Namiot Anglestone'a
Anglestone
patrzył, jak sroka w gnat w twarz Scorpiusa, w której nie było już ani jednej
kropli krwi. Wargi miał białe, jak kartki papieru.
Usłyszeli na
zewnątrz hałasy walki.
- Wszyscy na zewnątrz! - warknął. -
Zostajesz tylko ty, ty, ty i ty! - wskazał na strażników Arthemis, Jamesa i
Rose. Pozostali razem z dementorami wypadli na zewnątrz. Została tylko Beverly
i Anglestone.
Scorpius kończył
ostanią zwrotkę zaklęcia. Z jego ust uciekło ostatnie słowo. Zamrugał, jakby
zdziwiony, że jeszcze żyje, wyglądał, jakby wiatr mógłby porwać go jak listek.
Spojrzał w bok na Albusa.
- Wszystko będzie dobrze - powiedział cicho
Albus. - Obie...
I nagle wiele
rzeczy stało sie równocześnie. Z laski nauczyciela ze wszystkich trzech
kryształów uderzyły trzy ostrza mocy, zielone, rubinowe i niebieskie i uderzyły
prosto w Scorpiusa. Uniosły go w powietrze, otaczając go jakimś polem siłowym. Różdżka
wypadła mu z ręki.
Rose krzyknęła
rozdzierająco i poderwała się na nogi z zapłakaną twarzą, ale jej strażnik
chwycił ją za włosy i rzucił znowu na ziemię.
Niemal w tej
samej chwili Beverly Vane szarpnęła Albusem i uniosła różdżkę do góry, błysnęło
i wbiła się w jego obojczyk tuż obok serca. Albus rozszerzył oczy ze
zdziwienia. Z jego ust chlusnęła krew.
Arthemis
widząc to wrzasnęła jak szyszymora, z wściekłości i bólu. Wszystko, co do tej
pory osłabiało ją, przelatując przez jej umysł, zniknęło zastąpione przez widok
zranionego Albusa. Była wręcz boleśnie świadoma każdego szczegółu, który
rozgrywał się wokół niej. Jej ciało stało się zabójczą bronią. Spojrzała w lewo
na swojego strażnika, który cofnął się, łapiąc za głowę. Padł na kolana.
Spojrzała w prawo. Drugi z nich poleciał poza ogrodzenie areny i łupnął o
ziemię.
Arthemis
zerwała się z krzesła i zatrzymały ją więzy przy jednej z kostce. Tej której
James nie zdołał odciąć. Wyszczerzyła zęby na sznur. Strażnik Rose rzucił w nią
zaklęciem, ale w tym samym momencie James chwycił różdżkę Rose, przetoczył się
i je odbił. Anglestone odwrócił się w stronę Arthemis i uniósł różdżkę, ale
chwilę później leżał na ziemi wijąc się z bólu.
James
zniszczył sznury wiążące Arthemis. Wstała z miejsca i podbiegła do Albusa.
Spojrzał na nią trochę nieprzytomnie. Nawet osłabiony uciskał ranę z całej siły
i zmuszał się do powolnych oddechów, jak podczas snu, żeby krew wolniej
krążyła.
- Zaczyna się - wychrypiał. Arthemis
poderwała wzrok na wir, w którym pojawiły się jakieś mgliste postacie. Było ich
coraz więcej. Pierwsza z nich dotknąła już Serca Oceanu i bardzo powoli
prześlizgiwała się w kierunku Oka Ozyrysa i dalej.
James pokonał
strażnika Rose i poderwał głowę do góry i pomógł podnieść się Rose.
- Uciekaj stąd - powiedział do niej, ale ona
była zbyt otępiała, żeby go posłuchać.
Anglestone
podniósł się na nogi.
- Tak!
Tak!! - warknął. Gdy pierwsza postać spłynęła mu do stóp, wskazał na
strażnika Rose i rozkazał: Zabij!
Postać jednak
nadal wisiała beznamiętnie w powietrzu.
Albus pociągnął
lekko szatę Arthemis, żeby na niego spojrzała. Nachyliła się do niego. Wcisnął jej
w rękę swoją różdżkę i wykrztusił:
- Neville...
- Co?! - zapytała. - Czemu Neville? - jej wzrok padł na profesora Longbottoma i
krew wokół jego głowy. Potem spojrzała na rękę Albusa. - Ty szczwany lisie -
szepnęła. - Nie waż się umierać! - warknęła, podrywając się. Była taka
wściekła, że zaatakowała Beverly i dwoma ruchami odbiła jej zaklęcia, a potem
dopadła do niej i wymierzyła jej szybki prawy prosty. To przyniosło jej o wiele
więcej satysfakcji. Przewróciła oczami i opadła na ziemię.
- JAMES, ANGLESTONE!! - krzyknęła w biegu.
James stanął
na przeciwko Anglestone'a. James rzucał w niego zaklęciami, ale Anglestone
musiał ograniczyć się do odbijania ich. Nic więcej nie mógł mu zrobić.
Coraz więcej
nieumarłych ich otaczało, ale nie krzywdzili ich, tylko stali trochę ponad
ziemię, jakby czekali na rozkazy.
Arthemis
dopadła Neville'a. Miał bardzo, bardzo słaby puls, ale żył. Potrząsnęła nim. Poklepała
go lekko po twarzy.
- Obudź
się! Obudź się! No, już...
Do namiotu
wdarli się pozostali strażnicy, cofający się przed czymś.
Nie ma czasu,
pomyślala gorączkowo. Złapała rękę Neville'a i zaczęła go szukać w inny sposób.
Głębiej i głębiej. Krzyczała w jego świadomości. Wołała go, aż w końcu
dostrzegła wątłą oznakę kontaktu.
- Profesorze! Profesorze! Musi
się pan obudzić! Natychmiast...
- Ja... próbuję...
- Potrzebujemy
pana. Gryfoni się tak łatwo nie poddają - przypomniała mu. - Niech się pan
obudzi i powie: Rozkaz jest taki: odejdźcie. Odejdźcie i zniszczcie za sobą
wszystkie drzwi. Tak każę wasz pan...
- Nie... rozumiem...
- Wyjaśnię
potem. Niech pan mi zaufa. Niech pan to powie...
- A
teraz niech się pan obudzi... Raz... dwa...trzy - szept Arthemis utonął w
odgłosach walki.
Arthemi
patrzyła w zamulone oczy Neville'a Longbottoma. Odchrząknął.
- Arthemis?
Słyszałem cię... Ale nie widzę cię... - szeptał. Słyszała go jak dalekie
echo.
- Proszę to powiedzieć - ponagliła go,
modląc się, żeby wytrzymał do końca. - Proszę... Proszę...
- Oczywiście, dziecino... Rozkaz jest taki:
odejdźcie... - Pauza. - Odejdźcie i zniszczcie za sobą... wszystkie drzwi... -
Dłuższa pauza. - Tak każę wasz pan...
Jego głos był
cichym westchnieniem. Jego głowa poleciała do tyłu. Arthemis rozejrzała się. Z nosa
leciałą jej krew. Czuła jej buzowanie w żyłach. Zaczynała się trząść.
Nie, jeszcze
nie - błagała w myślach. - Nie teraz...
Pierwszy z
nieumarłych podpłynął bliżej. Ukłonił się i bez słowa przeleciał prosto przez
Serce Oceanu, by pojawić się w wirze i odpłynąć do góry. Za nim podążyły
dziesiątki.
- NIEEEEEEEEEEEEEEEEE!!! - rozwścieczony
krzyk Anglestona, zwrócił uwagę Arthemis. - Wracać! Wracajcie tu!! - Ominął
James, zrzucając mu na głowę różne przedmioty i pobiegł w kierunku Arthemis. Ta
zareagowała instynktowanie, odrzuciła go umysłem z taką siłą, że wpadł w wir
mocy, krzycząc rozdzierająco, gdy porwał do strumień nieumarłych.
Arthemis
uderzył rykoszet jej własnej mocy i padła na ziemię w drgawkach, zalewając się
krwią.
- Arthemis!! - krzyknął James, odbił
zaklęcie, chcąc pobiec w jej kierunku, ale zaatakowało go kilku następnych.
Walczył z dwoma na raz, gdy coś śmignęło mu nad głową i usłyszał głos Lucasa:
- Chyba przyda ci się pomoc, bohaterze! Leć
do niej!
James
odepchnął swoich przeciwników. Kątem oka dostrzegł, jak przez wejście do
namiotu wpadają jego rodzice i ojciec Arthemis, a także na Merlina, ciotka
Luna. Potem nad jego głową przeleciał - i to niemal pozbawiło go przytomności
ze zdziwienia - uciekajacy dementor. Za nim pomykał z szybkością wiatru biały
patronus-jednorożec, którego utrzymywała ścigająca dementora jego siostra.
- Szybko! - krzyknął. - Potrzebuję pomocy!! Rose jest ranna - gdy to
powiedział, wpadli do namiotu rodzice Rose i zamarli, przez co zostali trochę
poturbowani przez przeciwników.
W tym samym
momencie ostatni z nieumarłych przeniknął do swojego świata. Wir w jednej
chwili zniknął, wchłonięty przez stellę. Polę otaczające Scorpiusa zniknęło, a
on sam runął na ziemię. Rose pobiegła do niego, rzucając się na jego
nieruchome, wysuszone ciało.
- Scorpius - szepnęła, odwracajac jego twarz
w swoją stronę, zdrową rękę. -
Scorpius... proszę... Otwórz
oczy... Przysięgam... - Łzy skapywały na jego przezroczystą twarz. -
Zrobię co chcesz... Nigdy więcej się do ciebie nie odezwę... Nie podejdę... Zrobię, co chcesz... Tylko...
proszę... - Mówiła z coraz większą trudnością. Łzy spływały jej do gardła. -
Proszę... Proszę... nie... nie...
NIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE!!!!
Lily
zeskoczyła z miotły zanim ktoś ją zdołał od tego odwieść. Hermiona i Ron, Harry
i Ginny, jakby zaledwie wczoraj odbyła się bitwa o Hogwart walczyli ramię w
ramię, kładąc na ziemię jednego przeciwnika za drugim. Wspomagał ich Tristan
North, jakby był tam wtedy z nimi.
Lily,
Lucas i Luna podbiegli do Jamesa.
- Lily, sprawdź, co ze Scorpiusem
Malfoyem i Rose... - Lily
odbiegła. - Lucas, Albus jest ranny i bardzo mocno krwawi. Jeżeli jest
przytomny najlepiej spytaj go, co masz zrobić... - Luke skinął głową i pobiegł
za Lily. - Ciociu... Neville... - Oczy
Luny rozszerzyły się z przerażenia, kiedy poleciała w kierunku przejaciela, jak
na skrzydłach. James dopadł
Arthemis. Wziął ją w ramiona.
- Arthemis... no już uspokój się. Stłum
to, wiesz, że umiesz... Scorpius umiera... Albus też...
Arthemis otworzyła z trudem oczy
i znowu je zamknęła. Potrząsnął nią.
Lily
uklękła przy Rose, leżącej na nieruchomym ciele Scorpiusa. Wstrząsał nią
szloch. Lily spojrząła w nieruchome oczy Malfoya i wzdrygnęła się. Złożyła dwa
palce i przytknęła do jego szyi. Odczekała dłuższą chwilę. Nic. Nawet najmniejszego
czucia. Serce jej się ścisnęło. W oczach pojawiły się łzy.
- Tak... tak mi przykro, Rose... -
szepnęła.
Rose
wydała z siebie rozdzierający krzyk. Lily chciała ją przytulić, ale ta ją
odepchnęła i złapała Scorpiusa za szatę. Zaczęła nim potrząsać, przeklinając
go, używając słów, których nawet nie powinna znać.
Lily
rozejrzała się w poszukiwaniu pomocy. Jej rodzice oraz rodzice Rose stali przy
wejściu na arenę jak skamieniali. Wpatrywali się pobielałymi twarzami w
rozgrywającą się scenę.
- Pomóżcie! - krzyknęła Rose. - Niech
ktoś mu pomoże!! Niech was wszystkich szlag!! Niech ktoś mu pomoże!!
- Rose... - szepnęła łagodnie Luna, ze
łzami w oczach i z krwią Neville'a na szacie. Obejmowała go jednym ramieniem, a
wolną ręką bandażowała mu głowę - On nie żyje...
- Al... Al zrób coś - krzyknęła Rose,
do Albusa, któremu Lucas polewał ramię dyptamem. Jego głowa przechylona była do
tyłu, zapewne z braku przytomności. - Arthemis... James... proszę...
ktokolwiek...
James
pomógł się podnieść Arthemis. Trzęsła się jak w febrze i słaniała na nogach.
Podprowadził ją do Rose i Lily. Padła na kolana. Złapała dłoń Scorpiusa. Tym
razem James nie zaprotestował, chociaż wiedział, że może to przywołać o wiele
silniejszy atak.
Albus
pociągnął Lucasa za szatę. Miał nieprzytomny wzrok.
- Pomóż mi tam dojść... - wychrypiał.
Ginny
i Tristan podbiegli do rannych profesor Alexander i Vector. Harry wzywał
posiłki. Ludzie na trybunie zaczeli się pewnie buntować, bo coraz więcej
aurorów wpadało do namiotu. Między nimi byli też Fred, Valentine, Teddy i
Victoire. Zatrzymali się na brzegu areny, nie wiedząc co robić, wobec tak
ogromnych szkód.
Albus
padł na kolana przy Arthemis, która z zamkniętymi oczami była pogrążona we
własnym umyśle. W końcu otworzyła oczy. Były wypełnione bólem i łzami.
Pokręciła głową. Albus chwycił jej ramię.
- Spróbuj jeszcze raz - powiedział
błagalnie. - Dasz radę. Weź ode mnie, co możesz...
- Ode mnie też... - szepnął James.
Obaj
położyli dłonie na jej dłoni.
- Pomóż mu... - Dołączyła do nich dłoń
Lucasa.
- Daj kopa temu cholernemu
Ślizgonowi... - Lily szybkim ruchem otarła łzy i położyła swoją dłoń na rękach
chłopców.
- Niech wróci... - Powykręcana ręka
Rose.
- Jeszcze z nim nie skończyliśmy - Ciemna
dłoń Freda... jaśniejsza Valentine.
Arthemis
zburzyła wszystkie bariery, wchłaniająć wszystko, co jej dawali. Poczuła się
jakby kopnął ją tysiąćwatowy generator. Wpadła w ciało Scorpiusa jak supernowa
i nic nie znalazła. Nic nie znalazła, a mimo to... trzy źródła, coś podobnego,
ulotnego, jak wspomnienie energii Scorpiusa. Ale dlaczego trzy źródła?
Arthemis
otworzyła oczy. Rodzice Rose stali na nimi nie przeszkadzając, ale byli też
zrozpaczeni, że nie mogą pomóc. Arthemis spojrzała na ludzi dookoła nich, potem
na Hermionę - błagalnnie.
Zastępczyni
szefa Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów skinęła głową, a potem odciągnęła
męża na odpowiednią odległość, wzięła różdżkę i zaczęła dookoła nich tworzyć
barierę słuchową, wzrokową i antyszpiegowską.
Arthemis
uwolniła rękę i spojrzała na Rose i Albusa. Potrzebowała teraz ich mózgów.
- Nie ma go tam, żadnej części jego,
ale mimo tego... gdzieś tu są... jakieś wiązki energii, które go
przypominają... Nie rozumiem... ja...
Rose
usłyszawszy to poderwała głowę do góry. Właśnie jej cholernego geniuszu
potrzebowała teraz. Odepchnęła się od ziemi zdrową ręką i wstała. Patrzyli, jak
odwraca się do Laski Nauczyciela, która chociaż potężna była teraz zwykłym
kijem. Szmaragd i rubin wyglądały, jak normalne kolorowe kamienie bez żadnych
mrocznych właściwości, ale trzeci z nich... jarzył się od wewnątrz nefrytowym
światłem.
- Serce Oceanu jest puste... więc musi
zostać wypełnione... - szepnęła do siebie Rose i bez namysłu chwyciła kryształ.
Krzyknęła krótko, gdy go dotknęła i rozległ się swąd palonej skóry, ale zacisnęła
dłoń mocniej i wróciła do Arthemis, wyciągnęła rękę w jej stronę.
Arthemis
zamrugała zdziwiona nagłą zmianą w ilości źródeł, jakby się zlały.
- To pierwsze źródło prawda? - szepnęła
z nadzieją.
- Jeden - powiedział kładąc palec nad kryształem,
ale nie dotykając go. Potem przesunęła palec nad czoło Rose. - Dwa - szepnęła
uśmiechając się lekko.
Albus
poruszył się obok niej i wyciągnął coś na dłoni.
- Trzy - powiedział. Na jego dłoni
widniał jeden jedyny, mały listek pozostawiony z całej zaszetki Ziela Zorzy
Polarnej.
- Trzy - przyznała Arthemis. Sięgnęła
pod koszulkę i wyjęła z niej małą buteleczkę błyszczącej złotej wody. - Złota Woda nie ożywia umarłych -
powiedziała cicho. - Ale może wzmocnić wszystko inne... więc warto spróbować...
Lily
rozchyliła usta Scorpiusa, a Arthemis wlała do nich całą buteleczkę, pozbywając
się jej bez żalu. Albus uniósł różdżkę i wskazała na listek ziela, zamieniło
się w drobny pyłek i spłynęło wprost do ozłoconych od wody ust Scorpiusa.
Arthemis skinęła głową, a Rose odsłoniła Scorpiusowi szatę i przytknęła do
niebijącego serca szafirowy klejnot, nachyliła się i pocałowała go w czoło,
błagając w myślach, żeby się udało. Klejnot boleśnie parzył jej skórę dłoni,
był coraz bardziej i bardziej rozgrzany, a po chwili stał się zupełnie zimny i
jakby... delikatniejszy.
Nic
się nie stało. Nie drgnął. Nadal nie biło jego serce. Arthemis wyczuła teraz
tylko jedno źródło, ale nie czuła... nic innego.
- No, dalej ty cholerny, uparty
idioto!! - warknęła Lily i pięścią zdzieliła Scorpiusa w sam środek klatki
piersiowej. Arthemis była pewna, że to, co usłyszała, to pęknięcie jego mostka,
a wtedy jego serce uderzyło. Raz.
Odepchnęła
Albusa i dopadła do Scorpiusa.
- James, uciskaj mu mostek! -
krzyknęła. James zabrał się do dzieła głośno odliczając. Gdy się zatrzymał
Arthemis zrobiła dwa wdechy. Zaczekała. - Jeszcze raz! - warknęła. James
powtórzył operację. Arthemis zrobiła wdech, aż klatka Scorpiusa się uniosła,
potem drugi. Patrzyła na niego.
Minęła
sekunda, potem następna i jeszcze jedna.
Wdech.
Lily
wrzasnęła z radości i rzuciła się na Rose ściskając ją mocno. Rose odepchnęła
ją i nachyliła się nad Scorpiusem. Dotknęła dłonią jego twarzy.
Uniesienie
powiek zajęło mu chyba wieki, ale wreszcie szare oczy spotkały się z brązowymi.
- Cześć, różyczko...
Rose
zaśmiała się jednocześnie przełykając łzy. Po prostu nie mogła ich powstrzymać.
Skapywały jej po twarzy, jak wielkie groszki.
- Cześć, ty wielki, uparty bohaterze...
Scorpius
skrzywił się nieznacznie, jakby nie bardzo podobało mu się to słowo i
rozejrzał, a potem skrzywił się bardziej.
- To się nazywa pech - wycharczał -
budzisz się i otaczają cię jacyś beznadziejni Gryfoni...
Fred
prychnął, ale gęba sama mu się śmiała.
Arthemis
zamrugała, żeby pozbyć się łez.
- Jesteś kretynem - westchnęła.
- Ja? Po tym, jak uwolniłem ci dłonie,
myślałem, że ruszysz na nie jak wściekła mantykora... Co ci zajęło tyle czasu?
- Musiałam... znaleźć swoją wewnętrzną
sukę.
- Przecież ona zawsze pływa gdzieś
blisko powierzchni - zaśmiał się Fred.
- O...
cholera... - mruknął Scorpius, gdy w polu jego widzenia pojawili się
rodzice Jamesa i Rose.
- Taaa... - powiedział Harry, nie
wiedząc czy zacząć walić z ulgi głową w ścianę, czy uśmiechnąć się jak pajac. -
Dobrze, pan to podsumował panie Malfoy...
- Zabieramy was stąd dzieciaki - dodała
łagodnie Hermiona.
- Dzięki - wykrztusił Albus. - To chyba
jednak nie będzie moje ulubione miejsce na letnie wakacje...
- Profesor Vector? - zapytał James. -
Profesor Alexander? Neville?
- Zabierają
je do św. Munga. Nie wiadomo, czy przeżyją - powiedział ponuro Ron. -
Neville przeżyje, ale jego stan jest na razie krytyczny.
James
poczuł jakiś ruch i Arthemis poleciała do tyłu. Nie rzucała się, ale pozostałe
objawy się pojawiły. Krwawienie i gorączka.
- Trzeba ją zabrać do szpitala! -
krzyknął. - Panie North!!
Tristan
dopadł do córki i dotknał jej czoła.
- Możesz to jakoś osłabić? - zapytał
Jamesa.
- Raczej nie. Już raz to opanowała,
więc teraz będzie trudniej. Spróbuję do niej dotrzeć...
Tristan
skinął głową. Hermiona podała mu kawałek cegły.
- Ten świstoklik zabierza was do Św.
Munga - powiedziała.
Tristan
skinął głową, złapał rękę Arthemis, James złapał drugą i razem złapali
świstoklik.
- Ja zabiorę Scorpiusa i Rose -
powiedział Hermiona tworząc kilka następnych świstoklików. Podała jednego Rose
i podparła Scorpiusa, żeby też mógł go sięgnąć. Zniknęli chwilę potem.
- Luna poleci z Nevillem - zadecydowała
Ginny i podała profesor Scamander kolejny świstoklik. - Ja wezmę Albusa. Harry, zajmiesz się dzieciakami i
resztą?
- Tak. Przyślij mi tu Kingsleya i
Williamsona z Departamentu Tajemnic. Chatham też się przyda. Razem z Ronem
zapanujemy nad wszystkim...
Rozległ
się bolesny jęk. Wszyscy odwrócili się w stronę, z której dobiegł. Beverly Vane
trzymając się za nos, chwiejnie wstała. Rozejrzała się i jej oczy rozszerzyły
się ze zdumienia i przerażenia.
- Potrzymaj - poprosiła Ginny Lily,
dając jej swoją różdżkę.
- Mamo? - zapytała niepewnie.
Harry
potrzymał ja za ramię i mruknął:
- Przyglądaj się dokładnie i podziwiaj.
Ginny
podeszła do Beverly Vane. Pierwszy cios trafił trochę za bardzo na prawo, ale i
tak w skroń, następny poszybował w wargę. Beverly próbowała się zasłonić, ale
Ginny waliła tam, gdzie akurat mogła, nie zwracając uwagi na żadne konwenanse.
Po spektakularnym prawym prostym, kobieta znokautowana padła.
Ginny
wróciła do Lily, wzięła różdżkę i świstoklika, następnie przyklękła przy
Albusie.
- Przepraszam, kochanie. Teraz się tobą
zajmę... a potem chcę usłyszeć dokładnie całą opowieść...
- Dobrze, mamo. Za takie widowisko
opowiem ci, co zechcesz... - wymamrotał nieskładnie Albus.
Ostatni
ranny bohater zniknął z pola walki.
Harry
stał i biegał od jednego końca namiotu do drugiego, nadzorując spisywanie
zeznań i zamykanie przestępców. Podszedł do niego Philip Williamson,
rozglądając się dookoła ze zmarszczonym czołem. Był zastępcą szefa Departamentu
Tajemnic. Harry znał go od kiedy tylko skończył szkolenie na aurora, a Kingsley
został Ministrem Magii. Znacznie później dowiedział się, że ten zaledwie trochę
starszy do niego czarodziej w czasie II wojny czarodziejów był szpiegiem w
ministerstwie i śledził dla Kingsleya czarodziejów takich jak Yaxley i Dolores
Umbridge. Philip był też starym przyjacielem ze szkoły Charliego Weasleya i co
najważniejsze ojcem Luke'a. Znali się więc dość dobrze nie tylko na poziomie
zawodowym.
Philip
podrapał się po czole.
- Na Merlina, Harry! Co tu się u diabła
stało? Jest tu chyba z dziesięć zbyt niebezpiecznych magicznych przedmiotów, żeby
mogły mieć związek z Turniejem dla młodzieży... Nie mówiąć już o stelli! Kto ją
do cholery zrobił?!
- Prawdopodobnie Scorpius Malfoy...
- No, nie mówi mi, że jeszcze im nie
dość i znowu maczają palce w czarnej magii. Że też nie dostali nauczki...
Harry
podniósł rękę, żeby mu przerwać.
- Nie zrobił tego sam. Pomagała mu Rose
Weasley...
Philipowie
szczęk opadła na ziemię.
- Dała się w coś takiego wciągnąć? Jej
matka nie będzie z tego powodu zbyt...
- Jej matka, co, Williamson? - zapytał
buntowniczo Ron. - Moja córka nie zrobiła nic złego, tak samo jak ten chłopak!
Minister wie o wszystkim i wierz mi nie zrobili nic, do czego nie zostaliby
zmuszeni...
- Chcesz mi powiedzieć, że twoja córka
i syn Malfoya...
Ronowi
ze złości poczerwieniały uszy.
- Czy ty coś insynuujesz?! - warknął. -
Byli w jednej drużynie, żeby reprezentować Hogwart!
- Tato! - krzyknął Lucas, stając
niedaleko obok Lily. - Wytłumaczę ci później, dobra?
Philip
skinął głową odruchowo, a potem zrefelktował się.
- A ty co tu robisz?! - spytał
rozgniewany syna.
- To też później ci wytłumaczę -
westchnął Lucas, a Lily współczująco poklepała go po ramieniu. - Panie Potter, zabieram Lily do
Hogwartu. Poinforumuję o wszystkim dyrektora, pewnie będzie chciał wiedzieć, co
się stało z profesorami...
- Masz rację, Luke - powiedział
spokojnie Harry. - Dziękuję ci. Jak tylko się czegoś dowiem, dam wam znać, co z
resztą...
- Do zobaczenia, tato - pożegnała się
cicho Lily, machając też Ronowi.
- My wrócimy pomóc Dominique z tym
tłumem. Trzeba też zabrać Murphy'ego z jaskini - przypomniał Teddy.
- Ja się tym zajmę - rzucił jeden z
aurorów, dołączając do Freda, Valentine i Victoire. - Pokażecie mi gdzie to
jest...
- Philipie, sytuacje jest strasznie
zagmatwana. Anglestone próbował nam sprowadzić na głowę cholerną armię
nieumarłych czarodziejów i wciągnął w to dzieciaki. Masa ludzi mogła zapłacić
za to życiem, ale oni są naprawdę cholernie cwani. Scorpius był właśnie jedną z
osób dzięki którym to się nie stało. Na razie mogę ci tyle powiedzieć...
Williamson
skinął głową.
- No, dobra. Sorry. Po prostu dałem się
zaskoczyć sytuacją. Chyba wychodzę z wprawy. Nie musisz mi nic tłumaczyć to nie
moja praca.
Rozległy
się odgłosy przepychania przed wejściem, ale byli zbyt zajęci, żeby zwrócić na
to uwagę.
- POTTER!! - usłyszał krzyk.
Harry
skrzywił się w duchu. Philip popatrzył na niego ze zrozumieniem.
- Zajmę się tymi przedmiotami.
Kryształy są naprawdę potężną bronią. A ta Laska...
- Musi wrócić do Japonii - przerwał mu
Harry. - Zajmę się nią osobiście. Nie dotykajcie jej gołymi rękami...
- POTTER! GDZIE JEST MÓJ SYN?!
- Dobrze. Zabezpieczę wszystko i
przetransportuję do Londynu. Potem pewnie spotkamy się na naradzie z
Ministrem...
- Więc do zobaczenia - odparł Harry i w
tym samym momencie ciężka pięść wylądowała mu na nosie. Przymknął oczy, gdy na
chwilę go zamroczyło, ale otarł krew rękawem i powiedział tylko: Cholera,
Malfoy! Nadal walisz, jak baba!
Ron
dyskretnie kaszlnął, próbując zamaskować śmiech.
- Draco... proszę - powiedział cicho za
nim Astoria, matka Scorpiusa. Przez chwilę Harry zastanawiał się, jak taka
łągodna osoba może być z nim związana, a potem stwierdził, że po traumie, którą
przeżył pewnie właśnie tego potrzebował... - Po
prostu musimy wiedzieć...
- Gdzie jest mój syn!? - warknął
ponownie Draco, zaciskając dłonie w pięści.
- Hermiona zabrała go do św. Munga -
wyjaśnił, zamiast naprawiającego sobie nos Harry'ego, Ron. Dracon zbladł po i
tak już bladą skórą, a Ron nawet zaczął mu odrobinę współczuć. W końcu nie byli
już w szkole.
- Co to ma znaczyć, że go zabrała?! Był
ranny?
- Trudno powiedzieć, wpadliśmy tu na
sam koniec. Dzieciaki więdzą więcej - przyznał Ron.
- Nie było tu sanitariuszy? Co to za
turniej?!
- Cóż, to raczej więcej niż turniej.
Mieli tu do czynienia z potężnym czarnoksiężnikiem, więc pewnie nie wezwał tu
sanitariuszy, chcąc ich wszystkich pozabijać - palnął Ron, zanim zdążył się
zreflektować.
- Czarnoksieżnik!? Chcecie mi
powiedzieć, że ten turniej był ustawiony?! A wy wiedzieliście o tym i im na to
pozwoliliście?! Ja nie wyrażałem zgody na uczestnictwo syna w czymś takim! Wy
możecie chcieć pozabijać swoje dzieci, ale moich do tego nie mieszajcie!! -
warknął.
- Uważaj na słowa! - wycedził Harry
przez zaciśnięte zęby. - Nie
mieliśmy na to żadnego wpływu! Przepowiednia mówiła jasno, że jeżeli oni tego
nie powstrzymają to nikt tego nie zrobi! Nie mieliśmy nawet jak podjąć decyzję!
Myślisz, że było łątwo!?
- Przede wszystkim, Potter, nie miałeś
prawa podejmować żadnych decyzji!! Zawsze musisz być wszędzie pierwszy! We
wszystko się wtrącać! Nadal uważasz się za Wybrańca, co?! - syknął.
- Nie, do cholery! Jestem szefem biura
aurorów i musiałem zapewnić tym dzieciakom bezpieczeństwo! Czy nie tego
oczekiwałbyś od każdego czarodzieja na moim stanowisku?! Więc przestań mieszać
do tego szkolne waśnie, bo już dawno nie jesteśmy w szkole!
- Może i zapewniłeś ochronę swoim
dzieciom! Ale kogo miał mój syn?! Kto się nim opiekował, skoro nie
poinformowałeś nawet jego ojca o tym, co się dzieje!?
- Miał nas! - warknął Harry. - Myślisz,
że zostawilibyśmy tego chłopca samemu sobie?! Został w to wpakowany tak samo,
jak inni!
- Mimo wszystko powinieneś nas
poinformować!!
- Nie ja - odpowiedział cicho Harry. -
Twój syn. Próbowaliśmy go namówić, żeby to zrobić, ale się nie zgodził. Nie
chciał was denerwować... Jest pełnoletnim czarodziejem, nie mogliśmy mu
narzucić swojej woli...
Draconowi
zadrgały nozdrza.
- Draco, chcę zobaczyć Scorpiusa. Skoro
pani Weasley go zabrała, to znaczy, że się nim zajmują... Muszę wiedzieć, że
nic mu nie jest! - powiedziała niezwykle stanowczo Astoria.
Draco
skinął szorstko głową. Potem zwrócił się do Harry'ego.
- Nie zbliżajcie się do mojego dziecka!
- zażądał.
- Nie obiecam ci tego - odpowiedział
spokojnie Harry. - Ale zapewniam cię, że nigdy nie spotka go z mojej strony nic
złego...
Draco
prychnął i razem z Astorią aportowali się sprzed nosa Harry'ego.
Harry
westchnął i spojrzał na Rona.
- Trzeba ostrzec Hermionę i Ginny.
Ron
uniósł tylko brew.
- Nie bądź naiwny... one zjedzą go
żywcem...
Hermiona
i Ginny miały pełne ręce roboty. Biegały od jednych szpitalnych drzwi do
drugich. Okazało się, że nie wszystko jest tak całkiem nieźle jak wyglądało.
Scorpiusa natychmiast zabrano i ułożono w łaźni z wywarami kriogenicznymi, aby
przywrócić jego ciału odpowiednią sprężystość i witalność. Uśpiono go i
obmywano, a potem zapewne ułożą go w odżywiającym śnie. Musiały pominąć fakt,
że on jeszcze godzinę temu nie żył. Uzdrowiciele by nie zrozumieli, a dzieciaki
wpadłyby w kłopoty... szczególnie Arthemis.
Stan
Rose również nie był różowy. Zwykłe zaklęcie naprawiajace złamania nie
wystarczyło, była pogruchotana w zbyt wielu miejscach i w niektórych miejscach
naruszyła mięśnie. Musieli ją zupełnie usunąć. Hermiona nadal pamiętała, jak
wyglądało usunięcie kości przez profesora Lockharta, więc nie była zbyt
zachwycona tą perspektywą. A podanie Szkiele-Wzro, zapewne nie zachwyci Rose,
która będzie musiała spędzić całą noc, odbudowując tkanki.
Ginny
również wyglądała niespecjalnie, gdy dowiedziała się, że stan Albusa jest
krytyczny i w dalszym ciągu się utrzymuje na tym poziomie. Uzdrowiciel
powiedział, że oprócz tego, że rana jest bardzo nierówna, głeboka i groźna, to
chłopiec stracił bardzo dużo krwi i jest wycieńczony. Może to doprowadzić do
trwalszych problemów z lewą ręką.
- Chciał zostać uzdrowicielem -
westchnęła zmartwiona, gdy o tym usłyszała.
- Nie powinno mu to przeszkodzić -
uspokoił ją uzdrowiciel. - Gdy będzie zmęczona, może dawać o sobie znać, albo w
momentach zmian pogodowych, ale poza tym, nie powinien mieć problemów.
- To dobrze, dziękuję - wyszeptała i
pożegnała się.
Arthemis
pomimo pozornie najgroźniejszego ataku nie była w złym stanie. Uzdrowiciele
podali jej coś na gorączkę, ale nic to nie dało. Natomiast Tristan zażądał
natychmiast balii z lodem i wsadził ją do niej razem z Jamesem. Wychłodzony organizm
zwalczył gorączkę, ale ponieważ drgawki nie ustawały nawet w momencie, gdy
James próbował się z nią porozumieć, przywiązali ją do łożka, żeby nie zrobiła
sobie krzywdy. James odchodził od zmysłów. Ginny nie wiedziała, co w końcu
zadziałało, ale Arthemis przestała się rzucać, a zamiast tego zaczęła krwawić,
jakby była pocięta nożem w zbyt wielu miejscach. Uzdrowiciele mieli pełne ręce
roboty, żeby ją załatać.
A
potem James zemdlał. Tristan w pierwszej chwili myślał, że to po prostu z
osłabienia i nadmiaru wrażeń, ale uzdrowiciele, którzy do niego podbiegli i go
zbadali, wydawali się być bardzo spanikowani. Przybiegł do niej, żeby ją o tym
poinformować.
- James ma krwotok wewnętrzny - wykrztusił.
- Widocznie pobili go wystarczająco mocno, żeby zostawić coś więcej niż
siniaki. Wzięli go na salę, muszą go otworzyć i zatamować krwotok...
Ginny
pobiegła w tamtą stronę, po drodze pytając:
- Co z Arthemis?
- Przeszła już przez najgorszy etap. Teraz
będzie wychodzić na prostą.
- Co jej zrobiłeś?
- Skłamałem, że James się z nią
połączył i jeżeli się nie opanuje to zabije nie tylko siebie, ale też jego.
- Domyślam się, że zareagowała...
- Natychmiast - potwierdził.
Do
Ginny wyszła jedna z sanitariuszek. Miała rozbiegany przerażony wzrok. Ginny tłumiąc jęk, zatkała sobie dłonią
usta.
- Wszystko będzie dobrze - zapewniła ją
szybko. - Krwotok jest rozległy, ale łatwy do zidentyfikowania. Wieczorem pani
syn powinien już być zdrowy...
Ginny
nachyliła się i oparła ręce na kolanach oddychając ciężko. Westchnęła z ulgą.
Potem poderwała się patrząc podejrzliwie na pielęgniarkę.
- To czemu pani tak na mnie patrzy?
Młoda
dziewczyna uciekła wzrokiem.
- To pierworodny syn Harry'ego Pottera.
Jeżeli coś pójdzie nie tak nie zostanie tu kamień na kamieniu...
Ginny
to rozbawiło i zezłościło równocześnie. Po, co ta trzpiotka ją tak
przestraszyła?!
- Więc lepiej dajcie z siebie wszystko
- rzuciła niedbale, w tym samym momencie, w którym nadbiegła Hermiona.
- Co z Jamesem?! - wydyszała.
Pielęgniarka
dyskretnie dała drapaka z powrotem do sali.
- Wszystko będzie dobrze - odparła.
Podeszła do nich Luna, ocierając oczy kącikiem szaty.
- Luna - szepnęła Hermiona. - Neville?
Luna
pokręciła głową i uśmiechnęła się.
- Żyje. Ale... stracił wzrok.
Uzdrowiciele powiedzieli, że nic już nie da się zrobić... Ma wstrząśnienie
mózgu i przez dwa dni będzie pod stałą obserwacją, bo jest ryzyko śpiączki.
Przez
chwilę wszyscy milczeli, nie wiedząc jak wyrazić swoje współczucie.
- Ważne, że żyje - powiedziała w końcu
Luna, oddychając radośnie. - Od razu mi lepiej, gdy o tym pomyślę!
Ginny
i Hermionie też jakoś ulżyło.
- Co z resztą profesorów? - zapytała
Hermiona.
- Profesor Vector będzie musiała mieć
specjalną głosową kulę, bo ostrze uszkodziło jej struny głosowe i nie będzie w
stanie samodzielnie mówić. Morgana natomiast... - Luna westchnęła. - Gdyby nie
dyptam Albusa to już dawno by nie żyła. Próbują ją uleczyć. Na razie jeszcze
nic nie wiadomo.
- Chodźmy zobaczyć, co z Arthemis i
Albusem - zaproponowała Ginny i skierowali się w kierunku odpowiedniego
korytarza razem z Tristanem. Zdążyli zrobić kilka kroków, gdy na korytarzu
rozległ się krzyk:
- GRANGER!
Hermiona
odwróciła się odruchowo i zobaczyła idącego na nią Dracona Malfoya. Stanęła i
zmusiła do tego samego Malfoya. Ginny stanęła obok niej.
- Kopę
lat, Draco... Chyba umknęła ci zmiana
mojego nazwiska, co?
- Nie
pieprz! Zabrałaś mojego syna! Nie miałaś do tego prawa!
- Chyba
nie myślisz, że zostawiłabym go tam, gdy potrzebował pomocy! - warknęła
Hermiona. - Byłam za niego odpowiedzialna, więc mam w nosie, czy wydałeś na to
zgodę, czy nie! Jeżeli masz problem z moją krwią, to pamiętaj, że to twój
problem!
- Powiedziałem
to Potterowi i powiem to tobie: nie mieliście prawa go w to pakować, bez mojej
wiedzy!
- Scorpius
miał prawo wam powiedzieć, co chciał. Więc może raczej zastanów się dlaczego
tego nie zrobił? - rzuciła chłodno Ginny.
Malfoy cofnął się o krok.
- Wasze
dzieciaki wciągnęły go w coś, z czego nie mógł się wyplątać - rzucił z
pewnością.
- My,
wspieramy nasze dzieci, bez względu na to, w co się wpakują. Dostają po głowie,
gdy na to zasłużą, ale w końcu im pomagamy i wiedzą, że cokolwiek się dzieje,
to mają nasze wsparcie! Może Scorpius nie ma tej pewności, co do ciebie!
- Nie
będę z tobą dykutował o metodach wychowawczych! Moje dziecko zostało ranne!
- Moje
też. Wszyscy oni otarli się o śmierć! Nie wyobrażam sobie natomiast ratować
ich, zostawiając za sobą Scorpiusa! Byłam za niego odpowiedzialna i zrobiłabym
wszystko, żeby go ratować! Więc zejdź ze mnie i zmiast kłócić się o to, co
powinieneś wiedzieć, idź do niego i zainteresuj się, jak się czuje! - warknęła,
odwracając się na pięcie i odchodząc.
- Scorpius
jest na najniższym poziomie w łaźniach - poinformowała go oschle Ginny. - I
radzę ci go nie zdenerwować...
- To
mój syn!
- Nie
interesuje mnie to. Nie daje ci to prawa, żeby narażać jego zdrowie. Jeżeli go
zdenerwujesz, skopię ci tyłek - ostrzegła i posłała ostre spojrzenie Astorii,
potem się odwróciła. - Twoja matka najbardziej dbała o ciebie... nie ważne komu
musiała się sprzeciwić, albo z kim sprzymierzyć - zwróciła się ciszej do
Dracona, mając nadzieję, że przypomni sobie, jak Narcyza okłamała samego
Voldemorta, że Harry żyje, ratując go w ten sposób, bo wiedziała, że może się
dostać do Draco. - Nie oczekujemy od ciebie niczego, więc może po prostu
przyjmij do wiadomości, że chronimy twoje dziecko, jak chronimy własne... -
potem odwróciła się i chciała odejść, ale Astoria złapała ją za rękę.
- Dziękuję
- szepnęła.
Ginny jedynie skinęła jej głową.
24 godziny później Harry w końcu
wyszedł z Ministerstwa Magii, po rozmowie z Kingsleyem. Był na nogach chyba od
trzech dni. Ginny poinformowała go o wszystkim, ale i tak pierwsze kroki
skierował w stronę św.Munga. Musiał dowiedzieć się co zaszło, opisać to w
raporcie dla ministra i zamknąć tę sprawę.
Hermiona
wyszła mu na spotkanie.
- Wszystko przygotowane? - zapytał.
- Tak, przeniosłam ich do jednej sali.
Chyba cię oczekują.
- Bardzo dobrze. Pójdzie szybciej.
Otworzył
drzwi. Westchnął ciężko i pomasował się po karku. Ginny siedziała między
Arthemis i Jamesem i grała w karty. Czyli przynajmniej tej dwójce nic nie było.
Harry z rozbawieniem spojrzał na Rona, który uparcie siedział na krześle między
łóżkami Rose i Scorpiusa, chociaż żadne z nich nie było przytomne. Hermiona
posłała mu zirytowane spojrzenie, na, co ten zarumienił się, ale nie ustąpił.
- Al, Rose, Scorpius? - Cała trójka
ociążale podniosła powieki. - Macie siły, żeby opowiedzieć mi, co się stało?
Chcę poznać prawdę, a potem odpowiednio ją zmiękczyć, żeby bezpiecznie
wyglądała w raporcie - zerknął przelotnie na Arthemis.
Scorpius
wolno podniósł się i oparł na poduszce.
- Naprawdę pan to zrobi? Zmieni pan
raport? - jego niedowierzanie było wyraźnie słyszalne.
Harry westchnął, przecierajac
zmęczone oczy za okularami.
- Wiem, że tak nie powinno być... ale
nie mogę pozwolić, żeby wiedza o Arthemis dotarła do zbyt wielu ludzi. Nawet
tych pracujących w Ministerstwie. Zrozumiem, jeżeli ci się to nie spodoba,
ale...
- Nie. W porządku - powiedział szybko Scorpius,
zerkając na Arthemis.
- No, dobra dzieciaki, powiedzcie mi,
jakim cholernym cudem udało wam się to wszystko zrobić, bo na Merlina naprawdę
nic się tu nie trzyma kupy!
Rose
zeszła z łóżka i podeszła do Albusa, żeby pomóc mu się podnieść, wyżej na
poduszkach.
- Ja też większości nie rozumiem -
mruknęła Rose.
- Ja rozumiem tylko swoją część -
odparł cicho Albus.
- A ja swoją - dodał Scorpius. - Nie
rozumiem natomiast, co się stało później.
- My nie rozumiemy nic od chwili, kiedy
zaczęła się ceremonia - stwierdził James, wskazując na siebie i Arthemis.
Harry
zamknął oczy i roześmiał się trochę histerycznie.
- Dajecie mi do zrozumienia, że
działaliście bez planu i do tego, każdy z osobno improwizował na własną rękę?
Scorpius
wymienił niepewne spojrzenie z Albusem.
- Tak, jakby - powiedział w końcu
Albus.
- Wygląda na to, że jesteście
cholernymi geniuszami - prychnęła Hermiona.
- Nie wiem kto nad wami czuwał, ale
jestem mu głęboko wdzięczna - dodała Ginny.
- No, dobrze, to może zacznijcie od
momentu, w którym weszlicie do namiotu Anglestone'a...
- Arthemis i James zażądali, żeby zdjął
mi i Scorpiusowi bransoletki, które musieliśmy nosić podczas początkowego
zadania, żeby oznaczyć im podwodną trasę - przypomniała sobie ze zdzwieniem
Rose.
- Były
zaczarowane. To były Obręcze Tortur - wyjaśnił James. - Umówiliśmy się z
Anglestonem, że zdobędziemy mu Serce Oceanu, ale musiał je ściągnąć, jak tylko
wrócimy...
- Obręcze Tortur? - zainteresował się
Albus.
- Bransolety, które są połączone z
kontrolerem trucizny - wyjaśnił ponuro Scorpius. - Przedmioty działające gorzej
niż klątwa Cruciatus i do tego nie da się ich ściągnąć, jeżeli się nie jest
kontrolerem.
- A więc miał na was haka, żebyście
posłusznie przynieśli mu Serce Oceanu - stwierdził Harry.
- Potem zapytał Albusa o eliksir. Jakby
nie znał receptury... - powiedziała Arthemis.
- Nie znał - przyznał Albus. - Chciał wiedzieć,
czemu nie można od razu dodać Ziela Zorzy Polarnej. I przyprowadził profesor
Vector pod zaklęciem Imperiatus, żeby sama się cięła nożem - dodał przełknął z
trudem ślinę. - Ponieważ naprawdę nie żartował... od razu powiedziałem mu
prawdę - wykrztusił. - Ale on nie uwierzył... więc skłamałem... wymyśliłem coś
bardziej skomplikowanego, więc uwierzył.
- Skłamałeś?! - spytał z
niedowierzaniem James. - Kurcze, Al! Ty cwaniaku...
- Nie zrobiłem tego celowo... Musiałem
coś wymyślić, żeby nie zabił profesor Vector! - powiedział zdenerwowany Albus.
- Bardzo dobrze zrobiłeś - przerwał im
Harry. - Wiedziałeś, co może to spowodować?
- Wiedziałem, że spowoduje osłabienie
eliksiru i wzmocnienie osoby, która mówi zaklęcie... Zachwałem kawałek, mając
nadzieję, że eliksir nie zadziała, ale widocznie, później zaszła reakcja z
organizmem spellcastera... - zerknął niepewnie na Scorpiusa.
- Dzięki, człowieku, że mnie nie
wysadziło w powietrze - prychnął Scorpius, a gdy Albus zamyślił się, jakby
rozważał taką opcję, spojrzał na niego z przerażenie.
- No, więc zaprowadził nas dalej,
pilnowali nas strażnicy - powiedziała Rose.
- A nam zabrał różdżki - odpowiedział
James. - Nawiasem mówiąc potrzebna mi nowa i Arthemis też. Potem odprowadziłem
profesor Vector, a on obezwładnił Arthemis i przywiązał ją do krzesła, którego
strzegli dementorzy - dodał coraz bardziej ściszając głos.
- Całkowicie mnie zablokowali, nie
wiedziałam co się dzieje, balansowałam na krawędzi szaleństwa... James mnie
dosięgnął - powiedziała odległym, ściszonym głosem.
- Gdy Anglestone ugodził nożem profesor
Alexander, Scorpius obiecał, że ściągnie pułapkę, jeżeli Albus będzie mógł jej
pomóc - mruknęła Rose. - No i James mu pomagał... i wziął jego różdżkę i
powalił kilku strażników. Zrobiło
się straszne zamieszanie... James dorwał Anglestone'a, kazał wyprowadzić
dementorów... A później dał się pobić! - warknęła ze złością.
- Najważniejsze, że Arthemis odzyskała
trochę świadomości...
- Podczas zamieszania rozciąłem więzy.
Najpierw jednej reki, potem drugiej - dodał Scorpius, ale nie wiedziałem, że
jest aż tak źle - westchnął. - Potem ten koleś chciał, żeby Rose rzuciła
zaklęcie i ona niemal wypowiedziała Wieczystą Przysięgę - warknął ze złością,
rzucając jej z ukosa spojrzenie. - Rzuciłem na nią zaklęcie, żeby nie mogła
używać różdżki, ale gdyby się tak nie rzucała, to by jej aż tak nie
zaszkodziło!!
Rose
otworzyła usta z oburzenia.
- Umierałeś!!
- Jakbyś uważała to by ci się nic nie
stało! - odparł uparcie.
- Co zrobił Anglestone? - przerwał im
Harry.
- Kiedy ją zastąpiłem...
- Zastąpiłeś ją? - zapytał szybko Ron,
wyraźnie zszokowany.
- Taak... - odparł z wyraźną rezerwą
Scorpius. - Musiałem. Ktoś mógł zdetynować pułapkę, którą zostawiłem w
stelli...
- Przecież ją zdjąłeś - powiedział
Albus.
- Jedną. Druga była nie do wykrycia -
powiedział Scorpius zły, że mu przerywają, w momencie, gdy próbuje wyprowadzić
ojca Rose w pole. - Gdy ją zastawiałem miałem nadzieję, że Anglestone sam jej
użyje. Bez wyrzutów sumienia odebrałoby mu zdolności magiczne... Pewnie Rose
mogła ją wykryć, ale wolałem nie ryzykować... - Rose spojrzała na niego
zranionym wzrokiem. A więc nie chodziło o nią? A raczej nie do końca... Starała
się nie czuć zbytnio rozczarowana... W ogóle nie chciała, żeby Scorpius za
kogokolwiek się poświęcał... - Dalej już nie wiem, co się działo... - przyznał.
- Serce Oceanu wyssało twoje życie -
oznajmił mu w krótkich żołnierskich słowach Albus. - Plan Anglestone'a się
powiódł w pewnej mierze. W eliksirze była zbyt mała ilość Ziela Zorzy Polarnej,
żeby wystarczyła na ochronę zaklęcia na dłużej niż dobę, czy dwie.
- Chociaż jakieś zabezpiecznie -
westchnęła Rose.
- Wtedy Beverly użyła jakiegoś zaklęcia
i wsadziła mi różdżkę w... - poklepał się po piersi. - Arthemis dostała szału,
rzuciła się na nich samą siłą umysły, ale zatrzymały ją więzi przy kostce. James
chwycił różdżkę Rose i ją uwolnił i zaczęła się walka. Zaczęli pojawiać się
nieumarli...
- I Albus powiedział, że mam obudzić
Neville'a i ich odesłać - dodała Arthemis, uśmiechając się.
Wszyscy
spojrzeli na Albusa.
- Żeby nieumarli byli pod wodzą Anglestone'a
musiałby dodać swoją krew i dodał. Ale wcześniej ja pomoczyłem całe ręce w krwi
Neville'a i obrudziłem nią wszystkie listki Ziela, które wrzuciłem do eliksiru,
przez co krew wydawała się ważniejsza, a eliksir odrzucił krew Anglestone'a. To
wszystko... nic więcej... - westchnął.
- Nie!
Nie wszystko - powiedział stanowczo Scorpius. - Co było później!
- Po tym, jak... no cóż... straciłeś
puls - stwierdził łagodnie Albus. - Arthemis wstała, żeby cię, jakby to
powiedzieć... poszukać...
Scorpius
popatrzył na nią pytająco.
- Po prostu to zrobiłam, no! - rzuciła,
przeczesujac nerwowo włosy palcami. - Zawsze mogę wyczuć twoją energię. Każdą
energię... Ale nie było jej tam, a ja byłam zbyt osłabiona... - przetarła
twarz. - A potem oni zrzucili na mnie całą tą energię - wykrztusiła. - Czułam
się, jakbym palili mnie na stosie... Byłam zbyt wrażliwa na wszystko i... Były trzy źródła twojej energii. Więc
połączyliśmy ją w jedno, wlaliśmy ci do gardła Złotą Wodę Oread i czekaliśmy.
- No i Lily się wkrzyła, gdy nic się
nie działo i walnęła cię prosto w mostek, no i nagle ożyłeś.
- Po sztucznym oddychaniu - dodał
uprzjemie Albus.
Scorpius
skrzywił się, patrząc na niego z odrazą.
Albus
zaśmiał się diabolicznie.
- Oni - wskazał Arthemis i Jamesa.
- Nie myśl sobie za wiele - warknął
James, zasłaniając sobą Arthemis.
- Boże, dobrze, że to nie byłeś ty! -
odrzekł Malfoy, wzdygając się.
- Teraz to wszystko - powiedziała
Arthemis.
- Rozumiem - powiedział wzdychając
Harry. - Jesteście dzielni, genialni i macie cholerne szczęście. Nie widzę
innego wytłumaczenia. A teraz muszę się przespać - mruknał, zwracając się do
drzwi.
- Scorpius, Rose, James i Arthemis
pojutrze wracacie do szkoły na ostatni tydzień. Al, niestety musisz jeszcze
poleżeć tutaj trzy dni.
Albus
skinął głową. Gdy rodzice wyszli Rose i Arthemis rzucili się na Albusa. A
przynajmniej chciały. W ostatniej chwili się zreflektowały.
- Jesteś cholernym geniuszem, Al! -
zaśmiała się Rose. Praktycznie zrujnowałeś jego plan...
- Na Merlina, wykonaliśmy kawał
doskonałej i niemożliwej roboty - westchnęła Arthemis. - Wszyscy...
- Szkoda tylko, że ci rycerze krucjaty
się nie pojawili. Przydałoby się nam wsparcie! - prychnął Scorpius.
- Myślę, że się pojawili - mruknęła
cicho Rose, wymieniajac spojrzenia z Arthemis. Uśmiechnęła się w odpowiedzi.
Podeszła do szkolnej peleryny z wyszytym herbem Hogwartu.
- Mugole używali słowo krucjata na
dalekie wyprawy, w których próbowali odzyskać kontrolę nad Ziemią Świętą -
powiedziała. - Samo słowo wzięło się od krzyża... ale tak naprawdę to po prostu
wyprawa.
- No i co? - zapytał Albus
niecierpliwie.
- W Hogwarcie są cztery domy i każdy ma
swój symbol. Wszystkie zostały umieszczone na herbie szkoły i rozdzielają je
dwie prostopadłe linie, tworzące krzyż... - Arthemis podniosła do góry swoją
szatę, żeby Al mógł to zobaczyć. - Pomyślcie ilu rycerzy Hogwartu pojawiło się
tam wtedy. My sami, nasi
rodzice... Fred, Valentine, Victoire, Teddy, Dominique... Każdy zrobił coś,
żeby pomóc w obaleniu Anglestone'a.
- Przepowiednie są do niczego... -
prychnął Scorpius, kładąc się z powrotem na poduszkę. - I nie myślcie, że to
wszystko coś zmienia. Jak znowu wrócimy do szkoły, będzie po staremu...
Chociaż
miał zamknięte oczy, niemal poczuł, jak Rose się cofnęła, jakby ją uderzył.
Albus
i James spojrzeli po sobie. Było im głupio, że ich też to dotknęło. Naprawdę
zaczynali się do niego przyzwyczajać. Oczywiście robili to tylko dla dobra
Rose, ale on mógłby przestać być takim zakutym łbem...
- Wiesz... - zaczęła Arthemis wolno. -
... dobrze, że jesteś Ślizgonem.
- Zawsze to powtarzam - burknął,
odwracając się od niej.
- Gryfoni dbają i walczą o wszystkich,
a Ślizgoni...
- ... o nikogo.
- ...
za swoich. Ślizgoni walczą za swoich i są gotowi dla nich na wszystko.
Więc, może przestałbyś okłamywać sam siebie Scorpius, bo w pewnym momencie
przestaniemy słuchać tego co mówisz i zaczniemy zauważać tylko to, co robisz...
- i kończąc tym zdaniem, podeszła do włącznika i zgasiła światło, a potem
przelotnie dotykając ręki Jamesa, położyła się do łóżka.
Niesamowity rozdział i cudowne zakończenie tej historii. Każdy z bohaterów miał niebywałe szczęście, a w dodatku jest geniuszem. Serce mi stanęło podczas tej sceny ze Scorpiusem, a to jak każdy chciał mu w pewnym sensie pomóc było bardzo symboliczne. Na szczęście wrócą do szkoły w pełnym składzie :)
OdpowiedzUsuń