sobota, 27 stycznia 2018

Za zasłoną snów (Rok VI, Rozdział 41)

 Gdy tylko wylądowali na dziedzińcu przed szkołą, natychmiast musieli wbiec do środka by schronić się przed śnieżycą.
 W Sali Wejściowej Albus podszedł do Arthemis z miną winowajcy, otworzył usta:
- Słuchaj…
- Nie teraz, Al… - powiedziała cicho, nawet na niego nie spojrzawszy. Patrzyła tylko na Jamesa, który również z pociemniałym spojrzeniem się w nią wpatrywał.
 Zdjęła z ramienia torbę i podała ją przyjacielowi.
- Zanieś ją do Pokoju Wspólnego…
- A ty co masz zamiar… - zaczął Albus, gdy podszedł do nich James.
- Musimy porozmawiać – rzucił tylko, głosem wyzutym z emocji.
 Arthemis skinęła głową, chociaż serce drżało jej ze strachu.
- Co się stało? – dopytywał się Albus, gdy w końcu zauważył twarde jak stal spojrzenie Jamesa i bezdenny smutek w oczach Arthemis.
 Zostawili go bez słowa. Obydwoje wchodząc po schodach jak na skazanie.
 Był tym tak zajęty, że nawet nie zauważył tłumów ludzi w Sali Wejściowej. Musiał się stąd czym prędzej zmyć…


 Arthemis wiedziała, gdzie prowadzi ją James i wcale nie chciała tam iść. Tamto miejsce zawierało wszystkie jej najlepsze wspomnienia. Nie chciała, żeby to się zmieniło.
 James jednak nie odczuwał chyba tego w ten sposób, bo bez wahania otworzył drzwi do Sali muzycznej.
 Stanęli naprzeciwko siebie, ale w znacznej odległości. Jak gladiatorzy na arenie. A gdy Arthemis usłyszała jego następne słowa, myślała, że serce jej pęknie.
- To, co się dzieje nie jest twoją winą, ale… ja nie mogę tego dłużej znosić…
 Co ja robię?! Skąd się wzięły te słowa? – zastanawiał się James. – To nie to miałem powiedzieć!!
- Nigdy nie powinniśmy być razem…
 Arthemis odwróciła się do okna, żeby nie widział jej błyszczących oczu, jej trzęsących się dłoni i drgających warg. Ogarnął ją chłód. Taki przerażający chłód, jakby w pomieszczeniu znaleźli się dementorzy.
- Dotarło to do mnie teraz… nie zasługuję na ciebie. Zbyt wiele razy cię skrzywdziłem… Nigdy nie powinien sądzić, że zdołam ci wynagrodzić to wszystko, co ci zrobiłem…
 Arthemis chciała się odwrócić, tak nieprawdopobne było to, co mówił. To było niedorzeczne… pozbawione sensu i logiki!
 Położyła rękę na wisiorku, który jej podarował. Nie mogła na niego patrzeć. Uwierzyłaby mu. Ale nie widząc jego oczu, jego twarzy bardziej skupiała się na jego uczuciach. A te przeczyły każdemu jego słowu. No prawie każdemu.
 Poza tym dotarło do niej, że Dafne miałą racje. Lepiej słuchać uczuć, niż słów…
- Kiedy tak bardzo mnie skrzywdziłeś? – zapytała gorzko.
- W zeszłym roku… w tym roku… to się dzieję, tak często, że nawet trudno mi wymieniać…
 Nie możesz tego wymienić, bo nie ma to znaczenia, pomyślała. Arthemis. Sam dobrze wiesz, że nie ma to znaczenia, więc czemu używasz tego jako wymówki?
- Powiedz mi prawdę – powiedziała cicho. – O co tak naprawdę chodzi?
- Przecież mówię… - Nie! Nie mówię!! – krzyczał w duchu James, to nie są moje myśli, to nie moje słowa!!
- Jest ktoś inny? Czy po prostu jesteś zmęczony tym wszystkim? Ukrywaniem myśli, przed takim wybrykiem natury, jak ja? Powiedz… Tak, czy inaczej będzie bolało, więc nie używaj moich uczuć jako powodu…
 Pod skórą czuł przypływ fundamentalnej złości, że znowu  wywleka na wierzch te bzdury.
- Twoje zdolności są wspaniałe! Niema drugiej takiej osoby na świecie! Nie rozumiesz, że dlatego na ciebie nie zasługuje?!
 Co to do cholery ma być? – zapytała się w myślach Arthemis. - Co mają znaczyć te słowa?
 To zupełnie do niego nie pasowało. James nigdy by nie stwierdził, że na nią nie zasługuje. Co to za brednie?! Co mu się stało?! Kto mu to wmówił? Pod jakim zaklęciem się znalazł?!
 Jednak jeżeli to było zaklęcie to powinien się spod niego wyrwać, chyba, że wierzył w to, co mówił.
- Arthemis jesteś wyjątkowa. Niezastąpiona – powiedział cicho. – A ja nie jestem w stanie troszczyć się o ciebie, chronić cię dbać o twoje uczucia tak jak tego potrzebujesz…
 Tak. Teraz to był James, ale do cholery, ona nie chciała tego słuchać!! Nie będzie tego słuchać!!
- Więc zrywasz ze mną i ranisz mnie, żeby mnie więcej nie ranić? – zapytała z goryczą.
- Wybacz mi ten ostatni raz… Ale to koniec. To nieznośne poczucie, że przeze mnie cierpisz, jest nie do zniesienia…
 Och, tak… to mogła zrozumieć. Z tym, że nijak nie miało się to do rzeczywistości…
 James stał zaciskając pięści, z zamkniętymi oczami, więc nie widział, jak Arthemis rozpięła wisiorek, który od niego dostała. Przez chwilę ważyła go w dłoni, a potem do niego podeszła.
 Włożyła mu go w dłoń, zamknęła na nim jego pięść i ścisnęła z taką siłą, że misternie rzeźbione płatki i liście kwiatu wrzeły mu się w skórę, przebijając ją aż do krwi.
 Otworzył oczy, by zobaczyć, ostry, zrozpaczony błysk w jej źrenicach.
- Kłamiesz. Mój James nigdy by czegoś takiego nie powiedział! Na to jest zbyt arogancki i pewny siebie. Więc to nie jest powód! Masz rację, to koniec!
 Nie!! James w duszy gwałtownie protestował, ale nie był w stanie tego wyrazić.
- Jeżeli nie chcesz mi podać prawdziwego powodu, to nie mów. Ale to na pewno nie to, o czym mówiłeś! Nawet jeżeli mnie zraniłeś to każdy dzień z tobą, wynagradzał mi to dziesięciokrotnie…
 Zbliżyła się do niego jeszcze bardziej.
– Ponieważ to mój ostatni pocałunek, niech będzie niesamowity – dodała, stanęła na palcach i obdarowała go najsłodszym, najczulszym z pocałunków, czując jak zalewa ją jego żal, jego rozpacz.
 Odwróciła się do niego szybko, mocno zaciskając powieki. Wzięła głęboki oddech, żeby powstrzymać drżenie głosu.
 To koniec… pomyślała oszołomiona i na jej sercu zacisnęła się niewidzialna dłoń, która wyciskała z niego życie. Jak można przeżyć taki ból? – pomyślała.
- Za kilka dni porozmawiamy, co zrobić z olimpiadą… Na razie nie mogę cię widzieć. Powinieneś to dobrze rozumieć – jej głos załamał się na końcu, ale przetrwała i ruszyła do drzwi.
 Już nigdy nie wejdzie do tego pokoju. Już nigdy…
 James krzyczał, chociaż nikt tego nie słyszał.
 Nie, to niemożliwe!! To się nie dzieję naprawdę!! To kolejny chory sen!!
 James czuł mrowienie na ustach. Czuł fizyczny ból w całym ciele, patrząc na jej plecy i drżące ramiona. W dłoni poczuł ostry kształt. Spojrzał. Krew… wbijające się w rękę liście srebrenego kwiatu. Patrzył na ten symbol…
 Dotknęła klamki.
 NIEE!! DO CHOLERY! DO WSZYSTKICH DIBAŁÓW, NIE POZWOLĘ NA TO!!
 Nagle z jego umysłu opadła mgła. 
- Jezu, nie możesz tego zrobić. Nie możesz mnie zostawić – usłyszała wypowiedziane z bólem słowa. – Obojętnie ile z tego byłoby prawdą, nie jestem w stanie pozwolić ci odejść! To cholerne zaklęcie… ktoś rzucił na mnie zaklęcie!! Zabiję go!!
 To był James. Nawet brzmiał jak James.
 Arthemis poczuła obezwładniającą, pozbawiającą sił ulgę, która ją zalała. Oparła czoło o chłodne drzwi.
- Ty idioto – powiedziała załamującym się głosem. – Ty cholerny idioto! Czy wiesz do czego mogłeś doprowadzić? – zapytała, a po twarzy spływały jej łzy.
 Była wściekła tak strasznie wściekła… i przerażona, co ją jeszcze bardziej wkurzało.
 Odwróciła się do niego. James patrzył jak z zalaną łzami twarzą idzie w jego stronę. Podniosła rękę i uderzyła go w twarz. Rozległ się trzask. James wpatrywał się w nią oszołomiony. A ona opadła na kolana i zakryła dłońmi twarz.
- W tej chwili mogłabym cię znienawidzić. Naprawdę James… co chciałeś zrobić? Po, co?
James czuł szczypiącą skórę na policzku i patrzył na klęczącą na ziemi Arthemis. Przykucnął obok niej i chciał jej odgarnąć włosy, ale zmiażdżyła go zapłakanym wzrokiem.
- To nie ja. Dobrze wiesz, że to nie ja – szepnął.
- Nie rozumiem… Co się działo przez ostatni miesiąc? Co to miało być?! Skąd wzięły ci się nagle te wszystkie bzdury? – szeptała, a spomiędzy jej palców spływały łzy.
- Jak mogłaś uwierzyć, w coś takiego? Nigdy bym czegoś takiego nie powiedział…
- Nie… ale mogłes kłamać… Gdybyś mnie nie zatrzymał zanim otworzyłam drzwi, wyrwałabym ci serce – oznajmiła.
 Uśmiechnął się kącikiem ust, chociaż jego oczy nadal były ponure. Odciągnął jej zdrową rękę od twarzy i  włożył w nią wisiorek, pobrudzony jego krwią.
- To było dobre zagranie… - szepnął.
- Zagranie?!! – z oczu trysnęły jej łzy. James myślał, że pęknie mu serce, jeżeli będzie jeszcze chociaż trochę płakać. Ona jednak chyba nie miała takiego zamiaru. – Kretynie! Matole! Idioto! Skończony skurczybyku! Ignorancie. Pozbawiony mózgu, nieobliczalny baranie!! Imbecylu. Ośle… - drżący głos nie dawał efektu, który zamiarzała wywołać, ale James chyba był wystarczająco zdołowany. Spojrzała na czerwony ślad na jego policzku i zamilkła. – Zasłużyłeś… – powiedziała, pociągając nosem.
- Zasłużyłem – przyznał jej cichą rację.
- Powiedziałeś, że mnie nie zostawisz… - wyszeptała, a jej głos się załamał.
- Co? – James wpatrywał się w nią oszołomiony.
- Wtedy… w szpitalu, po meczu z Puchonami, gdy miałam złamaną rękę… powiedziałeś, że nigdy mnie nie zostawisz… I jeżeli złamiesz tę przysięgę to wdepczę cię w podłogę… - dodała, psując podniosły nastój.
- Słyszałaś to?
- A gdybym nie słyszała, to by się nie liczyło? – zapytała gorzko.
- Liczyłoby się – powiedział i ukląkł naprzeciw niej, a potem pociągnął ją do siebie tak, że wpadła mu w ramiona.
 Oddychała z trudem, przytulając twarz do jego piersi.
- Tylko jedno zaklęcie tak działa, prawda? – szepnęła z trwogą.
- Tak…
- Ale skoro działało tak długo… To musiałeś chociaż trochę w to wszystko wierzyć – powiedziała z wyrzutem.
 James wdychał jej słodki zapach, uświadamiając sobie, że nadal ma na sobie przemoczoną cieńką arabaską szmatkę, która wyglądała jakby była przezroczysta. Objął ją jeszcze mocniej i powiedział jej cicho na ucho.
- W zeszłym roku cię zraniłem. I to nie raz. Postarałem się wielokrotnie o to, żeby cię ranić. Powiedziałem i zrobiłem wiele rzeczy, których teraz żałuję…
 Odsunęła się od niego, żeby dobrze widzieć jego twarz.
- Jezu, James! Ja też! Ale kiedy teraz o tym myślę, potrafię docenić to co mamy, to kim jesteśmy. Nie wiedziałabym tego. Nie czułabym tego w taki sposób, który sprawia, że potrafię dla ciebie zrobić wszystko, żebyś był szczęśliwy nie rezygnując przy tym z siebie. A ty wolałeś…
- Wiem. Do cholery, wiem! Mówiłem sobie to wszystko, tak długo jak mogłem! Ale tamte wspomnienia, jak wtedy pokonałem cię na jednym ze szkoleń. Twoja krew przelana przez moje zaklęcie… Twój wyraz twarzy, gdy oskarżyłem cię, że wysługujesz się Rose. Sprawa z Lucasem… Kwiaty dla Sylvie, wszystkie nawet najmniejsze sprawy wracały do mnie! W końcu zacząłem myśleć o tym… Poczucie winy narastało tak, że nie mogłem znieść więcej.  To wszystko, te sny mnie zabijały… Wysysały ze mnie wszystko. A ty się oddalałaś, a ja wmawiałem sobie, że tak jest lepiej… Że to dla twojego dobra…
 Arthemis nie mogła uwierzyć w to, co mówił. Nie podejrzewałaby go o taką wrażliwość. Próbując zgłębić jego uczucia, powtarzała je w myślach, nieświadoma, że jej dłonie bładzą bo jego ramionach. W końcu jednak dotarło do niej jedno słowo z jego wypowiedzi. Słowo, które tłumaczyło wszystko.
 Arthemis zerwała się na równe nogi. James zachwiał się zdziwiony jej nagłym zachowaniem.
- Sny?! – powtórzyła. – SNY?? To wszystko przez sny??! – jej głos podniósł się o oktawę.
 Cóż Jamesowi też wydało się to teraz głupię, więc zawstydzony odwrócił wzrok.
- Śniło ci się to wszystko… Walczyłeś z tym, a to mimo wszystko wracało. Nie chciałeś w to wierzyć, ale było tak realistyczne, że w końcu zacząłeś – szeptała do siebie jak w malignie. A wszystko co mówiła, zgadzało się dokładnie z odczuciami Jamesa. Jakby tam była… Spojrzał na nią zdziwiony. – Sny… Mogłeś mi powiedzieć! – powiedziała niespodziewanie zdenerwowana. – Na Merlina nie miałeś żadnych szans! Kiedy to się zaczęło? Jezu, już wtedy, gdy dowiedziałeś się o Lily i Lucasie, prawda?! Byłeś wtedy zaspany i zmęczony… Nie zauważyłam. Prawie miesiąc… Dłużej niż u mnie – szeptała gorączkowo.
 James podniósł się z ziemi.
- Wiedział, że prawie go złapałam, więc drugi raz nie próbował ze mną – dodała patrząc na niego oszołomiona.
 James dopiero wtedy uświadomił sobie, o czym ona mówi. Zcisnął zęby w bezsilnej złości. Ktoś nim manipulował wdarł się w jego najgłębsze uczucia. W strefę, którą uważał za niedostępną i cudownie bezpieczną. Zranił jego dziewczynę i mało nie doprowadził do katastrofy… Według jego miary zasługiwał na samo dno piekła!
 Arthemis była tak zdenerwowana, że beztrosko uderzała dłonią o udo. Dopóki nie zrobiła tego z taką siłą, że jej połamane palce zaprotestowały.
 Zacisnęła zęby, machając lewą dłonią, jakby to mogło pomóc. Tylko jeszcze bardziej jej zaszkodziło…
- No, już już… - powiedział uspokajająco James, chociaż krew się w nim burzyła. – Posłuchaj jesteśmy zmęczeni i wstrząśnięci. Pomyślimy o tym jutro dobrze? Pomyślimy co z tym zrobić. A na razie musisz się przebrać i pójdziemy coś zjeść…
 Arthemis stwierdziła, że ma stuprocentową rację a poza tym, jeszcze nie do końca pozbyła się bólu z klatki piersiowej i nadal odczuwała skutki niedawnego płaczu. Oczy nienawykłe do łez na pewno miała zaczerwienione.
 Poza tym nawet najsilniejsze umysły z czasem się męczą. Szczególnie, po kilku nieprzespanych nocach i głowieniu się nad sercowymi sprawami.
 Westchnęła i pokiwała głową.
 Jamesa zalała fala niekontrolowanej czułości do niej. Do tej jednej, jedynej. Wybranej…
 Arthemis…- Cała jego czułość, troskliwość i wrażliwość zawierała się w tym jednym imieniu.
 Powoli zbliżył się do niej. Spojrzała na niego i wiedział, że ta gorączkowa tęsknota, która trawiła go od tygodni była też jej udziałem.
 Na jej wargach ułożyło się jego imię.
 Położył dłoń w zagłębieniu jej szyi, gdzie z każdą chwilą jej puls bił szybciej. Jego oddech owiał jej usta. Bardzo długo patrzyli sobie w oczy, z ustami oddalonymi o milimetry. Wystarczyło muśnięcie, delikatne jak piórko, którym obdarzył jej wargi, by z jękiem przywarła do niego całym ciałem i a jej usta płonęły od całej nagromadzonej frustracji, niepewności i bólu ostatnich tygodni, jakby chciała to spalić w ogniu tego jednego pocałunku.
 James nie pozostawał jej dłużny potrzebował tego tak samo jak ona. Jego dłonie obejmowały jej plecy, przyciskały ją coraz mocniej i mocniej do jego ciała.
 W tym szaleństwie nie zauważyli, że przesuwają się aż w końcu Arthemis uderzyła plecami o jeden z regałów. Gdy z jej gardła spod jego ust wyrwał się cichy jęk, zdał sobie sprawę, że uderzyła się w niezaleczoną do końca rękę.
 Zerknęli na siebie, a potem Arthemis uśmiechnęła się delikatnie, a James powiedział stanowczo:
- Dokończymy to…
Arthemis przytuliła się do jego ciepłego, mocnego ciała.
- Oby szybko – mruknęła cicho, rozśmieszając go.
 Jego ramiona zaplotły się wokół jej drobnej postaci i stali tak, dopóki zimno nie dało o sobie znać w przenikliwy sposób.



 Arthemis miała zamiar się przespać. Zdrzemnąć chociaż chwilę przed kolacją. Głód dawał o sobie znać, ale miała zamiar przekąsić jakiegoś batonika zbożowego i odpocząć.
 James widocznie też miał na to ochotę, ale wydawał się zbyt spięty na jakikolwiek sen. Arthemis ścisnęła jego dłoń, gdy przechodzili przez przejście do Pokoju Wspólnego.
- Ktokolwiek to jest, myśli, że Zaklęcie Imperiatus zadziałało. Możesz spać spokojnie… Dzisiaj nie powinien cię niepokoić.
Na razie…- dodała w myślach.
Zerknął na nią i uśmiechnął się nieznacznie i trochę smutno. Pogłaskał ją wierzchem dłoni po policzku.
Zamrugała zaskoczona, jakby odzwyczaiła się od takich gestów przez dwa tygodnie.
Pobudziło to jego złość na nieznanego sprawcę. Jego chęć zemsty. Nikt nie miał prawa stawiać miedzy nimi murów.
 Inną kwestią było to, że jeszcze nie byli na tyle pewni siebie, żeby te mury od razu rozpoznać i zburzyć.
 Jednak nie dane było im się położyć. Drogę zastąpił im Albus, a jego mina świadczyła o tym, że tym razem nie da się zbyć. Co więcej, wydawał się być… udręczony. Jakby gnany wyrzutami sumienia…
- Arthemis… ja… - przełknął ślinę, poprawił okulary, a potem odważnie spojrzał jej w oczy. – Musimy porozmawiać.
- Al… słuchaj, czy to nie może zaczekać? – zapytała, patrząc na niego prosząco.
Spojrzał najpierw na nią, potem na Jamesa. Zauważył ich zmęczenie… i coś jeszcze, jakby… napięcie, które jeszcze ich nie opuściło.
- Wolałbym nie… - mruknął jednak w końcu.
Arthemis ucisnęła nasadę nosa, a potem westchnęła i skinęła głową. Przeciągnęła dłonią po ręce Jamesa, mówiąc:
- Idź się połóż. Powinieneś się wyspać…
Uśmiechnął się gorzko.  
- Jeżeli to coś ważnego, to wolę iść z wami – odparł.
Albus skinął głową i wyszli na korytarz. Odeszli korytarzem trochę dalej od wejścia do Gryffindoru – bardzo ruchliwego miejsca.
 Al stanął przy jednym z okien i odwrócił się do Arthemis.
- To moja wina, że dowiedzieli się o twoich zdolnościach – wyrzucił z siebie.
- CO?! – krzyknął oburzony James.
 Arthemis jednak pozostała spokojna. Patrzyła na Albusa ze współczuciem, a nie jak się spodziewał z wyższością i złością. W końcu go ostrzegała… Wtedy właśnie zrozumiał, że ona wie. Że domyśliła się wszystkiego…
- Dlaczego wypaplałeś?! – zapytał, nie rozumiejąc James. – Przecież…
Albus odwrócił wzrok. Mógł rozmawiać z Arthemis, ale kurcze, James z tym jego oburzeniem zaczynał go wkurzać. Przecież sam wiedział, że spieprzył. Nie były mu potrzebne jeszcze dodatkowe bodźce…
- To nie on… - usłyszał głos Arthemis. – Al… jedyną rzeczą, która może mnie wkurzyć, to sytuacja, w której będziesz ją krył – powiedziała ostrzegawczo.
- Nie mam zamiaru jej kryć! – powiedział zapalczywie, podnosząc głos i patrząc na nią płonącym wzrokiem. – Zdradziła mnie! Zaufałem jej! Nie wiem, czemu to zrobiła! Ale przysięgam, że się dowiem!
- To ta laska? – zajarzył James. – Maria? – zaśmiał się krótko. – Wyciągnęła z ciebie wszystko, w tak krótkim czasie? A dostałeś coś w zamian?? – dodał sugestywnie poruszając brwiami.
 Albus spojrzał na niego piorunującym wzrokiem, jednak Arthemis wiedziała, że gdzieś pod spodem kryje się głęboki zawód.
- James – powiedziała ostrzegawczo. – Idź sobie…
- Ale… - zaczął James.
- Idź sobie – powtórzyła groźnie.
 Westchnął głęboko.
 Arthemis wiedziała, że James wcale nie miał ochoty iść, ale wciąż czuł się winny, za to, co się wcześniej stało, więc pójdzie. Wcale nie chciała, żeby czuł się winny, jednak akurat w tym momencie to się jej przyda. Potem z nim pogada…
 Gadanie o skomplikowanych, związkowych sprawach… miała tego serdecznie dosyć.
 James nachylił się do niej jakby chciał ją pocałować, ale szybko wbiła mu pięść w brzuch. Sapnął i spojrzał na nią jak zbity szczeniak.
- Wynocha… - powiedziała.
 James czekał, aż doda coś jeszcze w jego myślach, ale nic takiego się nie stało. Zawiedziony odwrócił się i odszedł.
 Arthemis odwróciła się do Albusa. Oboje należeli do ludzi, którym raczej trudno jest wykonywać jakieś czułe gesty. Arthemis robiła w każdym bądź razie ustępstwa tylko dla kilku osób. Dlatego też trzymali się co najmmniej półtora metra od siebie.
 W końcu jednak udało jej się uchwycić jego, odwrócony wzrok.
- Przykro mi, Al – powiedziała cicho. – Przykro mi ze względu na ciebie. Nie zasłużyłeś na to…
- O czym ty mówisz? Powinnaś być wściekła… - powiedział odwracając się od niej.
- Nie jestem na ciebie zła.
- Czemu?! Powinnaś być! Ja na siebie jestem wściekły…
- Nie dziwię ci się. Ja, jednak nie zostałam tym za bardzo dotknięta. Szczerze mówiąc nie bardzo mnie to interesuje. Mam ważniejsze rzeczy na głowie… Stało się. Nadal jestem w olimpiadzie, a organizatorzy dla własnego dobra, zachowają to w tajemnicy. Więc nic się nie stało, prawda? Jestem zła z powodu tylko jednej rzeczy…
 Albus spojrzał na nią ostrożnie i przepraszająco.
- Jestem wściekła na tą hiszpańską zołzę, za to, że cię zraniła. Że w jakikolwiek sposób cię dotknęła. Nic więcej mnie nie interesuje… Tak więc, gdybyś chciał pogadać to jestem do twojej dyspozycji. Nie masz powodu się obwiniać. A James… cóż, znasz go… dużo gada, ale z nim też możesz pogadać.
 Albus prychnął, a Arthemis uśmiechnęła się kącikiem ust. Przyjrzał się jej uważnie. Nie wyglądała zbyt dobrze. Była blada, zmęczona i miała zaczerwienione, podpuchnięte oczy.
- Czy między wami… wszystko jest dobrze? – zapytał ostrożnie, bo wiedział, że Arthemis rzadko da się doprowadzić do takiego stanu.
 Uśmiechnęła się smutno.
- Mieliśmy pewne… kłopoty – odparł wolno. – Ale myślę, że teraz będzie dobrze…
- Wiesz, że wyglądasz okropnie? – rzucił, próbując jakoś wybrnąć z ciężkiego nastroju.
- Zobaczymy jak ty będziesz wyglądał, jak kiedyś znajdziesz się na moim miejscu – odparła Arthemis. Spojrzała po sobie, westchnęła ciężko. Nie wiedziała czy śmiać się czy płakać. Nadal miała na sobie brudny, przewiewny strój, w którym było jej okropnie zimno. – Nie myśl o tym za dużo – dodała i poszła do dormitorium.
 Wydzielała wokół siebie tak mroczną aurę, że nikt nie odważył się jej zatrzymać. I jedynie Fred zagwizdał, gdy w kusym przebraniu przemierzała Pokój Wspólny.
 Chciała się zdrzemnąć. Tylko o to prosiła…
 Godzinę – błagała w myślach.
 Zanim jednak wzięła prysznic. Dokładnie wymyła włosy i ciało, przebrała się w ciepłe rzeczy,które przyjemnie zatrzymywały ciepło, musiała od razu założyć szkolną pelerynę i zejść na kolację. Tak więc, z jej upragnionej godziny nic nie wyszło.
 Na dole w Wielkiej Sali spotkała Lily i Rose, którym musiała opowiedzieć wszystko dokładnie. To było… trudne.
 Siedziała naprzeciwko Jamesa i na zamianę opowiadali co mieli do zrobienia. Słuchała z zainteresowaniem, bo sama nie wiedziała, co robił James.
 Boleśnie jednak odbiło się na nich, zdziwienie wszystkich  i słowa Freda:
- Wyminęliście się? Nie wierzę!! – zaśmiał się. – To jest niemożliwe! Przecież wy czytacie sobie w myślach…
 Arthemis spuściła wzrok. James Zacisnął zęby, jakby nie mógł znieść świadomości popełnionego błędu.
 Niespodziewanie to Rose przerwała ciężką atmosferę. Odłożyła widelec i spojrzała na Freda z naganą:
- Jesteś idiotą. Są normalnymi ludźmi. Mają prawo do pomyłek. To, że znają się na tyle dobrze, że potrafią się uzupełniać nie znaczy, że są nieomylni. Przecież nie siedzą w swoich głowach…
- Jezu, co cię nagle ugryzło? – zdziwił się Fred i zawstydzenie z powodu nagany zakrył, popijając sok.
- Nic – wstała, nie patrząc na nikogo.
Arthemis i James również na nią nie spojrzeli. Po prostu atmosfera zrobiła się zbyt ciężka.
- Rose, mogłabyś to wysłać? Victoire chciała kopie zdjęć… - rzuciła Lily, mając nadzieje, że wszyscy skorzystają z chwili i napięcie zniknie.
 Rose spojrzała na nią lekko zirytowana, ale chwilę później skinęła głową i wzięła dużą, grubą kopertę ze zdjęciami.
- Na razie – mruknęła i odeszła.
- Co jej jest? – burknął Fred, patrząc za nią ze zmarszczonym czołem. – Odbija?
- Ciebie się nikt nie czepiał, gdy chodziłeś naburmuszony – przypomniała mu Arthemis, rozkoszując się jedzeniem. Nie wiedziała, które to danie, ale już czuła nieprzyjemną ciężkość w żołądku, towarzyszącą przejedzeniu. Jednak nie mogła się powstrzymać, żeby zjeść jeszcze kawałek czegoś. Bała się, że znowu nie będzie miała okazji nic zjeść, przez najbliższy czas.
 Wychodzili już prawie jako ostatni w towarzystwie Lucasa i Lily. James splótł palce z Arthemis. Wiedzieli, że dzisiejszej nocy będzie spokój. Żadne z nich nie miało okazji się przespać i po zaspokojeniu głodu marzyli już tylko o tym.
 - Potter! North!
 Odwrócili się na dźwięk głosu profesora Forsythe’a. Podszedł do nich bliżej.
- Dyrektor dowiedział się o sytuacji i powiedział, że porozmawia osobiście z organizatorami. Nie mają żadnego prawa wykluczyć was z konkursu…
- Wiemy – powiedziała spokojnie Arthemis. – Zresztą wątpię, czy mieli taki zamiar.
- Ale odebranie nam punktów jest niesprawiedliwe – stwierdził James, ściskając pocieszająco dłoń Arthemis. Nie chciał, żeby się obwiniała. Zdobyli te punkty sprawiedliwie…
- Ktoś z Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów chce z nimi rozmawiać. W końcu jesteście reprezentantami kraju… nie mogą tak sobie was sobie zdegradować na ostatnią pozycję! – powiedział gniewnie.
 Arthemis i James skinęli głowami, niezbyt zainteresowani. Olimpiada nie była u nich na razie na pierwszym miejscu…
- Pójdziemy się położyć – powiedziała Arthemis. – Ten dzień nie należał do najłatwiejszych.
- Widać po was – stwierdził sucho Forsythe. – Mam nadzieję, że po świętach wrócicie do formy i będziecie mogli podjąć znowu treningi.
 Arthemis i James na odczepnego pokiwali głowami, a potem James pociągnął Arthemis za sobą, rzucając  nadzwyczaj grzecznie do Forsythe’a:
- Dobranoc, panie profesorze.
 Arthemis uśmiechnęła się do niego pół kłębkiem. Wiedziała, że James naprawdę za Forsythem nie przepada. Ona tam profesora lubiła, poza kilkoma uciążliwymi jego wadami. Na przykład był wobec niej nadopiekuńczy, a ona tę cechę tolerowała tylko u jednego mężczyzny. Nawet jej ojciec bardzo szybko oduczył się tego…
 Pół godziny później oboje leżeli w swoich łóżkach, otuleni ciepłymi kołdrami, zamknięci w czterech zasłonach łóżka i zapadali w spokojny, głęboki sen.
 Nadal czuli się niepewnie, nie rozwiązali jeszcze kilku kwestii, ale już było dobrze. Już znowu nadawali na tych samych falach. Trzeba było je jeszcze tylko troszeczkę dostroić.
 I wyeliminować zakłócenia…


 Rose szła wzburzona. W sumie nie wiedziała, co ją tak wzburzyło i czemu tak gwałtownie zareagowała na słowa Freda.
 Uważała jednak, że Arthemis i James… są wyjątkowi. Ich niezwykłość i zgranie w chwilach niebezpieczeństwa, ale też w codziennym życiu, było dla niej wzorem. Zazdrościła im tego. Chciała tego i potrzebowała.
 Do diabła, zaklęła w myślach, z głębokim żalem w duszy.
 Żeby zająć czymś myśli rozpięła kopertę i zaczęła przeglądać zdjęcia. Nawet ładnie wyszły. No, Arthemis wyglądała super. Lily jak wróżka, a Victoire… cóż Victoire to Victoire. Wyglądała jak uosobienie wszelkich wyobrażeń o pięknościach.
 Większość z tych zdjęć robiła Lily, więc nic dziwnego, że było tam tyle romantycznych zdjęć. Vicky i Teddy. Valentine i Fred. Arthemis i James.
 Zobaczyła zdjęcia Lucasa i Albusa, aż w końcu trafiła na swoje osobne zdjęcia. 
 Nawet nieźle, przyznała sobie w duchu. Może trochę smutne, ale na pewno nostalgiczne i ładne. Chociaż nie wszystkie były smutne.
 Muszę sobie znaleźć chłopaka, pomyślała w duchu, a za chwilę prychnęła. Co to za bzdura? Jak w ogóle można „znaleźć” chłopaka? Przecież to się albo dzieje, albo nie! Przecież nie zrobi castingu!
 Już chciała schować gruby plik ruchomych zdjęć, gdy wszystkie wypadły jej z rąk i szerokim wachlarzem poleciały w powietrze. Stało się tak, po tym jak na kogoś wpadła. Była tak zamyślona, że nikogo nie widziała.
- Uważaj, jak chodzisz – usłyszała gniewne słowa.
 Podniosła chłodny wzrok.
- Mogłabym powiedzieć to samo – powiedziała chłodno.
 Malfoy wydawał się mimo wszystko być odrobinę zaskoczony jej tonem.
- Czyżby moja partnerka osiągnęła w końcu swój limit wytrzymałości? Stawiałem, że jednak będziesz odrobinę twardsza… - zaśmiał się ironicznie.
- A co? Tak, bardzo chcesz mnie po raz kolejny ukarać za bycie miłą? – rzuciła gorzko, a gdy jego oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, przykucnęła i zaczęła zbierać zdjęcia.
 Scorpius poczuł gwałtowne ukłucie. Musiała mu to przypominać? I tak czuł się wystarczająco podle. Z drugiej jednak strony obnażyła jego pragnienie, jego tęsknotę i za to był na nią wściekły.
 Spojrzał na nią z góry zauważył w końcu, kolorowe fotografie. Suknie? Co to za uroczystość? Przyjrzał się bliżej i wciągnął niedosłyszalnie powietrze do płuc.
 Ukucnął przy niej i wyciągnął rękę, żeby pozbierać zdjęcia.
- Nie fatyguj się – warknęła. – Jeszcze nie daj Bóg ktoś nas zobaczy i będziesz musiał zrobić kolejną obrzydliwą rzecz, żeby udowodnić, jak wielkim draniem jesteś…
 Scorpius przez chwilę zastygł. Przełknął ślinę i wstał sztywno.
- Masz rację – powiedział chłodno i zaczął się oddalać, a na korytarzu odbijało się echo jego oddalających kroków.
 Rose z opuszczoną głową, podnosiła zdjęcia jakby to była najważniejsza czynność w jej życiu.
 Dlaczego to musi być on? – zapytała siebie. – Czy ja po prostu lubię cierpieć?
 Pogrążona w czarnych myślach nie zauważyła, że pewien Ślizgon zabrał kilka zdjęć i włożył je do kieszeni szaty, zaciskając na nich rękę jak na kluczu do skarbca.


 Arthemis następnego dnia czuła się wyspana. Dwanaście godzin snu, to nie do pogardzenia, nawet jeżeli ma się zajęcia tego samego dnia. Ona i James byli z porannych zajęć zwolnieni, ale na popołudniowe musieli już iść.
 Zbiegła po schodach z torbą na ramieniu i spotkała Lucasa, który akurat wszedł przez portret.
- Idę obudzić Jamesa…- powiedział na jej widok, uśmiechając się trochę złośliwie. – Na następnych zajęciach już musi się zjawić… Szczególnie, że to transmutacja, a Axelrode jest na niego cięty. Chyba nie lubi konkurencji…
 Arthemis uśmiechnęła się krzywo i postanowiła zaczekać aż chłopcy zejdą do Pokoju Wspólnego. Pogryzała przy tym batonik zbożowy. Stwierdziła ostatnio, że jeżeli jest to jedyny posiłek, na który zawsze ma czas, warto uczynić go trochę zdrowszym. Nie żeby całkowicie zrezygnowała z czekolady!
 Chwilę później zbiegł Lucas, a za nim przyczłapał James. Wystarczył jeden rzut oka na jego poszarzałą twarz, żeby wiedzieć.
 Arthemis zaklęła w myślach.
 James na jej widok odwrócił wzrok.
 Nie zważając na Lucasa, podeszła do Jamesa energicznie.
- Przestań o tym myśleć – zażądała.
- Łatwo powiedzieć – burknął.
- To jest tylko mistyfikacja. Próba wpędzenia cie w poczucie winy! No, więc teraz „ja”, oryginalna „ja” – uściśliła, - oświadczam, iż nie masz najmniejszego powodu, żeby czuć się winnym, rozumiesz?! Czy dociera to do tego twojego zakutego łba?
- Och, jakież to urocze słowa wypływają z twoich ust – zakpił, ale na jego zmęczonej twarzy, pojawił się szeroki uśmiech.
 Nie sądziła, żeby to jej słowa go wywołały. Już raczej uwierzy w to, że wyglądała naprawdę śmiesznie, podpierając się pod boki i gadając głosem ochrypłym jak stara wiedźma.
 Nie jej wina, że obudziła się z bólem gardła!
- Powinnaś wziąć jakiś syrop – grzecznie zasugerował James.
 Spiorunowała go wzrokiem, ale cieszyła się, że wrócił do siebie.
 Lucas patrzył to na jedno to na drugie, totalnie skołowany.
- Kiedyś ci wyjaśnimy – powiedział James, klepiąc go w ramię i ruszył za Arthemis do wyjścia.
- Miło by było – bruknął Lucas pod nosem i poszedł za nimi. Nie mógł jednak udawać, że nie dostrzegł ich zmartwionych twarzy, napięcia, które ich nie opuszczało. Oni lubili wszystko załatwiać sami. Pogodził się z tym już dawno, ale w niektórych chwilach zupełnie mu to nie pasowało.


 Lucas obserwował uważnie i widział, że Jamesa nie opuściło napięcie. Arthemis również czujnie rozglądała się podczas obiadu po całej Wielkiej Sali, jakby czekała, aż ktoś ją zaatakuje. Oboje byli milczący i widać było, że w ich głowie jedna myśl goni drugą.
 Co więcej Rose była w podobny stanie, może jedynie bardziej ponurym.
 I Albus… jego to w ogóle coś ugryzło. Lucas  był świadkiem, jak zgniótł list przy śniadaniu, zaraz po pobierznnym jego przeczytaniu.
 Fred po wczorajszym opieprzu od Rose siedział przy stole Puchonów z Valentine. Teraz to chcieli spędzać ze sobą każdą wolną chwilę biorąc pod uwagę to, że nie długo Fred kończył szkołę.
 Otoczony tymi wszystkimi zdołowanymi ludźmi sam zaczynał być zdołowany, co go niezmiernie irytowało.
- Boże, ktoś umarł? – zapytał radosny ton tuż nad jego głową. Lily patrzyła po zebranych, z drwiącą miną. – Wyglądacie jakbyście mieli iść na pogrzeb…
- Nie teraz Lily – rzucił zamyślony James.
- Ty też, panie Ponury? – zakpiła drwiąco. – Weźcie się opanujcie!! Za trzy dni wyjeżdżamy do domu!! Będą święta, prezenty i w ogóle odlot!! Nie czujecie świątecznego nastroju?! To po, co Hagrid targał tutaj te wszystkie dwanaście choinek?!
 Arthemis spojrzała przytomniej na dwanaście cudnie przystrojonych choinek i zmarugała zdziwiona. Rzeczywiście były śliczne. W ogóle zdała sobie sprawę, że wszystko w Hogwarcie aż kłuło w oczy radosnym świątecznym nastrojem. Tylko ona tego nie dostrzegała.
 Uśmiechnęła się do Lily. Potrzebny był im czasem taki ktoś, kto otworzy im oczy na codzienność. Zbyt bardzo pogrążyli się w skomplikowanych zadaniach i sytuacjach, nie dając sobie nawet chwili wytchnienia.
- Chodźmy porzucać się śnieżkami – zaproponowała. – Ogłaszam bitwę po lekcjach! – rzuciła.
 Wszyscy spojrzeli na nią, jakby wyrosła jej druga głowa.
- I o to chodzi!! – krzyknęła Lily. – Jestem za!
- Ja też. I mogę zaręczyć za Freda – powiedział Lucas, odchylając się na krześle.
 James parsknął śmiechem i po stołem uścisnął dłoń Arthemis.
- Ja chyba spasuję – mruknęła Rose.
- Nie ma mowy – zaprotestowała Lily. – Musisz iść, bo gramy chłopcy na dziewczyny, więc nawet jak Valentine nam pomoże, to będzie nierówno…
- Bo oczywiście Albus też idzie… - rzuciła Arthemis, z pewnością, której nawet Albus się nie sprzeciwił. Nie żeby chciała go wprawić w poczucie winy. Po prostu uważała, że dzięki temu się oderwie od ponurych myśli.
 Zacisnął tylko usta, ale nic nie powiedział.
 - Dobra, to widzimy się po zajęciach! – zaćwierkała Lily i odbiegła.


 Wielka bitwa o dziedziniec Hogwartu rozegrała się w roku pańskim bieżącym o godzinie 15.00. Pomimo licznych zwrotów akcji, które obserwowało pół szkoły, a przynjamniej większość Gryfonów drużyna Lucasa, złożona z chłopców bezlitośnie parła naprzód i w końcu zagroziła fladze dziewcząt.
 Najszybciej odpadł Fred, który razem z Valentine poturlał się gdzieś na bok. Lucas również nie brał udział w ostatecznym zwycięstwie, zaatakowany przez Lily. (No bo jak tu się bronić, jednocześnie nie chcąc trafić śnieżką w żadną czułą cześć przeciwnika?)
 Arthemis celowo wmanewrowała Rose tak, że to ona musiała zajmować się Jamesem. Rose szybko odżyła i poczuła chęć walki. Słychać było jej głośny śmiech.
 Po tym jak Lily z Lucasem odpadli po uzgodnieniu remisu, w jej rękach niewiadomo skąd znalazł się aparat, którym jak najęta pstrykała zdjęcia.
 Arthemis stanęła naprzeciw zadziwiająco zaciekłego Albusa, który bombardował ją śnieżkami szybko i co zadziwiające – bardzo podstępnie. Arthemis ocierała śnieg z twarzy i odpłacała mu tym samym.
 Usłyszała bolesny, ale wciąż radosny śmiech Rose, i nagle została porwana, przewrócona na zimny śnieg i przygnieciona przez ciało  Jamesa, który krzyknął:
- Bierz flagę, Al.!!
Arthemis próbowała go odepchnąć i dogonić Albusa, jednak James nie dawał jej na to szansy.
- Nie ruszaj się, kochanie, bo konsekwencje cię zdziwiłą – szepnął jej na ucho.
 Arthemis zarumieniła się po końcówki włosów.
 Al brnąc z trudem przez zaspy w końcu chwycił za proporzec, krzycząc radośnie.
- Przyznaj się, zrobiłeś to dla niego – powiedziała cicho.
- Nie. Dla siebie – szepnął i chwilę potem dłoń w mokrej rękawiczce znalazla się pod jej  kurtką.
Zapiszczała i zaczęła się wić.
- Zabieraj łapy,  Potter – krzyknęła, jednocześnie się śmiejąc.
Stanął nad nimi Albus.
- Mam flagę! – oznajmił zadowolony z siebie. – Możesz ją puścić, wygraliśmy.
Zaśmiał się radośnie. James wyszczerzył zęby do brata.
- Właśnie. Wygraliśmy. Coś mi się za to należy, prawda? – mruknął bardzo sugestywnym, pogrubionym głosem.
Ściągnął jej czapkę z włosów, chwilę później Albus popchnął go końcem buta, więc z jękiem musiał się stoczyć z Arthemis. Spojrzał na brata obrażonym wzrokiem.
- Nie mam ochotę was teraz oglądać – rzucił Albus, nachylił się wziął garść śniegu i wtarł ją w twarz Jamesa.
- Ty draniu!! – krzyknął oburzony James i zaczęli się siłować, turlając po dziedzińcu.
 Arthemis wstała na chwiejących się nogach i przez dłuższą chwilę w półmroku ich obserwowała. Dołączyli do niej Rose, Lily i Lucas.
- Chyba czują się już lepiej… - wyraziła swoje zdanie Lily, obserwując braci.
- Ja też – westchnęła cicho Rose.
 Arthemis odruchowo objęła ją ramieniem. Spojrzały na siebie z porozumiewawczym uśmiechem. Ona też czuła się lepiej.
- Lepiej chodźmy się przebrać. Te ciuchy zupełnie przemokły – stwierdziła Rose.
- A gdzie Fred i Valentine? – zapytał Albus, rozglądając się.
 Śmiech Lucasa, Arthemis i Jamesa, wystarczył mu za odpowiedź.

 Całą grupą przepychając się i przekomarzając wrócili do zamku. 

2 komentarze:

  1. No i pięknie, prawie wszystko wróciło do normy. Teraz tylko złapać sprawcę snów. A pomysl z bitwą na śnieżki byl idealnym sposobem na odprężenie się 😂

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniały no, prawie wróciło do normy, tylko teraz złapać sprawcę snów wystarcxy... ciekawe kto to jest... w pewien sposób nie podoba mi się Foryshe ta jego nadopiekuńczość... no i pomysł z bitwą na śnieżki był idealnym sposobem na odprężenie się...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń