sobota, 27 stycznia 2018

Seria niefortunnych zdarzeń (Rok VI, Rozdział 38)

 Następnego dnia z samego rana Arthemis zastanawiała się, czy James swoim zachowaniem jednak nie uświadomi Lucasowi, że zna prawdę.
 Na szczęście nie musiała się o to martwić. James zachowywał się, jakby rzeczywiście wymazał wszystko z pamięci.
 W przeciwieństwie do Lily.
 Rumieniła się i przerywała w połowie zdania, gdy tylko jej wzrok prześlizgnął się po Luku.
 Lucas poradził sobie i z tym. Arthemis naprawde zdumiewał fakt, że często idealnie domyślał się nastroju młodszej siostry przyjaciela.
 Pstryknął ją w nos z całej siły, tak, że aż syknęła i się za niego złapała. Spojrzała na niego rozzłoszczona.
- Co ty wyprawiasz?! – syknęła.
- Chcę tylko wiedzieć, kiedy wylądujesz na ziemi – powiedział uprzejmie. – Bo na razie jesteś gdzieś w kosmosie…
- Zamyślić się nie można? – burknęła, wracając do śniadania.
- Nie gdy wisi nad tobą trening – odpowiedział filozoficznie. – Za pól godziny masz być na boisku. Wy też – dodał złowieszczo, rzucając spojrzenie jak sztylety w stronę Arthemis i Jamesa.
- Luke… na dworze jest ponad metr śniegu – zauważyła delikatnie Rose.
- Czyli coś ich zamortyzuje, gdy będą spadać z mioteł – odparł Lucas, tonem nie znoszącym sprzeciwu, wytrzymując spojrzenie Panny Prefekt.
- Dobra, dobra – westchnęła Arthemis. – Poświęcę się…
- A ty nie miej takiej cierpiętniczej miny – rzucił Luke do Jamesa. – Ostatnio jesteś jakiś blady. Świeże powietrze dobrze ci zrobi!
- Zbladłem na myśl o tym, że mam wyjść na dwór w temperaturze, kiedy nawet alkohol zamarza…
- Nie przesadzaj – zaśmiał się Luke, wstając energicznie. Nie zauważył, że za nim przechodziła akurat Valentine, idąca w stronę Arthemis. Potrącił ją. Straciła równowagę. Wyciągnęła przed siebie ręce, żeby jakoś zamortyzować upadek.
 Jednak nie spadła na ziemie… Zamiast tego całym ciałem runęła na Freda, który chwycił ja w pół w ostatniej chwili.
 Podniosła na niego szeroko otworzone oczy.
 Odsunął ją od siebie delikatnie i odszedł, pozostawiając ją oszołomioną i zranioną jego chłodnym zachowaniem, do czego pewnie nigdy by się nie przyznała.
- Ty idioto… - szepnęła w przestrzeń, wpatrując się w podłogę.
- Przepraszam, Valentine – powiedział Lucas, kładąc jej rękę na ramieniu.
 Spojrzała na niego nieprzytomnie, a potem zamrugała i machnęła ręką.
- Nic się nie stało… Idę… Na razie! – rzuciła.
 Arthemis westchnęła cicho. Czy to Valentine była taka uparta? Czy Fred trochę przesadzał? W każdym bądź razie nie za bardzo orientowała się w długotrwałych sporach. Ona i James kłocili się szybko i zajadle. I równie szybko im przechodziło.
 No, ale może Valentine z jej charakterem, naprawdę nie wiedziała, jak przepraszać?
- Hej! To super, że pojutrze możemy wybrać się do Hogsmead, prawda?! – rzuciła ze śmiechem Lily. – Nie mogę się doczekać! Muszę kupić prezenty!


 Dwa dni później Arthemis razem z całą bandą ruszyła do Hogsmead. Postanowiła przy okazji odwiedzić też Marcela. Nie wiedziała jednak, czy go zastanie, więc wzięła ze sobą własne klucze. Powiedziała o tym Jamesowi, któremu bardzo spodobał się ten pomysł.
- Dlaczego masz klucze? – zapytał.
- Cóż… zapewne dlatego, że to moje mieszkanie. Marcel tylko je zamieszkuje do czasu, aż go nie wyrzucę… - odpowiedziała spokojnie.
- Twoje?! – James aż przystanął z wrażenia, tuż przed wejściem na klatkę schodową.
- Mhm. Moi rodzice mieszkali tutaj krótko przed moim urodzeniem. Tata przepisał je na mnie gdy miałam… dwanaście lat? Ale żeby nie stało puste, mieszka w nim Marcel. Oczywiście zaniedbuje je tak, jak zwykle – mruknęła niezadowolona otwierając sobie drzwi i lustrując bałagan w pokoju za nimi.
- Chyba go jednak nie ma – stwierdziła Arthemis, gdy obeszła ostrożnie żeby niczego nie zdeptać, wszystkie pomieszczenia.
- W sumie to jak bogaty jest twój ojciec? – zapytał James, marszcząc brwi.
- Dosyć – Arthemis wzruszyła ramionami. – Nic tu po nas. Znajdźmy pozostałych…
 Zamykając drzwi poczuła delikatne szczypanie w prawej ręce. Zmarszczyła brwi.


 W tym czasie Lily i Albus penetrowali sklep Zonka. Natrafili na mnóstwo przydatnych i nieprzydatnych prezentów, oglądali śmieszne, a czasami według Albusa, niebezpieczne gadżety. Mieli pewne trudności z poruszaniem się w zapchanym przez uczniów Hogwartu sklepie.
 Lily właśnie pochylała się nad wystawą najnowszych fajerwerk, sztucznych ognii i petard, gdy jedna z nich nagle bez żadnego powodu wybuchła, pociągając za sobą reakcję łańcuchową. Cała wystawa wyleciała w powietrze, a na stoliczku wybuchł ogień. Lily odskoczyła, ale rękaw i tak miała nadpalony. Nie zdążyła pomyśleć, a już zadziałał jej instynkt szukającej, gdy jedna z petard leciała wprost w jej kierunku. Złapała rozpaloną flarę w rękę i natychmiast wypuściła ją z dłoni dotkliwie poparzona.
- PROSZĘ O SPOKÓJ! PROSZĘ SPOKOJNIE KIEROWAĆ SIĘ DO DRZWI!! TO TYLKO DROBNE ZAKŁÓCENIA!! – krzyczeli ekspedienci.
- LILY! – Albus złapał ją za rękę, ale syknęła gwałtownie i ją wyrwała. Spojrzała na niego ze łzami czającymi się w kącikach oczu. Zerknął na jej dłoń i zaklął. Złapał ją za rękaw i zaczął ciągnąć w kierunku drzwi.
 Gdy w końcu się wydostali, zerknął na jej dymiący, nadpalony rękaw, a potem westchnął i delikatnie ujął jej dłoń.
- Ale masz pecha… - Nachylił się zebrał trochę śniegu i dał jej do potrzymania. – Na razie schłodź to. W zamku cię opatrzę…
- Ale nic nie kupiliśmy – mruknęła z żalem Lily.
- Trudno. Będziemy musieli coś zamówić sowią pocztą – pocieszył ją Albus.
Lily z ciężkim sercem, ruszyła za nim. Ręka piekła ją niesamowicie.
- Co za kretyni… Nawet wujek George nie trzyma wszystkich fajerwerk razem – burknął Albus. – Przecież to się aż prosi o pożar…
 Nie zauważyli, że za rogiem stoi postać obserwująca ich uważnie, z złośliwym uśmiechem satysfakcji na twarzy.


 James obserwował Arthemis, gdy krążyli po sklepie. Miała na twarzy wyraz zamyślenia i często musiał powtarzać kilka razy, zanim mu odpowiedziała, bo zupełnie nie zwracała uwagi na jego słowa.
 Jednocześnie miał ochotę ją zapytać co się dzieję i wolał tego nie robić. Gdyby tylko ten mętlik, który miał w głowie odszedł chociaż na chwilę…
 Po jakimś czasie dostrzegł również, że co chwila przeciera dłoń, jakby coś ją swędziało.
 Gdy weszli do sklepy Zonka, zauważyli, że w jednym z kątów jest wielka osmolona dziura, jakby niedawno coś tam wybuchło. W powietrzu unosił się nadal zapach spalenizny.
 James wybierał brakujące elementy swojego wyposażenia od Zonka, gdy nagle ni z tego ni z owego Arthemis odwróciła się na pięcie, mówiąc tylko:
- Wracam do zamku!
James spojrzał na nią zaskoczony.
- Co tak nagle? Boli cię ręka?
- Nie mnie – odparła cicho, patrząc w przestrzeń. – To Lily… ale nie wiem jak poważne są rany. Znam tylko miejsce. Ma uszkodzoną prawą rękę, już od jakiegoś czasu…
 James wpatrywał się w nią z niepokojem.
- Ale Lily była w Hogsmead…
- Wiem. Ale już jest w Hogwarcie… Poczekaj… Albus też jest w zamku – stwierdziła, patrząc w przestrzeń.
Al.? Jesteś w zamku, prawda? – wysłała myśl.
Owszem. Słuchaj właśnie…
Nie ma czasu. Poszukaj Lily i sprawdź co z nią, dobrze? Coś sobie zrobiła w rękę…
Czekałem aż to powiesz. Jestem z nią. Nic jej nie jest. U Zonka wybuchła wystawa fajerwerków – Arthemis spojrzała wymownie w stronę osmolonego kąta. – A Lily złapała jedną z petard. Ma oparzoną wewnętrzną stronę dłoni, ale za dwa-trzy dni nie będzie po tym śladu.
 W takim razie w porządku. Spytaj się, czy jej czegoś nie przynieś...
 Mówi, że chce piwo kremowe i karaluchowy blok.
 Arthemis się roześmiała.
 Nie ma problemu. Zobaczymy się później…
 James wpatrywał się w nią, czekając na wyjaśnienia. Uśmiechnęła się uspokajająco.
- Wszystko w porządku. Al. zaciągnął ją do skrzydła. To tylko drobne poparzenie. – Opowiedziała mu, co przekazał jej Albus. A James uniósł brwi.
- Złapała petardę? – zaśmiał się z niedowierzaniem. – Ona naprawdę jest szukającą, co? Nawet poza boiskiem…
- Cóż miała do wyboru, albo poparzyć dłoń, albo pozwolić aby spłonęły jej włosy. Raczej prosty wybór, prawda? Hej, a mają jeszcze Migoczące Gwiazdki Uranii? – zmieniła temat i poszła dalej oglądać asortyment sklepu. A jeszcze sekundę wcześniej wydawała się taka zmartwiona.
- Lily to ma przygody co? – rzucił, idąc za nią. – Mówiłem ci, że to ona będzie następnym Huncwotem jak już wyjdę ze szkoły…
 Gdy kilka godzin później spotkała się W Trzech Miotłach z Rose, (James poszedł z Maxem i Justinem do Gospody pod Świńskim Łbem) Arthemis miała wrażenie, że jej przyjaciółka wcale nie uważa wypadku Lily za przygodę.
 Gdy ją o to zapytała, Rose tylko pokręciła głowa i mruknęła:
- Jak zwykle panikuję. Że też Lily zawsze jest w niewłaściwym miejscu i czasie…
 Arthemis przypatrywała się jej uważnie jeszcze przez chwilę. Tak, rzeczywiście Rose mogła panikować, ale… Coś jej tu nie grało…



 W tym czasie ani Lucas, ani Fred jeszcze nie wiedzieli, że coś się przytrafiło Lily.
 Zapewne dlatego, że Lucas szukał dla niej jakiegoś prezentu u zonka i wolał, żeby nikt go na tym nie przyłapał, a już na pewno nie James, jego dziewczyna i broń cię panie Boże sama Lily. Wybieranie prezentu, który byłby idealny, a jednocześnie dostatecznie nie rzucający się w oczy, a już absolutnie nie dający do myślenia, były zajęciem skomplikowanym, dlatego też, Luke spacerował od sklepu do sklepu w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego.
 Z kolei Fred… cóż on tamtego dnia nie dotarł do Hogsmead, chociaż się tam wybrał.
 Wyruszył dość późno, bo dopiero po dwunastej, a przedzieranie się przez ogromne połacie śniegu było według niego równie uciążliwe, co zabawne. Byłoby zabawniejsze tylko wtedy, gdyby na drodze byłby ktokolwiek poza nim.
 Westchnął ciężko.
 Co miał zrobić z tą głupią dziewczyną?
 Gdyby nie to, że nawet Arthemis przyznała mu rację, pewnie sam zacząłby wierzyć w to, co mówi Valentine. Dobra, ok., nie zaprzeczał, że czasami przyglądał się dziewczynom, ale co z tego?! Od tego miał oczy… Przecież nie musiała robić z tego od razu całej afery! A poza tym, czy on wyglądał jakby interesowały go małe dziewczynki?!! Naprawdę go wkurzyła tym, że to powiedziała…
 Głupie babsko…
- Fred!!
 Zamrugał zaskoczony słysząc jej głos z oddali. Jezu, nie miał ochoty mieć omamów słuchowych! Ale do cholery, dlaczego wtedy w Wielkiej Sali patrzyła na niego, jakby to ona była tutaj poszkodowana? Do diabła, nie rozumiał kobiet!!
 Westchnął i przyśpieszył kroku, bo zaczynały mu już marznąć uszy. Nie założył czapki tylko dlatego, że  w ostatnim liście matka jak małemu dziecku przypominała mu, że ma ją nosić.
- Do diabła, Fred!!! Zatrzymaj się!!
 W końcu zerknął przez ramię i dojrzał biegnącą, a raczej ślizgającą się po wydeptanym śniegu Valentine. Przystanął. Miała zaróżowioną twarz. Spod czerownej czapeczki wystawały jej długie włosy, a szalik odsłaniał czerowny od zimna nos.
 Wyglądała tak uroczo, że zalała go fala czułości. Zabił ją w sobie jednak niemal natychmiast.
 Valentine czuła, że Fred w jakiś sposób jest do niej zdystansowany, więc stanęła kilka metrów od niego.
- Chodźmy do Hogsmead razem – zaproponowała, zła na siebie, że gardło jej się ściska, przy takim niewinnym zdaniu.   
 Przez chwilę jej się przypatrywał, aż w końcu odwrócił się i ruszył dalej przed siebie, mówiąc chłodno:
- Po, co? Jest tam setka kobiet, na które mogę się gapić, nie mówiąc już o uczennicach, które poszły na zakupy. Te małe słodkie jedenastolatki zapewne ucieszą się, gdy zechcę im coś poradzić...
 Valentine już zrobiła krok w jego stronę wściekła za odmowę, ale słysząc dalszy ciąg wypowiedzi zamarła w pół kroku.
 Fred zerknął przez ramię, z lodowatym spojrzeniem i pociemniałą twarzą.
- Czyżbym pokrzyżował twoje plany, pilnowania mnie? – rzucił pogardliwie.
 Valentine wpatrywała się w niego oszołomiona. Przecież nie mógł myśleć, że… Przymknęła oczy i spojrzała w ziemię. Oczywiście, że mógł. Dokładnie to mu powiedziała.
- Nie chciałam cię pilnować – wykrztusiła cicho. – Chciałam porozmawiać…
 Usłyszała oddalające się kroki.
- Nie mamy o czym rozmawiać…
 Podniosła wzrok, zraniona do głębi, patrząc na jego oddalające się plecy. Poczuła wzrastający gniew. Nie musiał z siebie robić obrażonej primadonny!
- Ty, kretynie!! – Wzburzona ruszyła za nim. – Chcesz ze mną zerwać?!! Proszę bardzo!! Ale nie wtedy kiedy, chcę cię tylko prze… - Valentine poczyła, jak ziemia umyka jej spod stóp w zastraszającym tempie. Poślizgnęła się i po prostu runęła w dół drogi, nie mogąc wyhamować. – Aaaa!! – krzyknęła odruchowo.
 Fred słysząc jej spanikowany głos odwróciła się w ostatniej chwili. Nie zdążył jej złapać. Jednak jego ciało zamortyzowało upadek. Siła rozpędu wepchnęła ich w zaspę.
 Fred otworzył zaciśnięty oczy, żeby zobaczyć zachmurzone na szaro, grudniowe niebo i sypiące się z niego białe pałtki śniegu.
 Westchnął głęboko i poczuł, że coś naciska mu na brzuch, a raczej…
 Uniósł głowę i zerknął w dół.
 Valentine miała mniej szczęścia przy upadku niż on. Znaczy… zapewne tak właśnie myślała. Jemu ta sytuacja wydawała się niesamowidzie zabawna i do tego… cóż w takiej chwili trudno było mu się skupić.
 Valentine bowiem wylądowała z twarzą centralnie na jego rozporku.
- Nie ma co… umiesz przepraszać… - wykrztusił, a gdy podniosła na niego rozpaloną twarz w kolorze pomidora, dostał takiego napadu śmiechu, że słychac go chyba było na całych błoniach.
 Ta sytuacja była tak doskonale komiczna, że na chwilę zapomniał o wszystkim. O tym czemu jest na nią zły i czemu czuje się tak pokrzywdzony.
 Słysząc jego szczery, pozbawiony ograniczeń śmiech, Valentine podniosła się na kolana i patrzyła na niego nieśmiało, co było zupełnie do niej niepodobne. 
 Fred usiadł na zimnym śniegu nadal szeroko uśmiechnięty. Jednak w miarę, jak na nią patrzył, jego twarz znowu zamieniała się w kamienny posąg.
 Zrobił gest jakby chciał się podeprzeć i wstać, ale Valentine, przestraszona tym, że znowu odejdzie, rzuciła się na niego, przewróciła go i zaczęła okładać pięściami po piersi.
- Co ty wyprawiasz?! – krzyknął oburzony jej zachowaniem i totalnie zdezorientowany. Przytrzymał jej nadgarstki i zdołał jakoś znowu usiąść.
Ponownie mu się wyrwała, ale tym razem zarzuciła mu ręce na szyję i razem z nim przewróciła się na śnieg. Przez długą chwilę milczała.
- Nie umiesz się na  mnie gniewać. Jest ci z tym tak samo źle, jak mnie – powiedziała mu na ucho.
 Fred wpatrywał się w coraz gęściej spadające z nieba płatki.
 Bardziej jednak interesowało go to, że ciało Valentine przylega do niego ściśle, a jej usta muskają jego ucho. Czy naprawdę był tak nieskomplikowany jak uważała? Czy wystarczała jedynie chwila pieszczot, by wszystko jej wybaczył? Wszystko w nim burzyło się na taką myśl. Chciał ją odepchnąć, ale jeszcze mocniej zacisnęła ramiona w okół jego szyi.
- Boże, znowu coś zaraz palnę – skarciła się Valentine, stłumionym głosem. – Nie to chciałam powiedzieć, chociaż to też jest prawda. Przede wszystkim… masz prawo gniewać się na mnie jak długo chcesz, tylko, że… ja… nie chcę tracić czasu, nie mogę… tego znieść.
 Otoczony przez jej ramiona i udurzony zapachem jej perfum, wpatrujący się nadal w sine niebo Fred, ze zdziwieniem poczuł gorącą kroplę spływająco mu po szyi.
- Nie chodzi o to, że czasami jestem zazdrosna. To jest przecież normalne… Ale… to, że w lutym… opuścisz szkołę i zostawisz mnie tu… Tyle rzeczy może się stać. Możesz kogoś poznać, albo po prostu uznać, że masz za mało czasu, żeby go marnować na czekanie na mnie… Gdy pomyślę o tym wszystkim, o tym, że będziesz przyglądał się tym wszystkim kobietom, a mnie nie będzie przy tobie, żeby ci udowodnić, że to ja jestem dla ciebie najlepsza… - Coraz więcej kropel spadało na zmarzniętą skórę Freda. Słowa Valentine były też coraz bardziej urywane. Jakby nie mogła mówić, bo coś ściskało jej gardło. Fred natomiast odwrotnie, miał wrażenie, że ogarnia go spokój którego nie czuł od dawna.
- To mnie jednak… nie usprawiedliwia… więc… - kontynuowała Valentine, - przepraszam… Nie chciałam tego powiedzieć. Po prostu… chciałam, żebyś zaprzeczył, żebyś… powiedział… Jezu, co się ze mną dzieje? – zaśmiała się przez łzy. – Przecież… - urwała w pół zdania, żeby wszystkie uczucia, które nagle nią zawładnęły trochę opadły.
 Fred czuł każde drżenie jej wzburzonego, przepełnionego emocjami ciała.
 Jego twarda, zadziorna Valentine… Tak się rozkleić…
 Jego ramiona otoczyły jej szczupłą postać.
 W końcu poczuł się normalnie.
- Valentine… - powiedział pełnym czułości głosem, mocno ją ściskając. Przeturlał się i teraz to on przyciskał ją do ziemi. Odwróciła wzrok, żeby nie widział jej załzawionych oczu.
 Skostniałymi z zimna palcami dotknął jej twarzy i odwrócił do siebie. Jego usta dotknęły jej ust z zaborczością i zachłannością.
 Valentine ochoczo odpowiedziała na jego pocałunek. Miała ochotę śmiać się i płakać jednocześnie. Fred odsunął się od niej. Spojrzał na jej rozsypane na śniegu ciemnobrązowe włosy, zarumienioną od zimna i emocji twarz. Nabrzmiałe, zaczerwienione wargi i to delikatne, jeszcze nie dokońca pewne spojrzenie, ciemnych błyszczących oczu.
 – Naprawdę myślisz, że ktokolwiek byłby w stanie cię przyćmić? – mruknął z ustami niemal zupełnie na jej ustach. – Mogę być na końu świata i nadal będę czuł ten zapach… Szukał  w tłumie tych oczu. A gdy przestanie mi to wystarczać, przyjadę…
 Valentine poczuła jak zalewa ją fala spokoju. Pewnie będzie miała jeszcze setki wątpliwości. Pewnie jeszcze nie raz obrazi się na niego za niefortunnie rzucone słowo, czy spojrzenie. Ale to nic… To nic, bo przecież w głębi duszy zawsze będzie wiedziała, co jest dla niego ważne.
- Zmarzłam… - szepnęła.
- Więc czym prędzej należy cię ogrzać – odpowiedział jej i nagle poczuła, jego lodowate dłonie pod płaszczem i bluzką. Zadrżała nie tylko z zimna. Zapiszczała i zaczeła się wyrywać od jego rąk.
- Przestań!! Masz zmarznięte ręce!! – krzyknęła, ale zamknął jej usta pocałunkiem.
Po chwili przestały jej przeszkadzać grudki lodu na jej żebrach, tak bardzo zaabsorbował ją jego język, wargi i skóra.
- Chodźmy do zamku – zdołała już tylko wyszeptać, pomiędzy jednym a drugim słodkim, zaborczym pocałunkiem.


- Idziecie się z nami przejść? – rzuciła w czasie kolacji Valentine do Jamesa i Arthemis.
 Ona i Fred byli w zadziwiająco dobrej komitywie w porównaniu z zeszłym tygodniem, co oznaczało, że dzięki Bogu wszystko wróciło do normy. Poza tym nawet gdyby jej tego nie powiedzieli, Arthemis domyśliłaby się tego, bo Fred jak to miał w zwyczaju musiał dotykać chociaż małym palcem jakiegokolwiek fragmentu ciała Valetine. Arthemis mogła się założyć, że koleś był erotomanem…
 Spojrzała pytająco na Jamesa. Pokręcił głową.
- Ja nie mogę. Muszę nadrobić zajęcia, bo jutro Axelrode i Alexander pourywają mi kończyny. Nie mówiąc już o tym, że nie chce zarobić szlabanu. Ale jak chcesz to idź – rzucił do Arthemis.
 Arthemis zdziwiła ta jego nagła obowiązkowość, ale z drugiej strony sam sobie nagrabił, odkładając wszystko na ostatnią chwilę.
 Fred również był zdziwiony.
- Oszalałeś? Od kiedy to przejmujesz się czymś takim?!
- Od kiedy jestem do tego zmuszony… - odparł mu chłodno James.
Wszyscy zamrugali zaskoczeni jego tonem.
Arthemis w końcu jednak wzruszyła ramionami i odwróciła się do Freda i Valentine:
- Bawcie się więc dobrze… I nie pozbywajcie się zbyt dużej ilości ubrań na śniegu… Jeszcze zachorujecie…
- O co ty nas podejrzewasz? – rzucił urażonym tonem Fred, ale na jego ustach zakwitł zadowolony z siebie uśmiech, gdy prowadził Valentine do wyjścia.
 Arthemis pokręciła z uśmiechem głową. Byli niepoważni.
- On naprawdę nie ma pod tym względem żadnych ograniczeń… - powiedziała i zerknęła w bok. Zmarszczyła brwi, gdy zauważyła, że nie słucha jej. – Chcesz, żebym ci pomogła? - zaproponowała.
- Nie. Dam sobie radę – odpowiedział i nie spoglądając na nią, wstał i odszedł.
 Uraziła go czymś? Przeskrobała coś? – zastanawiała się w głębi duszy, zaskoczona jego zachowaniem Arthemis.
 Naburmuszyła się. Przecież to nie jej wina, że był zawalony robotą… Poza tym, chciała mu pomóc, prawda?
 W czasie gdy w myślach wyzywałą Jamesa, na przeciwko niej usiadł Albus.
- Myślisz, że będziemy mieli przed świętami jeszcze jakieś olimpijskie zadanie? Maria pisze, że bardzo chciałaby się ze mną spotkać… - mruknął poprawiając okulary i składając kawałek pachnącego słodko pergaminu.
 Po, co perfumować listy? – przemknęło przez myśl Arthemis.
- Pewnie tak. Nikt się tego nie spodziewa, więc będą chcieli nas wybić z rytmu.
 Po raz kolejny, dodała w myślach.
 Dosiadł się do nich Lucas, wyraźnie zadowolony z siebie.
- Załatwiliście wszystkie zakupy? – rzucił.
- Nie – burknął Albus. – Zanim zdążyłem cokolwiek kupić… - Arthemis posłała Albusowi ostrzegawcze spojrzenie, ale niestety go nie zauważył. - … musiałem zabrać Lily do skrzydła szpitalnego.
 Arthemis usłyszała dźwięk upuszczanego na talerz widelca. Przezornie wyszarpnęła różdżkę z rękawa i wymówiła zaklęcie petryfikujące nim Lucas, zdążył przewrócić cały stół zrywając się z miejsca.
 Poruszały się tylko jego spanikowane oczy. Pstryknęła palcami, żeby je na nią skierował.
- Nic jej nie jest. To tylko drobne poparzenie. Za tydzień nie będzie tego nawet pamiętać – wyjaśniła szybko.
- Luke, mógłbyś przestać panikować na myśl o każdym jej najmniejszym skaleczeniu – powiedział mentorskim tonem Albus. – Przecież w najbliższym czasie nie ma żadnego meczu. Zdążyłaby wyzdrowieć, nawet jeżeli naprawdę by ją spetryfikowano…
 Pomimo tego, że nie mógł się poruszać, w oczach      Luke’a Arthemis dostrzegła gwałtowną chęć obrzucenia Albusa oburzonym spojrzeniem. Zlitowała się nad nim i wymówiła przeciwzaklęcie.
- Po prostu nie rzucaj mi takich bomb – burknął Lucas, wracając spokojnie do posiłku, chociaż Arthemis wiedziała, że najchętniej od razu pobiegłby do Pokoju Wspólnego, żeby osobiście dokonać oceny stanu Lily.
 Arthemis nadal bardziej zaabsorbowana chłodnym zachowaniem Jamesa i walką z urażoną z jakiegoś powodu miłością własną, postanowiła iść do sali muzycznej i nie przeszkadzać chłopcom.


 W tym czasie Rose uznała, że jest to jej jedyna szansa, żeby spokojnie porozmawiać z Lily. Przy Arthemis i innych wszystkiemu by zaprzeczyła, Rose była o tym przekonana.
 Weszła do ich dormitorium, gdzie Lily z Ginem na kolanach właśnie była w połowie karaluchowego bloku otrzymanego od Arthemis.
- I jak tam zakupy Rose? – rzuciła wesoło, głaszcząc wniebowziętego kota.
- Lily, to przestało być zabawne, o ile kiedykolwiek było – powiedziała bez zbędnego owijania w bawełne. – Musisz powiedzieć  pozostałym!
- O czym? – Lily wydawała się szczerze zdziwiona.
- O tych wypadkach! O Flincie!
- A co Flint ma z tym wspólnego?
Rose otworzyła usta z niedowierzania.
- Udajesz głupią? – zapytała ostro.
- Rose… - zaśmiała się Lily. – Co z wybuchem petard u Zonka, może mieć wspólnego Flint? Nawet Albus stwierdził, że to się aż prosiło o wybuch…
- A twoja kostka?! Proszę cię! Nigdy nie przydarzały ci się takie wypadki! – uniosła się Rose, coraz bardziej zdenerwowana.
- No dobra! Przyznaje, że to na schodach, to rzeczywiście mogła być jego sprawka, ale bez przesady… U Zonka go nie było – powiedziała stanowczo Lily, wkładając do ust kolejną porcję słodyczy.
- Lily… - powiedziała Rose błagalnie. – Musisz być ostrożna! Jeżeli ten koleś naprawdę postanowi zrobić ci  krzywdę, to możemy nie zdążyć go powstrzymać…
 Lily wypuściła ze świstem powietrze i wydeła usta.
- Dobrze. Następny podejrzany wypadek natychmiast zgłoszę moim nadgorliwym braciom – obiecała. – Ale nie proś mnie, żebym biegała z każdym skaleczonym palcem do Arthemis. Sama przecież powiedziałaś, że mają za dużo na głowie…
  Rose przez dłuższą chwilę przypatrywała się uważnie Lily, jakby chciała rozstrzygnąć czy kłamie, czy nie. Miała naprawde nadzieję, że jej kuzynka zacznie na siebie uważać. Ona w przeciwieństwie do niej, nie uważała, tych wypadków za niewinne.
 Poczuła skurcz w brzuchu. Walczyła w niej lojalność wobec Lily, z przekonaniem, że powinna ją chronić za wszelką cenę.
 Co mam robić? – zapytała siebie bezradnie.


 Tydzień później Arthemis odciągnęła palce od klawiatury i westchnęła. Myślała, że jeżeli sobie pogra to przejdzie jej nagromadzona frustracja.
 Co się z nim działo, do cholery?
 Westchnęła głęboko i rozejrzała się po sali. Było tu zimno, a za oknem siąpał obrzydliwy deszcz ze śniegiem. Całe błonia pokryły się jedną wielką chlapą. 
 W zeszłym roku zima była ładniejsza – pomyślała i przypomniała sobie, co robiła o tej porze w zeszłym roku.
 Zerknęła na swoją lewą dłoń. Ćwiczyła zaklęcia umysłowe. Wyciągnęła rękę w kierunku arkusza z nutami i wykonała ruch nadgarstkiem mówiąc: Wingardium Leviosa!
 Nic się nie stało. Spróbowała ponownie.
 Udało jej się dopiero za trzecim podejściem. Nadal pamiętała jak to się robi…
 Co prawda, trudno będzie jej ćwiczyć zaklęcie rozbrajające, czy tarczy, bez pomocy, ale mogła ćwiczyć inne.
 Stanęła naprzeciw połamanego krzesła bez oparcia. Wyciągnęła rękę.
- Ignis! – powiedziała wyraźnie.
Nic. Nawet wątłego dymka. Ale cóż… było to bardziej skomplikowane zaklęcie, od zwykłej lewitacji… Może spróbuje jeszcze raz?
 Arthemis tak się tym zajęła, że spędziła na bezowocnych próbach następne dwie godziny. Krzesła nadal w całości stało. Nienaruszone. Nie nadpalone nawet najmniejszym płomyczkiem…
 Od wysiłku i wiecznego skupienia bolał ją żołądek i głowa.
 Sfrustrowana kopnęła w nie, a potem wyszła. Skierowała swoje kroki prosto do Wielkiej Sali, słysząc gwar charakterystyczny dla ludzi śpieszących na kolację.
 Włączyła się w tłum zamyślona. Musiała coś robić źle…
 Schodziła właśnie głównymi schodami szóstego piętra, gdy wbiegła na nie zielona na twarzy, wstrząsana dreszczami Lily. Wpadła na Arthemis przez przypadek, bo nie podnosiła wzroku. Zatykała natomiast dłonią usta.
 Arthemis złapała ją za ramiona.
- Co jest?! – zapytała przestraszona jej zachowaniem.
 Lily pokręciła tylko głową i chciała się wyrwać. Gdy jej się to nie udało, niespodziewanie zgięła się w pół i zwymiotowała prosto na buty Arthemis.
 Arthemis nawet tego nie zarejestrowała, tak była przestraszona jej stanem. Była cała mokra, a odcienie biały i zielony walczyły o lepsze na jej twarzy.
 Złapała ją pod łokieć, bo Lily wydawała się być słaba jak nowonarodzony kociak.
 Dookoła rozległy się pojedyńcze śmiechy. Co odważniejsi wydawali z siebie odgłosy i komentarze obrzydzenia.
 Wystarczyło jednak szybkie, ostre spojrzenie Arthemis, by zamilkli. Usłyszała szybkie kroki na schodach.
 Eliza ujęła Lily pod drugi łokieć, szeptem mówiąc:
- Biedactwo…
 Tylko dzięki temu, że ją podtrzymywały Lily nie upadła, przy kolejnym nawrocie zawartości jej żołądka.
- Tu nie daleko jest łazienka – powiedziała Arthemis. – Zaprowadźmy ją tam…
- Czego się gapicie?! – rozległ się surowy, gniewny głos Gillian. – Nie zastawiać przejścia!! – rozkazała i błysnęła swoją odznaką prefekta. – Spadać!!
 Gillian jednym machnięciem różdżki sprzątnęła schody.
 We trzy zaprowadziły Lily do łazienki, Arthemis podtrzymywała ją nad umywalką, jednocześnie mówiąc do dziewczyn:
- Znajdźcie mi Albusa i Rose.
 Eliza i Gillian szybko skinęły głowami i ruszyły w stronę drzwi.
 Arthemis wiedziała, że może zawołać Albusa o wiele szyciej, ale musiała się jakoś pozbyć dziewcząt. Pomimo wszystko była im wdzięczna.
- Dzięki! – rzuciła jeszcze.
 Pomachały jej ręką.
- Żeby tylko Lily nic nie było – rzuciła Eliza i wyszły.
 James? James! – nawoływała w myślach, ale nie było żadnej odpowiedzi. Czyżby spał?
 W każdym bądź razie nie mogła dłużej tracić na niego czasu.
 Odkręciła kran i przemyła Lily twarz.
- Już lepiej? – spytała.
 Lily bez słowa pokręciła głową i po raz kolejny zwymiotowała, po jej policzkach spływały mimowolne łzy.
 - No już, kochanie… - szepnęła Arthemis, odgarniając jej włosy delikatnie. – Nic się nie stało…
 Arthemis otarła jej oczy.
- Lepiej ci się zrobi, gdy wszystko z siebie wyrzucisz – poradziła delikatnie.
 Lily napiła się trochę wody, przepłukała usta i zaczęła głęboko oddychać, ale na nie wiele się to zdało, bo za chwilę mdłości dopadły ją po raz kolejny.
- Ale to damska łazienka!! – usłyszała oburzony głos Albusa.
- Nic mnie to nie obchodzi! – oparował mu Lucas, a drzwi odbiły się z hukiem od ściany.
 Rose przepchnęła się między nimi i podbiegła do Lily.
- Powiedziała co się stało? – zapytał Albus, nadal stojacy w progu łazienki.
- Myślisz, że miała czas? – rzuciła kąśliwie Arthemis. Mógłby okazać chociaż trochę współczucia, przemknęło jej przez myśl. Uzdrowicielstwo to jedno, ale do cholery, był jej bratem!
 Lucas nie miał takich skrupułów jak Albus. Wszedł do łazienki i stanął obok Lily, patrząc na nią z niepokojem.
- To przez słodycze… - wyszeptała z trudem. – Za dużo ich zjadłam…
 Arthemis i Albus wymienili spojrzenia. Słodycze nie mogły wywołać takiej reakcji.
 Lucas jednak uwierzył jej słowom. Lily się wyprostowała na drżących z wysiłku nogach.
- Już mi lepiej – szepnęła. – Przepraszam…
- Nie przepraszaj – rzucili wszyscy jednocześnie.
Lily wzruszyła ramionami, chciała zrobić krok, ale zakręciło jej się w głowie. Lucas, bez słowa wziął ją na ręce. Nie protestowała. Ufnie objęła go za szyję. Była tak drobna, że w jego ramionach przypominała lalkę.
 Przez chwilę się nie ruszał, żeby znowu nie zrobiło jej się nie dobrze, a potem ruszył do drzwi.
- Pani Pomfrey na pewno ci pomoże… - powiedział łagodnie i wyniósł ją z łazienki.
 Albus, Rose i Arthemis poszli za nim.
 Następne pół godziny w  milczeniu spędzili na wyczekiwaniu diagnozy. Pani Pomfrey podała Lily eliksir na uspokojenie żołądka i coś delikatnego na sen.
 Lucas z założonymi na piersi rękami czekał na werdykt.
 Pielęgnirtka wyszła zza parawanu, wzdychając.
- Cóż to nie pierwszy taki przypadek…
 Rose drgnęła gwałtownie.
- Miałam tutaj już dwójkę z Hufflepuffu. Co prawda nie przechodzili tego aż tak ostro, ale każdy organizm reaguje inaczej – zacmokała. – Mówiłam profesorowi Longbottomowi, żeby przypominał im o dokładnym dezynfekowaniu rąk po zajęciach… Widocznie panna Potter zapomniała tego zrobić. A poźniej osad z grzybów Horculus, dostał się z pożywieniem do żołądka wywołując silną reakcję trującą.
- Rzeczywiście czwarte klasy zajmują się tym teraz. Profesor Carmanthen potrzebuje tych grzybów do eliksirów dla siódmoklasistów – westchnął Albus, przecierając okulary. – Lily mogłaby być bardziej ogarnięta…
 Rose, Lucas i Arthemis jednocześnie posłali mu naganne i nieprzychylne spojrzenia.
- No, co? – burknął i odwrócił się do wyjścia. – Gdyby była bardziej uważna, nic by się jej nie stało…
 Pomimo ciężkiego stanu Lily, Rose wydawała się jakby jej ulżyło. Arthemis natomiast wyszłą zaraz za Albusem, zostawiając pacjentkę w bezpiecznych rękach Lucasa i Rose. Nie wyszła po to, żeby pogadać z Albusem, jak można byłoby sądzić. Nie. Skierowała swoje kroki prosto na drugie piętro.
 Dopadła Jamesa samotnie wchodzącego do tajnego przejścia za arrasem. Może gdyby nie była taka zła zauważyłaby, że jest blady. Że ma pociemniałe oczy i worki pod nimi. Może zauważyłaby, że jakoś specjalnie nie stara się bronić, gdy wymierzyła mu dwa solidne ciosy, jeden w ramię, drugi w pierś.
- Odzywaj się jak do ciebie mówię! – warknęła.
- Nie sądziłem, że to coś ważnego – burknął.
- A może jednak?! – ryknęła ironicznie.
- Cóż… normalni ludzie się tak nie porozumiewają…
 Arthemis zbladła w jednej chwili i odsunęła się od niego nieznacznie. Zacisnęła zęby, by po chwili powiedzieć przez nie:
- A może gdybyś raczył mi odpowiedzieć, wiedziałbyś, że twoja siostra trafiła do szpitala z powodu zatrucia. Ale pewnie miałeś tysiąc ważniejszych rzeczy do zrobienia… - dodała ostro i odwróciłą się nie czekając na odpowiedź.
 Zranił ją w jednej chwili, ale mogła to przeżyć. Nie była to jakaś wielka tragedia. Może po prostu był zmęczony…
Arthemis tłumacząc sobie to starała się powstrzymać bolesne ściskanie w piersi.
Właśnie, zmęczenie może naprawdę dokopać człowiekowi…


 Lucas siedział przy Lily wieczorem razem z Jamesem. Ocknęła się, więc James wesoło powiedział jej, że jak tylko będzie miała ochotę to załatwi jej górę słodyczy.
 Pod morderczym spojrzeniem oczu Lucasa i zielonym wyrazem twarzy Lily zwiał ze skrzydła szybciej niż tam dotarł.
 Luke przez dłuższą chwilę milczał, szczególnie, że Lily wydawała się być mocno zawstydzona.
- Lily… - zaczął spokojnie. – Chcę zapytać cię o jedną rzecz…
 Lily spojrzała na niego nieśmiało, szeroko otwartymi oczami i może dlatego na chwilę stracił wątek. Po kilku minutach jednak przypomniał sobie, co chciał powiedzieć.
- Czy coś ci zagraża? Czy czujesz się w jakikolwiek sposób zagrożona? – zapytał powoli, patrząc na nią z napięciem.
 Pokręciła przecząco głową.
- Na pewno? – zapytał z naciskiem.
- Luke… - powiedziała cicho i uśmiechnęła się blado. – Jestem roztrzepana i nieuważna… to chyba jedyne zagrożenia, które na mnie czychają… Sama jestem dla siebie niebezpieczna…
 Jej głos był tak słaby, że Lucasowi ścisnęło się serce. Odwróciła wzrok.
- Przykro mi, że przysparzam wam tylu zmartwień…
Lucas westchnął ciężko.
- Mogę się martwić o ciebie cały czas, byle byś nadal była w jednym kawałku…
- Fakt… mamy przed sobą jeszcze jeden puchar do zdobycia – rzuciła lekko.
 Lucas wstał i odwrócił się do niej plecami, żeby nie widziała emocji na jego twarzy.
- Taa… - rzucił cicho.
- Pani Pomfrey powiedziała, kiedy będę mogła wyjść? – zapytała z nadzieją.
- Tak. Dostałas odtrutkę, więc jutro wieczorem będziesz mogła już wrócić do siebie – odpowiedział jej.

 Uśmiechnał się do niej na pożegnanie i wyszedł.  

2 komentarze:

  1. Niepokojący rozdział. Coś za dużo tych wypadków. W dodatku coś niedobrego dzieje sie z Jamesem. Wyczuwam ciężkie czasy 😕

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniały, Lili nie powinna ignorować tych wypadków wokół niej, może to nabrać większą skalę, och co się dzieje z Jamesem, i och to między Fredem i Valentine super...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń