Gdy tylko wylądowali na dziedzińcu przed
szkołą, natychmiast musieli wbiec do środka by schronić się przed śnieżycą.
W Sali Wejściowej Albus podszedł do Arthemis z
miną winowajcy, otworzył usta:
- Słuchaj…
- Nie teraz, Al… - powiedziała cicho,
nawet na niego nie spojrzawszy. Patrzyła tylko na Jamesa, który również z
pociemniałym spojrzeniem się w nią wpatrywał.
Zdjęła z ramienia torbę i podała ją
przyjacielowi.
- Zanieś ją do Pokoju Wspólnego…
- A ty co masz zamiar… - zaczął
Albus, gdy podszedł do nich James.
- Musimy porozmawiać – rzucił tylko,
głosem wyzutym z emocji.
Arthemis skinęła głową, chociaż serce drżało
jej ze strachu.
- Co się stało? – dopytywał się
Albus, gdy w końcu zauważył twarde jak stal spojrzenie Jamesa i bezdenny smutek
w oczach Arthemis.
Zostawili go bez słowa. Obydwoje wchodząc po
schodach jak na skazanie.
Był tym tak zajęty, że nawet nie zauważył
tłumów ludzi w Sali Wejściowej. Musiał się stąd czym prędzej zmyć…
Arthemis wiedziała, gdzie prowadzi ją James i
wcale nie chciała tam iść. Tamto miejsce zawierało wszystkie jej najlepsze
wspomnienia. Nie chciała, żeby to się zmieniło.
James jednak nie odczuwał chyba tego w ten
sposób, bo bez wahania otworzył drzwi do Sali muzycznej.
Stanęli naprzeciwko siebie, ale w znacznej
odległości. Jak gladiatorzy na arenie. A gdy Arthemis usłyszała jego następne
słowa, myślała, że serce jej pęknie.
- To, co się dzieje nie jest twoją
winą, ale… ja nie mogę tego dłużej znosić…
Co ja
robię?! Skąd się wzięły te słowa? – zastanawiał się James. – To nie to miałem
powiedzieć!!
- Nigdy nie powinniśmy być razem…
Arthemis odwróciła się do okna, żeby nie
widział jej błyszczących oczu, jej trzęsących się dłoni i drgających warg.
Ogarnął ją chłód. Taki przerażający chłód, jakby w pomieszczeniu znaleźli się
dementorzy.
- Dotarło to do mnie teraz… nie
zasługuję na ciebie. Zbyt wiele razy cię skrzywdziłem… Nigdy nie powinien
sądzić, że zdołam ci wynagrodzić to wszystko, co ci zrobiłem…
Arthemis chciała się odwrócić, tak
nieprawdopobne było to, co mówił. To było niedorzeczne… pozbawione sensu i
logiki!
Położyła rękę na wisiorku, który jej
podarował. Nie mogła na niego patrzeć. Uwierzyłaby mu. Ale nie widząc jego
oczu, jego twarzy bardziej skupiała się na jego uczuciach. A te przeczyły
każdemu jego słowu. No prawie każdemu.
Poza tym dotarło do niej, że Dafne miałą
racje. Lepiej słuchać uczuć, niż słów…
- Kiedy tak bardzo mnie skrzywdziłeś?
– zapytała gorzko.
- W zeszłym roku… w tym roku… to się
dzieję, tak często, że nawet trudno mi wymieniać…
Nie możesz tego wymienić, bo nie ma to
znaczenia, pomyślała. Arthemis. Sam dobrze wiesz, że nie ma to znaczenia, więc
czemu używasz tego jako wymówki?
- Powiedz mi prawdę – powiedziała
cicho. – O co tak naprawdę chodzi?
- Przecież mówię… - Nie! Nie mówię!! – krzyczał w duchu James,
to nie są moje myśli, to nie moje słowa!!
- Jest ktoś inny? Czy po prostu
jesteś zmęczony tym wszystkim? Ukrywaniem myśli, przed takim wybrykiem natury,
jak ja? Powiedz… Tak, czy inaczej będzie bolało, więc nie używaj moich uczuć
jako powodu…
Pod skórą czuł przypływ fundamentalnej złości,
że znowu wywleka na wierzch te bzdury.
- Twoje zdolności są wspaniałe! Niema
drugiej takiej osoby na świecie! Nie rozumiesz, że dlatego na ciebie nie
zasługuje?!
Co to do cholery ma być? – zapytała się w
myślach Arthemis. - Co mają znaczyć te słowa?
To zupełnie do niego nie pasowało. James nigdy
by nie stwierdził, że na nią nie zasługuje. Co to za brednie?! Co mu się
stało?! Kto mu to wmówił? Pod jakim zaklęciem się znalazł?!
Jednak jeżeli to było zaklęcie to powinien się
spod niego wyrwać, chyba, że wierzył w to, co mówił.
- Arthemis jesteś wyjątkowa.
Niezastąpiona – powiedział cicho. – A ja nie jestem w stanie troszczyć się o
ciebie, chronić cię dbać o twoje uczucia tak jak tego potrzebujesz…
Tak. Teraz to był James, ale do cholery, ona
nie chciała tego słuchać!! Nie będzie tego słuchać!!
- Więc zrywasz ze mną i ranisz mnie,
żeby mnie więcej nie ranić? – zapytała z goryczą.
- Wybacz mi ten ostatni raz… Ale to
koniec. To nieznośne poczucie, że przeze mnie cierpisz, jest nie do zniesienia…
Och, tak… to mogła zrozumieć. Z tym, że nijak
nie miało się to do rzeczywistości…
James stał zaciskając pięści, z zamkniętymi
oczami, więc nie widział, jak Arthemis rozpięła wisiorek, który od niego
dostała. Przez chwilę ważyła go w dłoni, a potem do niego podeszła.
Włożyła mu go w dłoń, zamknęła na nim jego
pięść i ścisnęła z taką siłą, że misternie rzeźbione płatki i liście kwiatu
wrzeły mu się w skórę, przebijając ją aż do krwi.
Otworzył oczy, by zobaczyć, ostry, zrozpaczony
błysk w jej źrenicach.
- Kłamiesz. Mój James nigdy by czegoś
takiego nie powiedział! Na to jest zbyt arogancki i pewny siebie. Więc to nie
jest powód! Masz rację, to koniec!
Nie!!
James w duszy gwałtownie protestował, ale nie był w stanie tego wyrazić.
- Jeżeli nie chcesz mi podać
prawdziwego powodu, to nie mów. Ale to na pewno nie to, o czym mówiłeś! Nawet
jeżeli mnie zraniłeś to każdy dzień z tobą, wynagradzał mi to
dziesięciokrotnie…
Zbliżyła się do niego jeszcze bardziej.
– Ponieważ to mój ostatni pocałunek,
niech będzie niesamowity – dodała, stanęła na palcach i obdarowała go
najsłodszym, najczulszym z pocałunków, czując jak zalewa ją jego żal, jego
rozpacz.
Odwróciła się do niego szybko, mocno
zaciskając powieki. Wzięła głęboki oddech, żeby powstrzymać drżenie głosu.
To koniec… pomyślała oszołomiona i na jej
sercu zacisnęła się niewidzialna dłoń, która wyciskała z niego życie. Jak można
przeżyć taki ból? – pomyślała.
- Za kilka dni porozmawiamy, co
zrobić z olimpiadą… Na razie nie mogę cię widzieć. Powinieneś to dobrze
rozumieć – jej głos załamał się na końcu, ale przetrwała i ruszyła do drzwi.
Już nigdy nie wejdzie do tego pokoju. Już
nigdy…
James krzyczał, chociaż nikt tego nie słyszał.
Nie, to niemożliwe!! To się nie dzieję
naprawdę!! To kolejny chory sen!!
James czuł mrowienie na ustach. Czuł fizyczny
ból w całym ciele, patrząc na jej plecy i drżące ramiona. W dłoni poczuł ostry
kształt. Spojrzał. Krew… wbijające się w rękę liście srebrenego kwiatu. Patrzył
na ten symbol…
Dotknęła klamki.
NIEE!! DO CHOLERY! DO WSZYSTKICH DIBAŁÓW, NIE
POZWOLĘ NA TO!!
Nagle z jego umysłu opadła mgła.
- Jezu, nie możesz tego zrobić. Nie
możesz mnie zostawić – usłyszała wypowiedziane z bólem słowa. – Obojętnie ile z
tego byłoby prawdą, nie jestem w stanie pozwolić ci odejść! To cholerne
zaklęcie… ktoś rzucił na mnie zaklęcie!! Zabiję go!!
To był James. Nawet brzmiał jak James.
Arthemis poczuła obezwładniającą, pozbawiającą
sił ulgę, która ją zalała. Oparła czoło o chłodne drzwi.
- Ty idioto – powiedziała załamującym
się głosem. – Ty cholerny idioto! Czy wiesz do czego mogłeś doprowadzić? –
zapytała, a po twarzy spływały jej łzy.
Była wściekła tak strasznie wściekła… i
przerażona, co ją jeszcze bardziej wkurzało.
Odwróciła się do niego. James patrzył jak z
zalaną łzami twarzą idzie w jego stronę. Podniosła rękę i uderzyła go w twarz.
Rozległ się trzask. James wpatrywał się w nią oszołomiony. A ona opadła na
kolana i zakryła dłońmi twarz.
- W tej chwili mogłabym cię
znienawidzić. Naprawdę James… co chciałeś zrobić? Po, co?
James czuł szczypiącą skórę na policzku
i patrzył na klęczącą na ziemi Arthemis. Przykucnął obok niej i chciał jej
odgarnąć włosy, ale zmiażdżyła go zapłakanym wzrokiem.
- To nie ja. Dobrze wiesz, że to nie
ja – szepnął.
- Nie rozumiem… Co się działo przez
ostatni miesiąc? Co to miało być?! Skąd wzięły ci się nagle te wszystkie
bzdury? – szeptała, a spomiędzy jej palców spływały łzy.
- Jak mogłaś uwierzyć, w coś takiego?
Nigdy bym czegoś takiego nie powiedział…
- Nie… ale mogłes kłamać… Gdybyś mnie
nie zatrzymał zanim otworzyłam drzwi, wyrwałabym ci serce – oznajmiła.
Uśmiechnął się kącikiem ust, chociaż jego oczy
nadal były ponure. Odciągnął jej zdrową rękę od twarzy i włożył w nią wisiorek, pobrudzony jego krwią.
- To było dobre zagranie… - szepnął.
- Zagranie?!! – z oczu trysnęły jej
łzy. James myślał, że pęknie mu serce, jeżeli będzie jeszcze chociaż trochę
płakać. Ona jednak chyba nie miała takiego zamiaru. – Kretynie! Matole! Idioto!
Skończony skurczybyku! Ignorancie. Pozbawiony mózgu, nieobliczalny baranie!!
Imbecylu. Ośle… - drżący głos nie dawał efektu, który zamiarzała wywołać, ale
James chyba był wystarczająco zdołowany. Spojrzała na czerwony ślad na jego
policzku i zamilkła. – Zasłużyłeś… – powiedziała, pociągając nosem.
- Zasłużyłem – przyznał jej cichą
rację.
- Powiedziałeś, że mnie nie
zostawisz… - wyszeptała, a jej głos się załamał.
- Co? – James wpatrywał się w nią
oszołomiony.
- Wtedy… w szpitalu, po meczu z
Puchonami, gdy miałam złamaną rękę… powiedziałeś, że nigdy mnie nie zostawisz…
I jeżeli złamiesz tę przysięgę to wdepczę cię w podłogę… - dodała, psując
podniosły nastój.
- Słyszałaś to?
- A gdybym nie słyszała, to by się
nie liczyło? – zapytała gorzko.
- Liczyłoby się – powiedział i ukląkł
naprzeciw niej, a potem pociągnął ją do siebie tak, że wpadła mu w ramiona.
Oddychała z trudem, przytulając twarz do jego
piersi.
- Tylko jedno zaklęcie tak działa,
prawda? – szepnęła z trwogą.
- Tak…
- Ale skoro działało tak długo… To
musiałeś chociaż trochę w to wszystko wierzyć – powiedziała z wyrzutem.
James wdychał jej słodki zapach, uświadamiając
sobie, że nadal ma na sobie przemoczoną cieńką arabaską szmatkę, która
wyglądała jakby była przezroczysta. Objął ją jeszcze mocniej i powiedział jej
cicho na ucho.
- W zeszłym roku cię zraniłem. I to
nie raz. Postarałem się wielokrotnie o to, żeby cię ranić. Powiedziałem i
zrobiłem wiele rzeczy, których teraz żałuję…
Odsunęła się od niego, żeby dobrze widzieć
jego twarz.
- Jezu, James! Ja też! Ale kiedy
teraz o tym myślę, potrafię docenić to co mamy, to kim jesteśmy. Nie
wiedziałabym tego. Nie czułabym tego w taki sposób, który sprawia, że potrafię
dla ciebie zrobić wszystko, żebyś był szczęśliwy nie rezygnując przy tym z
siebie. A ty wolałeś…
- Wiem. Do cholery, wiem! Mówiłem
sobie to wszystko, tak długo jak mogłem! Ale tamte wspomnienia, jak wtedy pokonałem
cię na jednym ze szkoleń. Twoja krew przelana przez moje zaklęcie… Twój wyraz
twarzy, gdy oskarżyłem cię, że wysługujesz się Rose. Sprawa z Lucasem… Kwiaty
dla Sylvie, wszystkie nawet najmniejsze sprawy wracały do mnie! W końcu zacząłem
myśleć o tym… Poczucie winy narastało tak, że nie mogłem znieść więcej. To wszystko, te sny mnie zabijały… Wysysały ze
mnie wszystko. A ty się oddalałaś, a ja wmawiałem sobie, że tak jest lepiej… Że
to dla twojego dobra…
Arthemis nie mogła uwierzyć w to, co mówił.
Nie podejrzewałaby go o taką wrażliwość. Próbując zgłębić jego uczucia,
powtarzała je w myślach, nieświadoma, że jej dłonie bładzą bo jego ramionach. W
końcu jednak dotarło do niej jedno słowo z jego wypowiedzi. Słowo, które
tłumaczyło wszystko.
Arthemis zerwała się na równe nogi. James
zachwiał się zdziwiony jej nagłym zachowaniem.
- Sny?! – powtórzyła. – SNY?? To
wszystko przez sny??! – jej głos podniósł się o oktawę.
Cóż Jamesowi też wydało się to teraz głupię,
więc zawstydzony odwrócił wzrok.
- Śniło ci się to wszystko… Walczyłeś
z tym, a to mimo wszystko wracało. Nie chciałeś w to wierzyć, ale było tak
realistyczne, że w końcu zacząłeś – szeptała do siebie jak w malignie. A
wszystko co mówiła, zgadzało się dokładnie z odczuciami Jamesa. Jakby tam była…
Spojrzał na nią zdziwiony. – Sny… Mogłeś mi powiedzieć! – powiedziała
niespodziewanie zdenerwowana. – Na Merlina nie miałeś żadnych szans! Kiedy to
się zaczęło? Jezu, już wtedy, gdy dowiedziałeś się o Lily i Lucasie, prawda?!
Byłeś wtedy zaspany i zmęczony… Nie zauważyłam. Prawie miesiąc… Dłużej niż u
mnie – szeptała gorączkowo.
James podniósł się z ziemi.
- Wiedział, że prawie go złapałam,
więc drugi raz nie próbował ze mną – dodała patrząc na niego oszołomiona.
James dopiero wtedy uświadomił sobie, o czym
ona mówi. Zcisnął zęby w bezsilnej złości. Ktoś nim manipulował wdarł się w
jego najgłębsze uczucia. W strefę, którą uważał za niedostępną i cudownie
bezpieczną. Zranił jego dziewczynę i mało nie doprowadził do katastrofy… Według
jego miary zasługiwał na samo dno piekła!
Arthemis była tak zdenerwowana, że beztrosko
uderzała dłonią o udo. Dopóki nie zrobiła tego z taką siłą, że jej połamane
palce zaprotestowały.
Zacisnęła zęby, machając lewą dłonią, jakby to
mogło pomóc. Tylko jeszcze bardziej jej zaszkodziło…
- No, już już… - powiedział
uspokajająco James, chociaż krew się w nim burzyła. – Posłuchaj jesteśmy
zmęczeni i wstrząśnięci. Pomyślimy o tym jutro dobrze? Pomyślimy co z tym
zrobić. A na razie musisz się przebrać i pójdziemy coś zjeść…
Arthemis stwierdziła, że ma stuprocentową
rację a poza tym, jeszcze nie do końca pozbyła się bólu z klatki piersiowej i
nadal odczuwała skutki niedawnego płaczu. Oczy nienawykłe do łez na pewno miała
zaczerwienione.
Poza tym nawet najsilniejsze umysły z czasem
się męczą. Szczególnie, po kilku nieprzespanych nocach i głowieniu się nad
sercowymi sprawami.
Westchnęła i pokiwała głową.
Jamesa zalała fala niekontrolowanej czułości
do niej. Do tej jednej, jedynej. Wybranej…
Arthemis…- Cała jego czułość, troskliwość i
wrażliwość zawierała się w tym jednym imieniu.
Powoli zbliżył się do niej. Spojrzała na niego
i wiedział, że ta gorączkowa tęsknota, która trawiła go od tygodni była też jej
udziałem.
Na jej wargach ułożyło się jego imię.
Położył dłoń w zagłębieniu jej szyi, gdzie z
każdą chwilą jej puls bił szybciej. Jego oddech owiał jej usta. Bardzo długo
patrzyli sobie w oczy, z ustami oddalonymi o milimetry. Wystarczyło muśnięcie,
delikatne jak piórko, którym obdarzył jej wargi, by z jękiem przywarła do niego
całym ciałem i a jej usta płonęły od całej nagromadzonej frustracji,
niepewności i bólu ostatnich tygodni, jakby chciała to spalić w ogniu tego
jednego pocałunku.
James nie pozostawał jej dłużny potrzebował
tego tak samo jak ona. Jego dłonie obejmowały jej plecy, przyciskały ją coraz
mocniej i mocniej do jego ciała.
W tym szaleństwie nie zauważyli, że przesuwają
się aż w końcu Arthemis uderzyła plecami o jeden z regałów. Gdy z jej gardła
spod jego ust wyrwał się cichy jęk, zdał sobie sprawę, że uderzyła się w
niezaleczoną do końca rękę.
Zerknęli na siebie, a potem Arthemis
uśmiechnęła się delikatnie, a James powiedział stanowczo:
- Dokończymy to…
Arthemis przytuliła się do jego
ciepłego, mocnego ciała.
- Oby szybko – mruknęła cicho, rozśmieszając
go.
Jego ramiona zaplotły się wokół jej drobnej
postaci i stali tak, dopóki zimno nie dało o sobie znać w przenikliwy sposób.
Arthemis miała zamiar się przespać. Zdrzemnąć
chociaż chwilę przed kolacją. Głód dawał o sobie znać, ale miała zamiar
przekąsić jakiegoś batonika zbożowego i odpocząć.
James widocznie też miał na to ochotę, ale
wydawał się zbyt spięty na jakikolwiek sen. Arthemis ścisnęła jego dłoń, gdy
przechodzili przez przejście do Pokoju Wspólnego.
- Ktokolwiek to jest, myśli, że
Zaklęcie Imperiatus zadziałało. Możesz spać spokojnie… Dzisiaj nie powinien cię
niepokoić.
Na razie…- dodała w myślach.
Zerknął na nią i uśmiechnął się
nieznacznie i trochę smutno. Pogłaskał ją wierzchem dłoni po policzku.
Zamrugała zaskoczona, jakby
odzwyczaiła się od takich gestów przez dwa tygodnie.
Pobudziło to jego złość na nieznanego
sprawcę. Jego chęć zemsty. Nikt nie miał prawa stawiać miedzy nimi murów.
Inną kwestią było to, że jeszcze nie byli na
tyle pewni siebie, żeby te mury od razu rozpoznać i zburzyć.
Jednak nie dane było im się położyć. Drogę
zastąpił im Albus, a jego mina świadczyła o tym, że tym razem nie da się zbyć.
Co więcej, wydawał się być… udręczony. Jakby gnany wyrzutami sumienia…
- Arthemis… ja… - przełknął ślinę,
poprawił okulary, a potem odważnie spojrzał jej w oczy. – Musimy porozmawiać.
- Al… słuchaj, czy to nie może
zaczekać? – zapytała, patrząc na niego prosząco.
Spojrzał najpierw na nią, potem na
Jamesa. Zauważył ich zmęczenie… i coś jeszcze, jakby… napięcie, które jeszcze
ich nie opuściło.
- Wolałbym nie… - mruknął jednak w
końcu.
Arthemis ucisnęła nasadę nosa, a
potem westchnęła i skinęła głową. Przeciągnęła dłonią po ręce Jamesa, mówiąc:
- Idź się połóż. Powinieneś się
wyspać…
Uśmiechnął się gorzko.
- Jeżeli to coś ważnego, to wolę iść
z wami – odparł.
Albus skinął głową i wyszli na
korytarz. Odeszli korytarzem trochę dalej od wejścia do Gryffindoru – bardzo
ruchliwego miejsca.
Al stanął przy jednym z okien i odwrócił się
do Arthemis.
- To moja wina, że dowiedzieli się o
twoich zdolnościach – wyrzucił z siebie.
- CO?! – krzyknął oburzony James.
Arthemis jednak pozostała spokojna. Patrzyła
na Albusa ze współczuciem, a nie jak się spodziewał z wyższością i złością. W
końcu go ostrzegała… Wtedy właśnie zrozumiał, że ona wie. Że domyśliła się
wszystkiego…
- Dlaczego wypaplałeś?! – zapytał,
nie rozumiejąc James. – Przecież…
Albus odwrócił wzrok. Mógł rozmawiać
z Arthemis, ale kurcze, James z tym jego oburzeniem zaczynał go wkurzać.
Przecież sam wiedział, że spieprzył. Nie były mu potrzebne jeszcze dodatkowe
bodźce…
- To nie on… - usłyszał głos
Arthemis. – Al… jedyną rzeczą, która może mnie wkurzyć, to sytuacja, w której
będziesz ją krył – powiedziała ostrzegawczo.
- Nie mam zamiaru jej kryć! –
powiedział zapalczywie, podnosząc głos i patrząc na nią płonącym wzrokiem. –
Zdradziła mnie! Zaufałem jej! Nie wiem, czemu to zrobiła! Ale przysięgam, że
się dowiem!
- To ta laska? – zajarzył James. –
Maria? – zaśmiał się krótko. – Wyciągnęła z ciebie wszystko, w tak krótkim czasie?
A dostałeś coś w zamian?? – dodał sugestywnie poruszając brwiami.
Albus spojrzał na niego piorunującym wzrokiem,
jednak Arthemis wiedziała, że gdzieś pod spodem kryje się głęboki zawód.
- James – powiedziała ostrzegawczo. –
Idź sobie…
- Ale… - zaczął James.
- Idź sobie – powtórzyła groźnie.
Westchnął głęboko.
Arthemis wiedziała, że James wcale nie miał
ochoty iść, ale wciąż czuł się winny, za to, co się wcześniej stało, więc
pójdzie. Wcale nie chciała, żeby czuł się winny, jednak akurat w tym momencie
to się jej przyda. Potem z nim pogada…
Gadanie o skomplikowanych, związkowych
sprawach… miała tego serdecznie dosyć.
