sobota, 27 stycznia 2018

Indie. Wyzwanie 5. Krajobraz 4 - Wąwóz olbrzymów (Rok VI, Rozdział 48)

Arthemis była pewna, że jej kości przemówiły do niej tej nocy, błagając ją, żeby więcej nie wystawiała ich na próbę. Co więcej następnego ranka zbuntowały się, absolutnie nie chcąc podnieść jej do pozycji siedzącej chociażby.
 Obudził ja piszczący w niebogłosy zegarek Jamesa.
- Wyłącz to, błagam cię, zanim mi mózg rozbije się o czaszkę – usłyszała ochrypły, bolesny głos Jamesa, słumiony, bo trzymał głowę wewnątrz śpiwora.
- Wierz mi, zrobiłabym to z chęcią, ale niestety moja ręką popiera całe ciało i odmówiła posłuszeństwa… - wychrypiała.
- Powinniśmy przejść na wcześniejszą emeryturę – burknął i uporczywy odgłos, ucichł.
 James wychylił głowę ze śpiwora i jednym okiem zerknął na Arthemis.
- Opuchlizna zeszła – poinformował ją usłużenie.
- Wspaniale. To doskonała wiadomość… - powiedziała trochę ironicznie.
James poruszył mięśniami pleców. Zabolało, ale już nie tak jakby ktoś chciał je ooderwać od kości.
 Arthemis podpierając się na ręce, podniosła się, marszcząc brwi z bólu.
- Chodź podgrzejemy kakao i zjemy jakieś suchary… - rzuciła, na kolanach wychodząc z namiotu.
- Wcale mnie nie zachęciłaś! – krzyknął za nią James, ale ponieważ nagliła go potrzeba natury fizjologicznej postanowił czym prędzej wstać.
 Lenili się ponad godzinę. Zjedli śniadanie, ubrali się pożądnie, zwinęli obóz, spakowali plecaki.
 Potem skontrolowali mapę. Dyskutowali o tym, co powinni zrobić, jak rozłożyć siły i czy muszą się śpieszyć, czy nie.
 Zostało im 44 godziny. Uważali, że najwyżej skrócą sobie sen następnym razem, ale nie będą się śpieszyć. Nie było takiej potrzeby, a oni przynajmniej tym razem byli wyspani.
- Co teraz?
- Jakieś 2 kilometry przez ten las do wąwozu. Nie ma żadnego przystanku, ale kurcze jest ta trasa oznaczona, jakby był tam kolejny symbol… Potem 6 km wąwozem – powiedział James. – I następny przystanek.
-  Co jeszcze mamy na liście na dzisiaj?
- 5 klimetrów przez puszczę. I znowu przystanek… Kolejny symbol.
- Czyli mamy dzisiaj przejść 13 kilometrów po płaskim terenie i zdobyć trzy symbole? W porównaniu z wczorajszym dniem to pestka – stwierdziła Arthemis, zarzucając plecak na plecy.
- Chodźmy – zarządził James.
Wyszli na leśną ścieżkę i szli przed siebie. Dzień był ładny. Słoneczny, spokojny, chmury przewijały się po niebie. Obserwując otoczenie szli spokojnie, żeby się nie zmęczyć, gdzieś wewnątrz przeczuwając, że czeka ich bardzo wyczerpujące zadanie.
 Nic nie zwiastowało nagłego ataku. Dopiero, gdy nad uchem Jamesa świsnęła kula, zupełnie sparaliżowało ich ze strachu.
 Zszokowani wpadli między drzewa, żeby się ukryć. Arthemis widziała, na drzewie kawałek, z którego odpadła kora.
- Strzelają do nas mugolską amunicją! – syknęła do Jamesa.
- Broń palna – przyznał jej racje.
- Do cholery, chyba nie myślisz, że…
- To mugole? – wpadł jej w słowo. – Owszem.
- Jestem ciekawa, czy wiedzą w co się pakują… - mruknęła Arthemis.
- Bardzo wątpię – odpowiedział jej James. – Pewnie ich wynajęli, ale nie powiedzieli, do kogo tak naprawdę strzelają…
 Rozległ się krzyk i kolejny strzał, który trafił dokładnie w drzewo, za którym się kryli.
- Cholera!! – krzyknęła sfrustrowana Arthemis.
 W odpowiedzi seria strzałów nagle ucichła. Przez chwilę w lesie panowała kompletna cisza.
- Oddajcie wszystko, co macie, a będziecie mogli iść dalej!! – usłyszeli angielskie słowa, wypowiedziane z silnym obcym akcentem.
 Arthemis spojrzała po Jamesie. Miał zmarszczone czoło.
- To chyba jakaś złodziejska banda… - stwierdził cicho.
 Ani na chwile nie myśleli o tym, żeby oddać im swoje rzeczy. Po, co mieliby się narażać na dodatkowe niewygody?
 W ogóle to teraz było im nawet wygodnie. Zwłaszcza Jamesowi, który całym ciałem przyciskał Arthemis do drzewa. Patrzyli się na siebie, niemal czytając sobie w myślach.
- To oni mają nasza kolejną zabaweczkę – powiedziała domyślnie Arthemis.
 James nieznacznie wychylił się za drzewo.
- Macie coś dla nas??!! – krzyknął.
- Chodzi wam o ten sygnet?! Ładnie wygląda na moim palcu…!!
James zerknął na Arthemis.
- Znasz zaklęcie zapomnienia?
- Teoretycznie? – odparła niepewnie.
- Teoretycznie to ja też znam – odpowiedział krzywiąc się.
- Jeżeli coś zrobimy źle to możemy im uszkodzić mózgi – powiedziała zaniepokojona.
- A to by było takie proste… - mruknął zawiedziony.
- Możemy spróbować, jak nie będziemy mieli wyjścia… - szepnęła.
 James zmarszczył czoło.
- Zajdźmy ich od tyłu i oszałamiajmy po kolei… Nie będą wiedzieli co się stało – powiedział.
- Będą do nas strzelać, jak będziemy się przemieszczać – zaprotestowała.
 Niespodziewanie na twarzy James pojawiły się wyjątkowo złośliwy uśmiech.
- A jeżeli będzie nas więcej? – rzucił i zaczął zdejmować z siebie plecak.
- Ale…
 James przykucnął i zaczął przetrząsać torbę. Gdy w końcu znalał to, czego szukał, rozległ się kolejny strzał, a James mimowolnie krzyknął. W powietrze poleciał strzępek materiału jego spodni.
- Trafili cię!! – rozległ się zduszony krzyk Arthemis. Chciała sprawdzić, co z nim, ale ją zatrzymał.
- Nie ruszaj się, bo ciebie też trafią! – powiedział ostro. – Nic mi nie jest. Tylko musnęła udo… - uspokajał.
 Wsunął jej w dłonie trzy klonujące bombki. Zarzucił plecak i wstał, krzywiąc się, gdy zraniony mięsień zaprotestował.
- Zajdziemy herszta i jego bandę od tyłu – wyjaśnił, biorąc kolejne trzy klonujące bombki.
 Arthemis skinęła głową. Do kieszeni spodni włożyła jeszcze ogniowe kule Albusa.
- Jesteście tam jeszcze?! – krzyknął James.
- Owszem. Czekamy na wasze rzeczy…!! – odkrzyknął herszt.
 James posłał Arthemis szelmowski uśmiech.
- Albo oddasz nam sam pierścień, albo weźmiemy sobie go z całą ręką!!!
 Arthemis zachichotała. James skinął jej głową.
 Rozległo się kilka ostrych hinduskich słów. Towarzyszyło im kilka wściekłych strzałów.
 Arthemis wychyliła się na sekundę i cisnęła ogniową kulę w stronę strzelców.


 Albus zaspany z początku, teraz siedział jak na szpilkach i podskakiwał, gdy tylko wydawało mu się, że któryś z mugolskich napastników strzela.
 Ale to było nic w porównaniu z tym, jaki szok przeżył, gdy tuż przy jego uchu rozległ się niezadowolony głos ciotki Hermiony:
- No oni chyba poszaleli! Co oni sobie myślą wynajmując do zawodów o randze międzynarodowej mugolskich zbirów!!
- Siadaj i nie przeszkadzaj!! – ofuknął ją bez namysłu Ron. Za chwilę skrzywił się do siebie, gdy zdał sobie sprawę, do kogo mówi.
- Dzieciaki zaraz coś wymyślą – powiedziała Ginny do Hermiony, ratując głowę brata.
 Hermiona prychnęła. Chwilę później rozległ się oślepiający wybuch, a Albus zerwał się z entuzjazmem, krzycząc:
- Tak jest!! Moja robota!!
 Chwilę potem zdał sobie sprawę, co powiedział i pokładając po sobie uszy, powoli osunął się na ławkę. A matka, ojciec, ciotka i wuj spoglądali na niego wzrokiem, który świadczył o tym, że nie obędzie się bez przesłuchania, którego naturalną konsekwencją było kazanie.
 Cholera!!


Arthemis i James wykorzystali chwilą panikę jaką wywołał wybuch ognia i rozbili klonujące bombki.
 Przed nimi pojawili się drudzy James i Arthemis. James-klon mrugnął do Arthemis i powiedział:
- Co tam, maleńka?
Obie Arthemis parsknęły śmiechem.
- Dobra lećcie na wschód. Możecie się zabawić, jak na któregoś traficie – zezwolił James, złapał swoją Arthemis za rękę i pobiegł na zachód, żeby zajść przeciwników od tyłu.
 Strzelcy skupili się na uciekających klonach. Arthemis przeżyła lekki szok, widząc jak jej klon obrywa między łopatki i pada, a klon Jamesa, nie przejmując się świstającymi kulami, bierze go na ręce. Żaden z klonów nie krwawił. Po prostu będąc rannym klon Arthemis zaczął znikać.
- Hej, oni tam są!!! – krzyknął jeden z drabów.
- Za dużo jarasz, Jasha! – odkrzyknął ktoś.
- Naprawdę!! – Kula Jashy rozdarłą powietrze nad głową Jamesa.
- Druga! – krzyknęła Arthemis. Rozbili kolejną parę bombek, nawet się nie zatrzymując.
Biegli przez nierówny las, wbiegli w końcu na niewielkie wzniesieni u podnóża pasma górskiego. Zaczynały się tu wielkie głazy i bloki skalne.
 Na wszelki wypadek porozbijali ostatnią parę bombek. Klony miały przemknąć tuż pod nosem herszta.
 Sami wdrapali się na skały, równoległe do, tych na których siedzieli atakujący. Mieli stąd o wiele lepszy widok.
 Napastników było dziesięciu. Herszt leżał trochę wyżej na skale i celował ze strzelby. Byli porozrzucani na różnych pułapach skał i miedzy drzewami. Jeden z nich był zadziwiająco blisko.
- Widziałem ich co najmniej sześciu – rozległ się niepewny głos któregoś z nich.
- Przestańcie wdychać te prochy przed robotą – odpowiedział mu gniewnie herszt.
- Tak, jest szefie – mruknęli markotnie.
 Arthemis uśmiechnęła się do Jamesa.
- Wiedziałeś, że tak będzie?
 Wzruszył ramionami.
- Zaczekaj chwilkę – powiedział.
 Zsunął się ze skały, podkradł do najbliższego przeciwnika i chwilę potem głowa ubranego na czarno mężczyzny opadła na skały.
 James wrócił.
- Zaklęcie chwilowego odurzenia? – rzuciła.
 Skinął głową.
- Zostało dziewięciu. Teraz to będzie bułka z masłem…
 Powoli podkradali się pojedynczo do każdego bandyty. Dopiero gdy został im ostatni z nich i sam herszt, facet odwrócił się i zaczął robić hałas.
 Herszt odwrócił się i podniósł broń do ramienia. W tym samym momencie, Arthemis rzuciła nożem, który wbił mu się w rękę. Wypuścił broń z krzykiem.
 W tym czasie James, użył plecaka, żeby wytrącić broń z rąk napastnika, a następnie walnął go w głowę jej kolbą. Koleś padł nieprzytomny.
 Arthemis podeszła do herszta i kopnęła jego broń daleko. James nachylił się nad nim. Parsknął śmiechem, gdy zobaczył, że ma na każdym palcu jeden pierścień. Zdjął jeden symbol.
- Ciesz się, że wezmę sobie tylko pierścionek – powiedział James uprzejmie, patrząc hersztowi w oczy.
 Hindus zaklął i zaczął się wyrywać. Arthemis wyrwała nóż z jego ręki i pogroziła mu nim.
- Nie ma sensu go obezwładniać – stwierdziła Arthemis.
 Tak więc zamiast rzucić na niego czary, uchronili świat magiczny przed ujawnieniem, wyrzucili wszystkie jego noże i sztylety, a potem przywiązali go najbliższego drzewa.
- Do zobaczenie – powiedział wesoło James i ramię w ramię z Arthemis zaczęli się szybko oddalać szlakiem, którym prowadziła ich mapa.
 Pół godziny później dotarli do wąwozu.
- Musimy cię opatrzyć – stwierdziła Arthemis, zdejmując plecak.
- Sam mogę to zrobić – stwierdził niemal natychmiast.
Spojrzała na niego protekcjonalnie.
- O co ci chodzi? To tylko dyptam i bandaż James… - powiedziała jak do dziecka.
- Nie zdejmę spodni – zapowiedział i założył ręce na piersi.
 Arthemis w ostatniej chwili powstrzymała się przed parsknięciem śmiechem.
- Masz je tylko opuścić w dół…
- Nie.
- Na Merlina, dlaczego?
- Zapomniałaś, że jesteśmy obserwowani? – syknął.
- No już nie bądź taki skromny – powiedziała spokojnie.
- Nie zdejmę spodni – powtórzył uparcie.
- Owszem zrobisz to – poprawiła go.


- O co oni się kłócą? – zapytała zdziwiona Valentine nad głową Albusa.
- Arthemis chyba chce go opatrzyć – odpowiedział jej Teddy.
- Więc o co mu chodzi? – zdziwiła się Valentine.
 Harry odchrząknął. Ginny stłumiła śmiech. W końcu wyjaśnił jej to Fred.
- Nie sądzę, żeby Jamesowi podobała się myśl, że będzie stał z portkami opuszczonymi do kostek na oczach dwóch tysięcy ludzi…
- Och…


- Chodź tu – powiedziała spokojnie Arthemis do Jamesa.
- Arthemis, nie irytuj mnie…
- Obiecuję, że nawet nie zbliżę się do twojego paska od spodni. – Nie wytrzymała i wyszczerzyła zęby.
 James nieufnie do niej podszedł. Wyjęła sztylet i poszerzyła nim rozcięcie od kuli. Materiał uwalany krwią stawiał zaciekły opór. W końcu jednak udało jej się prowizorycznie oczyścić ranę i zatamować krwawienie. Na spodnie Jamesa założyła bandaż.
- No i jak się czujesz, panno skromnisiu? – zaćwierkała.
- Przeginasz – ostrzegł ją. – Jestem ciekawa, czy będzie ci tak wesoło, gdy sytuacja będzie odwrotna…
 Arthemis chyba dopiero teraz o tym pomyślała, bo miała wyjątkowo niezadowolną minę. Pozbierała wszystkie rzeczy i zarzuciła plecak na plecy.
- Chodźmy…
- Zaczekaj… Nie powinniśmy trzymać wszystkich symboli razem – stwierdził cicho James, nim zeszli w dół skarpy. Jeden wisiał na jego szyi, drugi był w kieszeni spodni Arthemis.
 James wziął do ręki pierścień, wziął rękę Arthemis i wsunął jej go na kciuk. Arthemis zamrugała ze zdziwienia. Nagle znaleźli się w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Tysiące mil stąd i kilka lat do przodu…albo do tyłu. W każdym bądź razie przez chwilę zdawało im się, że już znają tę sytuację.
 Błyskawicznie odwrócili się od siebie czując się totalnie niezręcznie. Czym prędzej powinni rozlać trochę krwi, żeby zniszczyć tę słodką atmosferę.
 W milczeniu zsunęli się do wąwozu.
 Słońce nie świeciło bardzo mocno. Ale za to powietrze było tak dusznę, że niemal można było je jeść łyżeczkami.
 Wąwóz był kręty i niezbyt wysoki. Na początku potem jednak otaczające ich skały były coraz wyższe, tak że w końcu przypominał bardziej kanion niż wąwóz. Gdy przeszli większość z wyznaczonego etapu, wąwóz zaczął się rozgałęziać, a im ciarki zaczęły chodzić po plecach.
 Aż w końcu ziemia pod ich stopami i skały piętrzące się nad nimi zadrżały.
 Po raz pierwszy od czterech kilometrów marszu spojrzeli po sobie z niepokojem.
 Chwilę potem znowu zadrżało wszystko wokoło nich.
 Cokolwiek ich czekało było ogromne.
 Kilkaset metrów dalej usłyszeli ryk. Arthemis jęknęła zrezygnowana, mając złe przeczucia.
 W końcu zobaczyli o wiele szerszy fragment wąwozu. Było tu pełno ogrmnych grot, w których spały…
- Jak mamy znaleźć symbol wielkości kciuka, na terytorium olbrzymów? – zapytał z nienaturalnym spokojem James.
- Obserwacją?? – zaryzykowała Arthemis.
- I jak mamy przedrzeć się dalej?
- Znasz zaklęcie niewidzialności? – rzuciła, przeczesując wzrokiem tyle terenu ile mogła.
- Teoretycznie? – odpowiedział niepewnie.
- To poradzimy sobie inaczej – powiedziała spokojnie.
James spojrzał na nią marszcząc brwi.
- A ty znasz? – zapytał.
Wyszczerzyła zęby.
- Żartujesz!!!
- Chwilowe. Utrzymuje się tylko kilka sekund. Nie ma sensu.
- Dobra… to musimy najpierw przeprowadzić staranne badania – stwierdził James. Arthemis skinęła głową.
 Czas mijał im zbyt szybko. Dokładnie nakreślili własną odręczną mapę, gdzie jest, który z olbrzymów. Nadali im nawet zabawne nazwy jak: Maleńki, Groszek, Niechluj itp. Zupełnie do nich nie pasowały, już bardziej przypomniały krasnoludki, ale dzięki temu łatwiej było im ich spamiętać. Każda grota również była zaznaczona.
 Wyjęli z plecaków wszystkie rzeczy i analizowali, czy im się przydadzą, czy nie i jak można je wykorzystać. Bali się, że jeżeli zrobią zbyt wiele hałasu, to zostaną zwyczajnie stratowani. Dlatego woleli pozostać niewidoczni.
 Gdy w końcu ich plan stał się w miarę jasny i przemyślany, zdali sobie sprawę, że stracili na to niemal trzy godziny, a i tak nie mieli pojęcia gdzie jest symbol.
- Nie wydaje ci się, że za bardzo próbujemy to utrudnić? – rzucił James, opierając się o skałę i marszcząc brwi w zastanowieniu.
- Jak to?
- Pamiętam jak Hagrid raz opowiadał nam, jak wielką szopką jest nawiązanie współpracy z olbrzymami – wyjaśnił James. – Trzeba prowadzić rozmowy i dawać im starannie przemyślane prezenty…
- Olbrzymy boją się magii?
- Niepokoi je. Fascynuje… Musieliby dużo czasu i zachodu poświęcić, żeby dały się wciągnąć do turnieju. To nie mugole, którym wystarczy szepnąć parę słów, szczególnie, że na co dzień parają się brudnymi sprawkami.
 Arthemis zza skały, miała świetny punkt obserwacyjny.
- Myślisz, że oni po prostu podrzucili im to?
- Co więcej, to będzie coś, co jest dobrze widoczne – uzupełnił James, patrząc na nią uważnie.
 Arthemis przeczesywała teren wzrokiem. Przekrzywiła głowę.
- Nie wydaje ci się, że tamten głaz, jest trochę zbyt okrągły? – zapytała mimochodem.
 James wstał i stanął przy niej.
- To trochę komplikuje sprawę – mruknął. – Musimy tam dotrzeć… zdjać zaklęcie, zabrać symbol i wydostać się stąd żywi…
- Dzień, jak co dzień, co nie? – rzuciła wesoło Arthemis i spojrzała na poukładana, potrzebne im rzeczy. Wzięła się pod boki. – No, to zabierajmy się do roboty…
 Gdy powstaje plan, reszta jest już dziecinnie prosta. Chyba, że ma się do czynienia z tuzinem olbrzymów.
- Starajmy się być niewidoczni, tak długo jak się da – powiedział James, wypełniając kieszenie spodni (a jego spodnie składały się prawie wyłącznie z kieszeni) przeróżnymi gadżetami.
- Powiedz, czy ja kiedykolwiek rzucam się w oczy? – rzuciła retorycznie.
- Zawsze – odpowiedział natychmiast, przez co zgromiła go wzrokiem.
 Stanęli u wejścia na teren olbrzymów.
- No, to do zobaczenia po drugiej stronie – mruknęła Arthemis.


- Chyba zaczynają, co?
 Albus usłyszał głos, ale nie mógł go do końca połączyć ze znajomymi twarzami. Dopiero kiedy jego ojciec wstał, mówiąc:
- Tristan! Miło cię widzieć! – zdał sobie sprawę, że to głos ojca Arthemis.
- Jestem tu już od wczoraj, ale musieliśmy się minąć w tym tłumie – powiedział, witając się po kolei ze wszystkimi.
- Czy ty też wszystko przeżywasz tak, jak Harry i Ron? – zapytała go Hermiona.
- Myślę, że Harry, biorąc pod uwagę, jego przeżycia, chyba najlepiej zdaje sobie sprawę, w co oni się tak naprawdę wpakowali – odpowiedział Tristan, siadając obok Harry’ego.
 Był jednak znacznie bledszy niż rodzice Jamesa. Cóż… widok zakrwawionej twarzy Arthemis, wstrząsnął wszystkimi. No i… cóż była córeczką tatusia…
- Wygląda na to, że coś wymyślili… - powiedziała Ginny.
- Czasami chciałbym zajrzeć do ich umysłów…- mruknął do siebie Harry.
- Ja wolę nie wiedzieć, co chodzi po głowie tej dziewczynie – stwierdził Tristan. – Osiwiałbym dwa razy szybciej…


 Trzymali się ścian kaniony. Często nierównych i ostrych jak brzytwy, ale po pół godzinie napiętych nerwów i wstrzymywanych oddechów, przekradli się do okrągłego głazu.
 Arthemis zaczęła wykrywać zaklęcia, gdy James ją ubezpieczał.  
- Iluzja, trochę złośliwych zaklęć rozbrajających i coś jeszcze… Ale kurcze nie wiem, co to jest…
- No, dobra, zdejmuj iluzję i przygotuj przeciw zaklęcia. Mam dziwne wrażenie, że Czupryna zaraz się na nas spojrzy… - Czupryna był olbrzymem z ognistoczerwonym stojącym czubem, który chyba służył mu zamiast korony. Od kiedy obserwowali ich terytorium, to on wydawał im się przywódcą tej bandy.
- Bo ty myślisz, że to takie proste… Same tu pułapki. Rzuć chwilową iluzję, jak się tak martwisz…
- A co ja jestem Rose? – prychnął, podniósł jednak różdżkę i zaczął coś mamrotać pod nosem.
 Arthemis właśnie zdjęła pierwszy poziom zabezpieczeń. Potem dobrała się do iluzji. James miał racje. Nie byli Rose, nie mieli ich umiejętności, żeby radzić sobie z zaawansowanymi zaklęciami iluzjonistycznymi.
 Po kilku próbach Arthemis zaklęła pod nosem.
- Ty spróbuj – powiedziała.
- Jestem zajęty – mruknął półgłosem.
 Przewróciła oczyma i spróbowała raz jeszcze. Iluzja zadrżała pod wpływem kontr-zaklęcia. Arthemis przez chwilę widziała mały sześcian zatknięty w środku jakiegoś metalowego mechanizmu. Miał na nim wypisaną małą rzymską czwórkę, więc to musiało być to.
- James!! Pomóż mi! – powiedziała zniecierpliwiona.
Westchnął sfrustrowany i przykucnął obok niej.
- Wystarczy, żebyś trochę nagiął iluzję – wytłumaczyła. – Będę mogła włożyć rękę i wziąć kostkę.
- No, dobra, to na trzy…
 Zaczął odliczanie. Arthemis wytarła spocone dłonie o spodnie i przygotowała rękę do włożenia ja wewnątrz „głazu”.
- Teraz!! – James dał jej znak. Poczekała aż zobaczy zniekształcenie iluzji i włożyła rękę do serca kamienia i wyrwała kostkę.
- Mam!! Zwiewamy! – powiedziała. Zaczęli się pośpiesznie przemieszczać wśród skał, wtedy niespodziewanie porwał ich płomień ognia i spadł na nich grad skał. Posłało ich na przeciwną ścianę, a wnętrze kanionu wypełnił ogłuszający huk.


- Co się stało?!! – wszyscy na trybunach zerwali się na równe nogi, gdy Arthemis i Jamesem rzuciło o skały, po których zjechali nieprzytomni.
- Co to było?? – pytali wszyscy.
 Potterowie, Weasleyowie i pan North dopadli do barierki, jakby mieli zamiar ją przeskoczyć i znaleźć się w centrum wydarzeń.
- Zaklęcie opóźniające na zaklęciu bombowym – wyjaśnił Harry.
 Wpatrzyli się w chmurę pyłów, która wypełniła kanion.
 Minuty mijały powoli.


 James podniósł się na kolana i zaczął kaszleć i mrugać jak szalony. Pył uniemożliwiał widzenia dalsze niż na wyciągnięcie ręki.
 Zadrżał, gdy usłyszał wściekłe ryki olbrzymów i ich gulgoczące słowa. Chyba się troszeńkę zirytowały…
 A oni mieli przemknąć niepostrzeżenie… Właśnie….
 Serce mu zamarło.
- Arthemis?!! – wrzasnął, nieprzejmując się, że jego głos odbija się echem od skał. – Arthemis!!! Do cholery, odezwij się! Arthemis?!
  Skontrolował zegarek, ale pokazywał tylko kawałek ręki i wszechobecny dym.
 Skały zatrzęsły się od uderzenia kamiennej pałki jednego z olbrzymów.
 I wtedy usłyszał kaszel i odgłosy plucia. Na oślep pobiegł w tamtą stronę. Pył opadał  dość szybko po tym, jak oburzone olbrzmy zaczęły głośno skandować swój sprzeciw i szukać winowajców, którzy zniszczyli im dom.
 Zamajaczył mu jakiś kształt. Wpadł na to i od razu skapnął się, że to nie Arthemis tylko wielka noga olbrzyma.
- Ups… - mruknął. Chwilę potem poczuł, jak coś ciągnie go za plecak na plecach do tyłu.
- Nie pokazuj się – usłyszał ochrypły szept. – A tym bardziej nie właź im pod nogi...
- Jezu, Arthemis… - wydusił przez ściśnięte gardło.
 Chwycił ją w objęcia. Oddychając ciężko, oparła czoło na jego ramieniu i przeciągnęła ręką po jego włosach.
 Odsunął ją na wyciągnięcie ręki. Chyba była w równie koszmarnym stanie co on. Zakurzona, niemal czarna na twarzy, z krwawiącymi miejscami i śladami po stróżkach potu i łez, wywołanych pyłem.
- Nie wiem dlaczego jeszcze żyjemy – powiedziała na wydechu.
- Rzuciłem zaklęcie, gdy usłyszałem wybuch. Zminimalizowało siłę zderzenia – wyjaśnił James.
 Arthemis posłała mu pełen wdzięczności, zmęczony uśmiech.
- Musimy zaczekać aż opadnie pył – powiedziała cicho. – Chyba jesteśmy gdzieś na lewo od wyjścia.
 Chowając się za jednym z głazów, czekali aż widoczność będzie wystarczająca.
- Co z symbolem? – zapytał James. Szczerze mówiąc tak się cieszył, że żyją, że mało go obchodził jakiś przedmiot, ale z drugiej strony wkurzyłby się, gdyby tak ryzykowali na próżno.
 Arthemis otworzyła dłoń, w której ściśnięta kostka pozostawiła czerwone ślady.
- Lepiej ty go schowaj…
 Skinął głową i schował go w wewnętrznej kieszeni zamykanej na zamek.
- No nie! – szepnęła chwilę później rozczarowana Arthemis. – Jesteśmy niemal w miejscu, z którego wyszliśmy…
 Nie było to jednak najgorsze. Tuż nad ich głowami w skały wbiła się pałka wielkości choinki stojącej w Wielkiej Sali na Boże Narodzenie. Na ich głowę posypały się mniejsze i większe kamienie. Bez namysłu pobiegli do następnego głazu, gdzie się schowali.  
- Chyba nas odkryli i niepodoba im się to... – mruknęła Arthemis.
- Myślę, że jesteśmy za mali, żeby się nami przejmowali – mruknął ponuro James, wpatrując się w scenę rozgrywającą się na ich oczach. – Oni się lubią tłuc nawzajem, a my ich chyba sprowokowaliśmy…
 Byli świadkami gigantycznej bójki. Krew tryskała, jak z węża strażackiego, a pałki roztrzaskiwały się na kościach.
- Ani mi się waż próbować zażegnać ten spór – powiedział ostrzegawczo James.
 Arthemis spojrzała na niego jak na wariata.
- A czemu miałabym?
- Bo zawsze masz potrzebę ratowania wszystkiego wokół siebie. Yeti, peruwiańska puma… Nawet przerwałaś Lucasowi, gdy chciał skopać Flinta…
- No, bo… - zaczęła.
- Dobra. Teraz nie ważne. Musimy iść do wyjścia.
- Równie dobrze moglibyśmy być bilami w olbrzymich kręglach – prychnęła.
- Nie mamy wyboru. Spadamy stąd, zanim któryś się na nas przewróci.
- Ekstra. Daj znak… - rzuciła, chwytając różdżkę poranionymi palcami.
- Już!! – krzyknął niespodziewanie James, pociągając ją za sobą.
- Cholera!! – krzyknąła zaskoczona Arthemis, potykając się, ale James pociągnął ją, więc biegła dalej.
 Na ich nieszczęście jakiś mniejszy olbrzym, który nie mógł się za bardzo liczyć w walce z pozostałymi dostrzegł ich. Przekrzywił zaciekawiony głowę, a potem ni z tego ni z owego ryknął, uniósł głaz jak piłkę baseballową i rzucił w nich z całej siły.
 Uchylili się. Rzucili w bok, a wielka piłka wbiła się w ścianę przy nich, rozdzielając ich. Arthemis znalazła się w potrzasku między narożnikiem kanionu, a nogami olbrzyma.
 Arthemis uniosła różdżka. Olbrzymy trochę bały się magii choć na nie nie działał. Kątem oka widziała jak James z wycelowaną w nią różdżką, coś szepcze.
 Chciała wymyślić jakieś efektowane zaklęcie, gdy potężna łapa schyliła się by ją podnieść.
 Wyciągnęła z kieszeni fajerwerki Weasleyów i rzuciła je pod nogi olbrzyma.
- Ignis! – krzyknęła.
 A wszystko nagle wybuchło robiąc dużo kolorowego hałasu.
 Ziemia zadrżała, gdy olbrzym zaczął przeskakiwać z nogi na nogę.
 Arthemis wycelowała kolejny raz, ale nie zobaczyła swojej ręki. A raczej jej ręka wyglądała jak otoczenie.
 Roześmiała się perliście. Zobaczyła coś co wyglądało jak poruszająca się przestrzeń w kształcie Jamesa.
- Biegnij do wyjścia!! – krzyknął do niej.


- Gdzie oni się podziali? – zapytał podniecony Fred, przeszukując kanion wzrokiem.
- Widzieliście, jak załatwiła go fajerwerkami? – zaśmiała się Valentine.
- Czemu ich nie widać? – zapytał Albus, marszcząc brwi.
W końcu Harry się roześmiał.
- Kurcze, dobry są…
- Co zrobili? – zapytała go Ginny.
- James użył zaklęcia Kameleona – wyjaśnił jej Harry.
- Serio? – zapytała z niedowierzaniem Hermiona.
 Skinął głową.
- To takie dziwne? – zapytał Fred.
Harry posłał mu rozbawione spojrzenie.
- Aurorzy uczą się go na drugim roku szkolenia z kamuflażu – wyjaśnił mu. – Ten cholerny chłopak musiał się dobrać do moich starych notatek…


Przestraszone nagłymi kolorowymi latającymi ogniami olbrzymy zaczęły chować się po grotach, a Arthemis i James, uciekając pomiędzy ich nogami, wbiegli między wąskie ściany kanionu i ruszyli w dalszą drogę.
- Nie mogłeś wcześniej? – zaśmiała się Arthemis, ocierając dłonią spocone czoło.
- Próbowałem to wciąż mi przerywałaś, a potem zdetonowałaś bombę – odpowiedział jej, spokojnie.
- Musimy się zatrzymać. Opatrzyć rany, zjeść coś…
- Odkąd wyruszyliśmy spod góry minęło dziewięć godzin – powiedział James, wyjął z kieszeni mapę i zaczął ją przeglądać. – Za dwa kilometry wyjdziemy z wąwozu i wejdziemy w las. Kilometr dalej jest rzeka. Tam się zatrzymamy i odpoczniemy. Potem zostanie nam jeszcze dwa kilometry do następnego celu.
 Arthemis podała mu butelkę z wodą.
- No, to nie ma co zwlekać – stwierdziła i oszczędzając lekko naciągniętą prawą kostkę, ruszyli dalej przed siebie, jeszcze godzinę później odprowadzani wściekłymi rykami olbrzymów.
 Godzinę później leżeli nad brzegiem rzeki, na tyle czyści na ile mogli coś na to poradzić. Woda była przyjemnie chłodna, ale szczypała w zetknięciu z poobijaną, trochę poranioną ostrymi odłamkami skał skórą.
 Twarz pomijając bladość wróciła do zwykłego koloru.
- Zmierzcha – zauważyła Arthemis.
- Jeszcze trochę zostało do zachodu słońca – powiedział leniwie James, wpatrując się w baldachim drzew nad nimi.
- Nasi widzowie pewnie się teraz nudzą…
- Mam to w nosie. Zjedzmy coś – rzucił.
Wygrzebali z toreb owoce i czekoladę. Może i nie było to najzdrowsze, ale w tej sytuacji odpowiednie. Nie obciążało ich, a dawało energię. Przed snem zjedzą coś porządnego… o ile dożyją.
- Chodź, usztywnię ci kostkę – powiedział James, totalnie ją zaskakując. Myślała, że tak doskonale się kryła.
 Arthemis usiadła na leżącym nad rzeką głazie i podwinęła nogawkę nad kolano.
 James z westchnieniem pokręcił głową.
- Arthemis, ja naprawdę się nie gniewam, gdy mówisz, że coś cię boli…
- Wiem – odpowiedziała zdziwiona.
- Więc, czemu za każdym razem niemal wyłazisz ze skóry, żeby udowodnić, że nic ci nie jest? – mruknął do siebie opaska uciskową obwijając jej kostkę.
 Arthemis się skrzywiła i odruchowo przeczesała mu włosy dłonią.
- Jak tak dalej pójdzie zabraknie nam lekarstw i bandaży – powiedziała zamyślona.
- Wtedy podrzesz halkę jak na kobietę przystało…
- James… - poczekała aż na nią spojrzy – naprawdę myślisz, że noszę halkę? – zapytała wielemówiącym tonem.
 James spuścił wzrok poniżej jej twarzy, a potem jeszcze niżej na kostkę i odchrząknął.
- Chyba będzie dobrze. Możemy iść dalej…
- Jak myślisz, co teraz? – rzuciła chwilę później, gdy przeprawili się przez płytki strumień.
- Nie mam pojęcia, ale już chyba mnie nic nie zdziwi… - westchnął James.

 Trzymali się blisko siebie, bo coraz bardziej ciemniało. Wśród drzew widniały cienie tak realne, że musieli rozstrzygać, czy są prawdziwe, czy wytworzone przez ich wyobraźnię. 

2 komentarze:

  1. Doskonałe połączenie pełnych napięcia scen z humorem, wszystko jest takie wyważone :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, peknie to przedstawione, ich rodzice drżą z niepokoju pewie, zastanawiam się czy Harry po wszystkim nie wlepi Jamesowi szlabanu... ;)
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń