sobota, 27 stycznia 2018

Chorwacja. Wyzwanie 6: Bal wiosenny (Rok VI, Rozdział 58)

Arthemis otworzyła pokrowiec na ubrania. Dzieliła pokój z Rose. James z Albusem. Znajdowali się w Chorwacji. Nad brzegiem morza, na półwyspie Istria. Tak wiosna była tutaj piękna, zielona i ciepła. Arthemis gdy tylko się tutaj znalazła otworzyła wszystkie okna, żeby cieszyć się delikatnymi powiewami wiatru.
W wieczornym zmierzchu widziała światła małego czarodziejskiego miasteczka. Nie mieszkał tam żaden mugole. Jak w Hogsmead.
Po raz pierwszy Arthemis znajdowała się w wielkim czarodziejskim hotelu, w którym wszyscy pracownicy nosili odpowiednie stroje i byli niemal zbyt grzeczni. To ją trochę zawstydzało.
Arthemis z nieszczęśliwą miną ruszyła do lustra. W ręce trzymała małą kosmetyczkę.
Przed wyjazdem odbyła intensywny kurs makijażu pod okiem Valentine oraz poniekąd Rose. Wybrały jej wszystkie kolory i kosmetyki za nią i tak długo kazały jej ćwiczyć, aż były przekonane, że niczego nie sknoci.
Biorąc teraz do ręki pędzel, zauważyła, że drży jej ręką.
Nic dziwnego. Jeżeli zepsuje makijaż Rose ją zabije. Wtedy Jamesa zabije Rose, a Scorpius Jamesa. Potem Albus zabije Scorpiusa itd. Jednym słowem przez jej sknocony makijaż, rozpocznie się trzecia wojna czarodziejów.
Nie bądź mięczakiem – powiedziała sobie, dodając do tego kilka ostrych słów. Wzięła się do dzieła. Gdy skończyła nałożyła zaklęcie utrwalające i ochronne i uciekła od lustra jak najszybciej mogła.
Najgorsze miała za sobą… Odwróciła się w stronę łóżka, na którym leżał jej kreacja. Uśmiechnęła się diabolicznie. Poprzednie sukienki były piękne. Naprawdę tak sądziła. Ale ta… ta była odlotowa. Dla niej idealna. Podkreślała bardziej jej charakter niż ciało.
Tradycyjna suknia mrocznej czarownicy. A do tego… buty! Nie pantofle, szpilki, czy inne wymysły. Były to wysokie, skórzane, czarne kozaki na niewielkim obcasie. I tak nie będzie ich widać spod sukni, a będzie jej o wiele wygodniej.
Nie wiedziała, czym sobie na to zasłużyła, ani skąd Victoire tyle o niej wie, ale była za to wdzięczna. Wszystko przygotowała. Czarne pończochy, które mogły być spokojnie przytrzymywane przez uprząż na broń (Której też nie będzie widać!). Najpierw założyła wszystko, co miało być pod spodem i buty, a na koniec założyła kieckę.
Podeszła do lustra i po raz pierwszy zrozumiała, o co chodzi w tym całym podnieceniu strojami i wyglądem, które dziewczyny roztaczały wokół siebie przed ślubem Victoire. Westchnęła z zadowoleniem i rozpuściła włosy, jak radziła jej Lily. Nic więcej z nimi nie robiła. To wystarczyło. Przyjrzała się sobie.
Czarny materiał przeplatał się z czarną koronką. Długie koronkowe rękawy przechodziły w kwadratowy dekolt. Gorset podtrzymywał jej biust, a nieznacznie rozkloszowana spódnica będąca połączeniem miękkiego materiały i ostrej koronki spływała do ziemi, nie odsłaniając nawet czubków butów.
Arthemis przeciągnęła ręką po swojej talii ukrytej pod gorsetem. Wyglądała jak prawdziwa wiedźma. Miała wrażenie, że Victoire tworząc tę suknię wzorowała się na tradycyjnych sukniach czarownic. Czarno-złoty makijaż był jedynym kolorem, który się wyróżniał oprócz jej oczu.
Postanowiła, że nigdy w życiu nie odda tej sukni.
Właśnie odstawiała perfumy, gdy z łazienki wyszła Rose. Przystanęła zaskoczona.
-      Wow… - sapnęła.
Arthemis z gardłowym, diabolicznym śmiechem, obróciła się dookoła.
-      Jest ekstra, nie?
-      Straszna – poprawiła ją Rose. – Pierwszy raz widzę, żebyś się tak cieszyła z kiecki…
-      Pierwszy raz mam kieckę, która idealnie do mnie pasuje – odparła Arthemis.
-      James dostanie zawału – zaśmiała się Rose.
Arthemis spojrzała na nią pewnym siebie wzrokiem.
-      Będzie wkurzony…
-      Niby czemu? – wyśmiała ją Rose.
-      Przekonasz się – powiedziała Arthemis.
-      A skoro się tym nie przejmujesz, to znaczy, że masz już jakąś strategie?
-      Och, wolę improwizować. Nigdy nie wiem, co zrobi James, chociaż wiem, jaka będzie jego reakcja... – Arthemis odsunęła się trochę i przyjrzała się Rose.
Suknia Rose była butelkowozielona i idealnie przylegała do ciała. Satyna mieniła się delikatnie uwidaczniając wszystkie pełne, kobiece kształty dziewczyny.
Arthemis była ostra i seksowna. Rose delikatna i kobieca. Wyglądała, jak arystokratyczna księżniczka, przyzwyczajona do balów i przyjęć. Jej ognistoczerwone włosy splecione były w luźny węzeł na karku, w kolczykach błyszczały zielone oczka. Arthemis uśmiechnęła się.
Rose miała w sobie klasę. Trudno to było inaczej nazwać.
-      Jesteś gotowa – stwierdziła.
Rose wzięła głęboki oddech, a potem skinęła głową.
-      Jeżeli Albus będzie ci sprawiał problemu, to daj mi znać…
Rose się skrzywiła.
-      Na pewno będzie upierdliwy…
-      To zagroź mi, że powiesz Lizbeth, jaki jest marudny – rzuciła Arthemis ze złośliwym błyskiem w oczach.
-      To by było wredne – odparła Rose, a potem uśmiechnęła się szeroko. – Podoba mi się…
Usłyszały walenie do drzwi.
-      Idziecie?! – opryskliwy ton Albusa, sprawił, że obie gniewnie zmrużyły oczy.
Arthemis niespodziewanie otworzyła drzwi, gdy po raz kolejny podnosił rękę by zapukać.
-      Może grzeczniej… - rzuciła mrocznym głosem.
Przestraszony Albus cofnął się o krok. Arthemis posłała mu diaboliczny uśmiech.
-      Jeżeli będziesz upierdliwy powiem twojej matce – zagroziła bezlitośnie i przepuściła Rose w drzwiach.
Zdenerwowany Albus przełknął ślinę, a potem zamrugał zaskoczony, gdy jego wzrok padł na Rose. Odchrząknął i bez słowa podał jej rękę.
-      James powiedział, że kopnie cię w tyłek, jeżeli gdzieś pójdziesz bez niego.
Arthemis odpowiedziała mu uniesieniem brwi, więc czym prędzej się wycofał.
Arthemis zamknęła za sobą drzwi, a w tym samym momencie kilka drzwi dalej to samo zrobił James. Usłyszała dźwięk przekręcanego klucza, który urwał się niespodziewanie.
Zerknęła za siebie i usłyszała stłumiona przekleństwo.
-      Oszalałaś?!
Odwróciła się do Jamesa wyzywająco.
-      Odlotowa, prawda?
-      Niby, jak mam teraz trzymać te wszystkie obce łapy z dala od ciebie? – syknął.
-      James… spójrz na mnie – powiedziała rozkazująco.
-      Przecież patrzę – warknął przez zaciśnięte zęby.
-      Nie. Patrzysz na kieckę… Spójrz na mnie w tej kiecce. Jak wyglądam?
James przez chwilę walczył z tym, jakby bał się, co się stanie, gdy jednak na nią spojrzy. Jego wzrok nabrał niewidzącego wyrazu. Cofnął się kilka kroków i przyjrzał się jej.
-      Jak żywa replika Morgany la Fey… - wykrztusił.
-      A kim ona była? – zapytała słodko Arthemis.
-      Największą suką w historii czarodziejów…
-      Więc nadal uważasz, że ktoś kto będzie miał trochę zbyt lepkie palce, odejdzie razem z nimi?
James wyczuł w niej ten mrok, który ją otaczał, to niebezpieczne balansowanie na skraju. Było to cholernie podniecające. Miał ochotę z nią zatańczyć… i nie chodziło mu o taniec w dosłownym znaczeniu. Podszedł do niej blisko i przykucnął przed nią. Zaczął błądzić po jej łydkach ukrytych przez wysokie buty i udach. Na wewnętrznej stronie lewego uda wyczuł kształt, który odpowiadał niewielkiemu sztyletowi. Żadnemu z tych, które nosiła przy sobie zazwyczaj.
Arthemis przyglądała mu się z góry. Wiedziała, czego szukał.
-      W bucie – powiedziała.
-      Czyli jesteś uzbrojona?
-      Oczywiście – prychnęła, jakby sama jego sugestia, że nie jest, ją obrażała.
James bardzo powoli wstał, ocierając się o nią.
-      Wyglądam niebezpiecznie, prawda? – wyszeptała, błądząc dłońmi po jego ramionach.
-      Przerażająco – odpowiedział w jej usta. – Przerażająco pięknie…
-      To dobrze – odpowiedziała i odsunęła się, zanim zdążył ją pocałować.
James musiał stłumić w sobie niespodziewany ogień, który w nim zapłonął.
-      Kto cię nauczył tak drażnić ludzi? – zapytał.
Odwróciła się i posłała mu złośliwy uśmiech przez ramię.
-      Ty…
James uśmiechnął się szeroko i podał jej ramię. Nie mógł się doczekać min innych facetów. I jednocześnie trochę się martwił, tym co zrobi, gdy je zobaczy.


Albus siedział razem z Rose i obserwował tłum ludzi. Ani on, ani ona nie mieli zbyt dobrych nastrojów na bal. Tak było przynajmniej do czasu wkroczenia (Bo nie dało się tego inaczej nazwać.) Arthemis i Jamesa.
Czy Arthemis była jakąś niezwykłą pięknością? Nie. Ale miała w sobie tak magnetyczne przyciąganie, że gdy weszła u boku Jamesa na salę, Rose uśmiechnęła się szeroko. W pewnym momencie, każdy ją zauważył. A na ich twarzach było równie często zainteresowanie, co zaniepokojenie.
James wywoływał podobne poruszenie. Jednym słowem: dobrali się.
Podeszli do nich.
-      Mamy gdzieś siedzieć, czy możemy robić, co chcemy? – zapytał James.
Arthemis rozejrzała się, a jej spojrzenie rejestrowało wszystkie najważniejsze szczegóły. Sala balowa była spora. Oświetlona przytłumionym światłem, jak w średniowiecznym zamczysku. Pod ścianami stały krzesła i sofy. Z jednej strony stał długi stół, zastawiony potrawami, zapewne mający pełnić rolę bufetu. Po całej Sali kręcili się ludzie, uczestnicy turnieju oraz ich opiekunowie. Arthemis widziała profesor Alexander w długiej czarnej skórzanej sukni, a obok niej w bogato zdobionej szacie czarodzieja stał profesor Deveraux.
-      Mam nadzieję, że nie będziecie tak strasznie ponurzy przez cały czas? – rzuciła Arthemis, a w jej łagodnym pytaniu kryła się delikatna groźba, że jeżeli będą, to ona się z nimi policzy.
-      Nie! Nie… nie! – natychmiast ją zapewnili.
-      Jak tylko orkiestra zacznie grać to pójdziemy… - zaczęła Rose.
-      … tańczyć! – dokończył pośpiesznie Albus.
Rose skinęła głową.
-      Właśnie, pójdziemy tańczyć…
Arthemis roześmiała się radośnie, a w jej śmiechu pobrzmiewało trochę podłości.
-      Kocham tę sukienkę – rzuciła, a James zaśmiał się razem z nią.
-      To nie sukienka… - mruknął cicho Albus do Rose, a ona pokiwała głową.
Cóż… Arthemis była trochę… straszna ostatnimi czasy. Niemniej to była nadal ich Arthemis, nawet jeżeli częściej dawała o sobie znać, jej mroczna strona.
-      Idziemy dalej wkurzać ludzi? – zapytała Jamesa.
-      Tak. Wkurzmy kogoś…
Arthemis bawiła się doskonale, cicho rozmawiając z Jamesem o otaczających ich ludziach. W końcu jednak podeszli do nich Greg i Wayne. Amerykanie nadal biorący udział w turnieju.
Skinęli głową Jamesowi. Wayne przyjrzał się Arthemis.
-      Piękna… - zaczął, a jego dłoń powędrowała do brzegu koronkowego rękawa jej sukni. Powędrowała i zatrzymała się, gdy tylko Arthemis na nią spojrzała.
Wayne cofnął rękę ze śmiechem.
-      Jesteśmy na  balu – stwierdził. – Spodziewasz się zagrożenia?
Arthemis spojrzała na niego spokojnie.
-      Zawsze spodziewam się zagrożenia – powiedziała.
Greg zwrócił się do Jamesa.
-      To bal. Nie możesz jej trzymać tylko dla siebie… To niegrzeczne! – rzucił żartem.
-      Właśnie – poprał go Wayne. – Masz może ochotę zatańczyć? – zapytał Arthemis.
-      Mam – powiedziała zgodnie z prawdą, posyłając mu olśniewający uśmiech.
Wayne wypiął pierś zadowolony, a w tym samym momencie Arthemis położyła rękę na przedramieniu Jamesa i odeszli na parkiet.
James przyciągnął do siebie Arthemis.
-      Nie możesz aż tak wystawiać mojej cierpliwości na próbę – mruknął cicho.
-      Amerykanie są bardzo przyjacielscy… - zauważyła.
-      Zbyt, jak na mój gust.
-      Och, proszę cię James! – żachnęła się. – To playboye. Zawsze próbują skorzystać z okazji.
-      Albo mnie wkurzyć – odpowiedział.
-      Co nie wyszłoby im na dobre – mruknęła spokojnie.
James posłał jej szeroki uśmiech.
-      Albus i Rose chyba się trochę rozluźnili, prawda?
Arthemis przytaknęła głową widząc, jak Albus schodzi z parkietu, a Rose zaczyna niepewnie i trochę sztywno tańczyć z Raynem. Wypatrywała trzeciej osoby. Musiała gdzieś tu być… Zapewne ujawni się w swoim czasie.
Gdy skończyli tańczyć, podszedł do nich Deveraux. Obrzucił wzrokiem Arthemis, ale nie skomentował jej wyglądu. Przez chwilę wyglądał jakby walczył ze sobą, ale w końcu, zapytał:
-      Jak się czujecie?
Arthemis przez chwilę rozważała wszystkie powody, tego pytania, a w końcu odpowiedziała:
-      Dobrze.
Skinął głową. Trochę zbyt pośpiesznie, trochę zbyt nerwowo.
-      Panie dyrektorze, - zaczęła – czy znalazł już pan nowego profesora obrony przed czarną magią?
Poruszył się niespokojnie.
-      Niestety nie. Ale mam nadzieję, że ktoś się zgłosi w najbliższym czasie. Jeżeli nie, wasze szkolenie przejmie tymczasowo profesor Alexander oraz profesor Longbottom.
-      Rozumiem – odparła.
James wodził wzrokiem od jednego do drugiego. Wiedział, że Arthemis balansuje na jakiejś krawędzi, jakby chciała wyciągnąć z Deverauxa, co go gnębi. Potem powiedziała:
-      Trzeba przyznać profesorowi Forsythe’owi, że doskonale się ukrywał, prawda? – rzuciła niemal niedbale.
Deveraux przymknął oczy, jakby z nagłej ulgi.
-      Nie miałem pojęcia…
-      Nikt nie miał – odpowiedział James.
Deveraux jednak nadal przyglądał się Arthemis, jakby oczekując potwierdzenia.
-      Nie. Do ostatniej chwili, nie wiedziałam…
Skinął głową.
-      Gdy pomyślę, na co byli narażeni uczniowie Hogwartu…
-      Na nic – powiedziała Arthemis. – Forsythe był mordercą. Ale uczniowie Hogwartu byli bezpieczni.
-      Z kilkoma wyjątkami – powiedział gorzko Deveraux i spojrzał na Jamesa.
James wyszczerzył zęby w uśmiechu, żeby rozładować napięcie.
-      To była doskonała praktyka…
-      Mogę prosić do tańca? – usłyszeli nagle głos za plecami.
Jamesa niemal natychmiast ogarnęła furia. Odwrócił się i spojrzał prosto w jasnobrązowe, śmiejące się oczy Teddy’ego.
-      Och! Chyba muszę przełknąć jakoś fakt, że to nie ja jestem dzisiaj największą atrakcją wieczoru – Victoire odgarnęła złote włosy na plecy, lustrując wzrokiem Arthemis. – Nie stój tak! – ofuknęła Jamesa, podając mu dłoń.
-      Przepraszamy – rzucił z kurtuazją Teddy do dyrektora Hogwartu i wyprowadził Arthemis na parkiet.
-      Wrobiłeś go? – zapytała Arthemis, gdy wirowali po sali.
-      Chciałem, żeby trochę spuścił tej pary, która w nim buzuje – odpowiedział jej.
Roześmiała się.
-      Co tu robicie?
-      Cóż… Victoire ma pewne kontakty… - popatrzył na nią porozumiewawczo. – Poza tym nie wiem, czy wiesz, ale to nie jest impreza zamknięta. Jest tu kilkoro dziennikarzy oraz łowców talentów. Victoire jest natomiast jedną z ważniejszych dyktatorek mody w dzisiejszej Anglii, więc taki bal to miejsce dla niej…
Arthemis zgadzała się z nim całkowicie.
-      Gdzie Rose? – zapytał.
-      Cóż… siedzi tam…
Teddy spojrzał w wyznaczonym kierunku i zmarszczył brwi. Po chwili powiedział:
-      Odmówiła już trzeciej osobie…
-      Chyba nie jest w nastroju – odpowiedziała Arthemis.
-      Trzeba to zmienić – rzucił z łagodnym uśmiechem, a gdy odstawił ją na bok, poszedł w kierunku Rose.
Po chwili dołączyli do niej Victoire i James.
-      Albus chyba nie ma najlepszego humoru – stwierdziła złotowłosa kuzynka Jamesa.
Arthemis spojrzała w kierunku, w który patrzył i cała się spięła.
-      Wyjątkowo wulgarnie i niesmacznie – dodała Victoire, lustrując postać, z którą rozmawiał Albus.
Arthemis zacisnęła zęby, patrząc jak wychodzą.


Albus zmierzył wzrokiem dziewczynę stojącą przed nim. Miała na sobie czerwoną suknię, która aż do pasa zrobiona była z niemal przezroczystej siateczki i widać było spod niej czarny stanik. Rozporek sięgał niemal uda, a czerwone usta były jedynym co zwracało uwagę na jej twarzy. Nie wyglądała jak szesnastoletnia dziewczyna. Albus czuł mimowolny niesmak na jej widok, chociaż jego nastoletnie ciało nawet teraz zareagowało na nią.
-      Nie mam ci nic do powiedzenia – powiedział cicho.
-      Al! Chroniłam swoich! Organizatorzy powinni takie rzeczy wiedzieć! To było niesprawiedliwe!!
-      To była tajemnica, powierzona ci w sekrecie! Ufałem ci! – warknął.
-      Och! To tylko konkurs! Czy ona jest warta tego, żeby się o nią spierać?! To był jej obowiązek, żeby się do tego przyznać!
-      Jest moją przyjaciółką!
-      A więc nie powinna cię stawiać w takiej sytuacji!
-      Ty mnie postawiłaś w takiej sytuacji, Mario!
-      Bo powinna mieć na tyle odwagi, żeby się przyznać, że jest oszustką!
-      Artemis nie jest oszustką! Nigdy nie używała swoich zdolności w tym konkursie! Ona w ogóle ich nie używa.
To znaczy, że jest głupia. Maria nie powiedziała tego na głos, ale i tak wiedział, że tak pomyślała. Patrzył na nią i zupełnie wyzwolił się spod jej uroku. O tak była zdolna, inteligentna i zabawna, ale czegoś jej brakowało. Gdy teraz patrzył na jej strój, który miał kusić a zamiast tego odpycha i przypomniał sobie jak wygląda Rose. Jak wygląda Victoire, która pojawiła się nieoczekiwanie. Jak wygląda Arthemis, która pomimo niepokoju, który budziła, miała w sobie grację. Przypomniał sobie naturalny uśmiech Lizbeth, który nie miał żadnego podtekstu i zrobił krok w tył.
Maria na odwrót zbliżyła się do niego i chciała go objąć, ale delikatnie ją od siebie odsunął.
Spojrzała na niego ze złością.
-      Popełniłam błąd…
-      Nie. Zrobiłaś o wiele więcej – powiedział. – Uderzyłaś w moją rodzinę, a tego ci nie wybaczę…
Położyła mu rękę na policzku i uśmiechnęła się.
-      Przepraszam… naprawdę.
Al tylko pokręcił głową, odwrócił się i odszedł.


Maria przez chwilę patrzyła na plecy Albusa, a potem zasyczała pod nosem. Miała rację, a on się mylił! Wiedziała to!
Zirytowana, wyprostowała się i ruszyła w stronę sali. Korytarz niespodziewanie pociemniał, nie przejęła się tym za bardzo, bo widziała oświetlone wejście do sali balowej.
Poszła w ich kierunku, gdy nagle usłyszała, cichy mroczny głos:
-      Como estas, Maria?
Odwróciła się i krzyknęła cicho. Ku niej wolny krokiem, sunęła dziewczyna, wyglądająca, jakby płynęła w powietrzu.
-      Jesteś Arthemis, prawda?
Skinęła głową.
Arthemis miała ręce opuszczone wzdłuż boków. Nie wykonywała gwałtownych ruchów. W ogóle wyglądała na trochę bezbronną. Tylko jej oczy ostrzegały…
-      Czy wiesz ile kręgów ma piekło? – rzuciła niedbale.
Maria musiała się mocno skupić, by ją zrozumieć, ale i tak wiedziała, że to nie jest zwykłe pytanie.
-      Dziewięć – odpowiedziała sobie Arthemis. – Dziewięć kręgów bólu i rozpaczy. A najniższy, jest dla zdrajców…
Zrobiła kilka kroków w stronę Marii.
-      Ale obiecuję ci, że jeżeli jeszcze raz skrzywdzisz, zbliżysz się, lub spojrzysz na Albusa to zabiorę cię o wiele, wiele głębiej niż tam… Jeżeli cokolwiek, co wiesz, lub czego się domyślasz, ujrzy światło dzienne, piekło stanie się twoim marzeniem – powiedziała zbyt spokojnym głosem.
Maria przełknęła ślinę.
-      Adios – dodała Arthemis i ominęła ją nieśpiesznie.


Arthemis przystanęła za jednym z potężnych filarów i obserwowała przez chwilę tańczące pary. Albus właśnie został dorwany przez Victoire, która chyba nie zamierzała wypuścić go ze szponów przez dłuższy czas.
-      Zawsze używasz takich obrazowych gróźb? – zapytał za nią głos.
Arthemis nie podskoczyła zaskoczona, nie odwróciła się. Wyczuwała go już dłuższy czas.
-      Czasami nie używam słów. Ale mam wrażenie, że ta dziewczyna jest tak tępa, że nie zrozumiałaby przesłania…
Scorpius stanął obok niej. Arthemis patrzyła na Rose, wyrywającą się lekko Teddy’emu. Scorpius też patrzył, ale widział tylko Rose.
-      Jest śliczna, prawda? – zagadnęła Arthemis. – I ktoś musi jej pilnować…
-      Ma kuzynów...
-      Którzy nie zawsze są wolni – Arthemis posłała mu wymowne spojrzenie.
Pokręcił głową.
Arthemis westchnęła i poszła na salę.


Wybiła północ. Zabawa trwała. Pomimo założenia balu, że uczestnicy turnieju się zintegrują, gdy tylko muzyka na jakiś  czas milkła, wszyscy natychmiast zaczynali przebywać w dobrze znanym sobie gronie osób.
Arthemis i James akurat rozsiedli się na kanapie z Rose, Victoire i Teddym. Albus natomiast jakby chciał coś, komuś udowodnić tańczył z każdą dziewczyną, jaką złapał. Jakby to jedyny sposób na zabicie czasu.
Niespodziewanie na podium dla orkiestry wszedł ubrany we frak pan Murphy. Wzmocnił swój głos zaklęciem i jego głos otoczył zebranych.
-      Drodzy goście! Witam was wszystkich, a zwłaszcza uczestników naszego turnieju!
Rozległy się oklaski.
-      Mamy północ. Mam nadzieję, że wszyscy są nadal obecni, jeżeli nie są ich strata…  - dodał, a Arthemis mimowolnie spięła się w sobie. James czując jej napięcie, również stał się czujny. – W chwili obecnej zawodnicy Dziesięcioboju otrzymają kolejne zadanie…
Arthemis i James powstali spokojnie. Nie zaskoczeni i niecierpliwie jak reszta.
Pan Murphy machnął różdżką i przed nimi pojawiła się wisząca w powietrzu, błyszcząca się szafirowo mapa.
-      Mapa przedstawia waszą trasę. Jest krótka. Niemniej musicie dostać się właśnie tam… Macie pół godziny. Potem rozpocznie się walka… Pozostałych zapraszam do dalszej zabawy – dodał z szerokim uśmiechem i zniknął mapę.
Arthemis i James wolno, niemal zbyt wolno, jak na nagły pośpiech, który zapanował w Sali, wyszli przez drzwi wejściowe Sali balowej, nie oglądali się na nikogo. Nie było to potrzebne.
-      Pamiętasz trasę? – zapytał James.
Skinęła głową.
-      Wyjdźmy przez ogród, będzie bliżej…
-      Nie musisz zmienić butów?
Pokręciła głową i jeszcze bardziej polubiła swoją nową kreację.
-      Zdążymy w pół godziny?
-      W dwadzieścia minut – odparła Arthemis. – Podali taki czas, żeby wszyscy spanikowali i ruszyli biegiem. Będą zmęczeni.
James skinął głową.
Bardzo szybko idąc, ale nie biegnąc podążyli wyznaczoną trasą.
-      A tak się dobrze zapowiadał wieczór! – warknął w pewnym momencie.
W odpowiedzi usłyszał śmiech.


Przeszli przez las, poddając się lekkiemu, nieznacznemu spadowi terenu, który prowadził ich ku zatoce. Weszli do ruin teatru. Z jednej strony były miejsca dla widowni. Zbudowane w półkolu, dawały widok na okrągłą arenę, której tłem były światła miasteczka oraz księżyc odbijający się w wodach zatoki. Arena otoczona była zapalonymi pochodniami, a dookoła był olbrzymi płonący znicz, oświetlający resztę.
Arthemis zamrugała zaskoczona. Trybuny były wypełnione po brzegi. Gośćmi przyjęcia.
-      Podobno mieli się bawić dalej – mruknęła do Jamesa.
-      To chyba właśnie jest część zabawy…
Wzięła głęboki oddech.
-      Mam dziwne przeczucie – mruknęła, widząc Beverly Vane, stojącą przy tym zniczu.
-      To przypomina Czarę Ognia – powiedział James.
-      I mam dziwne wrażenie, że ma podobne zastosowanie… - mruknęła Arthemis.
-      Ilu nas zostało?
-      Dziesięć drużyn.
-      Dwadzieścia osób… Dwudziestu wojowników…
-      A ty jesteś jedyną dziewczyną – powiedział cicho James, a jego serce zostało skute przez lód.
Arthemis posłała mu wściekłe spojrzenie.
-      Nie myśl teraz o tym!
Jako ostatni wkroczyli na arenę, kierując się w stronę ognia płonącego w czarze.
-      Jesteśmy w komplecie! – rozległ się magicznie wzmocniony głos pani Vane. – Wszyscy zawodnicy dotarli na miejsce szóstego już starcia! Każdy z nich będzie walczył oddzielnie! Pięć drużyn, której członkowie zdobędą największą liczbę punktów przechodzą do następnego etapu. Obecny tu znicz olimpijski będzie losował przeciwników.
Jak podczas eliminacji w Hogwarcie, pomyślała Arthemis. Skoro James przetrwał to wtedy, będzie musiał się z tym pogodzić i teraz. Zerknął na nią kątem oka. Gdy stanęli w kręgu zawodników po kryjomu przeciągnęła dłonią po jego ręce. Na znak jedności, zrozumienia i zapewnienia, że wszystko będzie dobrze.
-      Każdy z zawodników odbędzie cztery walki. Pojedynki trwają aż do poddania, lub rozbrojenia jednego z zawodników. Każda zawodnik z drużyny może się w przypadku niezdolności partnera do walki stawić na polu walki zamiast niego.
Arthemis poruszyła niespokojnie ramionami.
Do pani Vane podszedł pan Murphy, skinął jej głową i puknął różdżką w płonący znicz.
-      Cztery pojedynki będą się toczyć jednocześnie.
Pan Murphy machnął różdżką, na okrągłej arenie zostały wyznaczone cztery prostokątne pola ograniczone płonącym zielonym, czerwonym, niebieskim i żółtym ogniem.
-      Pierwsza para. Zielone pole – zabrzmiał głos Beverly Vane.
Arthemis i James nie zostali w pierwszej rundzie wylosowani, ani w drugiej. Potem jednak przyszła kolej na pierwszą walkę Jamesa. Arthemis czuła się dziwnie, ubrana w sukienkę, stojąc za granicą niebieskiego ognia.
Naprzeciw Jamesa stanął jeden z Egipcjan. James zdjął elegancką pelerynę czarodzieja i został w czarnych spodniach i białej koszuli. Przeczesał dłonią włosy i mocniej chwycił różdżkę.
Arthemis widziała, że wszyscy zawodnicy czują się trochę niepewnie w swoich strojach. Ograniczały  im trochę swobodę ruchów. A im bardziej wyszukany i cudaczny był strój tym bardziej niewygodny był w tym momencie.
Arthemis wolała nie myśleć o sobie i o plątającej się jej między nogami sukni. James na odwrót poruszał się gracją drapieżnika, jakby nie obchodziło go, czy ma na sobie koszulę, czy t-shirt. I w obu wydaniach był zabójczy.
Do rozbrojenia. Do utraty przytomności, pomyślała Arthemis. Egipcjanie byli niebezpieczni. Nieprzewidywalni. Mogli znać zaklęcia, które były im nieznane. Ale to się tyczyło również Jamesa.
Jakiś człowiek, zapewne sędzia dał znak, do rozpoczęcia.
James zrobił ostrożny krok w przód. Zaklęcie poleciało mu prosto pod nogi. Jak ostrzeżenie. Arthemis tylko się uśmiechnęła. James się bawił, widziała to. Testował, sprawdzał, nakreślał sobie mapę. Wyczuwał przeciwnika. Leniwie odbijał zaklęcia, nie przechodząc do ataku.
Arthemis obserwowała uważnie, jego niemal taneczne kroki. Odbicie, blok, zaczepka. Nic więcej. Arthemis patrzyła na te sekwencje ruchów z lekkim uśmiechem. Widziała, że zawodnicy w tym Amerykanie, którzy obecnie nie walczyli na żadnym z pól, obserwowali poczynania z Jamesa z pobłażliwością, obraźliwym śmiechem, a często z niezadowoleniem.
Arthemis miała wrażenie, że przeciwnik Jamesa ma bardzo podobne myśli.
Błąd…
Egipcjanin był coraz bardziej podburzony, coraz mniej uważał na swoje zaklęcie, o obronie już nie wspominając. Irytowało go to, że James zamiast z nim walczyć, bawi się.
Krzyknął coś zirytowany, rzucając zaklęcie, a wtedy z oczu Jamesa znikło całe rozbawienie, a zajęło je śmiertelne opanowanie.
James postąpił krok w przód. Pierwszym zaklęciem wytrącił go z równowagi. Egipcjanin się zachwiał, sekundę później poleciało drugie zaklęcie rozbroiło go. Jego różdżką poleciała pod nogi Jamesa. Zanim zdał sobie z tego sprawę, trzecie zaklęcie oszołomiło go z takim impetem, że przeleciał przez granice niebieskiego ognia niemal pod trybuny.
James spojrzał na różdżkę pod swoimi stopami, podniósł ją i oddał sędziemu. Ten skinął mu głową i ocenił starcie na 8 do 4 dla Jamesa, potem wypuścił go z pola, a na jego miejsce weszli następni zawodnicy.
Podszedł do Arthemis. Nie spocony. Nie przejęty… Jakby wracał właśnie z drzemki.
-      Pięć minut? – zapytała Arthemis z niedowierzaniem. – Aż pięć minut zajęło ci wyczucie go?
James poruszył się niespokojnie i spojrzał na nią ze zmarszczonymi brwiami:
-      To Egipcjanin… Oni mają trochę inny sposób poruszania się… Poza tym ten chłopak nie miał zbyt dobrej równowagi i nie do końca mogłem przewidzieć, w którą stronę się zachwieje…
Uniosła brew, jakby jego tłumaczenia do niej nie przemawiały. Wbiła mu palec w pierś.
-      Popisywałeś się…!
-      Och, daj spokój! To była tylko rozgrzewka…
Arthemis nie odpowiedziała, tylko dlatego, że akurat wezwano ją na czerwone pole. Razem z Zairczykiem.
Arthemis niczym królowa wkroczyła na pole walki. Po drugiej stronie Rosjanin w stroju bardziej przypominającym mundur niż frak, czy czarodziejską szatę, zlustrował jej suknie i to, że stała na środku pola, nie przyjmując żadnej pozycji, po prostu stała, z grzecznie ułożonymi wzdłuż ciała rękami. Zacisnęła mocniej palce na różdżce.
Chłopak był potężny. Nie tylko wysoki (Miała głowę w połowie jego ramienia.), ale również rozbudowany w barkach i biodrach. Robert King był przy nim kruszynką.
Arthemis musiała szybko przypomnieć sobie zasady walki, z o wiele wyższym przeciwnikiem. Miała tylko jeden problem…  Nie mogła się poruszać dostatecznie szybko, żeby skrócić dystans. To mógł być poważny problem… Mógł się przerodzić we wręcz katastrofalny problem, jeżeli czegoś nie wymyśli.
-      Arthemis, wyczuj go – usłyszała słowa James. Głośne, ale nie za głośne. - Spokojnie…
Arthemis zazwyczaj nie lubiła, gdy wtrącał się w jej styl walki, nawet jeżeli chciał dobrze. Uważała to, za oznakę jego nieufności w jej umiejętności. Tym razem jednak posłuchała go bez szemrania. Bo uważała tak samo.
Zairczyk rzucił pierwsze zaklęcie. Jakby pstryczek w nos. Może chciał ją sprowokować, a może chciał sprawdzić, jaka jest szybka. W każdym bądź razie zaklęciem tarczy zablokowała jego zaklęcie. Potem jednak dała się wciągnąć w ostrą wymianę ciosów, co spowodowało głębokie cięcie na policzku oraz poparzenie na udzie. Poparzenie nie było jednak jedyną szkodą. Dół jej cudownej sukienki zajął się od zaklęcia ogniowego jak sucha ściółka. Arthemis zgasiła ogień szybko, ale w tym czasie Zairczyk rzucił w nią zaklęcie oszałamiające. Wściekła, odbiła je z taką siłą, że cofnął się kilka kroków. Potem jednak chciał użyć jednego z jej ulubionych zaklęć, wyrzucił ją w powietrze, mając nadzieję, że gdy spadnie, będzie po pojedynku. Arthemis jednak swobodnie poddała się temu, walcząc z bólem kości po uderzeniu zaklęcia. Gdy spadała wylądowała na jednym kolanie niemal metr od przeciwnika i od razu zaatakowała go zaklęciem od dołu.
Zaskoczony nie wyczarował tarczy, nie zdążył użyć przeciwzaklęcia. Dookoła niego zamknęły się ogniste kraty. Zamknięty w gorącym więzieniu, nie mógł nawet podnieść ręki, bo poprawnie wypowiedzieć zaklęcie.
Arthemis wstała, mówiąc:
-      Lubisz bawić się ogniem? Bardzo dobrze… Jestem w tym niezła.
Podeszła do krat, włożyła przez nie rękę i wyrwała mu różdżkę. Rzuciła ją pod nogi sędziemu. Kraty zaczęły płonąć mocniej.
Chłopak poruszył się niespokojnie. Pot błyszczał na jego ciemnej skórze. Musiał bardzo uważać, żeby się nie ruszać, bo inaczej zapłonie jego szata. W końcu niemal ze łzami w oczach, podniósł rękę i coś powiedział.
-      Rozbrojony. Zawodnik się poddał… - oznajmił sędzia. Arthemis machnęła różdżką i kraty opadły. – 6 do 5 dla Arthemis.
Wiedziała jak wygląda ocenianie. Osoba, która wygrała dostawała notę powyżej pięciu, w zależności od czasu i stylu pojedynku. A osoba pokonana notę od pięciu w dół.
Utykając na jedną nogę zeszła z pola walki. Już z daleka widziała, jak James nerwowo krąży raz w jedną raz w drugą stronę, jak tygrys zamknięty w klatce.
Arthemis nie podeszła do niego. Odeszła kilka kroków dalej i przykucnęła, zaczęła dotykać spalonej koronki i nie wiedziała, czy bardziej jest zła, czy jej smutno. Czemu to nie mogła być jakaś kiecka, która by jej się nie podobała? Była na siebie wściekła…
-      Arthemis – usłyszała cichy, niezadowolony głos Jamesa.
Wstała i spojrzała na niego odważnie, gotowa przyjąć to jego niezadowolenie.
-      Dałaś się sprowokować – powiedział.
-      Wiem… - patrzyła ponad jego ramieniem, z niewyraźną miną.
-      Nie wiem, czy mam większą ochotę na ciebie krzyczeć, czy cię przytulić, więc zmień ten wyraz twarzy, żebym mógł się zdecydować – rzucił.
Zanim zdążyła mu odpowiedzieć, usłyszała niemal wściekłe kroki i zobaczyła pastelowo żółtą furię o złotych włosach.
-      Czy ty postradałaś zmysły?! – warknęła Victoire, szarpiąc ją za ręka.
Arthemis syknęła, gdy jej paznokcie wbiły się w ranę. Victoire spojrzała na swoją zakrwawioną rękę z przerażeniem, a potem jej oczy pociemniały i piorunowała ją wzrokiem. Wytarła rękę o spódnicę Arthemis.
-      Przepraszam – mruknęła Arthemis, widząc, jak Victoire przygląda się sukni.  – Naprawdę… mi się podobała…
Victoire spojrzała na nią.
-      I dlatego jej nie zdjęłaś? Nie zrobiłaś czegokolwiek?!
-      Victoire! – ofuknął ją James.
-      Nie wtrącaj się! – warknęła.
-      Wiem, że powinnam… - zaczęła Arthemis, a chwilę później usłyszała darcie materiału. Zatkało ją. – Coś ty zrobiła?!
-      Mogę ci uszyć trzy takie! – krzyknęła Victoire. – Ale musisz żyć, żeby je nosić! – odwróciła się do Jamesa i pociągnęła go za ucho. – Pozwoliłeś jej wejść na pole walki w długiej kiecce, przy której potknąć się to niemal zasada!
-      Victoire, powinnam umieć walczyć w każdym stroju – powiedziała Arthemis ponuro.
James wyswobodził ucho z palców Victoire i spojrzał na nią ostro:
-      Wiesz ile ćwiczymy każdy ruch, każą sekwencję! Trzeba dużo czasu, żeby do wszystkiego się przygotować… Więc nie bądź głupia!
Z Victoire opadła złość, wzięła głęboki oddech. Wskazała palcem Arthemis.
-      Nie zachowuj się jak idiotka. Nie byłaś próżna i nie będziesz próżna! Stracisz cały swój urok, jeżeli zaczniesz się przejmować ciuchami!
Arthemis westchnęła głęboko, a potem zaśmiała się. Skinęła głową.
-      Masz rację. Przesadziłam, ale czułam się groźna w tym stroju…
Victoire przewróciła oczami.
-      Była ładna – przyznał James. – Mogłem ją w coś transmutować… - dodał widząc, strzępki na ciele Arthemis. Victoire oddarła materiał w połowie uda. Spod resztek materiału widać było końcówki pończoch oraz pas na nóż. I buty. Wysokie czarne buty. Przełknął ślinę i zamknął oczy, ale ten widok wyrył się pod jego powiekami.
Victoire prychnęła, więc musiał się skupić na swoich wcześniejszych słowach.
-      Znając ciebie wyglądałaby, jak ladacznica!
-      A teraz to niby jak wygląda? – rzucił nim zdążył pomyśleć. Dwie głowy jednocześnie na niego spojrzały i poczuł się bardzo, bardzo… zagrożony. - Co ty tu w ogóle robisz? – zapytał James Victoire, żeby zyskać na czasie.
Wyciągnęła rękę z papierowym paskiem na nadgarstku.
-      Mam przepustkę. Profesor Alexander mi ją wydała. Konsultantom można tutaj wchodzić na chwilę. Zaraz przyślę wam Albusa, musi cię opatrzyć – dodała, zwracając się Arthemis i odeszła.
Gdy tylko odeszła James przyjrzał się Arthemis i zacisnął zęby. Jakby zapach jej krwi wywołał w nim furię. Krew Arthemis na palcach Victoire trochę nim wstrząsnęła.
Przyszedł Albus, trochę zirytowany. Wtedy Jamesa wezwano do drugiego pojedynku. Spojrzał na Arthemis, puknęła go w ramię.
-      Masz się skupić. Nie myśl o tym! – nakazała, więc westchnął i skinął głową Albusowi.
-      Zaraz będzie połatana – obiecał. – Na tyle na ile mogę coś zrobić z tym co mam – dodał do siebie pod nosem.
-      Co się stało? – zaniepokoiła się Arthemis.
Pokręcił głową.
-      Nie mam tutaj żadnych leków Arthemis – powiedział cicho. – Maści… nic… Zebrałem to, co się dało…
Z kieszeni peleryny wyją srebrną piersiówkę. Arthemis spojrzała na nią z niepokojem.
-      Będzie szczypać – uprzedził Albus i zaczął polewać jej ramię. Krzyknęła, gdy zaczęło szczypać, tak bardzo, że musiała zacisnąć zęby i pięści, żeby nie odepchnąć Albusa.
-      Co to jest?! – wykrztusiła, gdy zaczął bandażami z różdżki zawijać jej ramię.
-      Piersiówka Deveraux. Musiałem to czymś odkazić – mruknął Albus. Schylił się i w kilka sekund usztywnił jej kolano. – Nie mam maści na oparzenia – dodał cicho.
-      W porządku Al. Kolano było najgorsze, teraz będzie lepiej…
Skinął głową i pobiegł na widownie. A Arthemis poszła do Jamesa. Jednak zanim zdążył zobaczyć, co zdążył zrobić Brazylijczykowi, wezwano ją na matę obok.
Gdy stanęła naprzeciw Japończyka, poczuła niespodziewane zadowolenie. Japończyk patrzył na nią wytrzeszczonymi oczami. I chyba zupełnie zapomniał, że ma w ręku różdżkę. Arthemis nie zapomniała. Absolutnie…
Podszedł do niej sędzia.
-      Proszę oddać nóż…
Arthemis nie odrywając wzroku od Japończyka, przeciągnęła dłonią po udzie i wyjęła sztylet z pochwy. Oddała go sędziemu. Z rozbawieniem pomyślała, że jeszcze rok temu nie przyszłoby jej coś takiego do głowy. Jednak życie z Jamesem, wywoływanie określonych uczuć w Jamesie, nauczyły ją kilku sztuczek.
Rozpraszanie Japończyka, było zabawne, szczególnie, że nie za bardzo starała się to robić.
Ponieważ patrzył jej na nogi, a nie na twarz nie zauważył, że już trzymała różdżkę, gotową do użycia. Gdy sędzia dał znak Japończyk poleciał na tyłek, nim zdążył otworzyć usta.
Uśmiechnęła się do siebie, reperując zadraśniętą podczas ostatniego pojedynku dumę. Gdy Japończyk chciał się podnieść ponownie posłała go na ziemię. Za trzecim razem zrobił wybieg, udając, jakby chciał wstać, a jednocześnie wysłała w jej stronę zaklęcie oszałamiające. Zablokowała je, ale przeciwnik zdążył wstać.
Wdali się kolorową trzaskającą walką, gdzie zaklęcia wzbijały się w powietrze, odbijały od niewidzialnych tarcz. Arthemis tańczyła i zajmowała coraz więcej przestrzeni. Blokowała przestrzeń przeciwnika do tego stopnia, że mógł się jedynie cofać. Arthemis ruszyła do przodu z takim impetem, że Japończyk nie nadążał z odpowiadaniem kontrzaklęciami. Zrobił o jeden krok za dużo. Jeden mały krok, przez który stracił równowagę, trochę się podpiekł i wylądował poza granicami pola.
-      Zawodnik zdyskwalifikowany – oznajmił sędzia. – 8 do 0.
Arthemis z szerokim uśmiechem ukłoniła się Japończykowi i ruszyła w stronę Jamesa, który stał, czekając na nią przed polem.
-      To było okrutne – stwierdził.
Wzruszyła ramionami.
-      Mógł skupić się bardziej na mojej różdżce niż na swojej – odpowiedziała, a James domyślił się, że wcale nie chodziło jej dosłownie o różdżkę Japończyka i poczuł zalewającą ją czerwoną furię.
Przyciągnął ją do siebie.
-      Nie tutaj, James – szepnęła z delikatnym uśmiechem. – Pamiętaj, że mamy grać twardych i niepokonanych.
Może by i się jej sprzeciwił, gdyby nie to, że wywołano ją na pole czerwone i niemal natychmiast jego na zielone. On walczył z Gregiem, a ona z Waynem.
Wielka Brytania kontra amerykańskie Salem – uroczo.
James trzymając Arthemis, tak, że musiała stać na palcach, ponad jej ramieniem zobaczył przyglądającego mu się Wayna. Jego wzrok był tak wyzywający, że James natychmiast się spiął. Poczuł wściekłość i zaborczość.
Arthemis wyczuła jego nagłe napięcie. Odsunęła się od niego.
-      Co jest? – zapytała.
Poczuła czyjąś obecność za plecami. Odwróciła się.
Wayne pożerał ją wzrokiem, ale przy tym uśmiechał się uprzejmie. Jakby chciał zamaskować prawdziwe uczucia.
-      Gotowa? – zapytał niezwykle łagodnie.
James chciał się wyrwać przed nią, ale ścisnęła jego rękę.
-      Suknia była olśniewająca – powiedział Amerykanin, wodząc wzrokiem od czubków jej butów aż do rozcięcia w dekolcie. – Ale nie powiem, że nie doceniam zmiany – jego głos niespodziewanie nabrzmiał, pogrubił się.
Arthemis poczuła wściekłość Jamesa, jak wybuch. Tym razem jednak nie zamierzała pouczać go na temat swojej niezależności. Po pierwsze wiedziała, że zachowanie Wayna ma na celu zdenerwowanie Jamesa i rozproszenie go. A po drugie jego dostawianie się do niej już zaczęło jej przeszkadzać, bo nie miało w sobie ani odrobiny grzeczności.
Wayne uśmiechnął się balansując między złośliwością i uprzejmością, i powiedział do Jamesa:
-      Na cały pojedynek mam ją dla siebie. A na ciebie chyba już czeka Greg…
James wiedział, że albo zaraz rzuci się na tego kolesia, albo na macie rozkwasi jego kumpla. Ponieważ miał dziwne wrażenie, że zostałby zdyskwalifikowany ruszył w stronę zielonego pola. Wtedy poczuł rękę Arthemis zaciskającą się na nadgarstku. Ponieważ był wściekły, bał się na nią spojrzeć.
-      Nie zapomniałeś o czymś? – zapytała cicho.
Zrozumiał dopiero wtedy, gdy złapała go za koszulę na piersi i żarliwie go pocałowała, jednocześnie przesyłając mu myśl:
~     To ty spędzasz ze mną noce. Nie on… Spokojnie, książę.
Gdy go puściła, był pobudzony, ale już nie wściekły. Żądny walki, ale już nie krwi.
Wayne patrzył na nich z na w pół otwartymi ustami i wyglądał, jakby nagle zrobiło mu się bardzo gorąco.
James z zadowolonym wyrazem twarzy zasalutował mu. Arthemis natomiast obdarzyła przeciwnika wściekłym, lodowatym wzrokiem. Uspokoiła tymczasowo Jamesa, ale chłopak, którego do tej pory uważała za nieszkodliwego i trochę upierdliwego w jednej chwili stał się jej wrogiem. Wkroczyła na pole walki, czekając aż on zrobi to samo.
Wayne już na macie podszedł do niej, rzucił spojrzenie na jej zabandażowane ramie i powiedział cicho:
-      Słuchaj, pobawmy się ok? I tak przejdą nasze drużyny, a ja nie chcę ci zrobić krzywdy…
Arthemis przez chwilę wpatrywała się w niego, zastanawiając się, czy naprawdę oczekiwał tego, że przyjmie jego propozycje z wdzięcznością, czy miał w tym jakiś głębszy cel.
-      A ja chcę ci zrobić krzywdę – odpowiedziała. – I zrobię ci ją…- obiecała odchodząc na swoją część pola.
Wayne wpatrywał się w nią niezadowolony i naprawdę zaskoczony. Niemal z żalem pokręcił głową i dał sędziemu znać, że on też już jest gotowy.


James wkroczył na pole naprzeciwko Grega i cieszył się, że już opadła mu z umysły część czerwonej mgiełki. Skinął mu głową i stanął naprzeciwko. Nie chciał być ostrożny. Nie chciał się przejmować. Ale jednocześnie trochę trudno było mu mścić się na chłopaku tylko dlatego, że jest z jakimś dupkiem w drużynie.
Czuł smak Arthemis na wargach, na języku. Musiał spuścić trochę pary. Dać ujście złości i podnieceniu. A najfajniejsze było to, że miał ku temu okazję.
Nie czekał. Nie tym razem.
Tym razem zaatakował jako pierwszy. Tym razem zranił, jako pierwszy.


Arthemis walczyła bezlitośnie. Nie zważała na płonący ból w kolanie. Nie zważała na obronę i odsłonięte pola. Chciała go dopaść i dopadnie go. Pierwsze niemal wymuszone z jej strony zaklęcie, przecięło jej udo. Polała się krew.
A ona tylko uśmiechnęła się niemal szaleńczo, uchyliła się, odbiła zaklęcie i posłał go w powietrze, a potem z całą premedytacją ściągnęła go na dół. Z głuchym trzaskiem uderzył o ziemię.
Mogłaby już teraz go rozbroić, ale jeszcze nie chciała. Nie chciała mu oddać tej przysługi.
-      Czyżbyś już miał dosyć? – zaśpiewała i wtedy dostała zaklęciem prosto w klatkę. Ucisk w piersi, brak tchu. Opadła na kolana, niemal się krztusząc, ale zacisnęła palce na różdżce i pomyślała zaklęcie.
Padła na twarz.


James otarł krew z brwi, bo zalewała mu oczy. Zrobił to odruchowo, blokując następne zaklęcie przeciwnika. Każdy ból mięśnia, kości, przyjmowała niemal z radością.
Zaklęcie, odbicie. Odskoczył, przeskoczył nad przeciwnikiem i wylądował dokładnie za nim.
Greg poczuł między łopatkami różdżkę.
-      Rzuć ją – usłyszał cichy głos.
Gdy nie posłuchał usłyszał szept, a coś zaczęło oplatać jego nogi, piąć się w górę, zaciskać na udach i wyżej. Gdy niewidzialne pnącza zacisnęły się wokół piersi powiedział przeciwzaklęcie. Nie zadziałało.
-      Puść… różdżkę… - powiedział James.
Greg poczuł jak z pnączy wyrastają ostre kolce. Pierwsza stróżka krwi spłynęła po nodze.
Puścił różdżkę, a w tym samym momencie kolce i pnącza znikły. Rzucił się do różdżki, chwycił ją, odwrócił się, krzycząc zaklęcie i zamarzł.
James pokręcił głową i spojrzał w jedyną ruchomą część Amerykanina. Oczy.
-      I jak mam wyjąć teraz różdżkę, nie odłupując całej ręki? – zapytał niemal spokojnie, gdyby nie ciężki oddech.
Lekka panika w błękitnych oczach.
James westchnął. Złapał się za bok, gdzie krew przesączyła się przez białą koszulę. Żeby nie przeciągać sprawy i zobaczyć co z Arthemis machnął różdżką, wypowiedział jedno zaklęcie po drugim i różdżka Grega znalazła się w jego ręce.
Chłopak mokry, jakby go oblana wodą leżał na ziemi i trząsł się.
James oddał różdżkę sędziemu, a ten skinął głową.
-      8 do 5 dla Wielkiej Brytanii.
James uciskając ranę zszedł z pola i poszedł w kierunku pola Arthemis. Zaczął biec, gdy zobaczył, jak Wayne zbliża się do leżącej na ziemi postaci. Chłopak nachylił się, żeby zabrać jej różdżkę, a wtedy wystrzelił z niej fioletowy promień i uderzył go w pierś. Chłopak od razu poleciał na drugą stronę pola.
A James niemal się skrzywił. Widział oczami wyobraźni czarnofiletowy siniak, który wykwitł na jego piersi.
Arthemis wstała, przywołała do siebie różdżkę Wayne’a i dysząc ciężko podeszła do sędziego.
Potem ruszyła w stronę Jamesa. Gdy przekroczyła granice pola, padła na kolana i zaczęła łapczywie chwytać powietrze. James już widział to zaklęcie kilka razy. Dziwne, że Arthemis jeszcze nie zemdlała. Powietrze nie dochodziło do płuc.
James przykucnął tuż za nią, przywierając klatką piersiową do jej pleców i położył jej rękę między piersiami. Odetchnął głęboko i zmusił ją, żeby zrobiła to razem z nim.
Nie udało się.
-      Postaraj się, do cholery! – sapnął. – Oddychaj! – ponownie odetchnął, mając nadzieję, że rytm jego płuc, uspokoi jej wdechy.
Odchyliła głowę i położyła mu ją na ramieniu. Równo z nim wzięła wdech przez nos. James pod dłonią poczuł, jak jej płuca wypełniają się powietrzem i odetchnął z ulgą.
Chwilę później było już dobrze. Arthemis pomimo szybszego tętna, oddychała już równomiernie. Nawet po przeciwzaklęciu po tym uroku trudniej było wrócić do siebie. Wstali. Arthemis spojrzała na niego i zbladła.
-      Krwawisz – wyszeptała.
-      To tylko draśnięcie – uspokoił ją James.
Patrzyła na niego wiedząc, że nie mówi jej do końca wszystkiego.
-      Wezwę Albusa – powiedziała cicho, odwracając się, ale ją zatrzymał.
-      Jeszcze tylko jeden pojedynek… Będziemy mogli zaleczyć wszystko na raz…
Arthemis patrząc na niego walczyła ze sobą. Pocałował ją w czoło.
-      Nie zachowujemy się, jak na misji – mruknęła Arthemis.
-      Bo tak naprawdę, to jest bal – odparł James.
-      Masz na myśli to, że na balu powinno być romantycznie?
-      Owszem. I patrz jak nam ładnie idzie… Gdybyśmy byli nadal na sali balowej na pewno nie pocałowałbyś mnie, ani nie dałabyś się obściskiwać – uśmiechnął się szeroko i wtedy wywołali go do ostatniego pojedynku.
Arthemis niemal zamarła widząc w jego wzroku nagły żar, gdy usłyszał nazwisko przeciwnika. Jego spojrzenie przypominało trzaskające płomienie. Po chwili jednak wzruszyła ramionami. Miała tylko nadzieję, że James nie przekroczy granicy własnego bezpieczeństwa. A przynajmniej nie za bardzo.
Chwilę później James stanął naprzeciwko Wayna. Który znowu patrzył wyzywająco prosto na Jamesa, a potem zerknął na Arthemis a w jego oczach niemal widziała obietnicę rewanżu.
James stanął przed Waynem, widząc jak krzywi się przy każdym oddech. Ostatnie zaklęcie, nawet cofnięte, musiało sprawiać cholerny ból. Można było to wykorzystać.
Arthemis złożyła ręce na piersiach i obserwowała Jamesa gotowego zrównać przeciwnika z ziemią. Wiedziała, że to nie będzie proste. Wiedziała, że James wcale nie chciał, żeby to było proste. Wayne działał mu na nerwy, a teraz miał okazję dać upust frustracji.
Widziała to w jego wyprostowanej sylwetce, w sposobie ułożenia stóp, nienaturalnym wręcz dla niego spokoju, pod którym burzała się lawa.
Arthemis poczuła, jak zasycha jej w gardle, gdy na niego patrzy.
Dlatego spojrzała na jego przeciwnika.
Och, mój drogi, nawet nie wiesz, w co się wpakowałeś. On nie okaże ci litości – pomyślała.
James powitał z radością tę niebezpieczną niecierpliwość pod skórą. Wyczekiwanie. I chociaż ból rozpraszał go i rezonował na resztę ciała, gdy zacisnął mocniej palce na różdżce, zdawał się o tym zapominać.
Wayne chyba wiedział, że jest w odrobinę gorszej kondycji niż James, bo postanowił go zdekoncentrować, gdy tylko sędzia dał znać.
-      Widziałem, że Arthemis zaparło dech – rzucił. – Nie wiedziałem, że aż takie wrażenie na niej robię…
James w odpowiedzi krzyknął zaklęcie, które Wayne odbił, bo było do przewidzenia. Od razu przeszedł do kontry i trafił Jamesa idealnie w zakrwawiony bok. James cofnął się odruchowo kilka kroków, a Arthemis z przerażeniem widziała, jak plama krwi robi się zatrważająco wielka. Następne zaklęcie niemal wytrąciło mu różdżkę z ręki, zdołał ją chwycić koniuszkami palców, oddychając ciężko.
Arthemis chodziło w tę i z powrotem wyzywając się od idiotek, że pozwoliła mu się przekonać. Powinien zostać opatrzony! Wayne nie był od niego silniejszy. Ale James miał jedną słabość, którą ten wykorzystywał bezlitośnie. Ją.
Jednak każdy kij ma dwa końce. To, co było jego słabością, często też było jego siłą.
Widząc, że James coraz bardziej zbliża się do granicy pola. Widząc, że jego oddech staje się coraz cięższy, wniknęła w jego myśli, ryzykując rozproszenie i powiedziała cicho:
~     On mnie zranił James. Powinien za to zapłacić. Chcę, żeby zapłacił!
Dla ciebie, dodała, ale już nie przesłała tej myśli do niego. Za to usłyszała odpowiedź i ledwie zdołała opanować uśmiech.
~     Robi się, kochanie…
Tym razem, Wayne nie zauważył, że James opuścił różdżkę i nie ma zamiaru blokować zaklęcia, które na niego leciało. Nie odsunął się. Ale rzucił do przodu, zrobił przewrót w przód i wycelował prosto w podbrzusze Wayne’a. Chłopakiem wstrząsnęło i poleciał prosto pod samą granicę pola.
James podniósł się z trudem, nie pasującym do wcześniejszego płynnego przewrotu. Wayne również zerwał się na nogi i regularna walka rozpoczęła się na dobre. Błyskały zaklęcia, a Arthemis tylko z zaciśniętym sercem liczyła plamy krwi na ubraniach i skórze Jamesa. Jednak widać było wyraźnie, kto tym razem prowadzi w tym tańcu.
James atakował. Nie bronił się, nie blokował. Po prostu rzucał jedno zaklęcie za drugim. Gdy jedna z kontrzaklęć przecięło mu policzek, Arthemis wbiła sobie paznokcie w przedramię, żeby nie krzyknąć.
On jakby tego nie zauważył. Wręcz przeciwnie, zrobił zwód, odsłonił się i znad głowy rzucił zaklęcie, które trafiło Wayne’a prosto w pierś.
Ten schylił się i zaczął pluć krwią. James mógł to w tym momencie zakończyć jednym zaklęciem rozbrajającym, on jednak nie zamierzał tak po prostu kończyć męki przeciwnika.
Rzucił zaklęcie, które sprawiło, że Wayne’a niespodziewanie wylewitowało w powietrze. Zanim zdążył spaść połowa pola zamieniła się w ziejącą czarną, niekończącą się otchłań. Została tylko mała płaska powierzchnia, na której można było zrobić jedynie dwa kroki na bok i w tył, o ironio po ich zrobieniu wykraczało się poza granice pola. Na niej właśnie wylądował Wayne, rozglądając się dookoła zszokowany.
James miał go w pułapce i Arthemis wiedziała do czego zmierzał.
Zaczął rzucać zaklęcia z takim impetem, siłą i szybkością, że Wayne nie był w stanie blokować wszystkich i chociaż przez chwilę ani drgnął z wyznaczonego pola, w końcu centymetr po centymetrze, zaklęcie po zaklęciu, James zmusił go, by przekroczył granice pola.
Gdy sędzia odgwizdał koniec, z boku wpadł Greg.
-      To oszustwo!! Nie miał prawa tego zrobić!! Każdy ma swoją przestrzeń, nie mógł...
Sędzia podniósł rękę.
-      To iluzja. Można było ją przełamać, lub zignorować, pole jest nadal takie samo. Walka była uczciwa. 9 do 0 dla Wielkiej Brytanii.
Greg wyglądał jakby miał się zamiar kłócić, ale wtedy Arthemis weszła na pole, żeby ściągnąć z niego Jamesa, który słaniał się na nogach. Odwrócił się więc, i z zaciśniętymi w pięści dłońmi, ruszył w jej stronę.
Arthemis jedną rękę obejmując Jamesa w pasie, drugą wyciągnęła w stronę Grega. W ogniu odbiło się błyszczące drewno jej różdżki.
-      Tylko spróbuj – powiedziała cicho.
James wyprostował się i też wyciągnął różdżkę.
-      Dosyć! Proszę zejść z pola! – powiedział surowym głosem pan Murphy. – Pojedynek się zakończył…
Greg odwrócił się na pięcie i odszedł.
Arthemis sprowadziła Jamesa z pola walki. W ich stronę już kroczył Albus. James był blady jak prześcieradło. Arthemis miała na dłoniach jego krew. Przełknęła ślinę. James potrząsnął głową, jakby chciał oprzytomnieć. Podbiegł Albus.
-      Zabierz go stąd – poleciła Arthemis. – Najgorsza rana jest na lewym boku…
W tym samym momencie wywołano ją do ostatniego pojedynku. Usłyszała imię i nazwisko.
James zaklął paskudnie. Arthemis spojrzała na niego chłodno.
-      Chciałbyś coś powiedzieć? – zapytała słodko.
O tak. Dużo rzeczy chciał jej powiedzieć. Chciał jej nawet zaproponować, że to on stanie do walki. Miał takie prawo. Ale wiedział, że wtedy zacznie walczyć z nim, zamiast z Rosjaninem. Poza tym w swojej obecnej kondycji chyba bardziej by jej zaszkodził niż pomógł.
-      Uważaj na moją dziewczynę – powiedział tylko słabo, tłumiąc westchnienie.
Arthemis skinęła mu krótko głową i ponownie nakazała Albusowi:
-      Zabierz go do uzdrowiciela… - potem pobiegła na pole, by stanąć naprzeciwko przeciwnika.
-      Chodź! – powiedział Albus, ale James wyrwał ramię.
-      Nie ruszę się stąd, dopóki ona nie zejdzie z pola – warknął nieustępliwie i zachwiał się.
-      Nie bądź idiotą! – fuknął Albus.
James go odepchnął i ruszył w stronę niebieskiego pola, gdzie zaczynała walczyć Arthemis.
-      Kretyn! – warknął Albus, poszedł za nim, a gdy James w końcu chwiejnym krokiem doszedł tam gdzie chciał, mamrocząc pod nosem zaczął wyrywać mu koszulę ze spodni. – Czy wiesz ile krwi straciłeś?! Idioto! Ona mnie zabije jeżeli coś ci się stanie!
Zbladł na widok głębokich ran w boku Jamesa. Jakby rozszarpało go pięć długich ostrych, tygrysich pazurów. Z jego różdżki zaczęły wydobywać się bandaże, które szybko zwinął w kłębek i przycisnął do ran. Z niepokojem patrzył, jak robią się czerwone. Przycisnął mocniej.
-      Siadaj! – warknął i zmusił Jamesa by ten upadł na wilgotną ziemię. Pomimo ciemności i rzucającego cienie ognia, James i tak wyglądał jak duch. Był niemal przezroczysty. Obrócił się, by zerknąć na Arthemis, a potem zaczął szukać wzrokiem ubranych na biało-czerwono uzdrowicieli. Było ich czworo. I każdy był zajęty. Potrzebował tylko cholernego proszku! – Zaczekaj tutaj – polecił ostro i ruszył biegiem.


Arthemis była już poobijana i poraniona. Ale Rosjanin nie odpuszczał. Nie oczekiwała zresztą tego od niego. Nie dawał się rozproszyć. Był skupiony, uważny i spostrzegawczy. A ona się martwiła. Niepokój był obecny głęboko pod skórą. Mogła nie wygrać. Ale nie pozwoli mu zwyciężyć zbyt dużą ilością punktów. Później jednak stwierdziła, że może go chociaż wkurzyć.
Roześmiała się głośno na samą myśl o tym, co sprawiło, że Rosjanin zawahał się rzucając następne zaklęcie. Wtedy Arthemis wyczarowała nad nim kubeł lodowatej wody i wylała mu na głowę.
Jej przeciwnik krztusząc się zaklął gwałtownie. Ruszył w jej kierunku, a wtedy zamroziła mu pod nogami rozlaną wodę. Poślizgnął się i wylądował na tyłku, zaciekle udowadniając jak bogate ma łacińskie słownictwo.
Arthemis rzuciła mu pod nogi iskry, a gdy odskoczył przestraszony po raz kolejny wylądował na tyłku… a jego różdżka potoczyła się po lodzie. Przez sekundę patrzyli na nią, jak zaczarowani. Arthemis rzuciła zaklęcie przywołujące, ale sekundę wcześniej palce Rosjanina zacisnęły się na drewnie, odwrócił się z zaklęciem na ustach, wiec w ostatniej chwili odskoczyła.
Arthemis jednak nie zdawała sobie sprawy, że już nie myśli o niczym poza matą i swoim przeciwnikiem. Chłopak zaczął walczyć tak zjadliwie, że Arthemis musiała odpowiedzieć tym samym. Jej rozpuszczone włosy, powiewały na wietrze, gdy biegali, robili uniki, strzelali zaklęciami i zwijali się z bólu, gdy któreś trafiło. Arthemis nie wiedziała jak go wyczuć. Ale nie pozwoli sobie odebrać różdżki. Wycelowała w podłoże, a piasek wystrzelił go góry jak tornado i otoczył Rosjanina. Zakrył przedramieniem oczy, a wtedy Arthemis pomimo piasku w źrenicach i niewidocznego przeciwnika rzuciła niemal na oślep zaklęcie, a u jej stóp coś upadło.
Zerknęła na dół i podniosła różdżkę przeciwnika. Z jej oczu piasek wycisnął łzy.
Sędzia cofnął zaklęcie zanim rozszalało się na dobre.
Arthemis wypluła piasek i oddała mu ją. Rosjanin wpatrywał się w nią z niedowierzaniem i nienawiścią. Arthemis czuła się trochę winna. Gdyby była w lepszej formie dałaby mu prawdziwy pojedynek.
-      7 do 5 dla Wielkiej Brytanii.
Arthemis skinęła głową i kaszląc wyszła z pola walki. Pierwsze co rzucił jej się w oczy to zakrwawione zwoje bandaży. Poczuła mdłości. Albusa nigdzie nie było.
-      Panno North! Proszę za mną – usłyszała głos profesor Alexander. – Potrzebny pani uzdrowiciel.
-      Gdzie jest James? – zapytała natychmiast.   
-      Zabrano go do hotelu…
Arthemis skupiła się i wysłała do niego myśl. Nie odpowiedział. W ogóle nie mogła go wyczuć. Zaczęła się trząść.
-      Podstawiono powóz. Zaraz będziemy na miejscu…
~     Al.? Al.!? – ryknęła w myślach.
~     Auu, Arthemis, nie drzyj się tak – syknął w odpowiedzi.
~     Co z Jamesem?
~     Zdążyłem zatamować krwawienie, ale stracił przytomność. Teraz go łatają. Powinien przyjść do siebie, za jakąś godzinę...
Arthemis poczuła taką ulgę, że niemal ugięły się pod nią nogi.
~     Dziękuję…
Arthemis przystanęła, gdy usłyszała nagłą ciszę na stadionie. Wszystkie pojedynki się zakończyły. Pola znikły. Pozostały tylko pochodnie.
-      Zakończyło się kolejne wyzwanie! – rozległ się głos pani Vane. – Drużyny z największą liczbą punktów to: Rosjanie, Brytyjczycy, