. – Dlatego nie
chcesz wyjść? Bo się boisz? Bo bardzo wątpię, żeby nadal chodziło o włosy. Nie
jesteś aż tak próżna…
Rose przeczesała włosy. Siegały jej aż do
brody. (Jakby to powiedzieć, Albus miał naprawdę dobre dragi…).
- A jeżeli on mnie znowu dopadnie? –
wyszeptała w końcu, przełykając ślinę Rose.
- Nie dopadnie cię! – zapewniła ją
Arthemis, waląc zaciśniętą dłonią w swoje kolano. – Posłuchaj. Zaatakował mnie,
zaatakował James i jakoś uszło mu to na sucho. Gdy zaatakował was, odpowiedź
była błyskawiczna. Jest idiotą, ale uczy się na błędach… - sama nie była pewna
czy to, co mówi jest prawdą, ale modliła się, żeby tak było. – Poza tym chcesz
mi powiedzieć, że potrafisz się postawić temu półmózgowi? Przecież on jest
prosty jak ameba…
Rose parsknęła śmiechem. Cały czas
przeczesywała dłonią włosy, jakby chciała się upewnić, że ma ich więcej niż
wczoraj.
- Po tym co zrobiliśmy, chyba nie
chcesz dać mu satysfakcji, że jednak dopiął swego? – rzuciła ostatecznie
Arthemis wstając.
- Malfoy powiedział coś podobnego… -
mruknęła do siebie.
Scorpius, pomyślała Arthemis. Obserwowła go.
Był niespokojny i rozglądał się jakby chciał ją zobaczyć, chociaż przelotnie.
Upewnić się, że nic jej nie jest. Ona mu tego prawa odmawiała, ale nie zdawała
sobie z tego sprawy. Może jednak gdyby odczuła tę jego niespodziewaną troskę, w
końcu wzięłaby się w garść…
- Nadal są brzydkie, prawda? –
szepnęła Rose, dotykając włosów.
- Jezu, Rose! Tyle rzeczy się
zdarzyło, a ty się przejmujesz, akurat swoim wyglądem! Nigdy wcześniej nie
widziałam, żebyś miała z tym problem!
- Bo nie byłam brzydka… A teraz…
- Och, przestań!! – zirytowała się
Arthemis. – Zaraz wracam!! – krzyknęła przez ramię, trzaskając drzwiami.
I rzeczywiście wróciła. Rose zaklęła pod
nosem, gdy za nią weszły Eliza i Gillian.
- Jezu, naprawdę miałaś pecha z tym
zaklęciem!! – krzyknęła na jej widok Eliza. Za jej plecami Arthemis, spojrzała
na nią tak, że Rose odruchowo skinęła głową dziewczynie i uśmiechnęła się smutno.
– Ale nie jest tak źle. Zaraz coś na to zaradzimy…
Wyjęła różdżkę, machnęła nią, a w jej dłoniach
pojawiły się nożyczki i grzebień.
- Ale… - zaczęła Rose, gdy Gillian
posadziła ją na krześle.
- Nie martw się, kochanieńka, nie
zetnę ich, tylko poprawię. Nic dziwnego, że nie wychodziłaś ostatnio z pokoju!
Kto by chciał się tak pokazać!!
Rose wymownie spojrzała na Arthemis. Ta
wyszczerzyła zęby.
Cała operacja zajęła jakieś piętnaście minut,
po których Eliza wystudiowanym ruchem, odgarnęła włosy do tyłu.
- No! Mówiłam, że się tym zajmę!
Gillian trzymała lustro przed twarzą Rose,
która patrzyła na swoje odbicie szeroko otwartymi oczami.
- Och… - westchnęła Rose, której
włosy miękkimi pasmami okalały jej podbódek, tworząc ognistą aureolę wokół jej
głowy. Wyglądała trochę inaczej niż zwykle. Trochę starzej, a raczej bardziej
dojrzale. – Cudownie…
-
No!! To macie u mnie
dług! – zaśmiała się Arthemis. – W końcu ją stąd wyciągnę.
- Nie sprawy. Jak będzie trzeba sprać
jakiegoś palanta, to dam ci znać… - rzuciła ze śmiechem Eliza, i tylko
doświadczenie w ukrywaniu emocji, uchroniły Arthemis przed ukazaniem jak te
słowa na nią wpłynęły. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że wypowiedź Elizy
nie ma nic wspólnego z Flintem. Po prostu Arthemis była znana w szkole z
umiejętności walki, więc gdyby Eliza miała problem z jakimś chłopakiem mogła go
nią postraszyć…
Zaśmiała się sztucznie, z ulgą, a Rose
wymieniła z nią zaniepokojone spojrzenie.
- Spoko. Możecie mną grozić ile
wlezie… - powiedziała Arthemis, odprowadzając je do drzwi.
Gdy je zamknęła, ze świstem wypuściła
powietrze. Potem z cwanym uśmiechem, odwróciła się do Rose.
- Teraz już nie masz wymówki…
Rose zaśmiała się radośnie, przeglądając w
lusterku.
Arthemis zdążyła z Rose na ostatnie chwile
kolacji w Wielkiej Sali. Nikogo już tam prawie nie było, wiec jadły niemal w
biegu.
Potem jednak znalazły się w pełnym po brzegi
Pokoju Wspólnym. Kuzynki Rose, Roxanne i Lucy, pytały skąd taka nagła ochotę na
zmianę fryzury. Rose musiała kłamać, a nie była w tym zbyt dobra.
Arthemis jednak uznała, że musi się hartować i
zostawiła ją samą sobie. A sama skierowała się do dormitorium, pomimo wczesnej
godziny. Po drodze zatrzymali ją chłopacy, grający w pokera. Zaproponowali,
żeby się przyłączyła. Z uśmiechem pokręciła głową.
- Nie tym razem – mruknęła, klepiąc
Freda po ramieniu. – Chyba w końcu Rose doszła do siebie, a ze mnie nareszcie
opadło napięcie…
- No, wygląda całkiem nieźle – rzucił
Fred pochlebnie, wychylając się, żeby zerknąć na Rose.
- Sexy – ocenił Justin.
Arthemis uśmiechnęła się lekko.
James obserwował ją przez chwilę, więc gdy na
niego spojrzała, trafiła prosto na jego uważny wzrok. Uniosła pytająco brew.
Uśmiechnął się szeroko i poklepał się po
kolanie.
- Chodź. Dam ci buzi na dobranoc…
Prychnęła drwiąco. Nikogo to nie zaskoczyło.
Wszyscy chłopacy wiedzieli, że w jej wypadku, to symbol najgłębszego oddania.
Lucas, siedzący na krześle obok Jamesa,
zaśmiał się i podniósł rękę, żeby przybiła mu piątkę. Oczywiście, że to
zrobiła. Szczególnie, że jej kobieca, żewna część która ujawniała się rzadziej
niż rzadko, nadal miała w pamięci jego zachowanie.
Chwilę później Lucas pociągnął ją do siebie z
taką siłą, że (ten zdrajca zapłaci jej
za to) wylądowała na kolanach Jamesa. Niemal udało jej się z gracją z nich
ześlizgnąć, ale ją przytrzymał.
- James – powiedziała ostrzegawczo,
gdy zaczął bawić się jej włosami.
- Arthemis – powiedział identycznym
tonem, co wszystkich rozbawiło.
- Puść mnie – zażądała.
- Puszczę – obiecał chętnie. – Jak
tylko dostanę swój goodnight kiss… - uśmiechnął się szeroko.
- Daj spokój…
Pokręcił głową.
- No, dalej Arthemis!! Podobna wcale
nie jesteś taką świętoszką, jaką udajesz! – rzucił ze śmiechem Max.
Gdyby James jej nie trzymał, zgromiłaby go
wzrokiem.
- A poza tym może go rozproszysz, a
wtedy będziemy mieli jakąś szansę, żeby z nim wygrać… - dodał Justin, patrząc z
niesmakiem na swoje karty. – Ten koleś jest nie do rozszyfrowania…
James zaśmiał się cicho, głęboko, tuż przy jej
uchu. Poczuła ten śmiech każdym nerwem. Wiecie, że można poczuć, czyjś śmiech?
Niemal tak jakby dotknął cię i podrażnił, każdy najmniejszy skrawek skóry w
jednej chwili.
Nie wiedziała, czy to przez ten jego śmiech,
czy przez chłopaków, których znała i dobrze się z nimi czuła, czy przez to, że
poczuła w jakiś sposób wyzwanie rzucone przez Jamesa, czy może przez to, że
naprawdę nabrała ochoty na ten pocałunek, w każym bądź razie dotknęła jego
policzka dłonią i skierowała w swoją stronę.
Śmiechy chłopców zamilkły.
- Zrobi to… - szepnął Justin,
stukając Maxa łokciem.
Arthemis bardziej wyczuła niż zobaczyła, że
James uśmiechnął się kącikiem ust, gdy mocniej ją objął. Musnęła jego usta raz,
potem drugi, po chwili wsiąknęła w ten pocałunek cała. Jej usta zatopiły się w
jego wargach, język wślizgnął łagodnie do ich wnętrza, a gdy kusiła go każdym
jego ruchem, James zacisnął dłoń na jej biodrze, przytrzymał rękę w jej włosach
i pogłębił pocałunek.
Arthemis poczuła znajome uczucie gorąca. Krew
dudniła jej w skroni, jak po długim biegu. Zacisnęła dłoń na ramieniu Jamesa.
James zupełnie zapomniał gdzie jest, gdy była
obok taka chętna i gorąca. W jego żyłach popłynął roztopiony ogień, gdy dotykał
jej miękkich warg, wilgotnych i nabrzmiałych od pocałunku.
W końcu jednak z powolną niechęcią odsunęła
się od niego.
Zadziwiła ją trochę cisza, która panowała przy
stoliku. Ona czuła w głowie szum własnej krwi, ściskanie w płucach wywołane
chwilowym brakiem tlenu.
Jej ręka zsunęła się z policzka Jamesa.
Kątem oka dostrzegła półuchylone usta
chłopaków. Mało ją to obchodziło, bo była zajęta spojrzeniem Jamesa, które
odzwierciedlało wszystkie jej myśli. Płonął w nich rozbudzony żar i nieukojone
pragnienie.
Dokładnie to samo, co czuła w swoim ciele.
- To nie był pocałunke na dobranoc –
zaprotestował w końcu Fred. – To był pocałunek „zabierz mnie do łóżka”. Wiem,
co mówię, znam się na tym…
Arthemis wstała. James tym razem ją puścił.
Przez chwilę w niewidoczny dla nikogo sposób bawili się swoimi palcami, gdy
mówiła:
- Zamknijcie usta, bo wyglądacie
głupio. Sądzę, że James i tak was ogra, więc nie macie na co liczyć –
uśmiechnęła się do nich szeroko i energicznie zabrała dłoń, której dotykał
James, jakby ją sparzyła.
Chłopcy pokiwali głowami, ale widać było, że
wracają do siebie, bo Max pod stolikiem pukał nogą w stopę Justina, Lucas
gwizdał pod nosem, z całej siły powstrzymując uśmiech, a Fred szczerzył się jak
kretyn, wpatrując się w Jamesa, który jak gdyby nigdy nic, podniósł ze stolika
swoje odwrócone do góry nogami karty.
- Dobranoc – rzuciła do chłopaków
Arthemis i pobiegła do swojego dormitorim.
Gdy zamknęła za sobą drzwi, osunęła
się po nich z głupi uśmiechem i motylkami w brzuchu, przyciskała rękę do
walącego serca.
Rose jednak nie czuła się zupełnie pewnie, gdy
w niedziele schodziła na śniadanie, więc zeszła tam na dużo wcześniej niż inni
razem z Roxanne. Nie chciała budzić Arthemis – wydawało się, że potrzebny był
jej sen.
Może i się asekurowała, ale jeżeli jeszcze
mogła odwlec jakoś spotkanie z całą szkołą to na pewno tak zrobi. Niedzielę
więc spędziła w mało uczęszczanych miejscach.
Jednym z nich była biblioteka, w której Rose
nadrabiała zaległe tematy. Mimo wczorajszej interwencji Elizy, włosy znowu
odrobinę urosły a ich końcówki sięgały już niemal do ramion. Co chwilę
przeczesywała je palcami, żeby się upewnić, że jednak tam są.
Stwierdziła, że jednak potrzebuje jeszcze
jednej książki o etapach zmian organizmów żywych w inne organizmy żywe do
wypracowania transmutacji.
Odnalazła odpowiedni dział i zaczęła
przeglądać tytuły książek, zastanawiając się, która będzie najbardziej
odpowiednia.
Nie słyszała kroków. Więc gdy usłyszała jego
głos, krzyknęła krótko i upuściła książkę, przylegając do regału, a serce mało
jej z piersi nie wyskoczyło.
Scorpius zatrzymał się w pół kroku, gdy
spojrzała na niego przerażonym, do granic możliwości rozszerzonym wzrokiem.
Oddychała jakby właśnie wynurzyła się na powierzchnie po zbyt długim
przebywaniu pod wodą.
Zacisnął zęby ze złości i podszedł do niej.
- Nigdy więcej tak na mnie nie patrz!
– powiedział zbyt gwałtownie chwytając ją za nadgarstek.
Mimowolnie przełknęła ślinę. Zaklął pod nosem.
- Do cholery nie porównuj mnie z
nim!! Nie bój się mnie! – zażądał gwałtownie.
- Nie boję się… - szepnęła słabo.
- Jasne – mruknął ironicznie.
- Mam prawo być zdenerwowana po takim
zajściu. Szczególnie, że zaszedłeś mnie od tyłu… - uciekła wzrokiem w bok.
- Już wiesz, że to ja więc czemu
patrzysz na mnie tym przerażonym wzrokiem? – zapytał gorzko. To mu nie dawało
spokoju.
- Bo jesteś wściekły – wyszeptała.
Uwięził ją między regałem a swoim ciałem,
przytrzymując jej oba nadgarstki, chociaż próbowała je oswobodzić.
- Mogę być wściekły i nie zrobić ci
krzywdy! – powiedział ostro.
Próbowała odepchnąć go, kładąc rękę na jego
brzuchu, ale on tylko syknął. Spojrzała na niego zdziwiona i dotknęła miejsca
jeszcze raz. Skrzywił się nieznacznie.
Zaświtała jej zadziwiająca myśl. Patrzyła na
niego z lekko otwartymi ustami. Był stanowczo zbyt blisko, a przecież zawsze
tak bardzo dbał, by trzymać się na dystans.
- Masz siniaki? – bardziej
stwierdziła niż zapytała.
Odsunął się od niej nieznacznie i puścił jej
nadgarstki. Odwracając wzrok.
- Nie twoja sprawa… - burknął.
Zaszła mu drogę.
- Byłeś tam z nimi? – zapytała,
próbując uchwycić jego wzrok. Nie pozwolił na to i już samo to, utwierdziło ją
w odpowiedzi. – Dlaczego? – wyszeptała.
- Może uznałem, że Flint potrzebuje
pomocy? – rzucił gorzko.
Ani przez chwilę mu uwierzyła.
- Dlaczego? – zapytała po raz
kolejny. Musiała znać prawdę.
Zerknął na nią spod spuszczonych powiek z
tysiącem emocji. Równie mrocznych i groźnych, co przyprawiających jej żołądek o
dzikie harce.
- Dla mnie? – dopytywała.
Prychnął i wyminął ją.
Rose nie zastanawiała się długo. Wiedziała, że
James kochał Arthemis taką jaką była. Silną, niezależną i ostrą. Wiedziała
jednak również, że najbardziej pogrążały go w tej miłości jej słabość,
delikatność i potrzeba wsparcia.
A ona teraz potrzebowała wsparcia.
- Nadal się boję – wypaliła, a
Scorpius zatrzymał się, jakby wrósł w ziemię. – Obojętnie, co mówi Arthemis nadal
boję się spotkania z nim. Co zrobię, gdy go spotkam? Pewnie ucieknę z krzykiem.
Boję się spotkać go za rogiem i nie mogę przestać myśleć co zrobi mi następnym
razem…
Scorpius zacisnął dłonie w pięści. Już za sam
ten jej strach, Flint zasługiwał według niego na sto razy więcej niż dostał.
Obdarłby go ze skóry gołymi rękami, byle tylko już się nie bała.
- Patrz, co on ze mną zrobił? –
wyjąkała.
- Wyglądasz dobrze – powiedział
twardo Scorpius.
Rose spojrzała na swoje odbicie w szybie. Za
oknem była tylko ciemność, więc bardzo dobrze się odbijała. Białe wargi,
nadgryzione w niektórych miejscach do krwi. Blada twarz. Włosy, które mimo
interwencji nadal miały połacie nierówności i strzępki w wielu miejscach.
- Taaa… jasne – szepnęła gorzko i
odwróciła się by odejść. Nie chciała z nim rozmawiać, gdy była w takim stanie.
Nie zdążyła zrobić nawet trzech kroków, gdy
ponownie złapał ją za nadgarstek i w jednej chwili przyciągnął do siebie.
Całował ją już gwałtownie i łagodnie – przy
ich pierwszym tak nieoczekiwanym pocałunku. Ale jego czułość, zupełnie ją
obezwładniła. Całował jej wargi jakby była ze szkła.
Nie trwało to długo. Dla Rose stanowczo za
krótko.
Odsunął od niej usta, ale patrzył tęsknym,
niemal bolesnym wzrokiem w jej oczy, a jego dłoń, zaczęła delikatnie głaskać
jej policzek.
- Obiecuję, że on się już więcej do
ciebie nie zbliży – szepnął Scorpius.
Rose zadrżały wargi, gdy z niemym jękiem,
powstrzymując płacz, przywarła do jego piersi, chociaż nie oczekiwała, że ją
przytuli.
Zrobił to.
Oparł policzek na jej włosach i objął ją
mocno.
Rose wdychała jego zapach, wierząc, że
głębokie oddechy powstrzymają łzy. Gdy zagrożenie, że się rozbeczy minęło,
zapytała cicho:
- Dlaczego?
Przez długi czas milczał. Już myślała, że jej
nie odpowie. Ale w końcu usłyszała te słowa:
- Bo to ty… Jak zawsze… - zamilkł na
chwilę. – Ciężko mi o tym mówić… - westchnął. – Łatwo było się oszukiwać, gdy
byłaś odległa i bezpieczna…
- Ale… - zaczęła Rose, myśląc o tych
wszystkich rzeczach, które się między nimi wydarzyły.
- Tak, wiem – mruknął. – Lubię sobie
utrudniać życie…
Rozluźniła się w jego ramionach. Jej
ręce swobodnie błądziły po jego plecach.
- Scorpius… lubię, gdy mnie całujesz.
– Oparła policzek na miejscu, gdzie spokojnie, jakby wreszcie usatysfakcjonowane,
biło jego serce.
- Tu nie chodzi tyko o całowanie… –
odpowiedział spokojnie Scorpius, z zamkniętymi oczami.
Te słowa należały do chłopaka, którego nie
znała, a jednocześnie, wydawał jej się bliższy niż wszyscy inni. Jak można było
się spodziewać Scorpius Malfoy, na pewno nie był człowiekiem jednowymiarowym.
- Wiem – mruknęła po chwili. – Gdyby
chodziło, byłoby ci łatwiej…
Poczuła, że uśmiechnął się
nieznacznie.
Objęła go mocniej i starała się
wycisnąć z tej chwili tyle ile się dało. Czerpała z niej troskę, czułość,
radość i zadziwiający spokój. Poczucie bezpieczeństwa, które jej dawał. Ciepło,
które jej skóra przyjmowała z radosnym drżeniem.
Przesunęła dłońmi po jego plecach.
- Gdy następnym razem mnie
odepchniesz – wyszeptała cicho, - zrób to delikatnie…
Scorpius wzmocnił uścisk, a jego twarz
wdychająca zapach je włosów wykrzywiła się w bolesnym grymasie, jakby doskonale
wiedział, że dojdzie do tego o czym mówiła.
Na razie jednak, miał zamiar korzystać z
chwili i nie zamierzał potem tego żałować.
Bo chodziło tu o nią. Rose Weasley.
Roześmianą, miłą, troskliwą, rudowłosą. Jedyną, która zdołała przebić się przez
wszystkie jego zapory, chociaż nawet się o to nie starała.
Rose zamknęła za sobą drzwi z głębokim
westchnieniem z dna płuc i bardzo głupim uśmiechem na twarzy.
Nagle oświetliło ją światło lampy, a naprzeciw
niej stanęła Arthemis biorąc się pod boki.
- Czy ty wiesz, która jest godzina? –
zapytała zirytowanym głosem, niemal zupełnie jak matka Rose.
- Och… nie. Nie sprawdzałam – mruknęła
nadal uśmiechnięta Rose.
- Późno – oświadczyła chłodno. – Czy
wiesz jak to jest pomiędzy nie wpadaniem w paranoję a zdrowym martwieniem się o
przyjaciółkę, szczególnie po tym co się stało? – zapytała mimochodem.
Rose zamrugała zdziwiona.
- Martwiłaś się? Ale przecież…
- Wiem gdzie jesteś, ale dopóki nie
odczuwasz jakichś silnych emocji, lub ostrego fizycznego bólu nie wiem, czy coś
się dzieje, czy nie. Mogłaś leżeć gdzieś nieprzytomna… Z drugiej jednak strony
– dodała, gdy Rose już otwierała usta, - jeżeli zaczęłabym cię szukać
stwierdziłbyś, że nic ci nie jest, a ja przesadzam i kontroluje cię jak
dziecko! Och, jestem sfrustrowana! – Arthemis usiadła na łóżku.
Rose uśmiechnęła się do niej łagodnie.
- Wiesz… cieszę się, że nie poszłaś
mnie szukać – mruknęła z rozmarzonym wyrazem twarzy. – I szczerze mówiąc dziwię
się, że nic nie wyczułaś, bo naprawdę doświadczałam silnych emocji…
Arthemis zmrużonymi oczami wpatrywała się w
jej półprzytomną twarz.
- Czy wydarzyło się coś o czym nie
wiem?
Rose zatkała sobie dłonią usta, ale
widać było, że szeroko się uśmiecha. Pokręciła głową, ale potem ze śmiechem,
opuściła rękę.
- Nie mogę powiedzieć! Nie powinnam!
Ale, do diabła, tobie chyba mogę!
Wskoczyła do Arthemis na łóżko z takim
impetem, że ta mało z niego nie spadła.
- Nie. Czekaj. Pozwól zgadnąć. –
Arthemis podniosła do góry dłoń. – Powiem jedno słowo, a ty mi powiesz, czy to
o to chodzi, dobra?
Rose zaczęła kiwać głową, nim jeszcze Arthemis
otworzyła usta.
- Malfoy…?
Rose wydała z siebie pisk radości i rzuciła
się na łóżko zamykając oczy. Westchnęła głęboko, a Arthemis zaśmiała się cicho.
- Zabronił ci komukolwiek powiedzieć?
– zapytała cicho, chociaż nie chciała psuć nastroju przyjaciółce.
- Nie. Uznaliśmy oboje, że tak będzie
lepiej. Jeżeli to się rozniesie po całej szkole Flint tym bardziej będzie mi
zagrażał, a z kolei Scorpius już jest w nieciekawej sytuacji, bo wystarczy, że
Denis rzuci plotkę i Ślizgoni zjedzą go żywcem.
- Powiedział ci to? – zapytała
Arthemis z powątpieniem.
- Nie. Sama się domyśliłam. On tylko
powiedział, że raczej wolałby, żeby nie dowiedziała się cała szkoła. Ale wiesz
Arthemis… nawet jeżeli będziemy musieli zachowywać się jak wrogowie na oczach
innych… to jest warto… - mruknęła Rose, wpatrując się w baldachim.
Arthemis wpatrywała się w nią i zastanawiała
się, jak długo Scorpius będzie przed nią ukrywał prawdziwe przyczyny i co zrobi
Rose, gdy się dowie prawdy. Na razie jednak nie chciała niszczyć jej szczęścia,
mając nadzieję, że Scorpius przemyśli wszystko, gdy poczuje smak prawdziwego
zaspokojenia. Tej wewnętrznej równowagi, która pojawiała się w człowieku, tylko
gdy kochająca go osoba, akceptowała go całkowicie i bezwarunkowo.
- Nawet nie wiedziałam ile wysiłku
mnie to kosztuje – mruknęła cicho Rose, marszcząc czoło. – Ta wrogość, dystans,
chłód. Nie tylko z jego strony, ale również ten, który wywołał u mnie… Nie
wiesz, jaka to ulga, że teraz wiem, że w tych rzadkich chwilach, gdy będziemy
sami, nie odepchnie mnie…
- Wiem – Arthemis spojrzała na nią ze
zrozumieniem. – Wiem doskonale.
Rose skierowała na nią wzrok.
- Tobie było nawet trudniej, prawda?
– rzuciła z zastanowieniem Rose. – Gdy teraz o tym myślę, to przypomina mi się,
że nigdy o tym nie mówiłaś. A przecież musiałaś cierpieć. James był ci przecież
bliski przed tym. Ja tak naprawdę nie wiem jeszcze co to znaczy, być blisko
Scorpiusa na co dzień…
- To mnie złamało Rose… – szepnęła
cicho Arthemis, bawiąc się skrawkiem kołdry. – Rozdarło na strzępy i zostawiło
krwawiącą… Czułam się, jakby z mojego otoczenia znikło całe ciepło… Podczas
każdego nowiu wychodziłam do walki i naprawdę było mi zupełnie obojętne, czy
wrócę…
Rose spojrzała na nią przerażona.
- Na tę ostatnią wyprawę, szłam
niemal z nadzieją…
- Arthemis! – zawołała Rose, klepiąc
ją po ramieniu.
Arthemis uśmiechnęła się szeroko.
- To takie typowe, prawda?
Piętnastoletnia dziewczyna pogrążona w depresji z powodu złamanego serca… -
przerwała na chwilę i zamknęła oczy. Z trudem wypowiedziała następne słowa. –
Tak bardzo tego chciałam, tak bardzo go potrzebowałam... Całe ciepło i poczucie
bezpieczeństwa znikło razem z nim. Był moim jedynym marzeniem i jedynym, które
nie mogło się spełnić…
- Głupia jesteś! Powiem o wszystkim
Jamesowi! – zagroziła Rose.
Arthemis groźnie spojrzała na nią spod
uniesionej lewej powieki.
- Zagadałaś mnie! – zaśmiała się
nieco sztucznie. – Gadałyśmy o tobie…
- Czuję się jakbym latała w chmurach
– rzuciła tylko Rose i zeskoczyła z łóżka Arthemis. – Lub jakbym zanurzała się
w wannie z gęstą, słodką czekoladą… Jak już będę miała więcej szczegółów to się
nimi z tobą podzielę – zapewniła ją z diabolicznym uśmiechem, zupełnie nie
pasującym do Panny Prefekt.
- Oby nie… - rzuciła Arthemis,
wsuwając się pod kołdrę i zamknęła oczy.
Wiedziała, że Rose ze szczęścia nie będzie
mogła zasnąć. Znała to uczucie, jak znała tysiące innych, przeżywanych przez
przyjaciółkę.
Rozmowa o przejściach z przed roku raczej nie
miała na nią dobroczynnego wpływu. Ona potrafiła przywołać tamte chwilę z
przerażającą dokładnością. Jakby działo się to w tej chwili.
Gdyby coś się stało… Gdyby go straciła…
Nie. Nie mogła sobie tego nawet wyobrazić.
Rose w końcu jednak zasnęła w przeciwieństwie
do Arthemis.
Czując po prostu czując, że już nie zaśnie, że
po prostu nic z tego – była na siebie naprawdę wściekła – zeszła do pokoju
wspólnego opatulona kocem i usiadła przed wypalonym kominkiem. Machnęła różdżką
i ponownie zapłonął w nim ogień.
Opatuliła się w koc i wyciągnęła na kanapie.
Próbowała dojść do jakiś logicznych wniosków, co jest z nią nie tak.
Po jakim czasie na jej kolana wskoczył Gin.
Spojrzała na niego ze łzami w oczach.
- Głupia jestem, co nie? Naprawdę
jestem głupia…
Przez chwilę tuliła do siebie zwierzaka,
jednak w końcu znudziła mu się ta pozycja, więc unosząc wysoko ogon, odszedł w
sobie tylko znanym kierunku.
Jak słabą trzeba być osobą, żeby mieć
stuprocentową pewność, że bez obecności ukochanego po prostu się umrze. Nie -
powoli zwiędnie, tylko umrze. Natychmiastowo i definitywnie.
Czy nic innego nie trzymało jej na tym
świecie?
Nie. To nie tak. Oczywiście, że było mnóstwo
istotnych rzeczy, które były ważne. Tylko, że nie na tyle, żeby zdołać wypełnić
pustkę…
Nie tę czarną dziurę, którą by w niej
zostawił, gdyby odszedł.
Czy to przez jej zdolności odczuwała to w ten
sposób? Czy jej własne uczucia również mogły ją atakować?
Nie. To nie miało z tym nic wspólnego. Ona po
prostu nie mogła sobie wyobrazić jak można egzystować bez serca. A James był
jej sercem.
Potrząsnęła głową, żeby pozbyć się bolesnych,
przygnębiających myśli i wtedy padł na nią cień.
James przecierał dłonią na wpół zamknięte
oczy, i wyglądał, jakby zerwał się z łóżka w wielkim pośpiechu. Był
rozczochrany i wyglądał zupełnie niewinnie i bezbronnie jak dziecko.
Ale nie był dzieckiem i od razu zauważył, że
była bliska płaczu.
Odwróciła wzrok i wpatrzyła się w płomienie.
- Gin mnie obudził…
- Niepotrzebnie – mruknęła cicho,
ochrypłym głosem.
- Nie lubię, kiedy kłamiesz.
Zwłaszcza, kiedy robisz to nieudolnie… - Gdy uparcie milczała, westchnął. – Coś
się stało?
Pokręciła głową.
- Taka mała psychoza…- rzuciła
starając się przybrać lekki ton.
- I dlatego nie śpisz?
- Tak. Myślę. Ale ty się połóż. Nie
musisz przecież ze mną siedzieć…
- I też nie zamierzam – odparł
zaspanym głosem, a potem pociągnął ją za rękę, zmuszając by wstała.
- Hej! – zaprotestowała gwałtownie,
masując rękę.
James ostentacyjnie wyciągnął się na kanapie.
- Chodź tu – zażądał.
Spojrzała na niego spode łba.
- Masz tylko kilka słabych punktów,
więc twoja psychoza może dotyczyć: matki, ojca, twoich przyjaciół i mnie. Więc
o kogo chodzi? – zapytał rzeczowo.
Spojrzała na niego, a po jej policzkach
spłynęły łzy, które tak długo powstrzymywała.
- No, nie… Nie płacz do cholery! –
powiedział spanikowany, wciągając ją na siebie i zaczynając leciutko całować
jej wargi, drobnymi pocałunkami. – Co się stało? No… Hej, przecież nie jesteś
beksą…
Poczuł, że łzy ustały.
Chyba, kurcze, zatrzymała je siłą woli,
pomyślał niemal rozbawiony.
- Co się stało? – zapytał po dłuższej
chwili.
- Za dużo myśli. Za dużo uczuć.
Wiesz, jak to jest, kiedy myślisz i myślisz o czymś, że staje się to dla ciebie
przygniatające, że nie widzisz, żadnego wyjścia. Tylko nieuchronność…
Beznadziejność…
- Więc o co chodziło? – zapytał, gdy
z przytuloną do jego piersi twarzą, niezgrabnie naciągała na nich koc.
- O ciebie.
Westchnął głęboko, mimo wszystko trochę
zaskoczony.
- Co takiego zrobiłem? – zapytał,
usiłując przybrać lekki ton.
- Odszedłeś. Umarłeś. Zostawiłeś
mnie… - jej głos przybrał niepokojąco bezbarwny
ton.
- To był sen? – zapytał, nie
rozumiejąc.
- Nie. Myśli…
- Sen byłoby mi łatwiej zrozumieć –
mruknął cicho.
- To przez to, że rozmawiałam z Rose.
Powiedziała, że nigdy nie rozmawiałam z nią o tym, jak się czułam, po
Walentynkach… To mi wiele rzeczy przypomniało. Przywołało tamte uczucia. Boję
się tego co by się stało, gdybyśmy teraz po tym wszystkim nagle się
rozdzielili…
James uspokajająco pogłaskał ją po włosach,
chociaż jej słowa, wywoływały niepokój także w nim. Boże, bał się śmiertelnie,
gdy o tym pomyślał.
- James? Obiecaj mi coś – szepnęła
sennym głosem, wpatrując się w trzaskający ogień.
- Co takiego?
- Że nie umrzesz przede mną…
- Hej! – zaprotestował.
- Zaczynam naprawdę wierzyć, że nigdy
z własnej woli mnie nie zostawisz, ale przecież nie masz wpływu na śmierć. Dlatego
przyrzeknij, że nie pozwolisz, się zabić zanim nie umrę…
- Eeej! To nie fair, że tego chcesz –
rzucił gwałtownie, ściskając ją mocno. Przyciskając jej ciepłe, miękkie ciało
do siebie.
- Proszę… ja… nie zniosę…
- Nie! – powiedział ostro. – Nie
mogę. Mogę ci obiecać wszystko, ale tego ode mnie nie wymagaj! Czy ty myślisz,
że moje serce wytrzyma na tyle długo, żeby istnieć jeszcze po twojej śmierci?
Tak więc bez słowa podjęli decyzję, o których
ich przeznaczenia postanowiły przy ich stworzeniu. Ich śmierć miała być ze sobą
połączona. Czy wiedzieli o tym? Czy ich strach wypływał z odwiecznego lęku ich
dusz? Czy w wielu zaledwie siedemnastu lat, mogli to wiedzieć?
Zdarzają się w na tym świecie rzeczy
niepojęte, czasem przerażające, czasem czyste i doskonałe w swej unikatowości.
Ich uczucie było jedną z nich.
Arthemis nawet nie próbowała walczyć. Zasnęła,
utulona w jego ramionach, a spokojny rytm serca, pogrążonego we śnie Jamesa,
był jej kołysanką.
Arthemis otworzyła oczy, czując
delikatne pociągnięcia na włosach. Poruszyła się. Podłoże było odrobinę twarde
i kanciaste, ale za to pachniało znajomy, pobudzającym zapachem.
- Nie ruszaj się – zamruczał James
nad jej głową. – Przynajmniej przez chwilę… - dodał z rozbawieniem.
Arthemis była wyciągnięta wzdłuż niego,
przytulona ściśle do jego torsu. Westchnęła cichutko, pocierając nosem o jego
pierś.
Potem jednak gwałtownie poderwała głowę,
wpatrując się w rozluźnioną, zadowoloną z siebie twarz Jamesa. Jej włosy
rozsypały się dookoła nich.
- Która jest godzina?! Musimy iść do
siebie! Jeżeli ktoś nas zobaczy, to…– …będzie katastrofa, pomyślała lekko
spanikowana. Boże, już widziała te porozumiewawcze uśmieszki…
- Cii… - zacmokał spokojnie. - Nie
może być zbyt późno, bo jak na razie tylko one tu były…
- One? – Arthemis zmarszczyła brwi.
Wskazał głową prawą stronę.
Bardzo powoli, spodziewając się najgorszego
odwróciła się w tym kierunku. Zobaczyła dwie identyczne, rudoblond głowy, z
wielkimi niebieskimi oczyma.
Bliźniaczki Croop. Jedenastolatki. Dość gadatliwe
i podobno zabawne.
Zastanawiała się, jak mogła ich wcześniej nie
zauważyć, bo chichotały jak najęte.
Odchrząknęła, a ona natychmiast skupiły na
niej całą swoją dziecinną uwagę. Chyba jednak bezpieczniej czuły się przy
Jamesie, bo na nią patrzyły z lekkim niepokojem.
- Pomyślałyśmy, że wam nie wygodnie…
- zaczęła pierwsza.
- … i że lepiej was obudzimy –
dokończyła druga, jednym ciągiem.
- Dzięki – burknęła Arthemis i
spojrzała na nie z wyczekiwaniem.
- Szłyśmy do biblioteki…
-… bo wczoraj nie chciało nam się
robić zadania domowego…
-… więc teraz chyba pójdziemy już…
-… jeszcze dużo czasu do śniadania,
więc może zdążymy…
- Do zobaczenia!! – zaśpiewały
równocześnie i znowu chichocząc, podążyły do portretu Grubej Damy.
James poczekał, aż wejście się za nimi zamknie
po czym powiedział na w pół z pretensją na pół z rozbawieniem:
- Wystarszyłaś je!
- Im mniej świadków tym lepiej –
burknęła, chcąc się podnieść. Zmarszczyła brwi, gdy nie mogła tego zrobić, bo
nadal mocno obejmował ją w pasie. – Puść mnie! – zażądała.
- Mhmm… widzę, że wróciłaś do siebie.
– Uśmiechał się szeroko, a Arthemis miała okropną ochotę zedrzeć mu ten uśmiech
z twarzy. – A wczoraj byłaś taką słodką beksą… - zaświegotał. – Dobrze, że
przyszedłem, bo byłoby kiepsko…
- Wypatroszę tego kocura – mruknęła
pod nosem Arthemis, obmyślając wyrafinowaną zemstę. Szarpnęła się. – Puszczaj!
- Im dłużej się będziesz rzucać, tym
większy problem z puszczeniem cię będę miał… - zagroził nadal z rozbawieniem.
Spojrzała na niego spod oka, zastanawiając
się, czy żartuje, czy spełni groźbę, aż Pokój Wspólny zapełni się ludźmi po
brzegi.
Ooo tak. Zrobiłby to i to z wyraźną
przyjemnością…
Przestała się szarpać, zacisnęła usta i
patrzyła na niego wyczekująco.
- Od razu lepiej – powiedział,
muskając wargami wąską kreskę jej ust. Troszeńkę zmiękła. – Powiedz mi, jak ci
się spało? – zapytał mimochodem, jakby chodziło o jutrzejszą pogodę.
Zamrugała zaskoczona. Zaskoczona tym, że w
sumie dopóki nie zapytał, wydawało jej się to tak naturalne, jakby robili to od
dawna. Jakby dokładnie znała to uczucie bezpieczeństwa i ciepła.
Wręcz była wypoczęta jak nigdy.
Dlaczego? Dlaczego? – powtarzała zawzięcie w
myślach, wpatrując się w jego wyczekującą twarz.
Zamrugała, po czym z rozmachem przytuliła
policzek do jego piersi, aż zaskoczony sapnął, wypuszczając powietrze.
Wpatrywała się w wypalony kominek, zarumieniona aż po końcówki włosów.
- Dobrze – szepnęła w końcu.
- Ale nie wiesz dlaczego… -
wypowiedział jej myśl James. – To nic. Tak jest w porządku…
Zerknęła na niego nieśmiało.
- Na pewno cały zesztywniałeś… -
powiedziała z troską, jednak James wybuchnął śmiechem, zanim skończyła zdanie,
- … ta kanapa jest za mała na dwie osoby…
Podejrzliwie zmrużyła oczy, patrząc na jego
rozbawioną postać. Cały się trząsł ze śmiechu. Gdy zrozumiała, co go tak
rozbawiło, z oburzenia zaparło jej dech w piersi. Jej policzki zaczerwieniły
się jeszcze bardziej. Walnęła go w ramię i zerwała się na równe nogi. Tym razem
ją puścił.
Spojrzała na niego z góry, obrażona. Chwycił
jej rękę i nadal uśmiechając się szeroko, ucałował jej palce.
- Spało mi się wygodnie jak nigdy –
powiedział, z diabolicznymi ognikami w oczach. - A jeżeli zesztywniałem to
tylko troszeczkę…
Arthemis kilka razy otwierała z oburzeniem
usta, ale nie była w stanie nic z siebie wykrztusić. Wyszarpnęła rękę i
odwróciła się, żeby odejść.
-… przez kanapę oczywiście – rzucił
jeszcze za nią i usłyszała kolejną falę śmiechu.
Arthemis nie odwróciła się, tylko pokazała mu
rękę z wystającym palcem, chociaż szczerze mówiąc, kąciki jej ust, też już się
wysoko unosiły.
Ten rozdział jest pełen słodkich opisów i wydarzeń, a dodatkowo są jeszcze sceny humorystyczne. No czego chcieć więcej?!
OdpowiedzUsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, goodnight kicks to było coś... ale i Scorpius z Rose martwi się o nią i jest żądny krwi, za to co się jej stało i że nadal się boi, Albus to geniusz jak widać... ale i poranek Jamesa i Arthemis...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza