Arthemis i James zostali
wprowadzenie do gabinetu Deverauxa przez Rose, która szybko się pożegnała i
wyszła. Oboje, niezależnie od siebie, zastanawiali się, co takiego
przeskrobali, że wymaga to interwencji dyrektora.
Deveraux przez
chwilę przyglądał im się, znad złączonych dłoni, a w końcu powiedział:
- Mam nadzieję, że jeszcze nie odwieźliście
swoich zimowych kurtek do domów…
Arthemis i
James spojrzeli po sobie z niepokojem.
Dyrektor
popchnął w ich stronę gruby zwój papierów, dodając:
- Wysyłają was na Alaskę…
James mógłby
przysiąc, że się przesłyszał.
- Gdzie?
- Taki półwysep w Ameryce Północnej,
należący do Stanów Zjednoczonych – wytłumaczyła mu usłużnie Arthemis.
- Wiem, gdzie to jest! – burknął.
- Pytałeś – wzruszyła ramionami.
- Może zamiast tych wszystkich dodatkowych
lekcji obrony przed czarną magią, powinienem wysłać was na lekcje samokontroli,
hę? – mruknął groźnie Deveraux.
- No, więc co mamy tym razem zrobić? –
zapytała w odpowiedzi Arthemis.
- I kiedy? – dodał James.
- Macie siedem dni. Potem jesteście zdani na
siebie i alaskańskie góry…
Arthemis
wyczuła coś dziwnego, gdy powiedział „zdani na siebie”.
- Mogę? – wskazała na papiery. Gdy Deveraux
skinął głową. Przebiegła wzrokiem tekst. – Umiesz rozpalać ogniska? – zapytała
Jamesa niemal z rozbawieniem.
- Nie rób, ze mnie idioty – prychnął. - Wystarczy jedno zaklęcie! – Gdy Arthemis i
Deveraux spojrzeli na niego ze współczuciem, spłynęło na niego olśnienie.
Zmęczonym gestem przetarł dłonią twarz. – Oni chyba sobie żartują!
- Ty, ja, grizzly, zimno i cudowny brak
czarów – rzuciła z ironiczną wesołością Arthemis.
- Zwolniłem was na ten tydzień z zajęć.
Dzisiaj jeszcze macie wolne, ale jutro spotka się z wami kilku szkoleniowców –
specjalistów od mugoloznastwa. Dacie radę! – zapewnił ich.
Posłali mu
mroczne, zrezygnowane spojrzenie, więc dał im znak ręką, że mogą opuścić ich
gabinet. W tym momencie Deveraux naprawdę współczuł ich przyszłym
nauczycielom...
Tasya dołączyła już do treningu,
Arthemis i James zaszyli się w Pokoju Wspólnym, dopieszczając swoje ostatnie
chwile wytchnienia.
Matilde
Capshaw z wysoko podniesioną głową przeszła obok nich, nawet nie zaszczycając
ich spojrzeniem. Pod skórą jednak modliła się, żeby to oni nie zainteresowali
się nią. Ta dwójka jednak miała w sobie coś, co powstrzymywało ludzi przed
prowokacją. Dobrze, że ona nie była tchórzem…
Gdy tylko wydostała
się z siódmego piętra, od razu przyśpieszyła i zbiegła aż do lochów.
- I jak?
- Nie mam pojęcia, dlaczego chciałeś, żebym
to zrobiła – odpowiedziała, wzruszając ramionami. – To było oczywiste, że
Williamson się nie zgodzi…
- Nie chodziło o niego – odpowiedział,
prostując się ze znudzeniem.
- No, jeżeli ci chodziło ci o Jamesa i
Arthemis to musieli iść do dyra, więc ich też nie było…
- Och, to by spłynęło po nich jak woda po
kaczce – chłopak machnął lekceważąco ręką. – Musisz się jeszcze wiele nauczyć…
Jest dla nich za cienka…
Matilde spięła
i spojrzała na niego spode łba.
- W każdym bądź razie Potterówna się
załamała – zachichotała.
- Bardzo dobrze. O to chodziło… Ty zajmiesz
się płotkami. A dla Arthemis i Jamesa… szykuję coś o wiele lepszego – Na końcu
różdżki rozbłysnął żar, a Flint uśmiechnął się paskudnie.
Arthemis stanęła przy łóżku
Jamesa i wzięła się pod boki z niezadowoloną miną.
- No, dobra, to co chcesz robić? – zapytała
niechętnie.
James podniósł
głowę znad poduszki, w której ukryta była jego twarz.
- Odpoczywać, nie widać? – odpowiedział. –
Skoro to mój ostatni dzień bez bólu mięśni mam zamiar się nim rozkoszować.
- Och… - Arthemis opuściła ręce. Wydawała
się być… zawstydzona. Albo… rozczarowana? – W takim razie pójdę i posiedzę trochę
nad…
- Ej! Wygrałem zakład! Nigdzie nie idziesz!
– zaprotestował James.
- Chciałeś odpocząć – przypomniała mu
zgryźliwie.
- Ale ty oczywiście nie odpoczniesz –
mruknął cierpiętniczo i podniósł się. – Siadaj. Popracujemy trochę, a potem
poodpoczywamy razem…
Arthemis
obserwowała, jak wyciąga z szafki mołdawską księgę, rosyjski słownik, pergamin
i pióro.
- Naprawdę? – zapytała z niedowierzeniem.
- Cóż, wczoraj się przekonałem, że
poświęcasz temu mnóstwo czasu, a przez to nie masz go dla mnie. No i… - westchnął
– to naprawdę żmudna robota, więc jak ci pomogę, to może w końcu trochę
odpoczeniesz…
- Seeerioo? – rozczulona Arthemis, z głupim
uśmiechem, położyła rękę na piersi. Był taki troskliwy. Taki… opiekuńczy. Nie
tylko w chwilach zagrożenia, ale też… codziennie. Z tkliwym wyrazem twarzy
położyła mu rękę na ramieniu i opierając się na nim, pochyliła się powoli.
Pocałowała go z wręcz bolesną powolnością. Ich usta bawiły się ze sobą przez
chwilę leniwie. Odsuwała się od niego z niechęcią, zaciskając usta, jakby
chciała, żeby jego smak na nich pozostał. – Dziękuję – szepnęła.
James
uśmiechnął się łobuzersko.
- Ja też – odparł leniwie.
- Och, sorry… Nie chcieliśmy przeszkadzać –
zachichotał Justin od progu.
Arthemis się
wyprostowała i posłała im wielemówiące spojrzenie. Za Justinem stał Max, który
klepnął Justina w ramię, mówiąc:
- Arthemis ja też chce! Chce buzi w zamian,
za to, że zajmujesz naszą sypialnię.
James spiął
się i posłał mu lodowate spojrzenie.
- Wyjdź stąd – warknął.
- Bądź dobrym kumplem, James… - zaśmiał się
Justin.
Arthemis
wyczuwała wzrost napięcia u Jamesa. Nawet zdając sobie sprawę z tego, że jego
koledzy żartują, nie mógł się rozluźnić i opanować. Uwielbiała go za to równie
mocno, jak za jego troskliwość.
Wzięła się pod
boki i mruknęła spokojnie:
- Moglibyście tego nie przetrwać.
- Och, teraz to już mnie zaintrygowałaś –
uśmiech nie schodził z twarzy Maxa. Twarz Arthemis pozostała bez zmian.
- Nie. Serio. Moglibyście tego nie
przetrwać.
Chłopcy
patrzyli na nią przez chwilę. Zawsze było w niej coś ostrzegawczego. Coś
tajemniczego, czego nie rozumieli. Ich wzrok padł na rękę Jamesa, która splotła
się z palcami Arthemis, tworząc nierozerwalną wieź.
Może miała
rację? Może to było coś, czego nie byli w stanie pojąć, bo dotyczyło właśnie
Arthemis?
- Wow, James! Jesteś ze stali?! – zaśmiał
się Justin. – Jesteś w stanie przetrwać śmiercionośną Arthemis?
James
uśmiechnął się lekko i zaczął rozluźniać.
Arthemis
klasnęła w dłonie.
- Chcecie nam pomóc? – zapytała, a James
spojrzał na nią zdziwiony. – Będziemy tłumaczyć starocerkiewnosłowiański tekst,
na rosyjski, a potem na angielski…
Zanim
skończyła mówić, chłopców już nie było.
- Co za lenie – westchnęła i usiadła
naprzeciwko Jamesa. – Zabierajmy się do pracy – dodała i posłała mu swój
wyjątkowy, rozpromieniony uśmiech.
Dziesięć godzin później, po
obiedzie i kolacji. Gdy w męskim dormitorium w sypialni Jamesa rozlegał się
koncert na cztery chrapnięcia, James skapitulował:
- Po, co ty to w ogóle czytasz?
- Jeszcze nie wiem – odpowiedziała
spokojnie. – Jak to znajdę to ci powiem...
- To jeszcze trochę ci to zajmie – mruknął
zgryźliwie, wskazując na raptem pierwszy skończony rozdział. – Ta książka ma ze
250 stron a ty jesteś na 35.
Arthemis
westchnęła i zamknęła książkę.
- Rozumiem, że opowieść o Andrieju rozwija
się powoli, ale może jest w niej coś ważnego. Pan Ru nie przysłałby mi książki,
nie mając w tym jakiegoś głębszego celu…
- Skoro tak twierdzisz… - James wzruszył
ramionami. – Na razie wiemy tylko, że wkurzył wioskę i zerwał kontakty.
- Bo czegoś szukał.
- Owszem. I teraz wyrusza w podróż, po to,
czego szukał… - mruknął James.
- Może właśnie to, coś, ta magiczna siła,
będzie odpowiedzią na pytanie, dlaczego pan Ru polecił mi to czytać… -
zapewniła go Arthemis.
- Albo po prostu nie miał miejsca i miał nadzieję,
że wykorzystasz to, jako papier toaletowy – burknął James, a Arthemis się
roześmiała. Pozbierała zapisane starannie kartki, słowniki i księga i odłożyła
na szafkę Jamesa.
- Pójdę się umyć i przebrać, i wrócę do
ciebie – odpowiedziała, schodząc z łóżka.
- Serio?
Z uśmiechem,
obejrzała się przez ramię.
- Przecież wygrałeś zakład, prawda?
Jednak weekend skończył się zbyt
szybko. A oni nie posunęli się, zbytnio w opowieści o Andrieju i jego
przyjacielu. Wiedzieli tylko, że coś odkrył i chciał wyruszyć na wyprawę. Ale
jednak Kiev knuł intrygę, jak go zmusić, żeby zabrał go ze sobą. Nie wiadomo,
czy wierzył, że zdołają znaleźć bogactwo, czy też chciał mu towarzyszyć, żeby
się nim opiekować. Oni jednak na razie nie mogli poświęcić opowieści większej
ilości czasu. Czekały ich całkowicie nowe i zupełnie nie podobne do tych, które
już mieli - treningi.
A co gorsze,
gdy tylko weszli do starej sali historii magii, która była ogromna i nie używana,
okazało się, że mają nie jednego nauczyciela, ale pięciu. I wszyscy wyglądali,
jakby dostali gwiazdę z nieba. To trochę niepokoiło Arthemis. A nad ich głowami
latał zachwycony Sir Nickolas.
- Co on tu robi, - szepnął ukradkowo James
do Arthemis.
- A skąd ja mam to wiedzieć? – odparła ironicznie,
podejrzliwie przypatrując się ich nauczycielom. Wyglądali, jakby bardzo dobrze
się znali. Pewnie obracają się w tych samych kręgach, pomyślała Arthemis.
W końcu jedna
zwrócili na nich uwagę. A Arthemis zadrżała widząc w ich oczach fanatyczny
błysk.
- Moi mili, nawet nie zdajecie sobie sprawy,
jaką frajdę nam sprawiliście – zaśpiewał jeden z nich. – Nie będziemy się bawić
w żadnych profesorów, więc po prostu mówcie nam po imieniu. Ja jestem Angel,
specjalista od broni miotającej.
Angel był
wysokim, smukłym młodym mężczyzną. O włosach w kolorze popielatoblond oraz
oczach niemal srebrnych. Uśmiechał się do nich przyjaźnie i ciepło. Miał
dziwnie chłopięco naiwny wyraz twarzy, więc Arthemis zastanawiała się, ja on
chce ich czegokolwiek nauczyć.
Angel odwrócił
się do towarzyszy.
- To jest Bertram – wieli, zwalisty, potężny
jak pień stuletniego dębu, z brodą czerwoną, jak jego włosy, przypominającą
kolor ognia, żuł tytoń i wyglądał jakby mógł ich zgnieść bez trudno jedną
zaledwie ręką. – Będzie was uczył walki w ręcz.
James patrząc
na niego i porównując go z drobną sylwetką Arthemis, miał ochotę gwałtownie
zaprotestować.
Niespodziewanie
rozległ się świst metalu wyciąganego z pochwy. James skierował wzrok na trzecią
osobę z grupy. Kobieta była drobna i niska. Miał włosy związane na czubku
głowy, jak to często czyniła Arthemis. Miały one barwę czarną, jak jego własne.
W rękach trzymał skrzyżowane długie i wygięte sztylety.
- Noże. Przydadzą się wam – rzuciła jedynie.
- Cóż, Miriam nie zawsze jest tak
zasadnicza, - uspokoił ich odrobinę zażenowany Angel. – Tamci dwoje są od
wszystkiego. Jayna i Jin.
Serio? –
pomyślała Arthemis rozbawiona, gdy to usłyszała.
- Będziemy was uczyć różnych mugolskich
czynności, które mogą wam się przydać. Wszyscy działamy w organizacji „Bliżej
Mugoli”. Naszym hobby jest poznawanie mugolskich zachowań, czynności i
umiejętności – wyjaśniła Jayna.
- Zobaczycie, że będzie się świetnie bawić –
zapewnił ich Jin, radośnie.
Arthemis,
patrząc na Miriam nie miała, co do tego żadnych wątpliwości.
- Najpierw was zmęczymy – basowym głosem
odezwał się Bertram. – Żebyś w chwilach krańcowego zmęczenia wiedzieli, jak
rozbić namiot, czy obronić się.
- Może, więc ja zacznę – Miriami przecięła
ostrzami powietrze. – Dopóki jeszcze nie są poobijani…
Było…ciężko. Tak przynajmniej
twierdziło ciało Arthemis, a mózg Jamesa widocznie ją popierał, szczególnie,
gdy Miriami krzyczała: „Myśl, zanim cię posiekam!”.
A to okazało
się dopiero początkiem. Gdy już na ich ciele pojawiło się kilka nie
zatrzymanych w porę cięć, ich uroczy nauczyciele nie pozwolili im polać tego
eliksirami, czy coś. Nie. Wkroczyła dziwaczna dwójka i kazała im polewać rany
czymś szczypiącym i śmierdzącym, a potem dociskać materiał. I to wszystko! W
jaki sposób ci mugole się nie wykrwawiają na śmierć!! – zastanawiał się
oburzony James.
Potem było
jeszcze gorzej. Bertram po prostu zamiatał nimi podłogę. I to ze złośliwym
uśmiechem na twarzy. Gdy rzucił Arthemis na ścianę, James miał ochotę kopnąć go
w ten jego zadufany tyłek. Jednak Arthemis posłała Jamesowi ostrzegawcze
spojrzenie, jakby wiedziała o czym myśli.
Gdy już pot
lał się z nich strumieniem, a wzrok nie potrafił się właściwie skupić, wtedy
właśnie zajął się nimi Angel. Każdemu wręczył łuk i kołczan i oznajmił:
- Godzina łuku, godzina kuszy. Tam macie tarczę…
- wyprowadził ich na korytarz. Nie był to z pewnością najdłuższy korytarz w
Hogwarcie, ale też nie najdłuższy. Na przeciwległej ścianie wisiały dwie
tarcze. – Wyjmujecie, naciągacie, mierzycie, strzelacie. Proste, prawda?
W tamtym
momencie James zmienił zdanie na temat Angela nie był przyjaznym, lekkoduchem.
Był sadystą…
- Naciągnij ją do samego policzka – pouczał
Jamesa, stanowczo zbyt blisko stojąc. Arthemis zachichotała, ale gdy Angel
posłał jej groźne spojrzenie, natychmiast skupiła wzrok na tarczy.
James
przyrzekł sobie, że pójdzie do pielęgniarki po coś na wzrok, gdy strzała po raz
kolejny trafiła dobra dwadzieścia centymetrów od środka.
- Nie obchodzi mnie, że jesteście zmęczeni!
– warknął Angel. – Gdy zaatakuje was grizzly, wtedy zmęczenie, może oznaczać
wasz koniec!
Gdy okazało
się, że nawet po tych słowach są do niczego, zajęli się nimi Jin i Jayna. Podstawowe
czynności okazały się nadspodziewanie trudna, tak, że w końcu usłyszeli.
- Są do niczego. Puśćmy ich tu. Jutro może
wyciśniemy z nich coś więcej – westchnęła Jayna.
Arthemis i
James pozwalając sobie na pozę mięczaków opadli na zimną podłogę korytarza.
- Czemu się tym zajmujecie? – zapytał
zaintrygowany James.
Angel na
powrót stał się przyjazny i spokojny.
- Żeby pozostała tradycja. Żeby rozwijać coś
poza magiczną stroną. Dawniej czarodzieje traktowali magię, jako szósty zmysł,
ale nie jako coś co zastępuje wszystko inne. Bojowi magowie umieli nie tylko
magię bitewną, ale posługiwali się każdym rodzajem broni. W obliczu przewagi
żołnierzy nie zawsze możesz na wszystkich rzucić zaklęcie, nie masz czasu wyjąć
różdżki…
- To prawda – rzucił autorytatywnie sir
Nicholas.
- Jeżeli bez różdżki będziesz musiał uciekać
przed tygrysem, wtedy zdasz sobie sprawę, że magia to nie wszystko.
- Nie zrozumcie nas źle – dodała Miriam,
ostrząc noże. – Magia jest częścią nas samych, ale nie chcemy obrosnąć w
tłuszcz i stracić zdolność dotknięcia palców u stóp...
Arthemis
wstała i przeciągnęła się.
- Biorąc pod uwagę nasz tryb życia, raczej
nam to nie grozi…
- Do zobaczenia jutro – dodał, podnosząc się
z jękiem James.
Gdy zostali
sami nauczyciele spojrzeli po sobie.
- Są niesamowici!! – krzyknęła Jayna.- Nie
narzekali ani przez chwilę. Nie rzucili wszystkiego i w ogóle!
- Młoda dobrze radzi sobie z nożami i z łukiem
– mruknęła Miriam. – Ale chłopak jest lepszy w walce. Nawet jeżeli ma noże w
ręku jest odważniejszy w bliższym kontakcie.
- Będą jeszcze lepsi. Muszą być –
odpowiedział Angel i poszedł zebrać strzały.
Trzeciego dnia mordęgi James
był przekonany, że całe to
stowarzyszenie ich trochę nietypowych nauczycieli jest mocno szurnięte i z całą
pewnością pracuje dla ich przeciwników.
Przecież w
innym wypadku nie próbowaliby ich doprowadzić do stanu krańcowego wyczerpania.
Nawet czekolada, którą ich karmili mu zbrzydła. Mógłby ich znienawidzić
chociażby za to, że obrzydzili mu czekoladę.
I cóż z tego,
że zaczął trafiać do cel, mniej więcej dwa centymetry od środka tarczy, skoro
gdy nadejdzie czas turnieju jedyne na czym będzie mógł się skupić to będzie sen
i miękkie, ciepłe łóżko?
- Leż! – usłyszał krzyk Arthemis. Odwrócił
się ciekawy.
Trzeciego dnia
nadrabiali też swoje słaby punkty. W przypadku Arthemis była to walka w bliskim
kontakcie. Arthemis oddychając ciężko stała nad Jayną, która podniosła ręce, na
znak, że się poddaje.
- No, nieźle. Skoro radzisz sobie z
całkowicie niedoświadczonym przeciwnikiem, nie jest tak źle, jak myślałem, że
jest – oświadczył złośliwie Bertram. – No, to kto teraz? Miriam?
Jego strategia
polegała mniej więcej na tym, żeby Arthemis była skołowana różnością
przeciwników. James zmrużył oczy, gdy nożowniczka podchodziła do Arthemis.
- Potter! – usłyszał Angela i lekko się
spłoszył. – Obecnie twoją dziewczyną jest tarcza i masz z nią namiętną randkę!
Dopóki nie przebijesz jej serca, nie waż się spuszczać jej z oczu!
James zacisnął
zęby i się odwrócił. Gdy usłyszał bolesne sapnięcie, zmusił się, żeby stać w
miejscu. Jednak nadal nie mógł się skupić na tarczy. Na strzale, którą naciągał
na cięciwę. Tak bardzo skupiał się na odgłosach za sobą, że nie zauważył
skradającego się do niego Angela.
- Chcesz, żeby zginęła? – zapytał łagodnie
śmiertelnym głosem.
James posłał
mu miażdżące spojrzenie.
- Więc weź się do roboty! – warknął na niego
Angel. – Czasami sytuacja wymaga, że musisz zrobić to, do czego nie jesteś
przygotowany! Właśnie ta jest teraz. Skoro ona nie może strzelić, ty to
zrobisz. Arthemis się nie skarży, wiec ty też nie bądź babą!
- Słyszałam! – wrzasnęła Miriam. – Angel!
Nie bądź szowinistyczną świnią!
Wtedy właśnie
James usłyszał wrzask bólu i mimo wszystkich gróźb, jakie mogły na niego
spłynąć, odwrócił się, by zobaczyć, jak Arthemis wysokim kopniakiem posłała
Miriam na ziemię. Otworzył ze zdumienia usta.
Wszyscy przez
chwilę milczeli, a potem:
- Nadal zapominasz o rękach – oznajmił
Bertram beznamiętnie.
- Nie bez przyczyny – odparła Arthemis
hardo.
- Dlaczego?
- Uznajmy roboczo, że wolę ograniczyć to do
minimum. Dla własnego bezpieczeństwa…
Bertram zrobił
kwaśną minę. Arthemis się nie ugięła.
- Ok. To zmienimy strategie. Angel chodź tu,
jesteś wysoki. Zobaczymy, jak sobie z tobą poradzi…
Sześć dni mordęgi, wypruwania
sobie żył, wyrzymania koszulek z potu, darcia się na instruktorów i drżenia
mięśni każdej nocy. Sześć dni, po których James nie wiedział jak się nazywa, a
Arthemis musiała walczyć ze sobą, żeby nie płakać ze zmęczenia każdego ranka.
Siódmego dnia, czyli dobę przed wyjazdem dostali wolne i nakaz snu i
regeneracji.
- Najpierw robią z ciebie pasztet, a potem
każdą ci dobrze wyglądać i uśmiechać się dzielnie, typowe! – prychnął James.
- Na twoim miejscu zabukowałbym sobie
łazienkę prefektów. Mają tam basen, bąbelki i gorącą wodę – stwierdził Lucas,
patrząc na niego z politowaniem. – A biorąc pod uwagę to, że obecnie są lekcje,
jest zupełnie pusta.
James spojrzał
na niego spod oka. Musiał zmusić się, żeby poruszyć powieką.
- Skoro są lekcje to, co ty tutaj robisz?
- Neville, nie chcę nam dać się zbliżyć do
jego drogocennych orchidei. Mówi, że mają zbyt istotne właściwości, żeby jakiś
nierozgarnięty małolat je zniszczył – Luke wzruszył ramionami. – Dzięki temu,
mam godzinę wolną…
- Jestem tak zmęczony, że nawet nie chce mi
się jeść.
- To naprawdę poważny stan w twoim przypadku
– zaśmiał się Lucas. – Co wy robiliście? Zabrali was do kamieniołomów, czy co?
- Gorzej, przyjacielu, gorzej – odrzekł
James z zamkniętymi oczyma. – Ale może ta łazienka, to nie taki zły pomysł?
Leżałbym sobie na wodzie i nic by mnie nie obchodziło…
- A Arthemis taplałaby się obok ciebie…. –
dodał rozbawiony Luke.
- Przekonałeś mnie!
- No wiesz, nie sądziłem, że naprawdę jesteś
na tyle naiwny, że myślisz, że Arthemis wejdzie z tobą do jednej wanny.
James
energicznie podniósł się z łóżka.
- Jeszcze zobaczymy – odpowiedział radośnie,
nie zważając na zaniepokojoną minę Lucasa.
- Nie.
- Ale naprawdę przyda nam się to przed
wyjazdem.
- Nie, James. Nigdzie z tobą nie pójdę.
- Musimy trochę wyluzować.
- Nie. Nie przed wyjazdem – powiedziała
nieprzejednana Arthemis.
James spojrzał
na nią zirytowany.
- Arthemis, ja naprawdę mam dosyć. Wszystko
mnie boli.
- Rozumiem – powiedziała, współczująco
dotykając jego ramienia. – Ale naprawdę myślisz, że będzie lepiej, jeżeli dzisiaj
się rozluźnisz, a jutro zaczniesz od nowa?
James naprawdę
starał się nie marudzić. Naprawdę. Ale brak czarów? Alaska?
- Wzięłaś puchową kurtkę?
- Sprawdzałam w książkach i wychodzi na to,
że o tej porze roku wcale nie będzie tam tak zimno i do tego dość długo będzie
jasno – oznajmiła. – Wolę więc mieć swobodę ruchu, niż przegrzane ciało…
- Arthemis, może jednak… - zaczął James.
- Nie.
- Do cholery, czemu chociaż raz nie możesz
się po prostu rozluźnić?! – krzyknął. -
Wciąż tylko pracujesz, albo się uczysz! A jak nie to, to znajdujesz
sobie inne niewydarzone zajęcia!! Ta trudno przebywać ci samej ze sobą, że nie
możesz spędzić chwili wolnego czasu!? Normalni ludzie tak nie robią Arthemis!
Ale jak wolisz! Pójdę sam! Albo najlepiej znajdę sobie jakieś inne towarzystwo!
Arthemis
oszołomiona i zraniona z niedowierzaniem patrzyła, jak zatrzasnął za sobą
drzwi.
Obudziła się z bólem głowy. Wstała
i spojrzała na swój spakowany niemagiczny plecak. Tym razem zasady obejmowały
również gadżety z magicznymi właściwościami, a przez to musieli wszystkie
przedmioty nosić z właściwym dla nic ciężarem.
Jej żołądek
się buntował, a wredny umysł przyczepił się do wczorajszej kłótni z Jamesem.
Zwłaszcza – podburzany i straszony przez skołowane serce – do jednego słowa.
Jakie
„towarzystwo” miał na myśli James?? Czy mógłby jej to zrobić?
Świadomość, że
nie znała odpowiedzi na to pytanie, doprowadzało ją do rozpaczy, a to naprawdę
nie był czas na takie uczucia?
Więc czy James
miał rację? Tak łatwo było jej gasić i przywoływać emocje, kiedy jej to
odpowiadało? Może? A może wcale nie? Może musiała wkładać w to dużo wysiłku? Od
zawsze? Z resztą co on o tym wiedział?! Nigdy nie był skazany na tłumienie w
sobie i zmniejszanie nawet najdrobniejszej emocji dla własnego dobra!!
Arthemis w
bojowym nastroju wstała z łóżka. Ubrała się błyskawicznie, włożyła do kieszeni
kurtki czapkę, rękawiczki i szalik, założyła potężne zimowe buty, które
podarował im Bertram, a potem biorąc głęboki oddech, zarzuciła na plecy wielki
podróżny plecak. Różdżkę ukryła na biodrze, chociaż wiedziała, że i tak nie
może jej użyć.
- Arthemis, uważajcie na siebie, dobrze? –
usłyszała, wypowiedziane cicho słowa.
- Zawsze na siebie uważamy – odparła chociaż
z mniejszą pewnością, niż zwykle.
- Ale tym razem nie będziecie mieli żadnego
dodatkowego zabezpieczenia… tylko siebie.
I to już jest
problem, pomyślała z niepokojem Arthemis.
- Będę ostrożna, Rose – obiecała i zamknęła
za sobą drzwi.
Na dole w Sali
Wejściowej czekał już… Deveraux.
Sam dyrektor z
nami jedzie? – pomyślała rozbawiona Arthemis. – To zadanie jest tak
niebezpieczne, czy tak nudne, że dyrektor pozwolił sobie na opuszczenie szkoły?
- Panno North – skłonił głowę, a potem jego
wzrok padł na jej plecak. – Wygląda na ciężki…
- Jest – odparła z uśmiechem. – Ale proszę
się nie niepokoić, jeżeli zacznę się męczyć, połowę z niego wyrzucę. Wolę mieć
swobodę ruchów niż dodatkową rację żywności…
Deveraux
wyglądał jakby w duchu nie do końca przyznawał jej rację.
Stali w
milczeniu naprzeciw siebie. Atmosfera była coraz bardziej niezręczna i Arthemis
zaczęła w duchu przeklinać Jamesa.
Deveraux
spojrzał na zegarek.
- Cóż… powinniśmy wyruszyć za dziesięć minut…
Arthemis ze
złości przygryzła wargi. Zrzuciła plecak i powiedziała:
- Sprawdzę co z Jamesem. - Pognała po
schodach nim Deveraux zdążył ją zatrzymać.
Nie mogła w to
uwierzyć! I to niby ona jest nienormalna? Więc on jest w takim razie
nieodpowiedzialny!
Gruba Dama
zachichotała na jej widok, gdy przemykała obok niej.
Wpadła do
pokoju James nie przejmując się za bardzo, że pobudzi pozostałych chłopców.
- James do cholery jasnej!! – krzyknęła,
stając przy łóżku nad śpiącą postacią. Ściągnęła z niego kołdrę. – Wystarczająco się
wyluzowałeś?! – warknęła, gdy oszołomiony rozchylił powieki. – Ty się w ogóle
spakowałeś?!
- Jezuuuu…. Zaraz to zrobię… - odburknął,
wyskakując z łóżka.
- Zaraz?! Deveraux czeka na ciebie od
dwudziestu minut, a za pięć mamy ruszać – uświadomiła go jadowicie Arthemis. –
Ale jak chcesz pojadę sama – dodała po namyśle, ruszając do drzwi.
- Arthemis! – krzyknął ostrzegawczo. – Nie
waż się! I pomóż mi do cholery!
James jednym
zaklęciem spakował do plecaka wszystko co było potrzebne. Przynajmniej taką
miał nadzieję. W tym czasie Arthemis z zimną furią przywiązywała mu w pasie
skórzany pokrowiec na długie sztylety. Łuk przywiązała do bagażu razem ze
strzałami, a potem uznając, że zrobiła już wszystko, co do niej należało,
ruszyła do drzwi.
James chwycił
kurtkę, rękawiczki i kilka innych rzeczy, które mogły się przydać i poupychał
je w kieszeniach.
Wybiegł za
Arthemis i zdołał ją dogonić na szóstym piętrze.
- Myślałem, że mnie obudzisz – rzucił
markotnie, jeszcze nie do końca rozbudzony.
- Ja? Och, nie śmiałabym psuć twojego
idealnego, luzackiego wieczoru, poranną pobudką – prychnęła jadowicie.
James przez
chwilę mrugał, jakby nie docierał do niego jej ton. Potem postanawiając tego
nie analizować na razie, wpadł proste przed oblicze Deverauxa. Przez chwilę
dyrektor spojrzał na niego surowo, ale chwilę potem wzruszył ramionami i podał
im kawałek bardzo wymiętej i starej gazety.
- Gotowi?
Arthemis
wciągnęła na plecy plecak i przewiesiła łuk przez pierś. Zapięła kołczan ze
strzałami nisko na biodrze i złapała róg gazety, nawet nie spojrzawszy na
Jamesa.
Była na niego
wściekła. On też nie był w najlepszym humorze nawet, jeżeli to nie była jej
wina. To nie była zbyt dobra kombinacja.
No to przed naszymi bohaterami kolejne wyzwanie, ciekawe jak poradzą sobie na Alasce bez uzycia magi, nieprzyzwyczajeni do tego czarodzieje 🤔
OdpowiedzUsuń