Arthemis otworzyła pokrowiec na
ubrania. Dzieliła pokój z Rose. James z Albusem. Znajdowali się w Chorwacji.
Nad brzegiem morza, na półwyspie Istria. Tak wiosna była tutaj piękna, zielona
i ciepła. Arthemis gdy tylko się tutaj znalazła otworzyła wszystkie okna, żeby
cieszyć się delikatnymi powiewami wiatru.
W wieczornym
zmierzchu widziała światła małego czarodziejskiego miasteczka. Nie mieszkał tam
żaden mugole. Jak w Hogsmead.
Po raz
pierwszy Arthemis znajdowała się w wielkim czarodziejskim hotelu, w którym
wszyscy pracownicy nosili odpowiednie stroje i byli niemal zbyt grzeczni. To ją
trochę zawstydzało.
Arthemis z
nieszczęśliwą miną ruszyła do lustra. W ręce trzymała małą kosmetyczkę.
Przed wyjazdem
odbyła intensywny kurs makijażu pod okiem Valentine oraz poniekąd Rose. Wybrały
jej wszystkie kolory i kosmetyki za nią i tak długo kazały jej ćwiczyć, aż były
przekonane, że niczego nie sknoci.
Biorąc teraz
do ręki pędzel, zauważyła, że drży jej ręką.
Nic dziwnego.
Jeżeli zepsuje makijaż Rose ją zabije. Wtedy Jamesa zabije Rose, a Scorpius
Jamesa. Potem Albus zabije Scorpiusa itd. Jednym słowem przez jej sknocony
makijaż, rozpocznie się trzecia wojna czarodziejów.
Nie bądź
mięczakiem – powiedziała sobie, dodając do tego kilka ostrych słów. Wzięła się
do dzieła. Gdy skończyła nałożyła zaklęcie utrwalające i ochronne i uciekła od
lustra jak najszybciej mogła.
Najgorsze
miała za sobą… Odwróciła się w stronę łóżka, na którym leżał jej kreacja.
Uśmiechnęła się diabolicznie. Poprzednie sukienki były piękne. Naprawdę tak
sądziła. Ale ta… ta była odlotowa. Dla niej idealna. Podkreślała bardziej jej
charakter niż ciało.
Tradycyjna
suknia mrocznej czarownicy. A do tego… buty! Nie pantofle, szpilki, czy inne
wymysły. Były to wysokie, skórzane, czarne kozaki na niewielkim obcasie. I tak
nie będzie ich widać spod sukni, a będzie jej o wiele wygodniej.
Nie wiedziała,
czym sobie na to zasłużyła, ani skąd Victoire tyle o niej wie, ale była za to
wdzięczna. Wszystko przygotowała. Czarne pończochy, które mogły być spokojnie przytrzymywane
przez uprząż na broń (Której też nie będzie widać!). Najpierw założyła
wszystko, co miało być pod spodem i buty, a na koniec założyła kieckę.
Podeszła do
lustra i po raz pierwszy zrozumiała, o co chodzi w tym całym podnieceniu
strojami i wyglądem, które dziewczyny roztaczały wokół siebie przed ślubem
Victoire. Westchnęła z zadowoleniem i rozpuściła włosy, jak radziła jej Lily.
Nic więcej z nimi nie robiła. To wystarczyło. Przyjrzała się sobie.
Czarny
materiał przeplatał się z czarną koronką. Długie koronkowe rękawy przechodziły
w kwadratowy dekolt. Gorset podtrzymywał jej biust, a nieznacznie rozkloszowana
spódnica będąca połączeniem miękkiego materiały i ostrej koronki spływała do
ziemi, nie odsłaniając nawet czubków butów.
Arthemis
przeciągnęła ręką po swojej talii ukrytej pod gorsetem. Wyglądała jak prawdziwa
wiedźma. Miała wrażenie, że Victoire tworząc tę suknię wzorowała się na
tradycyjnych sukniach czarownic. Czarno-złoty makijaż był jedynym kolorem,
który się wyróżniał oprócz jej oczu.
Postanowiła, że nigdy w życiu nie
odda tej sukni.
Właśnie
odstawiała perfumy, gdy z łazienki wyszła Rose. Przystanęła zaskoczona.
- Wow… - sapnęła.
Arthemis z
gardłowym, diabolicznym śmiechem, obróciła się dookoła.
- Jest ekstra, nie?
- Straszna – poprawiła ją Rose. – Pierwszy
raz widzę, żebyś się tak cieszyła z kiecki…
- Pierwszy raz mam kieckę, która idealnie do
mnie pasuje – odparła Arthemis.
- James dostanie zawału – zaśmiała się Rose.
Arthemis
spojrzała na nią pewnym siebie wzrokiem.
- Będzie wkurzony…
- Niby czemu? – wyśmiała ją Rose.
- Przekonasz się – powiedziała Arthemis.
- A skoro się tym nie przejmujesz, to
znaczy, że masz już jakąś strategie?
- Och, wolę improwizować. Nigdy nie wiem, co
zrobi James, chociaż wiem, jaka będzie jego reakcja... – Arthemis odsunęła się
trochę i przyjrzała się Rose.
Suknia Rose
była butelkowozielona i idealnie przylegała do ciała. Satyna mieniła się
delikatnie uwidaczniając wszystkie pełne, kobiece kształty dziewczyny.
Arthemis była
ostra i seksowna. Rose delikatna i kobieca. Wyglądała, jak arystokratyczna
księżniczka, przyzwyczajona do balów i przyjęć. Jej ognistoczerwone włosy
splecione były w luźny węzeł na karku, w kolczykach błyszczały zielone oczka.
Arthemis uśmiechnęła się.
Rose miała w
sobie klasę. Trudno to było inaczej nazwać.
- Jesteś gotowa – stwierdziła.
Rose wzięła
głęboki oddech, a potem skinęła głową.
- Jeżeli Albus będzie ci sprawiał problemu,
to daj mi znać…
Rose się
skrzywiła.
- Na pewno będzie upierdliwy…
- To zagroź mi, że powiesz Lizbeth, jaki
jest marudny – rzuciła Arthemis ze złośliwym błyskiem w oczach.
- To by było wredne – odparła Rose, a potem
uśmiechnęła się szeroko. – Podoba mi się…
Usłyszały
walenie do drzwi.
- Idziecie?! – opryskliwy ton Albusa,
sprawił, że obie gniewnie zmrużyły oczy.
Arthemis
niespodziewanie otworzyła drzwi, gdy po raz kolejny podnosił rękę by zapukać.
- Może grzeczniej… - rzuciła mrocznym
głosem.
Przestraszony
Albus cofnął się o krok. Arthemis posłała mu diaboliczny uśmiech.
- Jeżeli będziesz upierdliwy powiem twojej
matce – zagroziła bezlitośnie i przepuściła Rose w drzwiach.
Zdenerwowany
Albus przełknął ślinę, a potem zamrugał zaskoczony, gdy jego wzrok padł na
Rose. Odchrząknął i bez słowa podał jej rękę.
- James powiedział, że kopnie cię w tyłek,
jeżeli gdzieś pójdziesz bez niego.
Arthemis
odpowiedziała mu uniesieniem brwi, więc czym prędzej się wycofał.
Arthemis
zamknęła za sobą drzwi, a w tym samym momencie kilka drzwi dalej to samo zrobił
James. Usłyszała dźwięk przekręcanego klucza, który urwał się niespodziewanie.
Zerknęła za
siebie i usłyszała stłumiona przekleństwo.
- Oszalałaś?!
Odwróciła się
do Jamesa wyzywająco.
- Odlotowa, prawda?
- Niby, jak mam teraz trzymać te wszystkie
obce łapy z dala od ciebie? – syknął.
- James… spójrz na mnie – powiedziała rozkazująco.
- Przecież patrzę – warknął przez zaciśnięte
zęby.
- Nie. Patrzysz na kieckę… Spójrz na mnie w
tej kiecce. Jak wyglądam?
James przez
chwilę walczył z tym, jakby bał się, co się stanie, gdy jednak na nią spojrzy.
Jego wzrok nabrał niewidzącego wyrazu. Cofnął się kilka kroków i przyjrzał się
jej.
- Jak żywa replika Morgany la Fey… -
wykrztusił.
- A kim ona była? – zapytała słodko
Arthemis.
- Największą suką w historii czarodziejów…
- Więc nadal uważasz, że ktoś kto będzie
miał trochę zbyt lepkie palce, odejdzie razem z nimi?
James wyczuł w
niej ten mrok, który ją otaczał, to niebezpieczne balansowanie na skraju. Było
to cholernie podniecające. Miał ochotę z nią zatańczyć… i nie chodziło mu o
taniec w dosłownym znaczeniu. Podszedł do niej blisko i przykucnął przed nią.
Zaczął błądzić po jej łydkach ukrytych przez wysokie buty i udach. Na wewnętrznej
stronie lewego uda wyczuł kształt, który odpowiadał niewielkiemu sztyletowi.
Żadnemu z tych, które nosiła przy sobie zazwyczaj.
Arthemis
przyglądała mu się z góry. Wiedziała, czego szukał.
- W bucie – powiedziała.
- Czyli jesteś uzbrojona?
- Oczywiście – prychnęła, jakby sama jego
sugestia, że nie jest, ją obrażała.
James bardzo
powoli wstał, ocierając się o nią.
- Wyglądam niebezpiecznie, prawda? – wyszeptała,
błądząc dłońmi po jego ramionach.
- Przerażająco – odpowiedział w jej usta. –
Przerażająco pięknie…
- To dobrze – odpowiedziała i odsunęła się,
zanim zdążył ją pocałować.
James musiał
stłumić w sobie niespodziewany ogień, który w nim zapłonął.
- Kto cię nauczył tak drażnić ludzi? –
zapytał.
Odwróciła się
i posłała mu złośliwy uśmiech przez ramię.
- Ty…
James
uśmiechnął się szeroko i podał jej ramię. Nie mógł się doczekać min innych
facetów. I jednocześnie trochę się martwił, tym co zrobi, gdy je zobaczy.
Albus siedział razem z Rose i
obserwował tłum ludzi. Ani on, ani ona nie mieli zbyt dobrych nastrojów na bal.
Tak było przynajmniej do czasu wkroczenia (Bo nie dało się tego inaczej
nazwać.) Arthemis i Jamesa.
Czy Arthemis
była jakąś niezwykłą pięknością? Nie. Ale miała w sobie tak magnetyczne
przyciąganie, że gdy weszła u boku Jamesa na salę, Rose uśmiechnęła się
szeroko. W pewnym momencie, każdy ją zauważył. A na ich twarzach było równie
często zainteresowanie, co zaniepokojenie.
James
wywoływał podobne poruszenie. Jednym słowem: dobrali się.
Podeszli do
nich.
- Mamy gdzieś siedzieć, czy możemy robić, co
chcemy? – zapytał James.
Arthemis
rozejrzała się, a jej spojrzenie rejestrowało wszystkie najważniejsze
szczegóły. Sala balowa była spora. Oświetlona przytłumionym światłem, jak w
średniowiecznym zamczysku. Pod ścianami stały krzesła i sofy. Z jednej strony
stał długi stół, zastawiony potrawami, zapewne mający pełnić rolę bufetu. Po
całej Sali kręcili się ludzie, uczestnicy turnieju oraz ich opiekunowie.
Arthemis widziała profesor Alexander w długiej czarnej skórzanej sukni, a obok
niej w bogato zdobionej szacie czarodzieja stał profesor Deveraux.
- Mam nadzieję, że nie będziecie tak
strasznie ponurzy przez cały czas? – rzuciła Arthemis, a w jej łagodnym pytaniu
kryła się delikatna groźba, że jeżeli będą, to ona się z nimi policzy.
- Nie! Nie… nie! – natychmiast ją zapewnili.
- Jak tylko orkiestra zacznie grać to
pójdziemy… - zaczęła Rose.
- … tańczyć! – dokończył pośpiesznie Albus.
Rose skinęła
głową.
- Właśnie, pójdziemy tańczyć…
Arthemis
roześmiała się radośnie, a w jej śmiechu pobrzmiewało trochę podłości.
- Kocham tę sukienkę – rzuciła, a James
zaśmiał się razem z nią.
- To nie sukienka… - mruknął cicho Albus do
Rose, a ona pokiwała głową.
Cóż… Arthemis
była trochę… straszna ostatnimi czasy. Niemniej to była nadal ich Arthemis,
nawet jeżeli częściej dawała o sobie znać, jej mroczna strona.
- Idziemy dalej wkurzać ludzi? – zapytała
Jamesa.
- Tak. Wkurzmy kogoś…
Arthemis
bawiła się doskonale, cicho rozmawiając z Jamesem o otaczających ich ludziach.
W końcu jednak podeszli do nich Greg i Wayne. Amerykanie nadal biorący udział w
turnieju.
Skinęli głową
Jamesowi. Wayne przyjrzał się Arthemis.
- Piękna… - zaczął, a jego dłoń powędrowała
do brzegu koronkowego rękawa jej sukni. Powędrowała i zatrzymała się, gdy tylko
Arthemis na nią spojrzała.
Wayne cofnął
rękę ze śmiechem.
- Jesteśmy na balu – stwierdził. – Spodziewasz się
zagrożenia?
Arthemis
spojrzała na niego spokojnie.
- Zawsze spodziewam się zagrożenia –
powiedziała.
Greg zwrócił
się do Jamesa.
- To bal. Nie możesz jej trzymać tylko dla
siebie… To niegrzeczne! – rzucił żartem.
- Właśnie – poprał go Wayne. – Masz może
ochotę zatańczyć? – zapytał Arthemis.
- Mam – powiedziała zgodnie z prawdą, posyłając
mu olśniewający uśmiech.
Wayne wypiął
pierś zadowolony, a w tym samym momencie Arthemis położyła rękę na
przedramieniu Jamesa i odeszli na parkiet.
James
przyciągnął do siebie Arthemis.
- Nie możesz aż tak wystawiać mojej
cierpliwości na próbę – mruknął cicho.
- Amerykanie są bardzo przyjacielscy… -
zauważyła.
- Zbyt, jak na mój gust.
- Och, proszę cię James! – żachnęła się. –
To playboye. Zawsze próbują skorzystać z okazji.
- Albo mnie wkurzyć – odpowiedział.
- Co nie wyszłoby im na dobre – mruknęła spokojnie.
James posłał
jej szeroki uśmiech.
- Albus i Rose chyba się trochę rozluźnili,
prawda?
Arthemis
przytaknęła głową widząc, jak Albus schodzi z parkietu, a Rose zaczyna
niepewnie i trochę sztywno tańczyć z Raynem. Wypatrywała trzeciej osoby. Musiała
gdzieś tu być… Zapewne ujawni się w swoim czasie.
Gdy skończyli
tańczyć, podszedł do nich Deveraux. Obrzucił wzrokiem Arthemis, ale nie
skomentował jej wyglądu. Przez chwilę wyglądał jakby walczył ze sobą, ale w
końcu, zapytał:
- Jak się czujecie?
Arthemis przez
chwilę rozważała wszystkie powody, tego pytania, a w końcu odpowiedziała:
- Dobrze.
Skinął głową.
Trochę zbyt pośpiesznie, trochę zbyt nerwowo.
- Panie dyrektorze, - zaczęła – czy znalazł
już pan nowego profesora obrony przed czarną magią?
Poruszył się
niespokojnie.
- Niestety nie. Ale mam nadzieję, że ktoś
się zgłosi w najbliższym czasie. Jeżeli nie, wasze szkolenie przejmie
tymczasowo profesor Alexander oraz profesor Longbottom.
- Rozumiem – odparła.
James wodził
wzrokiem od jednego do drugiego. Wiedział, że Arthemis balansuje na jakiejś
krawędzi, jakby chciała wyciągnąć z Deverauxa, co go gnębi. Potem powiedziała:
- Trzeba przyznać profesorowi Forsythe’owi,
że doskonale się ukrywał, prawda? – rzuciła niemal niedbale.
Deveraux
przymknął oczy, jakby z nagłej ulgi.
- Nie miałem pojęcia…
- Nikt nie miał – odpowiedział James.
Deveraux
jednak nadal przyglądał się Arthemis, jakby oczekując potwierdzenia.
- Nie. Do ostatniej chwili, nie wiedziałam…
Skinął głową.
- Gdy pomyślę, na co byli narażeni uczniowie
Hogwartu…
- Na nic – powiedziała Arthemis. – Forsythe
był mordercą. Ale uczniowie Hogwartu byli bezpieczni.
- Z kilkoma wyjątkami – powiedział gorzko
Deveraux i spojrzał na Jamesa.
James
wyszczerzył zęby w uśmiechu, żeby rozładować napięcie.
- To była doskonała praktyka…
- Mogę prosić do tańca? – usłyszeli nagle
głos za plecami.
Jamesa niemal
natychmiast ogarnęła furia. Odwrócił się i spojrzał prosto w jasnobrązowe,
śmiejące się oczy Teddy’ego.
- Och! Chyba muszę przełknąć jakoś fakt, że
to nie ja jestem dzisiaj największą atrakcją wieczoru – Victoire odgarnęła
złote włosy na plecy, lustrując wzrokiem Arthemis. – Nie stój tak! – ofuknęła
Jamesa, podając mu dłoń.
- Przepraszamy – rzucił z kurtuazją Teddy do
dyrektora Hogwartu i wyprowadził Arthemis na parkiet.
- Wrobiłeś go? – zapytała Arthemis, gdy
wirowali po sali.
- Chciałem, żeby trochę spuścił tej pary,
która w nim buzuje – odpowiedział jej.
Roześmiała
się.
- Co tu robicie?
- Cóż… Victoire ma pewne kontakty… -
popatrzył na nią porozumiewawczo. – Poza tym nie wiem, czy wiesz, ale to nie
jest impreza zamknięta. Jest tu kilkoro dziennikarzy oraz łowców talentów.
Victoire jest natomiast jedną z ważniejszych dyktatorek mody w dzisiejszej
Anglii, więc taki bal to miejsce dla niej…
Arthemis
zgadzała się z nim całkowicie.
- Gdzie Rose? – zapytał.
- Cóż… siedzi tam…
Teddy spojrzał
w wyznaczonym kierunku i zmarszczył brwi. Po chwili powiedział:
- Odmówiła już trzeciej osobie…
- Chyba nie jest w nastroju – odpowiedziała
Arthemis.
- Trzeba to zmienić – rzucił z łagodnym
uśmiechem, a gdy odstawił ją na bok, poszedł w kierunku Rose.
Po chwili
dołączyli do niej Victoire i James.
- Albus chyba nie ma najlepszego humoru –
stwierdziła złotowłosa kuzynka Jamesa.
Arthemis
spojrzała w kierunku, w który patrzył i cała się spięła.
- Wyjątkowo wulgarnie i niesmacznie – dodała
Victoire, lustrując postać, z którą rozmawiał Albus.
Arthemis
zacisnęła zęby, patrząc jak wychodzą.
Albus zmierzył wzrokiem
dziewczynę stojącą przed nim. Miała na sobie czerwoną suknię, która aż do pasa
zrobiona była z niemal przezroczystej siateczki i widać było spod niej czarny
stanik. Rozporek sięgał niemal uda, a czerwone usta były jedynym co zwracało
uwagę na jej twarzy. Nie wyglądała jak szesnastoletnia dziewczyna. Albus czuł
mimowolny niesmak na jej widok, chociaż jego nastoletnie ciało nawet teraz
zareagowało na nią.
- Nie mam ci nic do powiedzenia – powiedział
cicho.
- Al! Chroniłam swoich! Organizatorzy
powinni takie rzeczy wiedzieć! To było niesprawiedliwe!!
- To była tajemnica, powierzona ci w
sekrecie! Ufałem ci! – warknął.
- Och! To tylko konkurs! Czy ona jest warta
tego, żeby się o nią spierać?! To był jej obowiązek, żeby się do tego przyznać!
- Jest moją przyjaciółką!
- A więc nie powinna cię stawiać w takiej
sytuacji!
- Ty mnie postawiłaś w takiej sytuacji,
Mario!
- Bo powinna mieć na tyle odwagi, żeby się
przyznać, że jest oszustką!
- Artemis nie jest oszustką! Nigdy nie
używała swoich zdolności w tym konkursie! Ona w ogóle ich nie używa.
To znaczy, że
jest głupia. Maria nie powiedziała tego na głos, ale i tak wiedział, że tak
pomyślała. Patrzył na nią i zupełnie wyzwolił się spod jej uroku. O tak była
zdolna, inteligentna i zabawna, ale czegoś jej brakowało. Gdy teraz patrzył na
jej strój, który miał kusić a zamiast tego odpycha i przypomniał sobie jak
wygląda Rose. Jak wygląda Victoire, która pojawiła się nieoczekiwanie. Jak
wygląda Arthemis, która pomimo niepokoju, który budziła, miała w sobie grację.
Przypomniał sobie naturalny uśmiech Lizbeth, który nie miał żadnego podtekstu i
zrobił krok w tył.
Maria na
odwrót zbliżyła się do niego i chciała go objąć, ale delikatnie ją od siebie
odsunął.
Spojrzała na
niego ze złością.
- Popełniłam błąd…
- Nie. Zrobiłaś o wiele więcej – powiedział.
– Uderzyłaś w moją rodzinę, a tego ci nie wybaczę…
Położyła mu
rękę na policzku i uśmiechnęła się.
- Przepraszam… naprawdę.
Al tylko
pokręcił głową, odwrócił się i odszedł.
Maria przez chwilę patrzyła na
plecy Albusa, a potem zasyczała pod nosem. Miała rację, a on się mylił!
Wiedziała to!
Zirytowana,
wyprostowała się i ruszyła w stronę sali. Korytarz niespodziewanie pociemniał,
nie przejęła się tym za bardzo, bo widziała oświetlone wejście do sali balowej.
Poszła w ich
kierunku, gdy nagle usłyszała, cichy mroczny głos:
- Como estas, Maria?
Odwróciła się
i krzyknęła cicho. Ku niej wolny krokiem, sunęła dziewczyna, wyglądająca, jakby
płynęła w powietrzu.
- Jesteś Arthemis, prawda?
Skinęła głową.
Arthemis miała
ręce opuszczone wzdłuż boków. Nie wykonywała gwałtownych ruchów. W ogóle
wyglądała na trochę bezbronną. Tylko jej oczy ostrzegały…
- Czy wiesz ile kręgów ma piekło? – rzuciła
niedbale.
Maria musiała
się mocno skupić, by ją zrozumieć, ale i tak wiedziała, że to nie jest zwykłe
pytanie.
- Dziewięć – odpowiedziała sobie Arthemis. –
Dziewięć kręgów bólu i rozpaczy. A najniższy, jest dla zdrajców…
Zrobiła kilka
kroków w stronę Marii.
- Ale obiecuję ci, że jeżeli jeszcze raz
skrzywdzisz, zbliżysz się, lub spojrzysz na Albusa to zabiorę cię o wiele,
wiele głębiej niż tam… Jeżeli cokolwiek, co wiesz, lub czego się domyślasz,
ujrzy światło dzienne, piekło stanie się twoim marzeniem – powiedziała zbyt
spokojnym głosem.
Maria
przełknęła ślinę.
- Adios – dodała Arthemis i ominęła ją
nieśpiesznie.
Arthemis przystanęła za jednym z
potężnych filarów i obserwowała przez chwilę tańczące pary. Albus właśnie
został dorwany przez Victoire, która chyba nie zamierzała wypuścić go ze
szponów przez dłuższy czas.
- Zawsze używasz takich obrazowych gróźb? –
zapytał za nią głos.
Arthemis nie
podskoczyła zaskoczona, nie odwróciła się. Wyczuwała go już dłuższy czas.
- Czasami nie używam słów. Ale mam wrażenie,
że ta dziewczyna jest tak tępa, że nie zrozumiałaby przesłania…
Scorpius
stanął obok niej. Arthemis patrzyła na Rose, wyrywającą się lekko Teddy’emu. Scorpius
też patrzył, ale widział tylko Rose.
- Jest śliczna, prawda? – zagadnęła
Arthemis. – I ktoś musi jej pilnować…
- Ma kuzynów...
- Którzy nie zawsze są wolni – Arthemis
posłała mu wymowne spojrzenie.
Pokręcił
głową.
Arthemis
westchnęła i poszła na salę.
Wybiła północ. Zabawa trwała.
Pomimo założenia balu, że uczestnicy turnieju się zintegrują, gdy tylko muzyka
na jakiś czas milkła, wszyscy
natychmiast zaczynali przebywać w dobrze znanym sobie gronie osób.
Arthemis i
James akurat rozsiedli się na kanapie z Rose, Victoire i Teddym. Albus
natomiast jakby chciał coś, komuś udowodnić tańczył z każdą dziewczyną, jaką
złapał. Jakby to jedyny sposób na zabicie czasu.
Niespodziewanie
na podium dla orkiestry wszedł ubrany we frak pan Murphy. Wzmocnił swój głos
zaklęciem i jego głos otoczył zebranych.
- Drodzy goście! Witam was wszystkich, a
zwłaszcza uczestników naszego turnieju!
Rozległy się
oklaski.
- Mamy północ. Mam nadzieję, że wszyscy są
nadal obecni, jeżeli nie są ich strata…
- dodał, a Arthemis mimowolnie spięła się w sobie. James czując jej
napięcie, również stał się czujny. – W chwili obecnej zawodnicy Dziesięcioboju
otrzymają kolejne zadanie…
Arthemis i
James powstali spokojnie. Nie zaskoczeni i niecierpliwie jak reszta.
Pan Murphy
machnął różdżką i przed nimi pojawiła się wisząca w powietrzu, błyszcząca się
szafirowo mapa.
- Mapa przedstawia waszą trasę. Jest krótka.
Niemniej musicie dostać się właśnie tam… Macie pół godziny. Potem rozpocznie
się walka… Pozostałych zapraszam do dalszej zabawy – dodał z szerokim uśmiechem
i zniknął mapę.
Arthemis i
James wolno, niemal zbyt wolno, jak na nagły pośpiech, który zapanował w Sali,
wyszli przez drzwi wejściowe Sali balowej, nie oglądali się na nikogo. Nie było
to potrzebne.
- Pamiętasz trasę? – zapytał James.
Skinęła głową.
- Wyjdźmy przez ogród, będzie bliżej…
- Nie musisz zmienić butów?
Pokręciła
głową i jeszcze bardziej polubiła swoją nową kreację.
- Zdążymy w pół godziny?
- W dwadzieścia minut – odparła Arthemis. –
Podali taki czas, żeby wszyscy spanikowali i ruszyli biegiem. Będą zmęczeni.
James skinął
głową.
Bardzo szybko
idąc, ale nie biegnąc podążyli wyznaczoną trasą.
- A tak się dobrze zapowiadał wieczór! –
warknął w pewnym momencie.
W odpowiedzi
usłyszał śmiech.
Przeszli przez las, poddając się
lekkiemu, nieznacznemu spadowi terenu, który prowadził ich ku zatoce. Weszli do
ruin teatru. Z jednej strony były miejsca dla widowni. Zbudowane w półkolu,
dawały widok na okrągłą arenę, której tłem były światła miasteczka oraz księżyc
odbijający się w wodach zatoki. Arena otoczona była zapalonymi pochodniami, a
dookoła był olbrzymi płonący znicz, oświetlający resztę.
Arthemis
zamrugała zaskoczona. Trybuny były wypełnione po brzegi. Gośćmi przyjęcia.
- Podobno mieli się bawić dalej – mruknęła
do Jamesa.
- To chyba właśnie jest część zabawy…
Wzięła głęboki
oddech.
- Mam dziwne przeczucie – mruknęła, widząc
Beverly Vane, stojącą przy tym zniczu.
- To przypomina Czarę Ognia – powiedział
James.
- I mam dziwne wrażenie, że ma podobne
zastosowanie… - mruknęła Arthemis.
- Ilu nas zostało?
- Dziesięć drużyn.
- Dwadzieścia osób… Dwudziestu wojowników…
- A ty jesteś jedyną dziewczyną – powiedział
cicho James, a jego serce zostało skute przez lód.
Arthemis
posłała mu wściekłe spojrzenie.
- Nie myśl teraz o tym!
Jako ostatni
wkroczyli na arenę, kierując się w stronę ognia płonącego w czarze.
- Jesteśmy w komplecie! – rozległ się
magicznie wzmocniony głos pani Vane. – Wszyscy zawodnicy dotarli na miejsce
szóstego już starcia! Każdy z nich będzie walczył oddzielnie! Pięć drużyn,
której członkowie zdobędą największą liczbę punktów przechodzą do następnego
etapu. Obecny tu znicz olimpijski będzie losował przeciwników.
Jak podczas
eliminacji w Hogwarcie, pomyślała Arthemis. Skoro James przetrwał to wtedy,
będzie musiał się z tym pogodzić i teraz. Zerknął na nią kątem oka. Gdy stanęli
w kręgu zawodników po kryjomu przeciągnęła dłonią po jego ręce. Na znak
jedności, zrozumienia i zapewnienia, że wszystko będzie dobrze.
- Każdy z zawodników odbędzie cztery walki.
Pojedynki trwają aż do poddania, lub rozbrojenia jednego z zawodników. Każda
zawodnik z drużyny może się w przypadku niezdolności partnera do walki stawić
na polu walki zamiast niego.
Arthemis
poruszyła niespokojnie ramionami.
Do pani Vane
podszedł pan Murphy, skinął jej głową i puknął różdżką w płonący znicz.
- Cztery pojedynki będą się toczyć
jednocześnie.
Pan Murphy
machnął różdżką, na okrągłej arenie zostały wyznaczone cztery prostokątne pola
ograniczone płonącym zielonym, czerwonym, niebieskim i żółtym ogniem.
- Pierwsza para. Zielone pole – zabrzmiał
głos Beverly Vane.
Arthemis i
James nie zostali w pierwszej rundzie wylosowani, ani w drugiej. Potem jednak
przyszła kolej na pierwszą walkę Jamesa. Arthemis czuła się dziwnie, ubrana w
sukienkę, stojąc za granicą niebieskiego ognia.
Naprzeciw
Jamesa stanął jeden z Egipcjan. James zdjął elegancką pelerynę czarodzieja i
został w czarnych spodniach i białej koszuli. Przeczesał dłonią włosy i mocniej
chwycił różdżkę.
Arthemis
widziała, że wszyscy zawodnicy czują się trochę niepewnie w swoich strojach.
Ograniczały im trochę swobodę ruchów. A
im bardziej wyszukany i cudaczny był strój tym bardziej niewygodny był w tym
momencie.
Arthemis
wolała nie myśleć o sobie i o plątającej się jej między nogami sukni. James na
odwrót poruszał się gracją drapieżnika, jakby nie obchodziło go, czy ma na
sobie koszulę, czy t-shirt. I w obu wydaniach był zabójczy.
Do
rozbrojenia. Do utraty przytomności, pomyślała Arthemis. Egipcjanie byli
niebezpieczni. Nieprzewidywalni. Mogli znać zaklęcia, które były im nieznane.
Ale to się tyczyło również Jamesa.
Jakiś
człowiek, zapewne sędzia dał znak, do rozpoczęcia.
James zrobił
ostrożny krok w przód. Zaklęcie poleciało mu prosto pod nogi. Jak ostrzeżenie.
Arthemis tylko się uśmiechnęła. James się bawił, widziała to. Testował,
sprawdzał, nakreślał sobie mapę. Wyczuwał przeciwnika. Leniwie odbijał
zaklęcia, nie przechodząc do ataku.
Arthemis
obserwowała uważnie, jego niemal taneczne kroki. Odbicie, blok, zaczepka. Nic
więcej. Arthemis patrzyła na te sekwencje ruchów z lekkim uśmiechem. Widziała,
że zawodnicy w tym Amerykanie, którzy obecnie nie walczyli na żadnym z pól,
obserwowali poczynania z Jamesa z pobłażliwością, obraźliwym śmiechem, a często
z niezadowoleniem.
Arthemis miała
wrażenie, że przeciwnik Jamesa ma bardzo podobne myśli.
Błąd…
Egipcjanin był
coraz bardziej podburzony, coraz mniej uważał na swoje zaklęcie, o obronie już
nie wspominając. Irytowało go to, że James zamiast z nim walczyć, bawi się.
Krzyknął coś zirytowany,
rzucając zaklęcie, a wtedy z oczu Jamesa znikło całe rozbawienie, a zajęło je
śmiertelne opanowanie.
James postąpił
krok w przód. Pierwszym zaklęciem wytrącił go z równowagi. Egipcjanin się
zachwiał, sekundę później poleciało drugie zaklęcie rozbroiło go. Jego różdżką
poleciała pod nogi Jamesa. Zanim zdał sobie z tego sprawę, trzecie zaklęcie
oszołomiło go z takim impetem, że przeleciał przez granice niebieskiego ognia
niemal pod trybuny.
James spojrzał
na różdżkę pod swoimi stopami, podniósł ją i oddał sędziemu. Ten skinął mu głową
i ocenił starcie na 8 do 4 dla Jamesa, potem wypuścił go z pola, a na jego
miejsce weszli następni zawodnicy.
Podszedł do
Arthemis. Nie spocony. Nie przejęty… Jakby wracał właśnie z drzemki.
- Pięć minut? – zapytała Arthemis z
niedowierzaniem. – Aż pięć minut zajęło ci wyczucie go?
James poruszył
się niespokojnie i spojrzał na nią ze zmarszczonymi brwiami:
- To Egipcjanin… Oni mają trochę inny sposób
poruszania się… Poza tym ten chłopak nie miał zbyt dobrej równowagi i nie do
końca mogłem przewidzieć, w którą stronę się zachwieje…
Uniosła brew,
jakby jego tłumaczenia do niej nie przemawiały. Wbiła mu palec w pierś.
- Popisywałeś się…!
- Och, daj spokój! To była tylko rozgrzewka…
Arthemis nie
odpowiedziała, tylko dlatego, że akurat wezwano ją na czerwone pole. Razem z Zairczykiem.
Arthemis
niczym królowa wkroczyła na pole walki. Po drugiej stronie Rosjanin w stroju
bardziej przypominającym mundur niż frak, czy czarodziejską szatę, zlustrował
jej suknie i to, że stała na środku pola, nie przyjmując żadnej pozycji, po prostu
stała, z grzecznie ułożonymi wzdłuż ciała rękami. Zacisnęła mocniej palce na
różdżce.
Chłopak był
potężny. Nie tylko wysoki (Miała głowę w połowie jego ramienia.), ale również
rozbudowany w barkach i biodrach. Robert King był przy nim kruszynką.
Arthemis
musiała szybko przypomnieć sobie zasady walki, z o wiele wyższym przeciwnikiem.
Miała tylko jeden problem… Nie mogła się
poruszać dostatecznie szybko, żeby skrócić dystans. To mógł być poważny
problem… Mógł się przerodzić we wręcz katastrofalny problem, jeżeli czegoś nie
wymyśli.
- Arthemis, wyczuj go – usłyszała słowa
James. Głośne, ale nie za głośne. - Spokojnie…
Arthemis
zazwyczaj nie lubiła, gdy wtrącał się w jej styl walki, nawet jeżeli chciał
dobrze. Uważała to, za oznakę jego nieufności w jej umiejętności. Tym razem
jednak posłuchała go bez szemrania. Bo uważała tak samo.
Zairczyk
rzucił pierwsze zaklęcie. Jakby pstryczek w nos. Może chciał ją sprowokować, a
może chciał sprawdzić, jaka jest szybka. W każdym bądź razie zaklęciem tarczy
zablokowała jego zaklęcie. Potem jednak dała się wciągnąć w ostrą wymianę ciosów,
co spowodowało głębokie cięcie na policzku oraz poparzenie na udzie. Poparzenie
nie było jednak jedyną szkodą. Dół jej cudownej sukienki zajął się od zaklęcia
ogniowego jak sucha ściółka. Arthemis zgasiła ogień szybko, ale w tym czasie
Zairczyk rzucił w nią zaklęcie oszałamiające. Wściekła, odbiła je z taką siłą,
że cofnął się kilka kroków. Potem jednak chciał użyć jednego z jej ulubionych
zaklęć, wyrzucił ją w powietrze, mając nadzieję, że gdy spadnie, będzie po
pojedynku. Arthemis jednak swobodnie poddała się temu, walcząc z bólem kości po
uderzeniu zaklęcia. Gdy spadała wylądowała na jednym kolanie niemal metr od
przeciwnika i od razu zaatakowała go zaklęciem od dołu.
Zaskoczony nie
wyczarował tarczy, nie zdążył użyć przeciwzaklęcia. Dookoła niego zamknęły się
ogniste kraty. Zamknięty w gorącym więzieniu, nie mógł nawet podnieść ręki, bo
poprawnie wypowiedzieć zaklęcie.
Arthemis
wstała, mówiąc:
- Lubisz bawić się ogniem? Bardzo dobrze…
Jestem w tym niezła.
Podeszła do
krat, włożyła przez nie rękę i wyrwała mu różdżkę. Rzuciła ją pod nogi
sędziemu. Kraty zaczęły płonąć mocniej.
Chłopak
poruszył się niespokojnie. Pot błyszczał na jego ciemnej skórze. Musiał bardzo
uważać, żeby się nie ruszać, bo inaczej zapłonie jego szata. W końcu niemal ze
łzami w oczach, podniósł rękę i coś powiedział.
- Rozbrojony. Zawodnik się poddał… -
oznajmił sędzia. Arthemis machnęła różdżką i kraty opadły. – 6 do 5 dla
Arthemis.
Wiedziała jak
wygląda ocenianie. Osoba, która wygrała dostawała notę powyżej pięciu, w
zależności od czasu i stylu pojedynku. A osoba pokonana notę od pięciu w dół.
Utykając na
jedną nogę zeszła z pola walki. Już z daleka widziała, jak James nerwowo krąży
raz w jedną raz w drugą stronę, jak tygrys zamknięty w klatce.
Arthemis nie
podeszła do niego. Odeszła kilka kroków dalej i przykucnęła, zaczęła dotykać
spalonej koronki i nie wiedziała, czy bardziej jest zła, czy jej smutno. Czemu
to nie mogła być jakaś kiecka, która by jej się nie podobała? Była na siebie
wściekła…
- Arthemis – usłyszała cichy, niezadowolony
głos Jamesa.
Wstała i
spojrzała na niego odważnie, gotowa przyjąć to jego niezadowolenie.
- Dałaś się sprowokować – powiedział.
- Wiem… - patrzyła ponad jego ramieniem, z
niewyraźną miną.
- Nie wiem, czy mam większą ochotę na ciebie
krzyczeć, czy cię przytulić, więc zmień ten wyraz twarzy, żebym mógł się
zdecydować – rzucił.
Zanim zdążyła
mu odpowiedzieć, usłyszała niemal wściekłe kroki i zobaczyła pastelowo żółtą
furię o złotych włosach.
- Czy ty postradałaś zmysły?! – warknęła
Victoire, szarpiąc ją za ręka.
Arthemis
syknęła, gdy jej paznokcie wbiły się w ranę. Victoire spojrzała na swoją
zakrwawioną rękę z przerażeniem, a potem jej oczy pociemniały i piorunowała ją
wzrokiem. Wytarła rękę o spódnicę Arthemis.
- Przepraszam – mruknęła Arthemis, widząc,
jak Victoire przygląda się sukni. –
Naprawdę… mi się podobała…
Victoire
spojrzała na nią.
- I dlatego jej nie zdjęłaś? Nie zrobiłaś
czegokolwiek?!
- Victoire! – ofuknął ją James.
- Nie wtrącaj się! – warknęła.
- Wiem, że powinnam… - zaczęła Arthemis, a
chwilę później usłyszała darcie materiału. Zatkało ją. – Coś ty zrobiła?!
- Mogę ci uszyć trzy takie! – krzyknęła
Victoire. – Ale musisz żyć, żeby je nosić! – odwróciła się do Jamesa i
pociągnęła go za ucho. – Pozwoliłeś jej wejść na pole walki w długiej kiecce,
przy której potknąć się to niemal zasada!
- Victoire, powinnam umieć walczyć w każdym
stroju – powiedziała Arthemis ponuro.
James
wyswobodził ucho z palców Victoire i spojrzał na nią ostro:
- Wiesz ile ćwiczymy każdy ruch, każą
sekwencję! Trzeba dużo czasu, żeby do wszystkiego się przygotować… Więc nie
bądź głupia!
Z Victoire
opadła złość, wzięła głęboki oddech. Wskazała palcem Arthemis.
- Nie zachowuj się jak idiotka. Nie byłaś
próżna i nie będziesz próżna! Stracisz cały swój urok, jeżeli zaczniesz się
przejmować ciuchami!
Arthemis
westchnęła głęboko, a potem zaśmiała się. Skinęła głową.
- Masz rację. Przesadziłam, ale czułam się
groźna w tym stroju…
Victoire
przewróciła oczami.
- Była ładna – przyznał James. – Mogłem ją w
coś transmutować… - dodał widząc, strzępki na ciele Arthemis. Victoire oddarła
materiał w połowie uda. Spod resztek materiału widać było końcówki pończoch
oraz pas na nóż. I buty. Wysokie czarne buty. Przełknął ślinę i zamknął oczy,
ale ten widok wyrył się pod jego powiekami.
Victoire
prychnęła, więc musiał się skupić na swoich wcześniejszych słowach.
- Znając ciebie wyglądałaby, jak ladacznica!
- A teraz to niby jak wygląda? – rzucił nim
zdążył pomyśleć. Dwie głowy jednocześnie na niego spojrzały i poczuł się
bardzo, bardzo… zagrożony. - Co ty tu w ogóle robisz? – zapytał James Victoire,
żeby zyskać na czasie.
Wyciągnęła
rękę z papierowym paskiem na nadgarstku.
- Mam przepustkę. Profesor Alexander mi ją
wydała. Konsultantom można tutaj wchodzić na chwilę. Zaraz przyślę wam Albusa,
musi cię opatrzyć – dodała, zwracając się Arthemis i odeszła.
Gdy tylko
odeszła James przyjrzał się Arthemis i zacisnął zęby. Jakby zapach jej krwi
wywołał w nim furię. Krew Arthemis na palcach Victoire trochę nim wstrząsnęła.
Przyszedł
Albus, trochę zirytowany. Wtedy Jamesa wezwano do drugiego pojedynku. Spojrzał
na Arthemis, puknęła go w ramię.
- Masz się skupić. Nie myśl o tym! –
nakazała, więc westchnął i skinął głową Albusowi.
- Zaraz będzie połatana – obiecał. – Na tyle
na ile mogę coś zrobić z tym co mam – dodał do siebie pod nosem.
- Co się stało? – zaniepokoiła się Arthemis.
Pokręcił
głową.
- Nie mam tutaj żadnych leków Arthemis –
powiedział cicho. – Maści… nic… Zebrałem to, co się dało…
Z kieszeni
peleryny wyją srebrną piersiówkę. Arthemis spojrzała na nią z niepokojem.
- Będzie szczypać – uprzedził Albus i zaczął
polewać jej ramię. Krzyknęła, gdy zaczęło szczypać, tak bardzo, że musiała
zacisnąć zęby i pięści, żeby nie odepchnąć Albusa.
- Co to jest?! – wykrztusiła, gdy zaczął
bandażami z różdżki zawijać jej ramię.
- Piersiówka Deveraux. Musiałem to czymś
odkazić – mruknął Albus. Schylił się i w kilka sekund usztywnił jej kolano. –
Nie mam maści na oparzenia – dodał cicho.
- W porządku Al. Kolano było najgorsze,
teraz będzie lepiej…
Skinął głową i
pobiegł na widownie. A Arthemis poszła do Jamesa. Jednak zanim zdążył zobaczyć,
co zdążył zrobić Brazylijczykowi, wezwano ją na matę obok.
Gdy stanęła
naprzeciw Japończyka, poczuła niespodziewane zadowolenie. Japończyk patrzył na
nią wytrzeszczonymi oczami. I chyba zupełnie zapomniał, że ma w ręku różdżkę.
Arthemis nie zapomniała. Absolutnie…
Podszedł do
niej sędzia.
- Proszę oddać nóż…
Arthemis nie
odrywając wzroku od Japończyka, przeciągnęła dłonią po udzie i wyjęła sztylet z
pochwy. Oddała go sędziemu. Z rozbawieniem pomyślała, że jeszcze rok temu nie
przyszłoby jej coś takiego do głowy. Jednak życie z Jamesem, wywoływanie
określonych uczuć w Jamesie, nauczyły ją kilku sztuczek.
Rozpraszanie
Japończyka, było zabawne, szczególnie, że nie za bardzo starała się to robić.
Ponieważ
patrzył jej na nogi, a nie na twarz nie zauważył, że już trzymała różdżkę,
gotową do użycia. Gdy sędzia dał znak Japończyk poleciał na tyłek, nim zdążył
otworzyć usta.
Uśmiechnęła
się do siebie, reperując zadraśniętą podczas ostatniego pojedynku dumę. Gdy
Japończyk chciał się podnieść ponownie posłała go na ziemię. Za trzecim razem
zrobił wybieg, udając, jakby chciał wstać, a jednocześnie wysłała w jej stronę
zaklęcie oszałamiające. Zablokowała je, ale przeciwnik zdążył wstać.
Wdali się
kolorową trzaskającą walką, gdzie zaklęcia wzbijały się w powietrze, odbijały
od niewidzialnych tarcz. Arthemis tańczyła i zajmowała coraz więcej
przestrzeni. Blokowała przestrzeń przeciwnika do tego stopnia, że mógł się
jedynie cofać. Arthemis ruszyła do przodu z takim impetem, że Japończyk nie
nadążał z odpowiadaniem kontrzaklęciami. Zrobił o jeden krok za dużo. Jeden
mały krok, przez który stracił równowagę, trochę się podpiekł i wylądował poza
granicami pola.
- Zawodnik zdyskwalifikowany – oznajmił
sędzia. – 8 do 0.
Arthemis z
szerokim uśmiechem ukłoniła się Japończykowi i ruszyła w stronę Jamesa, który
stał, czekając na nią przed polem.
- To było okrutne – stwierdził.
Wzruszyła
ramionami.
- Mógł skupić się bardziej na mojej różdżce
niż na swojej – odpowiedziała, a James domyślił się, że wcale nie chodziło jej
dosłownie o różdżkę Japończyka i poczuł zalewającą ją czerwoną furię.
Przyciągnął ją
do siebie.
- Nie tutaj, James – szepnęła z delikatnym
uśmiechem. – Pamiętaj, że mamy grać twardych i niepokonanych.
Może by i się
jej sprzeciwił, gdyby nie to, że wywołano ją na pole czerwone i niemal
natychmiast jego na zielone. On walczył z Gregiem, a ona z Waynem.
Wielka
Brytania kontra amerykańskie Salem – uroczo.
James trzymając
Arthemis, tak, że musiała stać na palcach, ponad jej ramieniem zobaczył
przyglądającego mu się Wayna. Jego wzrok był tak wyzywający, że James
natychmiast się spiął. Poczuł wściekłość i zaborczość.
Arthemis
wyczuła jego nagłe napięcie. Odsunęła się od niego.
- Co jest? – zapytała.
Poczuła czyjąś
obecność za plecami. Odwróciła się.
Wayne pożerał
ją wzrokiem, ale przy tym uśmiechał się uprzejmie. Jakby chciał zamaskować
prawdziwe uczucia.
- Gotowa? – zapytał niezwykle łagodnie.
James chciał
się wyrwać przed nią, ale ścisnęła jego rękę.
- Suknia była olśniewająca – powiedział
Amerykanin, wodząc wzrokiem od czubków jej butów aż do rozcięcia w dekolcie. –
Ale nie powiem, że nie doceniam zmiany – jego głos niespodziewanie nabrzmiał,
pogrubił się.
Arthemis
poczuła wściekłość Jamesa, jak wybuch. Tym razem jednak nie zamierzała pouczać
go na temat swojej niezależności. Po pierwsze wiedziała, że zachowanie Wayna ma
na celu zdenerwowanie Jamesa i rozproszenie go. A po drugie jego dostawianie
się do niej już zaczęło jej przeszkadzać, bo nie miało w sobie ani odrobiny
grzeczności.
Wayne
uśmiechnął się balansując między złośliwością i uprzejmością, i powiedział do
Jamesa:
- Na cały pojedynek mam ją dla siebie. A na
ciebie chyba już czeka Greg…
James
wiedział, że albo zaraz rzuci się na tego kolesia, albo na macie rozkwasi jego
kumpla. Ponieważ miał dziwne wrażenie, że zostałby zdyskwalifikowany ruszył w
stronę zielonego pola. Wtedy poczuł rękę Arthemis zaciskającą się na
nadgarstku. Ponieważ był wściekły, bał się na nią spojrzeć.
- Nie zapomniałeś o czymś? – zapytała cicho.
Zrozumiał
dopiero wtedy, gdy złapała go za koszulę na piersi i żarliwie go pocałowała,
jednocześnie przesyłając mu myśl:
~ To
ty spędzasz ze mną noce. Nie on… Spokojnie, książę.
Gdy go
puściła, był pobudzony, ale już nie wściekły. Żądny walki, ale już nie krwi.
Wayne patrzył
na nich z na w pół otwartymi ustami i wyglądał, jakby nagle zrobiło mu się
bardzo gorąco.
James z
zadowolonym wyrazem twarzy zasalutował mu. Arthemis natomiast obdarzyła
przeciwnika wściekłym, lodowatym wzrokiem. Uspokoiła tymczasowo Jamesa, ale
chłopak, którego do tej pory uważała za nieszkodliwego i trochę upierdliwego w
jednej chwili stał się jej wrogiem. Wkroczyła na pole walki, czekając aż on
zrobi to samo.
Wayne już na
macie podszedł do niej, rzucił spojrzenie na jej zabandażowane ramie i
powiedział cicho:
- Słuchaj, pobawmy się ok? I tak przejdą
nasze drużyny, a ja nie chcę ci zrobić krzywdy…
Arthemis przez
chwilę wpatrywała się w niego, zastanawiając się, czy naprawdę oczekiwał tego,
że przyjmie jego propozycje z wdzięcznością, czy miał w tym jakiś głębszy cel.
- A ja chcę ci zrobić krzywdę –
odpowiedziała. – I zrobię ci ją…- obiecała odchodząc na swoją część pola.
Wayne wpatrywał
się w nią niezadowolony i naprawdę zaskoczony. Niemal z żalem pokręcił głową i
dał sędziemu znać, że on też już jest gotowy.
James wkroczył na pole
naprzeciwko Grega i cieszył się, że już opadła mu z umysły część czerwonej
mgiełki. Skinął mu głową i stanął naprzeciwko. Nie chciał być ostrożny. Nie
chciał się przejmować. Ale jednocześnie trochę trudno było mu mścić się na
chłopaku tylko dlatego, że jest z jakimś dupkiem w drużynie.
Czuł smak
Arthemis na wargach, na języku. Musiał spuścić trochę pary. Dać ujście złości i
podnieceniu. A najfajniejsze było to, że miał ku temu okazję.
Nie czekał.
Nie tym razem.
Tym razem
zaatakował jako pierwszy. Tym razem zranił, jako pierwszy.
Arthemis walczyła bezlitośnie.
Nie zważała na płonący ból w kolanie. Nie zważała na obronę i odsłonięte pola.
Chciała go dopaść i dopadnie go. Pierwsze niemal wymuszone z jej strony
zaklęcie, przecięło jej udo. Polała się krew.
A ona tylko
uśmiechnęła się niemal szaleńczo, uchyliła się, odbiła zaklęcie i posłał go w
powietrze, a potem z całą premedytacją ściągnęła go na dół. Z głuchym trzaskiem
uderzył o ziemię.
Mogłaby już
teraz go rozbroić, ale jeszcze nie chciała. Nie chciała mu oddać tej przysługi.
- Czyżbyś już miał dosyć? – zaśpiewała i
wtedy dostała zaklęciem prosto w klatkę. Ucisk w piersi, brak tchu. Opadła na
kolana, niemal się krztusząc, ale zacisnęła palce na różdżce i pomyślała
zaklęcie.
Padła na
twarz.
James otarł krew z brwi, bo
zalewała mu oczy. Zrobił to odruchowo, blokując następne zaklęcie przeciwnika. Każdy
ból mięśnia, kości, przyjmowała niemal z radością.
Zaklęcie,
odbicie. Odskoczył, przeskoczył nad przeciwnikiem i wylądował dokładnie za nim.
Greg poczuł
między łopatkami różdżkę.
- Rzuć ją – usłyszał cichy głos.
Gdy nie
posłuchał usłyszał szept, a coś zaczęło oplatać jego nogi, piąć się w górę,
zaciskać na udach i wyżej. Gdy niewidzialne pnącza zacisnęły się wokół piersi
powiedział przeciwzaklęcie. Nie zadziałało.
- Puść… różdżkę… - powiedział James.
Greg poczuł
jak z pnączy wyrastają ostre kolce. Pierwsza stróżka krwi spłynęła po nodze.
Puścił
różdżkę, a w tym samym momencie kolce i pnącza znikły. Rzucił się do różdżki,
chwycił ją, odwrócił się, krzycząc zaklęcie i zamarzł.
James pokręcił
głową i spojrzał w jedyną ruchomą część Amerykanina. Oczy.
- I jak mam wyjąć teraz różdżkę, nie
odłupując całej ręki? – zapytał niemal spokojnie, gdyby nie ciężki oddech.
Lekka panika w
błękitnych oczach.
James
westchnął. Złapał się za bok, gdzie krew przesączyła się przez białą koszulę.
Żeby nie przeciągać sprawy i zobaczyć co z Arthemis machnął różdżką,
wypowiedział jedno zaklęcie po drugim i różdżka Grega znalazła się w jego ręce.
Chłopak mokry,
jakby go oblana wodą leżał na ziemi i trząsł się.
James oddał
różdżkę sędziemu, a ten skinął głową.
- 8 do 5 dla Wielkiej Brytanii.
James
uciskając ranę zszedł z pola i poszedł w kierunku pola Arthemis. Zaczął biec,
gdy zobaczył, jak Wayne zbliża się do leżącej na ziemi postaci. Chłopak
nachylił się, żeby zabrać jej różdżkę, a wtedy wystrzelił z niej fioletowy
promień i uderzył go w pierś. Chłopak od razu poleciał na drugą stronę pola.
A James niemal
się skrzywił. Widział oczami wyobraźni czarnofiletowy siniak, który wykwitł na
jego piersi.
Arthemis
wstała, przywołała do siebie różdżkę Wayne’a i dysząc ciężko podeszła do sędziego.
Potem ruszyła
w stronę Jamesa. Gdy przekroczyła granice pola, padła na kolana i zaczęła
łapczywie chwytać powietrze. James już widział to zaklęcie kilka razy. Dziwne,
że Arthemis jeszcze nie zemdlała. Powietrze nie dochodziło do płuc.
James przykucnął
tuż za nią, przywierając klatką piersiową do jej pleców i położył jej rękę
między piersiami. Odetchnął głęboko i zmusił ją, żeby zrobiła to razem z nim.
Nie udało się.
- Postaraj się, do cholery! – sapnął. –
Oddychaj! – ponownie odetchnął, mając nadzieję, że rytm jego płuc, uspokoi jej
wdechy.
Odchyliła głowę
i położyła mu ją na ramieniu. Równo z nim wzięła wdech przez nos. James pod
dłonią poczuł, jak jej płuca wypełniają się powietrzem i odetchnął z ulgą.
Chwilę później
było już dobrze. Arthemis pomimo szybszego tętna, oddychała już równomiernie.
Nawet po przeciwzaklęciu po tym uroku trudniej było wrócić do siebie. Wstali.
Arthemis spojrzała na niego i zbladła.
- Krwawisz – wyszeptała.
- To tylko draśnięcie – uspokoił ją James.
Patrzyła na
niego wiedząc, że nie mówi jej do końca wszystkiego.
- Wezwę Albusa – powiedziała cicho,
odwracając się, ale ją zatrzymał.
- Jeszcze tylko jeden pojedynek… Będziemy
mogli zaleczyć wszystko na raz…
Arthemis
patrząc na niego walczyła ze sobą. Pocałował ją w czoło.
- Nie zachowujemy się, jak na misji –
mruknęła Arthemis.
- Bo tak naprawdę, to jest bal – odparł
James.
- Masz na myśli to, że na balu powinno być
romantycznie?
- Owszem. I patrz jak nam ładnie idzie…
Gdybyśmy byli nadal na sali balowej na pewno nie pocałowałbyś mnie, ani nie
dałabyś się obściskiwać – uśmiechnął się szeroko i wtedy wywołali go do
ostatniego pojedynku.
Arthemis
niemal zamarła widząc w jego wzroku nagły żar, gdy usłyszał nazwisko
przeciwnika. Jego spojrzenie przypominało trzaskające płomienie. Po chwili
jednak wzruszyła ramionami. Miała tylko nadzieję, że James nie przekroczy
granicy własnego bezpieczeństwa. A przynajmniej nie za bardzo.
Chwilę później
James stanął naprzeciwko Wayna. Który znowu patrzył wyzywająco prosto na
Jamesa, a potem zerknął na Arthemis a w jego oczach niemal widziała obietnicę
rewanżu.
James stanął
przed Waynem, widząc jak krzywi się przy każdym oddech. Ostatnie zaklęcie,
nawet cofnięte, musiało sprawiać cholerny ból. Można było to wykorzystać.
Arthemis
złożyła ręce na piersiach i obserwowała Jamesa gotowego zrównać przeciwnika z
ziemią. Wiedziała, że to nie będzie proste. Wiedziała, że James wcale nie
chciał, żeby to było proste. Wayne działał mu na nerwy, a teraz miał okazję dać
upust frustracji.
Widziała to w
jego wyprostowanej sylwetce, w sposobie ułożenia stóp, nienaturalnym wręcz dla
niego spokoju, pod którym burzała się lawa.
Arthemis
poczuła, jak zasycha jej w gardle, gdy na niego patrzy.
Dlatego
spojrzała na jego przeciwnika.
Och, mój
drogi, nawet nie wiesz, w co się wpakowałeś. On nie okaże ci litości –
pomyślała.
James powitał
z radością tę niebezpieczną niecierpliwość pod skórą. Wyczekiwanie. I chociaż
ból rozpraszał go i rezonował na resztę ciała, gdy zacisnął mocniej palce na
różdżce, zdawał się o tym zapominać.
Wayne chyba
wiedział, że jest w odrobinę gorszej kondycji niż James, bo postanowił go
zdekoncentrować, gdy tylko sędzia dał znać.
- Widziałem, że Arthemis zaparło dech –
rzucił. – Nie wiedziałem, że aż takie wrażenie na niej robię…
James w
odpowiedzi krzyknął zaklęcie, które Wayne odbił, bo było do przewidzenia. Od
razu przeszedł do kontry i trafił Jamesa idealnie w zakrwawiony bok. James
cofnął się odruchowo kilka kroków, a Arthemis z przerażeniem widziała, jak
plama krwi robi się zatrważająco wielka. Następne zaklęcie niemal wytrąciło mu
różdżkę z ręki, zdołał ją chwycić koniuszkami palców, oddychając ciężko.
Arthemis
chodziło w tę i z powrotem wyzywając się od idiotek, że pozwoliła mu się przekonać.
Powinien zostać opatrzony! Wayne nie był od niego silniejszy. Ale James miał
jedną słabość, którą ten wykorzystywał bezlitośnie. Ją.
Jednak każdy
kij ma dwa końce. To, co było jego słabością, często też było jego siłą.
Widząc, że
James coraz bardziej zbliża się do granicy pola. Widząc, że jego oddech staje
się coraz cięższy, wniknęła w jego myśli, ryzykując rozproszenie i powiedziała
cicho:
~ On
mnie zranił James. Powinien za to zapłacić. Chcę, żeby zapłacił!
Dla ciebie,
dodała, ale już nie przesłała tej myśli do niego. Za to usłyszała odpowiedź i
ledwie zdołała opanować uśmiech.
~ Robi
się, kochanie…
Tym razem, Wayne
nie zauważył, że James opuścił różdżkę i nie ma zamiaru blokować zaklęcia,
które na niego leciało. Nie odsunął się. Ale rzucił do przodu, zrobił przewrót
w przód i wycelował prosto w podbrzusze Wayne’a. Chłopakiem wstrząsnęło i
poleciał prosto pod samą granicę pola.
James podniósł
się z trudem, nie pasującym do wcześniejszego płynnego przewrotu. Wayne również
zerwał się na nogi i regularna walka rozpoczęła się na dobre. Błyskały
zaklęcia, a Arthemis tylko z zaciśniętym sercem liczyła plamy krwi na ubraniach
i skórze Jamesa. Jednak widać było wyraźnie, kto tym razem prowadzi w tym
tańcu.
James
atakował. Nie bronił się, nie blokował. Po prostu rzucał jedno zaklęcie za
drugim. Gdy jedna z kontrzaklęć przecięło mu policzek, Arthemis wbiła sobie
paznokcie w przedramię, żeby nie krzyknąć.
On jakby tego
nie zauważył. Wręcz przeciwnie, zrobił zwód, odsłonił się i znad głowy rzucił
zaklęcie, które trafiło Wayne’a prosto w pierś.
Ten schylił
się i zaczął pluć krwią. James mógł to w tym momencie zakończyć jednym
zaklęciem rozbrajającym, on jednak nie zamierzał tak po prostu kończyć męki
przeciwnika.
Rzucił
zaklęcie, które sprawiło, że Wayne’a niespodziewanie wylewitowało w powietrze.
Zanim zdążył spaść połowa pola zamieniła się w ziejącą czarną, niekończącą się
otchłań. Została tylko mała płaska powierzchnia, na której można było zrobić jedynie
dwa kroki na bok i w tył, o ironio po ich zrobieniu wykraczało się poza granice
pola. Na niej właśnie wylądował Wayne, rozglądając się dookoła zszokowany.
James miał go
w pułapce i Arthemis wiedziała do czego zmierzał.
Zaczął rzucać
zaklęcia z takim impetem, siłą i szybkością, że Wayne nie był w stanie blokować
wszystkich i chociaż przez chwilę ani drgnął z wyznaczonego pola, w końcu
centymetr po centymetrze, zaklęcie po zaklęciu, James zmusił go, by przekroczył
granice pola.
Gdy sędzia
odgwizdał koniec, z boku wpadł Greg.
- To oszustwo!! Nie miał prawa tego zrobić!!
Każdy ma swoją przestrzeń, nie mógł...
Sędzia podniósł
rękę.
- To iluzja. Można było ją przełamać, lub
zignorować, pole jest nadal takie samo. Walka była uczciwa. 9 do 0 dla Wielkiej
Brytanii.
Greg wyglądał
jakby miał się zamiar kłócić, ale wtedy Arthemis weszła na pole, żeby ściągnąć
z niego Jamesa, który słaniał się na nogach. Odwrócił się więc, i z
zaciśniętymi w pięści dłońmi, ruszył w jej stronę.
Arthemis jedną
rękę obejmując Jamesa w pasie, drugą wyciągnęła w stronę Grega. W ogniu odbiło
się błyszczące drewno jej różdżki.
- Tylko spróbuj – powiedziała cicho.
James
wyprostował się i też wyciągnął różdżkę.
- Dosyć! Proszę zejść z pola! – powiedział
surowym głosem pan Murphy. – Pojedynek się zakończył…
Greg odwrócił
się na pięcie i odszedł.
Arthemis
sprowadziła Jamesa z pola walki. W ich stronę już kroczył Albus. James był
blady jak prześcieradło. Arthemis miała na dłoniach jego krew. Przełknęła
ślinę. James potrząsnął głową, jakby chciał oprzytomnieć. Podbiegł Albus.
- Zabierz go stąd – poleciła Arthemis. –
Najgorsza rana jest na lewym boku…
W tym samym
momencie wywołano ją do ostatniego pojedynku. Usłyszała imię i nazwisko.
James zaklął
paskudnie. Arthemis spojrzała na niego chłodno.
- Chciałbyś coś powiedzieć? – zapytała
słodko.
O tak. Dużo
rzeczy chciał jej powiedzieć. Chciał jej nawet zaproponować, że to on stanie do
walki. Miał takie prawo. Ale wiedział, że wtedy zacznie walczyć z nim, zamiast
z Rosjaninem. Poza tym w swojej obecnej kondycji chyba bardziej by jej
zaszkodził niż pomógł.
- Uważaj na moją dziewczynę – powiedział
tylko słabo, tłumiąc westchnienie.
Arthemis
skinęła mu krótko głową i ponownie nakazała Albusowi:
- Zabierz go do uzdrowiciela… - potem
pobiegła na pole, by stanąć naprzeciwko przeciwnika.
- Chodź! – powiedział Albus, ale James
wyrwał ramię.
- Nie ruszę się stąd, dopóki ona nie zejdzie
z pola – warknął nieustępliwie i zachwiał się.
- Nie bądź idiotą! – fuknął Albus.
James go
odepchnął i ruszył w stronę niebieskiego pola, gdzie zaczynała walczyć
Arthemis.
- Kretyn! – warknął Albus, poszedł za nim, a
gdy James w końcu chwiejnym krokiem doszedł tam gdzie chciał, mamrocząc pod
nosem zaczął wyrywać mu koszulę ze spodni. – Czy wiesz ile krwi straciłeś?!
Idioto! Ona mnie zabije jeżeli coś ci się stanie!
Zbladł na
widok głębokich ran w boku Jamesa. Jakby rozszarpało go pięć długich ostrych,
tygrysich pazurów. Z jego różdżki zaczęły wydobywać się bandaże, które szybko
zwinął w kłębek i przycisnął do ran. Z niepokojem patrzył, jak robią się
czerwone. Przycisnął mocniej.
- Siadaj! – warknął i zmusił Jamesa by ten
upadł na wilgotną ziemię. Pomimo ciemności i rzucającego cienie ognia, James i
tak wyglądał jak duch. Był niemal przezroczysty. Obrócił się, by zerknąć na
Arthemis, a potem zaczął szukać wzrokiem ubranych na biało-czerwono
uzdrowicieli. Było ich czworo. I każdy był zajęty. Potrzebował tylko cholernego
proszku! – Zaczekaj tutaj – polecił ostro i ruszył biegiem.
Arthemis była już poobijana i
poraniona. Ale Rosjanin nie odpuszczał. Nie oczekiwała zresztą tego od niego.
Nie dawał się rozproszyć. Był skupiony, uważny i spostrzegawczy. A ona się
martwiła. Niepokój był obecny głęboko pod skórą. Mogła nie wygrać. Ale nie
pozwoli mu zwyciężyć zbyt dużą ilością punktów. Później jednak stwierdziła, że
może go chociaż wkurzyć.
Roześmiała się
głośno na samą myśl o tym, co sprawiło, że Rosjanin zawahał się rzucając
następne zaklęcie. Wtedy Arthemis wyczarowała nad nim kubeł lodowatej wody i
wylała mu na głowę.
Jej przeciwnik
krztusząc się zaklął gwałtownie. Ruszył w jej kierunku, a wtedy zamroziła mu
pod nogami rozlaną wodę. Poślizgnął się i wylądował na tyłku, zaciekle
udowadniając jak bogate ma łacińskie słownictwo.
Arthemis
rzuciła mu pod nogi iskry, a gdy odskoczył przestraszony po raz kolejny
wylądował na tyłku… a jego różdżka potoczyła się po lodzie. Przez sekundę
patrzyli na nią, jak zaczarowani. Arthemis rzuciła zaklęcie przywołujące, ale
sekundę wcześniej palce Rosjanina zacisnęły się na drewnie, odwrócił się z
zaklęciem na ustach, wiec w ostatniej chwili odskoczyła.
Arthemis
jednak nie zdawała sobie sprawy, że już nie myśli o niczym poza matą i swoim
przeciwnikiem. Chłopak zaczął walczyć tak zjadliwie, że Arthemis musiała
odpowiedzieć tym samym. Jej rozpuszczone włosy, powiewały na wietrze, gdy
biegali, robili uniki, strzelali zaklęciami i zwijali się z bólu, gdy któreś
trafiło. Arthemis nie wiedziała jak go wyczuć. Ale nie pozwoli sobie odebrać
różdżki. Wycelowała w podłoże, a piasek wystrzelił go góry jak tornado i
otoczył Rosjanina. Zakrył przedramieniem oczy, a wtedy Arthemis pomimo piasku w
źrenicach i niewidocznego przeciwnika rzuciła niemal na oślep zaklęcie, a u jej
stóp coś upadło.
Zerknęła na
dół i podniosła różdżkę przeciwnika. Z jej oczu piasek wycisnął łzy.
Sędzia cofnął
zaklęcie zanim rozszalało się na dobre.
Arthemis
wypluła piasek i oddała mu ją. Rosjanin wpatrywał się w nią z niedowierzaniem i
nienawiścią. Arthemis czuła się trochę winna. Gdyby była w lepszej formie
dałaby mu prawdziwy pojedynek.
- 7 do 5 dla Wielkiej Brytanii.
Arthemis
skinęła głową i kaszląc wyszła z pola walki. Pierwsze co rzucił jej się w oczy to
zakrwawione zwoje bandaży. Poczuła mdłości. Albusa nigdzie nie było.
- Panno North! Proszę za mną – usłyszała
głos profesor Alexander. – Potrzebny pani uzdrowiciel.
- Gdzie jest James? – zapytała natychmiast.
- Zabrano go do hotelu…
Arthemis
skupiła się i wysłała do niego myśl. Nie odpowiedział. W ogóle nie mogła go
wyczuć. Zaczęła się trząść.
- Podstawiono powóz. Zaraz będziemy na
miejscu…
~ Al.?
Al.!? – ryknęła w myślach.
~ Auu,
Arthemis, nie drzyj się tak – syknął w odpowiedzi.
~ Co
z Jamesem?
~ Zdążyłem
zatamować krwawienie, ale stracił przytomność. Teraz go łatają. Powinien
przyjść do siebie, za jakąś godzinę...
Arthemis
poczuła taką ulgę, że niemal ugięły się pod nią nogi.
~ Dziękuję…
Arthemis
przystanęła, gdy usłyszała nagłą ciszę na stadionie. Wszystkie pojedynki się
zakończyły. Pola znikły. Pozostały tylko pochodnie.
- Zakończyło się kolejne wyzwanie! – rozległ
się głos pani Vane. – Drużyny z największą liczbą punktów to: Rosjanie,
Brytyjczycy, Amerykanie, Japończycy, Egipcjanie. Gratuluję wszystkim! Zapraszam
do dalszej zabawy na sali balowej!
Podekscytowana
widownia ruszyła z ochotą w stronę powozów. Dyskusje dolatywały aż do Arthemis,
ale nie potrafiła wyłapać z nich ani jednego rozsądnego słowa.
Pozwoliła się
wsadzić do otwartego powozu i zawieść do hotelu. Popatrzyła w nocne
rozgwieżdżone niebo i trochę żałowała, że nie ma więcej czasu, żeby się nim
nacieszyć.
Zaprowadzono
ją do jej pokoju i powiedziano, że ma się umyć.
- Chcę zobaczyć Jamesa – odpowiedziała
uzdrowicielce, która rozkładała właśnie apteczkę na szafce nocnej.
- Jak już będziesz w stanie coś zobaczyć to
cię do niego zaprowadzę – odpowiedziała z silnym wschodnioeuropejskim akcentem.
Arthemis
westchnęła i zmęczona poczłapała do łazienki. Chwilę później wyszła spod
prysznica i krzyknęła, gdy naprzeciwko niej pojawiła się uzdrowicielka. Złapała
ręcznik, ale kobieta jej go wyrwała. Pokręciła niezadowolona głową.
- Mam dwie córki i cztery wnuczki.
Przypominasz mi najstarszą – oznajmiła. – Nie patrz tak na mnie. Nie masz nic,
czego bym wcześniej nie widziała… - z jej różdżki wydobyło się gorące
powietrze, które owiało Arthemis, jak kokon. Chwilę później była sucha, ale
przeklinała na czym świat stoi. – Ten młody człowiek miał rację. Jesteś
nieznośna…
Arthemis
zacisnęła usta, gdy uzdrowicielka zaczęła leczyć jej rany i cmokać na widok
krwiaków.
- Przez najbliższe dni powinnaś oszczędzać
kolana – powiedziała, gdy już wsmarowała jej w rzepkę taką ilość rozgrzewającej
maści, że Arthemis miała wrażenie, że wypali jej skórę.
Mogłaby być
moją babcią, pomyślała Arthemis, patrząc na jej siwe włosy i okulary połówki
zza których połyskliwie błyszczały czarne oczy. Arthemis wydawało się, że już
gdzieś widziała podobne oczy.
Kobieta
poklepała ją po policzku i zanim Arthemis zdążyła zareagować wlała jej do
gardła coś gorącego ostrego i obrzydliwego. Zaczęła pluć i kaszleć.
- Twój chłopiec wyzdrowieje – dodała
radośnie i zaczęła się pakować. Arthemis czym prędzej, czując ból w każdym
mięśniu zaczęła się ubierać. – Chyba już przenieśli go do jego pokoju… - dodała
po chwili. – Na razie jest jednak nieprzytomny, więc i tak nie będzie miał
pożytku z twojej obecności.
Arthemis
skinęła głową, podziękowała i delikatnie wypchnęła kobietę za drzwi. Potem
jednak uśmiechnęła się do siebie. Gdyby miała taką babcię, jeździłaby do niej w
każde wakacje… A ponieważ ta myśl przyniosła ze sobą smutek, porzuciła ją samej
sobie.
Spojrzała na
zegarek. Trzecia w nocy. Pięknie… W takim razie piżamy były jak najbardziej na
miejscu. Wsunęła na stopy tenisówki i przeszła na drugą stronę korytarza. Pokój
Albusa i Jamesa pogrążony był w mroku. Podeszła jednak bliżej, żeby zobaczyć,
że James okryty dokładnie kołdrą spokojnie już oddycha, owinięty w bandaże na
piersi i brzuchu. Większość skaleczeń już zanikało, bądź pozostawiało różowoczerwone
ślady po sobie.
Pogłaskała
jego włosy i uspokojona wyszła z pokoju.
Niemal
natychmiast usłyszała kroki.
- Chcieliśmy ją zatrzymać, ale nie dała
sobie nic powiedzieć – usłyszała głos Victoire.
Spojrzała na
bladą i zdenerwowaną Rose, która do niej dopadła.
- Nic ci nie jest?!
- Nie. Nic mi nie jest. James też się
wygrzebie…
Rose
odetchnęła z ulgą.
- Wracaj na bal – powiedziała Arthemis. – To
rozkaz. Wielka Brytania przeszła dalej, więc świętuj.
- Chyba powinnam z tobą zostać… - zaczęła
Rose.
- Nie, nie powinnaś – zaprzeczyła
natychmiast Victoire. – Daj jej odpocząć i chodź się bawić. Atmosfera wyraźnie
się rozluźniła, gdy wszyscy przeżyli…
Arthemis
uśmiechnęła się blado i ścisnęła ramie Rose.
- Idź – powiedziała. – Albus też zasłużył na
rozrywkę, a będzie się czuł winny, jeżeli ty z niej zrezygnujesz.
Rose wydęła
usta i niechętnie skinęła głową.
- Dobranoc – powiedziały jeszcze dziewczyny
i odeszły, a Arthemis odetchnąwszy z ulgą weszła do swojego pokoju.
Spojrzała na
łóżko i zmarszczyła brwi. Rose zabierała ze sobą jakąś książkę? Nie
przypominała sobie… Podeszła bliżej i wciągnęła powietrze głęboko. Rozpoznała
sygnaturę na okładce. Wszystkie książki w tamtej bibliotece miały taką
sygnaturę. Książka, którą dała Albusowi miała taką sygnaturę.
Sygnaturę
Bibliotekarza.
Skąd się tu
wzięła książka pana Ru? Przypomniała sobie ciemne oczy i tajemniczy uśmiech
uzdrowicielki. Większość ludzi w tamtej wiosce miała takie oczy. Takie rysy
twarzy.
Arthemis
wzięła do ręki wielki, stary tom. Po, co pan Ru przysłał jej książkę?
Usiadła na
łóżku i zirytowała się, gdy zorientowała się, że jest napisana cyrylicą.
Cholera! Będzie musiała poświęcić masę czasu, żeby ją przetłumaczyć! I to pod
warunkiem, że znajdzie gdzieś słownik starocerkiewnosłowiańskiego!
Przed zwykłym
przekleństwem powstrzymał ją tylko fakt, że to właśnie pan Ru podarował im
książkę, w której Albus znalazł sposób na Krwawe Diabły i dał jej kryształ
Merlina, który uratował im życie. Musiał więc mieć w tym jakiś cel. Prawda?
Aż skóra ją
zaczęła swędzieć, gdy zmusiła się by ją odłożyć. Pan Ru… nie sądziła, że
jeszcze kiedyś będzie miała z nim do czynienia. Fascynował ją ten tajemniczy,
sędziwy człowiek. Wydawał się być… ponadczasowy…
Arthemis
przeciągnęła się i jęknęła, gdy wszystkie jej kości zaprotestowały, przeciw
jakiemukolwiek ruchowi. Z dołu dochodziła muzyka, widocznie bal, rzeczywiście
się rozkręcał.
Ktoś zapukał
do drzwi. Weszła młoda dziewczyna, dygnęła, machnęła różdżką, a na stoliku
Arthemis pojawiła się zastawa i kilka potraw. Dziewczyna coś powiedziała, znowu
dygnęła i wyszła.
Oni chyba nie
myślą, że ona to zje…
Rose stała pod ścianą. Była
zmęczona. Była wyczerpana psychicznie. Trzymała ją tu tylko myśl, że musi
znaleźć Albusa nim pójdzie spać, żeby się nie martwił. No i fakt, że gdy przebywała
blisko Teddy’ego i Victoire dobrze się czuła i wtedy nawet bal zaczynał być
przyjemny.
Zobaczyła
jakiegoś chłopaka, który szedł w jej kierunku. Już z daleka pokręciła głową,
więc odszedł w przeciwnym kierunku.
Unikała
spojrzeniem jednego chłopaka. Barczystego, umięśnionego Rosjanina, który brał
udział w kategorii Zaklęć i Uroków. Miała dziwne wrażenie, że chce się zemścić
za coś z czym nie miała nic wspólnego. No może to, że Arthemis ośmieszyła i
wygrała z jego rodakiem. To nie wróżyło nic dobrego…
Rozglądała się
nerwowo za kimś znajomym, gdy ruszył w jej kierunku.
- Zatańcz ze mną – powiedział i nie brzmiało
to jak prośba. Rose zmierzyła go wzrokiem i powoli pokręciła głową.
Złapał ją za
ramię i ścisnął zostawiając ciemne plamy na jej bladej skórze.
- Na pewno?
- Tak. Na pewno – powiedziała ostro.
Szarpnął ją do
siebie.
- To może wyjdziemy? Nasze drużyny przeszły
dalej, powinniśmy im kibicować…
Jesteś
naprawdę głupi, jeżeli myślisz, że gdziekolwiek z tobą pójdę – pomyślała Rose i
chciała wyszarpnąć ramię. Ścisnął ją mocniej.
- Rose.
Usłyszała
swoje imię wypowiedziane ostrzegawczym tonem i w na początku myślała, że to
Albus. Ale gdy odwróciła się oczywiste stało się, że to nie on.
- Spadaj, - warknął koleś. - My tu
rozmawiamy!
- Więc przykro mi, że muszę wam
przeszkodzić, - powiedział złowróżbnym, chłodnym tonem Scorpius, podchodząc do
niej. Wyswobodził jej rękę z uścisku kolesia. - Idziemy zatańczyć - dodał w gwoli wyjaśnienia i pociągnął ją za
rękę. Przez jedną irracjonalną chwilę miała ochotę stawić mu opór, wyszarpnąć
dłoń, ale chłopak za nią niemal kipiał wściekłością, więc dała się pociągnąć w
tłum tańczących na parkiecie par.
Odwrócił ją
lekko oszołomioną do siebie. Gdyby nie drżała tak bardzo ze złości i żalu, może
zauważyłaby, że jego ręka również drży. Gdy ją objął miała wrażenie, że się
popłacze. Ze złości. Ze smutku. Z wściekłości na niego i na to, że nie była w
stanie go odepchnąć. Nawet teraz.
- Nadal się na ciebie gapi - warknął.
Patrzył ponad jej ramieniem, i prowadził ją swobodnie i odruchowo. Rose
patrzyła na swoją dłonią ułożoną na jego ramieniu.
- Umiesz tańczyć, - powiedziała zaskoczona,
na chwilę zapominając o wszystkim, bo taka była tym zaskoczona. Unikali swojego
wzroku jak ognia.
- Moja matka na to nalegała, - odparł krótko.
– Powinnaś się trzymać blisko kuzynów, - powiedział ostro. - Ochronią cię przed
takimi sytuacjami...
- To chyba już nie twoja sprawa, prawda? –
rzuciła chłodno, gdy drgnął. – Myślisz, że sama sobie nie dam rady? Arthemis...
- Arthemis trudno zaskoczyć, - przerwał jej
Scorpius. - A ty dzisiaj nawet pewnie nie masz przy sobie różdżki...
Rose spuściła
oczy. Miał rację.
- Byłem przekonany, że North nie ma ze sobą
różdżki… - rzucił zamyślony.
- Ma uprząż na udzie, - oświeciła go Rose. –
I w bucie. Ma pełno takich gadżetów. Nigdzie się nie rusza bez różdżki. Ma
lekkiego bzika na tym punkcie.
Skinął głową.
Melodia powoli się zakończyła, ale jej nie puścił. Rose czekała. Nie wyrywała
się. Była obojętna. Kara dla niej. Kara dla niego…
- Tamten koleś nadal się na ciebie gapi, -
powiedział chłodno, a potem przeniósł rękę na jej talie i znowu do siebie
przyciągnął. - Popilnuje cię jeszcze chwile.
Rose poczuł
jednocześnie ulgę, radość, rozczarowanie, wściekłość, żal i zalewającą ją
gorycz.
- Czemu cię to tak martwi? - zapytała cicho.
- Martwi? Nie. To tylko praktyczne
podejście. Jeżeli cos ci się stanie to zdyskwalifikują mnie według zasad –
jednak powiedział to w taki sposób, jakby przeczytał z kartki. Bez
jakiejkolwiek intonacji. Ze zmęczeniem w głosie.
- Ah, tak... – szepnęła tylko.
Poczuła jego
dłonią na nagim ramieniu. Przesunął czubkami palców po jej skórze. Przyciągnął
ją do siebie i wdychał zapach, jej włosów tuż przy uchu.
Rose poczuła
łzę spływającą po policzku. Za nią stoczyła się następna.
- A więc to było takie trudne? – zapytała
gorzko, gdy już nie mogła się powstrzymać.
Cały
zesztywniał i nie odpowiedział. Przez chwilę tylko poczuła, jak na chwilę
ścisnął ją mocniej.
Wyrwała się i
odeszła.
Obserwował ją
do czasu, aż podeszła do kuzyna stojącego z jakąś śliczną blondynką.
Odwrócił się i
odszedł. Była bezpieczna.
Arthemis wpatrywała się w sufit.
Jakoś nie mogła zasnąć. Może przeszkadzała jej muzyka z dołu, a może fakt, że
chciała jeszcze zajrzeć do Jamesa, żeby się upewnić, że spokojnie prześpi całą
noc.
Niespodziewanie
usłyszała pukanie. Jej ręka chwyciła różdżkę, gdy drzwi się otworzyły powoli i
stanął w nich wciąż blady James. Miał na sobie spodnie od piżamy opuszczone na
biodra i bandaże i zarzucone na nie rozpiętą bluzę.
Arthemis
błyskawicznie wstała.
- Jak się czujesz? – zapytała niemal
spanikowana. – Chcesz wody? Herbaty? Mogę iść po coś przeciwbólowego…
Uśmiechnął się
i pokręcił głową. Zamknął za sobą drzwi.
- Czuję się dobrze – powiedział spokojnie. –
Jak po ostrych walkach…
- Straciłeś dużo krwi…
- Dali mi coś, co ją uzupełniło. Wszystko
jest dobrze, Arthemis – wyciągnął rękę, żeby dotknąć jej policzka.
Objęła go
luźno w pasie, żeby nie urazić jego żeber.
- Przyszedłem po swój ostatni taniec tego
wieczoru– powiedział cicho.
Arthemis spojrzała
na jego piżamy i swoją koszulkę nocną. Jego bose stopy obok jej bosych stóp.
Uśmiechnęła się.
Położył ręce
na jej biodrach.
Byli zbyt
zmęczeni, żeby tańczyć. Po prostu kołysali się na boki, ciesząc się swoją
bliskością. W końcu Arthemis odchyliła głową.
- A może jesteś głodny?
- Głupie pytanie – burknął James.
Roześmiała się
i podeszła do stolika.
- Częstuj się – rzuciła ze śmiechem.
Chwilę później
stali na balkonie z talerzami wypełnionymi jedzeniem i patrzyli w gwiazdy.
- Bałaś się, że przegram z Waynem? – rzucił
po jakimś czasie.
- Bałam się, że dasz sobie zrobić krzywdę,
jeżeli nadal będziesz rozproszony – westchnęła.
- W każdym bądź razie, pomogło. Po prostu
szlag mnie trafił, gdy sobie przypomniałem jak na ciebie patrzył…
Arthemis
roześmiała się perliście i położyła mu głowę na ramieniu.
Przez chwilę
milczeli. W końcu James odłożył talerz i patrząc w gwiazdy, wyszeptał:
- Gdy patrzę jak walczysz, cały drżę, że nie
zdążysz czegoś odbić, nie zdołasz zblokować. Ale jednocześnie nie mogę oderwać
od ciebie wzroku. Masz w sobie tyle bezczelności i pasji, że gdy to widzę nie
mogę myśleć o niczym innym tylko o tym, żeby się do ciebie dobrać. Poczuć tę
pasję i bezczelność na własnej skórę…
- A więc to nie tylko ja… - westchnęła z
ulgą, zamykając oczy.
Niespodziewanie bal zamienil sie w nie lada wyzwanie. Ale to nie byloby cos co by pokonalo drużynę marzeń 😂
OdpowiedzUsuń