sobota, 27 stycznia 2018

Niecodzienne mugoloznawstwo (Rok VI, Rozdział 63)

Arthemis i James zostali wprowadzenie do gabinetu Deverauxa przez Rose, która szybko się pożegnała i wyszła. Oboje, niezależnie od siebie, zastanawiali się, co takiego przeskrobali, że wymaga to interwencji dyrektora.
Deveraux przez chwilę przyglądał im się, znad złączonych dłoni, a w końcu powiedział:
-      Mam nadzieję, że jeszcze nie odwieźliście swoich zimowych kurtek do domów…
Arthemis i James spojrzeli po sobie z niepokojem.
Dyrektor popchnął w ich stronę gruby zwój papierów, dodając:
-      Wysyłają was na Alaskę…
James mógłby przysiąc, że się przesłyszał.
-      Gdzie?
-      Taki półwysep w Ameryce Północnej, należący do Stanów Zjednoczonych – wytłumaczyła mu usłużnie Arthemis.
-      Wiem, gdzie to jest! – burknął.
-      Pytałeś – wzruszyła ramionami.
-      Może zamiast tych wszystkich dodatkowych lekcji obrony przed czarną magią, powinienem wysłać was na lekcje samokontroli, hę? – mruknął groźnie Deveraux.
-      No, więc co mamy tym razem zrobić? – zapytała w odpowiedzi Arthemis.
-      I kiedy? – dodał James.
-      Macie siedem dni. Potem jesteście zdani na siebie i alaskańskie góry…
Arthemis wyczuła coś dziwnego, gdy powiedział „zdani na siebie”.
-      Mogę? – wskazała na papiery. Gdy Deveraux skinął głową. Przebiegła wzrokiem tekst. – Umiesz rozpalać ogniska? – zapytała Jamesa niemal z rozbawieniem.
-      Nie rób, ze mnie idioty – prychnął. -  Wystarczy jedno zaklęcie! – Gdy Arthemis i Deveraux spojrzeli na niego ze współczuciem, spłynęło na niego olśnienie. Zmęczonym gestem przetarł dłonią twarz. – Oni chyba sobie żartują!
-      Ty, ja, grizzly, zimno i cudowny brak czarów – rzuciła z ironiczną wesołością Arthemis.
-      Zwolniłem was na ten tydzień z zajęć. Dzisiaj jeszcze macie wolne, ale jutro spotka się z wami kilku szkoleniowców – specjalistów od mugoloznastwa. Dacie radę! – zapewnił ich.
Posłali mu mroczne, zrezygnowane spojrzenie, więc dał im znak ręką, że mogą opuścić ich gabinet. W tym momencie Deveraux naprawdę współczuł ich przyszłym nauczycielom...


Tasya dołączyła już do treningu, Arthemis i James zaszyli się w Pokoju Wspólnym, dopieszczając swoje ostatnie chwile wytchnienia.
Matilde Capshaw z wysoko podniesioną głową przeszła obok nich, nawet nie zaszczycając ich spojrzeniem. Pod skórą jednak modliła się, żeby to oni nie zainteresowali się nią. Ta dwójka jednak miała w sobie coś, co powstrzymywało ludzi przed prowokacją. Dobrze, że ona nie była tchórzem…
Gdy tylko wydostała się z siódmego piętra, od razu przyśpieszyła i zbiegła aż do lochów.
-      I jak?
-      Nie mam pojęcia, dlaczego chciałeś, żebym to zrobiła – odpowiedziała, wzruszając ramionami. – To było oczywiste, że Williamson się nie zgodzi…
-      Nie chodziło o niego – odpowiedział, prostując się ze znudzeniem.
-      No, jeżeli ci chodziło ci o Jamesa i Arthemis to musieli iść do dyra, więc ich też nie było…
-      Och, to by spłynęło po nich jak woda po kaczce – chłopak machnął lekceważąco ręką. – Musisz się jeszcze wiele nauczyć… Jest dla nich za cienka…
Matilde spięła i spojrzała na niego spode łba.
-      W każdym bądź razie Potterówna się załamała – zachichotała.
-      Bardzo dobrze. O to chodziło… Ty zajmiesz się płotkami. A dla Arthemis i Jamesa… szykuję coś o wiele lepszego – Na końcu różdżki rozbłysnął żar, a Flint uśmiechnął się paskudnie.


Arthemis stanęła przy łóżku Jamesa i wzięła się pod boki z niezadowoloną miną.
-      No, dobra, to co chcesz robić? – zapytała niechętnie.
James podniósł głowę znad poduszki, w której ukryta była jego twarz.
-      Odpoczywać, nie widać? – odpowiedział. – Skoro to mój ostatni dzień bez bólu mięśni mam zamiar się nim rozkoszować.
-      Och… - Arthemis opuściła ręce. Wydawała się być… zawstydzona. Albo… rozczarowana? – W takim razie pójdę i posiedzę trochę nad…
-      Ej! Wygrałem zakład! Nigdzie nie idziesz! – zaprotestował James.
-      Chciałeś odpocząć – przypomniała mu zgryźliwie.
-      Ale ty oczywiście nie odpoczniesz – mruknął cierpiętniczo i podniósł się. – Siadaj. Popracujemy trochę, a potem poodpoczywamy razem…
Arthemis obserwowała, jak wyciąga z szafki mołdawską księgę, rosyjski słownik, pergamin i pióro.
-      Naprawdę? – zapytała z niedowierzeniem.
-      Cóż, wczoraj się przekonałem, że poświęcasz temu mnóstwo czasu, a przez to nie masz go dla mnie. No i… - westchnął – to naprawdę żmudna robota, więc jak ci pomogę, to może w końcu trochę odpoczeniesz…
-      Seeerioo? – rozczulona Arthemis, z głupim uśmiechem, położyła rękę na piersi. Był taki troskliwy. Taki… opiekuńczy. Nie tylko w chwilach zagrożenia, ale też… codziennie. Z tkliwym wyrazem twarzy położyła mu rękę na ramieniu i opierając się na nim, pochyliła się powoli. Pocałowała go z wręcz bolesną powolnością. Ich usta bawiły się ze sobą przez chwilę leniwie. Odsuwała się od niego z niechęcią, zaciskając usta, jakby chciała, żeby jego smak na nich pozostał. – Dziękuję – szepnęła.
James uśmiechnął się łobuzersko.
-      Ja też – odparł leniwie.
-      Och, sorry… Nie chcieliśmy przeszkadzać – zachichotał Justin od progu.
Arthemis się wyprostowała i posłała im wielemówiące spojrzenie. Za Justinem stał Max, który klepnął Justina w ramię, mówiąc:
-      Arthemis ja też chce! Chce buzi w zamian, za to, że zajmujesz naszą sypialnię.
James spiął się i posłał mu lodowate spojrzenie.
-      Wyjdź stąd – warknął.
-      Bądź dobrym kumplem, James… - zaśmiał się Justin.
Arthemis wyczuwała wzrost napięcia u Jamesa. Nawet zdając sobie sprawę z tego, że jego koledzy żartują, nie mógł się rozluźnić i opanować. Uwielbiała go za to równie mocno, jak za jego troskliwość.
Wzięła się pod boki i mruknęła spokojnie:
-      Moglibyście tego nie przetrwać.
-      Och, teraz to już mnie zaintrygowałaś – uśmiech nie schodził z twarzy Maxa. Twarz Arthemis pozostała bez zmian.
-      Nie. Serio. Moglibyście tego nie przetrwać.
Chłopcy patrzyli na nią przez chwilę. Zawsze było w niej coś ostrzegawczego. Coś tajemniczego, czego nie rozumieli. Ich wzrok padł na rękę Jamesa, która splotła się z palcami Arthemis, tworząc nierozerwalną wieź.
Może miała rację? Może to było coś, czego nie byli w stanie pojąć, bo dotyczyło właśnie Arthemis?
-      Wow, James! Jesteś ze stali?! – zaśmiał się Justin. – Jesteś w stanie przetrwać śmiercionośną Arthemis?
James uśmiechnął się lekko i zaczął rozluźniać.
Arthemis klasnęła w dłonie.
-      Chcecie nam pomóc? – zapytała, a James spojrzał na nią zdziwiony. – Będziemy tłumaczyć starocerkiewnosłowiański tekst, na rosyjski, a potem na angielski…
Zanim skończyła mówić, chłopców już nie było.
-      Co za lenie – westchnęła i usiadła naprzeciwko Jamesa. – Zabierajmy się do pracy – dodała i posłała mu swój wyjątkowy, rozpromieniony uśmiech.


Dziesięć godzin później, po obiedzie i kolacji. Gdy w męskim dormitorium w sypialni Jamesa rozlegał się koncert na cztery chrapnięcia, James skapitulował:
-      Po, co ty to w ogóle czytasz?
-      Jeszcze nie wiem – odpowiedziała spokojnie. – Jak to znajdę to ci powiem...
-      To jeszcze trochę ci to zajmie – mruknął zgryźliwie, wskazując na raptem pierwszy skończony rozdział. – Ta książka ma ze 250 stron a ty jesteś na 35.
Arthemis westchnęła i zamknęła książkę.
-      Rozumiem, że opowieść o Andrieju rozwija się powoli, ale może jest w niej coś ważnego. Pan Ru nie przysłałby mi książki, nie mając w tym jakiegoś głębszego celu…
-      Skoro tak twierdzisz… - James wzruszył ramionami. – Na razie wiemy tylko, że wkurzył wioskę i zerwał kontakty.
-      Bo czegoś szukał.
-      Owszem. I teraz wyrusza w podróż, po to, czego szukał… - mruknął James.
-      Może właśnie to, coś, ta magiczna siła, będzie odpowiedzią na pytanie, dlaczego pan Ru polecił mi to czytać… - zapewniła go Arthemis.
-      Albo po prostu nie miał miejsca i miał nadzieję, że wykorzystasz to, jako papier toaletowy – burknął James, a Arthemis się roześmiała. Pozbierała zapisane starannie kartki, słowniki i księga i odłożyła na szafkę Jamesa.
-      Pójdę się umyć i przebrać, i wrócę do ciebie – odpowiedziała, schodząc z łóżka.
-      Serio?
Z uśmiechem, obejrzała się przez ramię.
-      Przecież wygrałeś zakład, prawda?


Jednak weekend skończył się zbyt szybko. A oni nie posunęli się, zbytnio w opowieści o Andrieju i jego przyjacielu. Wiedzieli tylko, że coś odkrył i chciał wyruszyć na wyprawę. Ale jednak Kiev knuł intrygę, jak go zmusić, żeby zabrał go ze sobą. Nie wiadomo, czy wierzył, że zdołają znaleźć bogactwo, czy też chciał mu towarzyszyć, żeby się nim opiekować. Oni jednak na razie nie mogli poświęcić opowieści większej ilości czasu. Czekały ich całkowicie nowe i zupełnie nie podobne do tych, które już mieli - treningi.
A co gorsze, gdy tylko weszli do starej sali historii magii, która była ogromna i nie używana, okazało się, że mają nie jednego nauczyciela, ale pięciu. I wszyscy wyglądali, jakby dostali gwiazdę z nieba. To trochę niepokoiło Arthemis. A nad ich głowami latał zachwycony Sir Nickolas.
-      Co on tu robi, - szepnął ukradkowo James do Arthemis.
-      A skąd ja mam to wiedzieć? – odparła ironicznie, podejrzliwie przypatrując się ich nauczycielom. Wyglądali, jakby bardzo dobrze się znali. Pewnie obracają się w tych samych kręgach, pomyślała Arthemis.
W końcu jedna zwrócili na nich uwagę. A Arthemis zadrżała widząc w ich oczach fanatyczny błysk.
-      Moi mili, nawet nie zdajecie sobie sprawy, jaką frajdę nam sprawiliście – zaśpiewał jeden z nich. – Nie będziemy się bawić w żadnych profesorów, więc po prostu mówcie nam po imieniu. Ja jestem Angel, specjalista od broni miotającej.
Angel był wysokim, smukłym młodym mężczyzną. O włosach w kolorze popielatoblond oraz oczach niemal srebrnych. Uśmiechał się do nich przyjaźnie i ciepło. Miał dziwnie chłopięco naiwny wyraz twarzy, więc Arthemis zastanawiała się, ja on chce ich czegokolwiek nauczyć.
Angel odwrócił się do towarzyszy.
-      To jest Bertram – wieli, zwalisty, potężny jak pień stuletniego dębu, z brodą czerwoną, jak jego włosy, przypominającą kolor ognia, żuł tytoń i wyglądał jakby mógł ich zgnieść bez trudno jedną zaledwie ręką. – Będzie was uczył walki w ręcz.
James patrząc na niego i porównując go z drobną sylwetką Arthemis, miał ochotę gwałtownie zaprotestować.
Niespodziewanie rozległ się świst metalu wyciąganego z pochwy. James skierował wzrok na trzecią osobę z grupy. Kobieta była drobna i niska. Miał włosy związane na czubku głowy, jak to często czyniła Arthemis. Miały one barwę czarną, jak jego własne. W rękach trzymał skrzyżowane długie i wygięte sztylety.
-      Noże. Przydadzą się wam – rzuciła jedynie.
-      Cóż, Miriam nie zawsze jest tak zasadnicza, - uspokoił ich odrobinę zażenowany Angel. – Tamci dwoje są od wszystkiego. Jayna i Jin.
Serio? – pomyślała Arthemis rozbawiona, gdy to usłyszała.
-      Będziemy was uczyć różnych mugolskich czynności, które mogą wam się przydać. Wszyscy działamy w organizacji „Bliżej Mugoli”. Naszym hobby jest poznawanie mugolskich zachowań, czynności i umiejętności – wyjaśniła Jayna.
-      Zobaczycie, że będzie się świetnie bawić – zapewnił ich Jin, radośnie.
Arthemis, patrząc na Miriam nie miała, co do tego żadnych wątpliwości.
-      Najpierw was zmęczymy – basowym głosem odezwał się Bertram. – Żebyś w chwilach krańcowego zmęczenia wiedzieli, jak rozbić namiot, czy obronić się.
-      Może, więc ja zacznę – Miriami przecięła ostrzami powietrze. – Dopóki jeszcze nie są poobijani…


Było…ciężko. Tak przynajmniej twierdziło ciało Arthemis, a mózg Jamesa widocznie ją popierał, szczególnie, gdy Miriami krzyczała: „Myśl, zanim cię posiekam!”.
A to okazało się dopiero początkiem. Gdy już na ich ciele pojawiło się kilka nie zatrzymanych w porę cięć, ich uroczy nauczyciele nie pozwolili im polać tego eliksirami, czy coś. Nie. Wkroczyła dziwaczna dwójka i kazała im polewać rany czymś szczypiącym i śmierdzącym, a potem dociskać materiał. I to wszystko! W jaki sposób ci mugole się nie wykrwawiają na śmierć!! – zastanawiał się oburzony James.
Potem było jeszcze gorzej. Bertram po prostu zamiatał nimi podłogę. I to ze złośliwym uśmiechem na twarzy. Gdy rzucił Arthemis na ścianę, James miał ochotę kopnąć go w ten jego zadufany tyłek. Jednak Arthemis posłała Jamesowi ostrzegawcze spojrzenie, jakby wiedziała o czym myśli.
Gdy już pot lał się z nich strumieniem, a wzrok nie potrafił się właściwie skupić, wtedy właśnie zajął się nimi Angel. Każdemu wręczył łuk i kołczan i oznajmił:
-      Godzina łuku, godzina kuszy. Tam macie tarczę… - wyprowadził ich na korytarz. Nie był to z pewnością najdłuższy korytarz w Hogwarcie, ale też nie najdłuższy. Na przeciwległej ścianie wisiały dwie tarcze. – Wyjmujecie, naciągacie, mierzycie, strzelacie. Proste, prawda?
W tamtym momencie James zmienił zdanie na temat Angela nie był przyjaznym, lekkoduchem. Był sadystą…
-      Naciągnij ją do samego policzka – pouczał Jamesa, stanowczo zbyt blisko stojąc. Arthemis zachichotała, ale gdy Angel posłał jej groźne spojrzenie, natychmiast skupiła wzrok na tarczy.
James przyrzekł sobie, że pójdzie do pielęgniarki po coś na wzrok, gdy strzała po raz kolejny trafiła dobra dwadzieścia centymetrów od środka.
-      Nie obchodzi mnie, że jesteście zmęczeni! – warknął Angel. – Gdy zaatakuje was grizzly, wtedy zmęczenie, może oznaczać wasz koniec!
Gdy okazało się, że nawet po tych słowach są do niczego, zajęli się nimi Jin i Jayna. Podstawowe czynności okazały się nadspodziewanie trudna, tak, że w końcu usłyszeli.
-      Są do niczego. Puśćmy ich tu. Jutro może wyciśniemy z nich coś więcej – westchnęła Jayna.
Arthemis i James pozwalając sobie na pozę mięczaków opadli na zimną podłogę korytarza.
-      Czemu się tym zajmujecie? – zapytał zaintrygowany James.
Angel na powrót stał się przyjazny i spokojny.
-      Żeby pozostała tradycja. Żeby rozwijać coś poza magiczną stroną. Dawniej czarodzieje traktowali magię, jako szósty zmysł, ale nie jako coś co zastępuje wszystko inne. Bojowi magowie umieli nie tylko magię bitewną, ale posługiwali się każdym rodzajem broni. W obliczu przewagi żołnierzy nie zawsze możesz na wszystkich rzucić zaklęcie, nie masz czasu wyjąć różdżki…
-      To prawda – rzucił autorytatywnie sir Nicholas.
-      Jeżeli bez różdżki będziesz musiał uciekać przed tygrysem, wtedy zdasz sobie sprawę, że magia to nie wszystko.
-      Nie zrozumcie nas źle – dodała Miriam, ostrząc noże. – Magia jest częścią nas samych, ale nie chcemy obrosnąć w tłuszcz i stracić zdolność dotknięcia palców u stóp...
Arthemis wstała i przeciągnęła się.
-      Biorąc pod uwagę nasz tryb życia, raczej nam to nie grozi…
-      Do zobaczenia jutro – dodał, podnosząc się z jękiem James.
Gdy zostali sami nauczyciele spojrzeli po sobie.
-      Są niesamowici!! – krzyknęła Jayna.- Nie narzekali ani przez chwilę. Nie rzucili wszystkiego i w ogóle!
-      Młoda dobrze radzi sobie z nożami i z łukiem – mruknęła Miriam. – Ale chłopak jest lepszy w walce. Nawet jeżeli ma noże w ręku jest odważniejszy w bliższym kontakcie.
-      Będą jeszcze lepsi. Muszą być – odpowiedział Angel i poszedł zebrać strzały.


Trzeciego dnia mordęgi James był  przekonany, że całe to stowarzyszenie ich trochę nietypowych nauczycieli jest mocno szurnięte i z całą pewnością pracuje dla ich przeciwników.
Przecież w innym wypadku nie próbowaliby ich doprowadzić do stanu krańcowego wyczerpania. Nawet czekolada, którą ich karmili mu zbrzydła. Mógłby ich znienawidzić chociażby za to, że obrzydzili mu czekoladę.
I cóż z tego, że zaczął trafiać do cel, mniej więcej dwa centymetry od środka tarczy, skoro gdy nadejdzie czas turnieju jedyne na czym będzie mógł się skupić to będzie sen i miękkie, ciepłe łóżko?
-      Leż! – usłyszał krzyk Arthemis. Odwrócił się ciekawy.
Trzeciego dnia nadrabiali też swoje słaby punkty. W przypadku Arthemis była to walka w bliskim kontakcie. Arthemis oddychając ciężko stała nad Jayną, która podniosła ręce, na znak, że się poddaje.
-      No, nieźle. Skoro radzisz sobie z całkowicie niedoświadczonym przeciwnikiem, nie jest tak źle, jak myślałem, że jest – oświadczył złośliwie Bertram. – No, to kto teraz? Miriam?
Jego strategia polegała mniej więcej na tym, żeby Arthemis była skołowana różnością przeciwników. James zmrużył oczy, gdy nożowniczka podchodziła do Arthemis.
-      Potter! – usłyszał Angela i lekko się spłoszył. – Obecnie twoją dziewczyną jest tarcza i masz z nią namiętną randkę! Dopóki nie przebijesz jej serca, nie waż się spuszczać jej z oczu!
James zacisnął zęby i się odwrócił. Gdy usłyszał bolesne sapnięcie, zmusił się, żeby stać w miejscu. Jednak nadal nie mógł się skupić na tarczy. Na strzale, którą naciągał na cięciwę. Tak bardzo skupiał się na odgłosach za sobą, że nie zauważył skradającego się do niego Angela.
-      Chcesz, żeby zginęła? – zapytał łagodnie śmiertelnym głosem.
James posłał mu miażdżące spojrzenie.
-      Więc weź się do roboty! – warknął na niego Angel. – Czasami sytuacja wymaga, że musisz zrobić to, do czego nie jesteś przygotowany! Właśnie ta jest teraz. Skoro ona nie może strzelić, ty to zrobisz. Arthemis się nie skarży, wiec ty też nie bądź babą!
-      Słyszałam! – wrzasnęła Miriam. – Angel! Nie bądź szowinistyczną świnią!
Wtedy właśnie James usłyszał wrzask bólu i mimo wszystkich gróźb, jakie mogły na niego spłynąć, odwrócił się, by zobaczyć, jak Arthemis wysokim kopniakiem posłała Miriam na ziemię. Otworzył ze zdumienia usta.
Wszyscy przez chwilę milczeli, a potem:
-      Nadal zapominasz o rękach – oznajmił Bertram beznamiętnie.
-      Nie bez przyczyny – odparła Arthemis hardo.
-      Dlaczego?
-      Uznajmy roboczo, że wolę ograniczyć to do minimum. Dla własnego bezpieczeństwa…
Bertram zrobił kwaśną minę. Arthemis się nie ugięła.
-      Ok. To zmienimy strategie. Angel chodź tu, jesteś wysoki. Zobaczymy, jak sobie z tobą poradzi…


Sześć dni mordęgi, wypruwania sobie żył, wyrzymania koszulek z potu, darcia się na instruktorów i drżenia mięśni każdej nocy. Sześć dni, po których James nie wiedział jak się nazywa, a Arthemis musiała walczyć ze sobą, żeby nie płakać ze zmęczenia każdego ranka. Siódmego dnia, czyli dobę przed wyjazdem dostali wolne i nakaz snu i regeneracji.
-      Najpierw robią z ciebie pasztet, a potem każdą ci dobrze wyglądać i uśmiechać się dzielnie, typowe! – prychnął James.
-      Na twoim miejscu zabukowałbym sobie łazienkę prefektów. Mają tam basen, bąbelki i gorącą wodę – stwierdził Lucas, patrząc na niego z politowaniem. – A biorąc pod uwagę to, że obecnie są lekcje, jest zupełnie pusta.
James spojrzał na niego spod oka. Musiał zmusić się, żeby poruszyć powieką.
-      Skoro są lekcje to, co ty tutaj robisz?
-      Neville, nie chcę nam dać się zbliżyć do jego drogocennych orchidei. Mówi, że mają zbyt istotne właściwości, żeby jakiś nierozgarnięty małolat je zniszczył – Luke wzruszył ramionami. – Dzięki temu, mam godzinę wolną…
-      Jestem tak zmęczony, że nawet nie chce mi się jeść.
-      To naprawdę poważny stan w twoim przypadku – zaśmiał się Lucas. – Co wy robiliście? Zabrali was do kamieniołomów, czy co?
-      Gorzej, przyjacielu, gorzej – odrzekł James z zamkniętymi oczyma. – Ale może ta łazienka, to nie taki zły pomysł? Leżałbym sobie na wodzie i nic by mnie nie obchodziło…
-      A Arthemis taplałaby się obok ciebie…. – dodał rozbawiony Luke.
-      Przekonałeś mnie!
-      No wiesz, nie sądziłem, że naprawdę jesteś na tyle naiwny, że myślisz, że Arthemis wejdzie z tobą do jednej wanny.
James energicznie podniósł się z łóżka.
-      Jeszcze zobaczymy – odpowiedział radośnie, nie zważając na zaniepokojoną minę Lucasa.


-           Nie.
-      Ale naprawdę przyda nam się to przed wyjazdem.
-      Nie, James. Nigdzie z tobą nie pójdę.
-      Musimy trochę wyluzować.
-      Nie. Nie przed wyjazdem – powiedziała nieprzejednana Arthemis.
James spojrzał na nią zirytowany.
-      Arthemis, ja naprawdę mam dosyć. Wszystko mnie boli.
-      Rozumiem – powiedziała, współczująco dotykając jego ramienia. – Ale naprawdę myślisz, że będzie lepiej, jeżeli dzisiaj się rozluźnisz, a jutro zaczniesz od nowa?
James naprawdę starał się nie marudzić. Naprawdę. Ale brak czarów? Alaska?
-      Wzięłaś puchową kurtkę?
-      Sprawdzałam w książkach i wychodzi na to, że o tej porze roku wcale nie będzie tam tak zimno i do tego dość długo będzie jasno – oznajmiła. – Wolę więc mieć swobodę ruchu, niż przegrzane ciało…
-      Arthemis, może jednak… - zaczął James.
-      Nie.
-      Do cholery, czemu chociaż raz nie możesz się po prostu rozluźnić?! – krzyknął. -  Wciąż tylko pracujesz, albo się uczysz! A jak nie to, to znajdujesz sobie inne niewydarzone zajęcia!! Ta trudno przebywać ci samej ze sobą, że nie możesz spędzić chwili wolnego czasu!? Normalni ludzie tak nie robią Arthemis! Ale jak wolisz! Pójdę sam! Albo najlepiej znajdę sobie jakieś inne towarzystwo!
Arthemis oszołomiona i zraniona z niedowierzaniem patrzyła, jak zatrzasnął za sobą drzwi.


Obudziła się z bólem głowy. Wstała i spojrzała na swój spakowany niemagiczny plecak. Tym razem zasady obejmowały również gadżety z magicznymi właściwościami, a przez to musieli wszystkie przedmioty nosić z właściwym dla nic ciężarem.
Jej żołądek się buntował, a wredny umysł przyczepił się do wczorajszej kłótni z Jamesem. Zwłaszcza – podburzany i straszony przez skołowane serce – do jednego słowa.
Jakie „towarzystwo” miał na myśli James?? Czy mógłby jej to zrobić?
Świadomość, że nie znała odpowiedzi na to pytanie, doprowadzało ją do rozpaczy, a to naprawdę nie był czas na takie uczucia?
Więc czy James miał rację? Tak łatwo było jej gasić i przywoływać emocje, kiedy jej to odpowiadało? Może? A może wcale nie? Może musiała wkładać w to dużo wysiłku? Od zawsze? Z resztą co on o tym wiedział?! Nigdy nie był skazany na tłumienie w sobie i zmniejszanie nawet najdrobniejszej emocji dla własnego dobra!!
Arthemis w bojowym nastroju wstała z łóżka. Ubrała się błyskawicznie, włożyła do kieszeni kurtki czapkę, rękawiczki i szalik, założyła potężne zimowe buty, które podarował im Bertram, a potem biorąc głęboki oddech, zarzuciła na plecy wielki podróżny plecak. Różdżkę ukryła na biodrze, chociaż wiedziała, że i tak nie może jej użyć.
-      Arthemis, uważajcie na siebie, dobrze? – usłyszała, wypowiedziane cicho słowa.
-      Zawsze na siebie uważamy – odparła chociaż z mniejszą pewnością, niż zwykle.
-      Ale tym razem nie będziecie mieli żadnego dodatkowego zabezpieczenia… tylko siebie.
I to już jest problem, pomyślała z niepokojem Arthemis.
-      Będę ostrożna, Rose – obiecała i zamknęła za sobą drzwi.
Na dole w Sali Wejściowej czekał już… Deveraux.  
Sam dyrektor z nami jedzie? – pomyślała rozbawiona Arthemis. – To zadanie jest tak niebezpieczne, czy tak nudne, że dyrektor pozwolił sobie na opuszczenie szkoły?
-      Panno North – skłonił głowę, a potem jego wzrok padł na jej plecak. – Wygląda na ciężki…
-      Jest – odparła z uśmiechem. – Ale proszę się nie niepokoić, jeżeli zacznę się męczyć, połowę z niego wyrzucę. Wolę mieć swobodę ruchów niż dodatkową rację żywności…
Deveraux wyglądał jakby w duchu nie do końca przyznawał jej rację.
Stali w milczeniu naprzeciw siebie. Atmosfera była coraz bardziej niezręczna i Arthemis zaczęła w duchu przeklinać Jamesa.
Deveraux spojrzał na zegarek.
-      Cóż… powinniśmy wyruszyć za dziesięć minut…
Arthemis ze złości przygryzła wargi. Zrzuciła plecak i powiedziała:
-      Sprawdzę co z Jamesem. - Pognała po schodach nim Deveraux zdążył ją zatrzymać.
Nie mogła w to uwierzyć! I to niby ona jest nienormalna? Więc on jest w takim razie nieodpowiedzialny!
Gruba Dama zachichotała na jej widok, gdy przemykała obok niej.
Wpadła do pokoju James nie przejmując się za bardzo, że pobudzi pozostałych chłopców.
-      James do cholery jasnej!! – krzyknęła, stając przy łóżku nad śpiącą postacią. Ściągnęła z  niego kołdrę. – Wystarczająco się wyluzowałeś?! – warknęła, gdy oszołomiony rozchylił powieki. – Ty się w ogóle spakowałeś?!
-      Jezuuuu…. Zaraz to zrobię… - odburknął, wyskakując z łóżka.
-      Zaraz?! Deveraux czeka na ciebie od dwudziestu minut, a za pięć mamy ruszać – uświadomiła go jadowicie Arthemis. – Ale jak chcesz pojadę sama – dodała po namyśle, ruszając do drzwi.
-      Arthemis! – krzyknął ostrzegawczo. – Nie waż się! I pomóż mi do cholery!
James jednym zaklęciem spakował do plecaka wszystko co było potrzebne. Przynajmniej taką miał nadzieję. W tym czasie Arthemis z zimną furią przywiązywała mu w pasie skórzany pokrowiec na długie sztylety. Łuk przywiązała do bagażu razem ze strzałami, a potem uznając, że zrobiła już wszystko, co do niej należało, ruszyła do drzwi.
James chwycił kurtkę, rękawiczki i kilka innych rzeczy, które mogły się przydać i poupychał je w kieszeniach.
Wybiegł za Arthemis i zdołał ją dogonić na szóstym piętrze.
-      Myślałem, że mnie obudzisz – rzucił markotnie, jeszcze nie do końca rozbudzony.
-      Ja? Och, nie śmiałabym psuć twojego idealnego, luzackiego wieczoru, poranną pobudką – prychnęła jadowicie.
James przez chwilę mrugał, jakby nie docierał do niego jej ton. Potem postanawiając tego nie analizować na razie, wpadł proste przed oblicze Deverauxa. Przez chwilę dyrektor spojrzał na niego surowo, ale chwilę potem wzruszył ramionami i podał im kawałek bardzo wymiętej i starej gazety.
-      Gotowi?
Arthemis wciągnęła na plecy plecak i przewiesiła łuk przez pierś. Zapięła kołczan ze strzałami nisko na biodrze i złapała róg gazety, nawet nie spojrzawszy na Jamesa.

Była na niego wściekła. On też nie był w najlepszym humorze nawet, jeżeli to nie była jej wina. To nie była zbyt dobra kombinacja. 

1 komentarz:

  1. No to przed naszymi bohaterami kolejne wyzwanie, ciekawe jak poradzą sobie na Alasce bez uzycia magi, nieprzyzwyczajeni do tego czarodzieje 🤔

    OdpowiedzUsuń