James nachylił się do niej jakby chciał ją
pocałować, ale szybko wbiła mu pięść w brzuch. Sapnął i spojrzał na nią jak
zbity szczeniak.
- Wynocha… - powiedziała.
James czekał, aż doda coś jeszcze w jego
myślach, ale nic takiego się nie stało. Zawiedziony odwrócił się i odszedł.
Arthemis odwróciła się do Albusa. Oboje
należeli do ludzi, którym raczej trudno jest wykonywać jakieś czułe gesty.
Arthemis robiła w każdym bądź razie ustępstwa tylko dla kilku osób. Dlatego też
trzymali się co najmmniej półtora metra od siebie.
W końcu jednak udało jej się uchwycić jego,
odwrócony wzrok.
- Przykro mi, Al – powiedziała cicho.
– Przykro mi ze względu na ciebie. Nie zasłużyłeś na to…
- O czym ty mówisz? Powinnaś być
wściekła… - powiedział odwracając się od niej.
- Nie jestem na ciebie zła.
- Czemu?! Powinnaś być! Ja na siebie
jestem wściekły…
- Nie dziwię ci się. Ja, jednak nie
zostałam tym za bardzo dotknięta. Szczerze mówiąc nie bardzo mnie to
interesuje. Mam ważniejsze rzeczy na głowie… Stało się. Nadal jestem w
olimpiadzie, a organizatorzy dla własnego dobra, zachowają to w tajemnicy. Więc
nic się nie stało, prawda? Jestem zła z powodu tylko jednej rzeczy…
Albus spojrzał na nią ostrożnie i
przepraszająco.
- Jestem wściekła na tą hiszpańską
zołzę, za to, że cię zraniła. Że w jakikolwiek sposób cię dotknęła. Nic więcej
mnie nie interesuje… Tak więc, gdybyś chciał pogadać to jestem do twojej
dyspozycji. Nie masz powodu się obwiniać. A James… cóż, znasz go… dużo gada,
ale z nim też możesz pogadać.
Albus prychnął, a Arthemis uśmiechnęła się
kącikiem ust. Przyjrzał się jej uważnie. Nie wyglądała zbyt dobrze. Była blada,
zmęczona i miała zaczerwienione, podpuchnięte oczy.
- Czy między wami… wszystko jest
dobrze? – zapytał ostrożnie, bo wiedział, że Arthemis rzadko da się doprowadzić
do takiego stanu.
Uśmiechnęła się smutno.
- Mieliśmy pewne… kłopoty – odparł
wolno. – Ale myślę, że teraz będzie dobrze…
- Wiesz, że wyglądasz okropnie? –
rzucił, próbując jakoś wybrnąć z ciężkiego nastroju.
- Zobaczymy jak ty będziesz wyglądał,
jak kiedyś znajdziesz się na moim miejscu – odparła Arthemis. Spojrzała po
sobie, westchnęła ciężko. Nie wiedziała czy śmiać się czy płakać. Nadal miała
na sobie brudny, przewiewny strój, w którym było jej okropnie zimno. – Nie myśl
o tym za dużo – dodała i poszła do dormitorium.
Wydzielała wokół siebie tak mroczną aurę, że nikt
nie odważył się jej zatrzymać. I jedynie Fred zagwizdał, gdy w kusym przebraniu
przemierzała Pokój Wspólny.
Chciała się zdrzemnąć. Tylko o to prosiła…
Godzinę – błagała w myślach.
Zanim jednak wzięła prysznic. Dokładnie wymyła
włosy i ciało, przebrała się w ciepłe rzeczy,które przyjemnie zatrzymywały
ciepło, musiała od razu założyć szkolną pelerynę i zejść na kolację. Tak więc,
z jej upragnionej godziny nic nie wyszło.
Na dole w Wielkiej Sali spotkała Lily i Rose,
którym musiała opowiedzieć wszystko dokładnie. To było… trudne.
Siedziała naprzeciwko Jamesa i na zamianę
opowiadali co mieli do zrobienia. Słuchała z zainteresowaniem, bo sama nie
wiedziała, co robił James.
Boleśnie jednak odbiło się na nich, zdziwienie
wszystkich i słowa Freda:
- Wyminęliście się? Nie wierzę!! –
zaśmiał się. – To jest niemożliwe! Przecież wy czytacie sobie w myślach…
Arthemis spuściła wzrok. James Zacisnął zęby,
jakby nie mógł znieść świadomości popełnionego błędu.
Niespodziewanie to Rose przerwała ciężką
atmosferę. Odłożyła widelec i spojrzała na Freda z naganą:
- Jesteś idiotą. Są normalnymi
ludźmi. Mają prawo do pomyłek. To, że znają się na tyle dobrze, że potrafią się
uzupełniać nie znaczy, że są nieomylni. Przecież nie siedzą w swoich głowach…
- Jezu, co cię nagle ugryzło? –
zdziwił się Fred i zawstydzenie z powodu nagany zakrył, popijając sok.
- Nic – wstała, nie patrząc na
nikogo.
Arthemis i James również na nią nie
spojrzeli. Po prostu atmosfera zrobiła się zbyt ciężka.
- Rose, mogłabyś to wysłać? Victoire
chciała kopie zdjęć… - rzuciła Lily, mając nadzieje, że wszyscy skorzystają z
chwili i napięcie zniknie.
Rose spojrzała na nią lekko zirytowana, ale
chwilę później skinęła głową i wzięła dużą, grubą kopertę ze zdjęciami.
- Na razie – mruknęła i odeszła.
- Co jej jest? – burknął Fred,
patrząc za nią ze zmarszczonym czołem. – Odbija?
- Ciebie się nikt nie czepiał, gdy
chodziłeś naburmuszony – przypomniała mu Arthemis, rozkoszując się jedzeniem.
Nie wiedziała, które to danie, ale już czuła nieprzyjemną ciężkość w żołądku,
towarzyszącą przejedzeniu. Jednak nie mogła się powstrzymać, żeby zjeść jeszcze
kawałek czegoś. Bała się, że znowu nie będzie miała okazji nic zjeść, przez
najbliższy czas.
Wychodzili już prawie jako ostatni w
towarzystwie Lucasa i Lily. James splótł palce z Arthemis. Wiedzieli, że dzisiejszej
nocy będzie spokój. Żadne z nich nie miało okazji się przespać i po
zaspokojeniu głodu marzyli już tylko o tym.
- Potter! North!
Odwrócili się na dźwięk głosu profesora
Forsythe’a. Podszedł do nich bliżej.
- Dyrektor dowiedział się o sytuacji
i powiedział, że porozmawia osobiście z organizatorami. Nie mają żadnego prawa
wykluczyć was z konkursu…
- Wiemy – powiedziała spokojnie
Arthemis. – Zresztą wątpię, czy mieli taki zamiar.
- Ale odebranie nam punktów jest
niesprawiedliwe – stwierdził James, ściskając pocieszająco dłoń Arthemis. Nie
chciał, żeby się obwiniała. Zdobyli te punkty sprawiedliwie…
- Ktoś z Międzynarodowej Współpracy
Czarodziejów chce z nimi rozmawiać. W końcu jesteście reprezentantami kraju…
nie mogą tak sobie was sobie zdegradować na ostatnią pozycję! – powiedział
gniewnie.
Arthemis i James skinęli głowami, niezbyt
zainteresowani. Olimpiada nie była u nich na razie na pierwszym miejscu…
- Pójdziemy się położyć – powiedziała
Arthemis. – Ten dzień nie należał do najłatwiejszych.
- Widać po was – stwierdził sucho
Forsythe. – Mam nadzieję, że po świętach wrócicie do formy i będziecie mogli
podjąć znowu treningi.
Arthemis i James na odczepnego pokiwali
głowami, a potem James pociągnął Arthemis za sobą, rzucając nadzwyczaj grzecznie do Forsythe’a:
- Dobranoc, panie profesorze.
Arthemis uśmiechnęła się do niego pół kłębkiem.
Wiedziała, że James naprawdę za Forsythem nie przepada. Ona tam profesora
lubiła, poza kilkoma uciążliwymi jego wadami. Na przykład był wobec niej
nadopiekuńczy, a ona tę cechę tolerowała tylko u jednego mężczyzny. Nawet jej
ojciec bardzo szybko oduczył się tego…
Pół godziny później oboje leżeli w swoich
łóżkach, otuleni ciepłymi kołdrami, zamknięci w czterech zasłonach łóżka i
zapadali w spokojny, głęboki sen.
Nadal czuli się niepewnie, nie rozwiązali
jeszcze kilku kwestii, ale już było dobrze. Już znowu nadawali na tych samych
falach. Trzeba było je jeszcze tylko troszeczkę dostroić.
I wyeliminować zakłócenia…
Rose szła wzburzona. W sumie nie wiedziała, co
ją tak wzburzyło i czemu tak gwałtownie zareagowała na słowa Freda.
Uważała jednak, że Arthemis i James… są wyjątkowi.
Ich niezwykłość i zgranie w chwilach niebezpieczeństwa, ale też w codziennym
życiu, było dla niej wzorem. Zazdrościła im tego. Chciała tego i potrzebowała.
Do diabła, zaklęła w myślach, z głębokim żalem
w duszy.
Żeby zająć czymś myśli rozpięła kopertę i
zaczęła przeglądać zdjęcia. Nawet ładnie wyszły. No, Arthemis wyglądała super.
Lily jak wróżka, a Victoire… cóż Victoire to Victoire. Wyglądała jak uosobienie
wszelkich wyobrażeń o pięknościach.
Większość z tych zdjęć robiła Lily, więc nic
dziwnego, że było tam tyle romantycznych zdjęć. Vicky i Teddy. Valentine i
Fred. Arthemis i James.
Zobaczyła zdjęcia Lucasa i Albusa, aż w końcu
trafiła na swoje osobne zdjęcia.
Nawet nieźle, przyznała sobie w duchu. Może
trochę smutne, ale na pewno nostalgiczne i ładne. Chociaż nie wszystkie były
smutne.
Muszę sobie znaleźć chłopaka, pomyślała w
duchu, a za chwilę prychnęła. Co to za bzdura? Jak w ogóle można „znaleźć”
chłopaka? Przecież to się albo dzieje, albo nie! Przecież nie zrobi castingu!
Już chciała schować gruby plik ruchomych
zdjęć, gdy wszystkie wypadły jej z rąk i szerokim wachlarzem poleciały w
powietrze. Stało się tak, po tym jak na kogoś wpadła. Była tak zamyślona, że
nikogo nie widziała.
- Uważaj, jak chodzisz – usłyszała
gniewne słowa.
Podniosła chłodny wzrok.
- Mogłabym powiedzieć to samo – powiedziała chłodno.
- Mogłabym powiedzieć to samo – powiedziała chłodno.
Malfoy wydawał się mimo wszystko być odrobinę
zaskoczony jej tonem.
- Czyżby moja partnerka osiągnęła w
końcu swój limit wytrzymałości? Stawiałem, że jednak będziesz odrobinę
twardsza… - zaśmiał się ironicznie.
- A co? Tak, bardzo chcesz mnie po
raz kolejny ukarać za bycie miłą? – rzuciła gorzko, a gdy jego oczy rozszerzyły
się ze zdziwienia, przykucnęła i zaczęła zbierać zdjęcia.
Scorpius poczuł gwałtowne ukłucie. Musiała mu
to przypominać? I tak czuł się wystarczająco podle. Z drugiej jednak strony
obnażyła jego pragnienie, jego tęsknotę i za to był na nią wściekły.
Spojrzał na nią z góry zauważył w końcu,
kolorowe fotografie. Suknie? Co to za uroczystość? Przyjrzał się bliżej i
wciągnął niedosłyszalnie powietrze do płuc.
Ukucnął przy niej i wyciągnął rękę, żeby
pozbierać zdjęcia.
- Nie fatyguj się – warknęła. –
Jeszcze nie daj Bóg ktoś nas zobaczy i będziesz musiał zrobić kolejną
obrzydliwą rzecz, żeby udowodnić, jak wielkim draniem jesteś…
Scorpius przez chwilę zastygł. Przełknął ślinę
i wstał sztywno.
- Masz rację – powiedział chłodno i
zaczął się oddalać, a na korytarzu odbijało się echo jego oddalających kroków.
Rose z opuszczoną głową, podnosiła zdjęcia
jakby to była najważniejsza czynność w jej życiu.
Dlaczego to musi być on? – zapytała siebie. –
Czy ja po prostu lubię cierpieć?
Pogrążona w czarnych myślach nie zauważyła, że
pewien Ślizgon zabrał kilka zdjęć i włożył je do kieszeni szaty, zaciskając na
nich rękę jak na kluczu do skarbca.
Arthemis następnego dnia czuła się wyspana.
Dwanaście godzin snu, to nie do pogardzenia, nawet jeżeli ma się zajęcia tego
samego dnia. Ona i James byli z porannych zajęć zwolnieni, ale na popołudniowe
musieli już iść.
Zbiegła po schodach z torbą na ramieniu i
spotkała Lucasa, który akurat wszedł przez portret.
- Idę obudzić Jamesa…- powiedział na
jej widok, uśmiechając się trochę złośliwie. – Na następnych zajęciach już musi
się zjawić… Szczególnie, że to transmutacja, a Axelrode jest na niego cięty. Chyba
nie lubi konkurencji…
Arthemis uśmiechnęła się krzywo i postanowiła
zaczekać aż chłopcy zejdą do Pokoju Wspólnego. Pogryzała przy tym batonik
zbożowy. Stwierdziła ostatnio, że jeżeli jest to jedyny posiłek, na który
zawsze ma czas, warto uczynić go trochę zdrowszym. Nie żeby całkowicie
zrezygnowała z czekolady!
Chwilę później zbiegł Lucas, a za nim
przyczłapał James. Wystarczył jeden rzut oka na jego poszarzałą twarz, żeby
wiedzieć.
Arthemis zaklęła w myślach.
James na jej widok odwrócił wzrok.
Nie zważając na Lucasa, podeszła do Jamesa
energicznie.
- Przestań o tym myśleć – zażądała.
- Łatwo powiedzieć – burknął.
- To jest tylko mistyfikacja. Próba
wpędzenia cie w poczucie winy! No, więc teraz „ja”, oryginalna „ja” –
uściśliła, - oświadczam, iż nie masz najmniejszego powodu, żeby czuć się
winnym, rozumiesz?! Czy dociera to do tego twojego zakutego łba?
- Och, jakież to urocze słowa
wypływają z twoich ust – zakpił, ale na jego zmęczonej twarzy, pojawił się
szeroki uśmiech.
Nie sądziła, żeby to jej słowa go wywołały.
Już raczej uwierzy w to, że wyglądała naprawdę śmiesznie, podpierając się pod
boki i gadając głosem ochrypłym jak stara wiedźma.
Nie jej wina, że obudziła się z bólem gardła!
- Powinnaś wziąć jakiś syrop – grzecznie zasugerował James.
- Powinnaś wziąć jakiś syrop – grzecznie zasugerował James.
Spiorunowała go wzrokiem, ale cieszyła się, że
wrócił do siebie.
Lucas patrzył to na jedno to na drugie, totalnie
skołowany.
- Kiedyś ci wyjaśnimy – powiedział
James, klepiąc go w ramię i ruszył za Arthemis do wyjścia.
- Miło by było – bruknął Lucas pod
nosem i poszedł za nimi. Nie mógł jednak udawać, że nie dostrzegł ich
zmartwionych twarzy, napięcia, które ich nie opuszczało. Oni lubili wszystko
załatwiać sami. Pogodził się z tym już dawno, ale w niektórych chwilach
zupełnie mu to nie pasowało.
Lucas obserwował uważnie i widział, że Jamesa
nie opuściło napięcie. Arthemis również czujnie rozglądała się podczas obiadu
po całej Wielkiej Sali, jakby czekała, aż ktoś ją zaatakuje. Oboje byli
milczący i widać było, że w ich głowie jedna myśl goni drugą.
Co więcej Rose była w podobny stanie, może
jedynie bardziej ponurym.
I Albus… jego to w ogóle coś ugryzło. Lucas był świadkiem, jak zgniótł list przy
śniadaniu, zaraz po pobierznnym jego przeczytaniu.
Fred po wczorajszym opieprzu od Rose siedział
przy stole Puchonów z Valentine. Teraz to chcieli spędzać ze sobą każdą wolną
chwilę biorąc pod uwagę to, że nie długo Fred kończył szkołę.
Otoczony tymi wszystkimi zdołowanymi ludźmi
sam zaczynał być zdołowany, co go niezmiernie irytowało.
- Boże, ktoś umarł? – zapytał radosny
ton tuż nad jego głową. Lily patrzyła po zebranych, z drwiącą miną. –
Wyglądacie jakbyście mieli iść na pogrzeb…
- Nie teraz Lily – rzucił zamyślony James.
- Ty też, panie Ponury? – zakpiła
drwiąco. – Weźcie się opanujcie!! Za trzy dni wyjeżdżamy do domu!! Będą święta,
prezenty i w ogóle odlot!! Nie czujecie świątecznego nastroju?! To po, co Hagrid
targał tutaj te wszystkie dwanaście choinek?!
Arthemis spojrzała przytomniej na dwanaście
cudnie przystrojonych choinek i zmarugała zdziwiona. Rzeczywiście były śliczne.
W ogóle zdała sobie sprawę, że wszystko w Hogwarcie aż kłuło w oczy radosnym świątecznym
nastrojem. Tylko ona tego nie dostrzegała.
Uśmiechnęła się do Lily. Potrzebny był im
czasem taki ktoś, kto otworzy im oczy na codzienność. Zbyt bardzo pogrążyli się
w skomplikowanych zadaniach i sytuacjach, nie dając sobie nawet chwili wytchnienia.
- Chodźmy porzucać się śnieżkami –
zaproponowała. – Ogłaszam bitwę po lekcjach! – rzuciła.
Wszyscy spojrzeli na nią, jakby wyrosła jej
druga głowa.
- I o to chodzi!! – krzyknęła Lily. –
Jestem za!
- Ja też. I mogę zaręczyć za Freda –
powiedział Lucas, odchylając się na krześle.
James parsknął śmiechem i po stołem uścisnął
dłoń Arthemis.
- Ja chyba spasuję – mruknęła Rose.
- Nie ma mowy – zaprotestowała Lily.
– Musisz iść, bo gramy chłopcy na dziewczyny, więc nawet jak Valentine nam
pomoże, to będzie nierówno…
- Bo oczywiście Albus też idzie… -
rzuciła Arthemis, z pewnością, której nawet Albus się nie sprzeciwił. Nie żeby
chciała go wprawić w poczucie winy. Po prostu uważała, że dzięki temu się
oderwie od ponurych myśli.
Zacisnął tylko usta, ale nic nie powiedział.
- Dobra, to widzimy się po zajęciach! –
zaćwierkała Lily i odbiegła.
Wielka bitwa o dziedziniec Hogwartu rozegrała
się w roku pańskim bieżącym o godzinie 15.00. Pomimo licznych zwrotów akcji,
które obserwowało pół szkoły, a przynjamniej większość Gryfonów drużyna Lucasa,
złożona z chłopców bezlitośnie parła naprzód i w końcu zagroziła fladze
dziewcząt.
Najszybciej odpadł Fred, który razem z
Valentine poturlał się gdzieś na bok. Lucas również nie brał udział w
ostatecznym zwycięstwie, zaatakowany przez Lily. (No bo jak tu się bronić,
jednocześnie nie chcąc trafić śnieżką w żadną czułą cześć przeciwnika?)
Arthemis celowo wmanewrowała Rose tak, że to
ona musiała zajmować się Jamesem. Rose szybko odżyła i poczuła chęć walki.
Słychać było jej głośny śmiech.
Po tym jak Lily z Lucasem odpadli po
uzgodnieniu remisu, w jej rękach niewiadomo skąd znalazł się aparat, którym jak
najęta pstrykała zdjęcia.
Arthemis stanęła naprzeciw zadziwiająco
zaciekłego Albusa, który bombardował ją śnieżkami szybko i co zadziwiające –
bardzo podstępnie. Arthemis ocierała śnieg z twarzy i odpłacała mu tym samym.
Usłyszała bolesny, ale wciąż radosny śmiech
Rose, i nagle została porwana, przewrócona na zimny śnieg i przygnieciona przez
ciało Jamesa, który krzyknął:
- Bierz flagę, Al.!!
Arthemis próbowała go odepchnąć i
dogonić Albusa, jednak James nie dawał jej na to szansy.
- Nie ruszaj się, kochanie, bo
konsekwencje cię zdziwiłą – szepnął jej na ucho.
Arthemis zarumieniła się po końcówki włosów.
Al brnąc z trudem przez zaspy w końcu chwycił
za proporzec, krzycząc radośnie.
- Przyznaj się, zrobiłeś to dla niego
– powiedziała cicho.
- Nie. Dla siebie – szepnął i chwilę potem
dłoń w mokrej rękawiczce znalazla się pod jej kurtką.
Zapiszczała i zaczęła się wić.
- Zabieraj łapy, Potter – krzyknęła, jednocześnie się śmiejąc.
Stanął nad nimi Albus.
- Mam flagę! – oznajmił zadowolony z
siebie. – Możesz ją puścić, wygraliśmy.
Zaśmiał się radośnie. James
wyszczerzył zęby do brata.
- Właśnie. Wygraliśmy. Coś mi się za
to należy, prawda? – mruknął bardzo sugestywnym, pogrubionym głosem.
Ściągnął jej czapkę z włosów, chwilę
później Albus popchnął go końcem buta, więc z jękiem musiał się stoczyć z
Arthemis. Spojrzał na brata obrażonym wzrokiem.
- Nie mam ochotę was teraz oglądać –
rzucił Albus, nachylił się wziął garść śniegu i wtarł ją w twarz Jamesa.
- Ty draniu!! – krzyknął oburzony
James i zaczęli się siłować, turlając po dziedzińcu.
Arthemis wstała na chwiejących się nogach i
przez dłuższą chwilę w półmroku ich obserwowała. Dołączyli do niej Rose, Lily i
Lucas.
- Chyba czują się już lepiej… -
wyraziła swoje zdanie Lily, obserwując braci.
- Ja też – westchnęła cicho Rose.
Arthemis odruchowo objęła ją ramieniem.
Spojrzały na siebie z porozumiewawczym uśmiechem. Ona też czuła się lepiej.
- Lepiej chodźmy się przebrać. Te
ciuchy zupełnie przemokły – stwierdziła Rose.
- A gdzie Fred i Valentine? – zapytał
Albus, rozglądając się.
Śmiech Lucasa, Arthemis i Jamesa, wystarczył
mu za odpowiedź.
Całą grupą przepychając się i przekomarzając
wrócili do zamku.
No i pięknie, prawie wszystko wróciło do normy. Teraz tylko złapać sprawcę snów. A pomysl z bitwą na śnieżki byl idealnym sposobem na odprężenie się 😂
OdpowiedzUsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały no, prawie wróciło do normy, tylko teraz złapać sprawcę snów wystarcxy... ciekawe kto to jest... w pewien sposób nie podoba mi się Foryshe ta jego nadopiekuńczość... no i pomysł z bitwą na śnieżki był idealnym sposobem na odprężenie się...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza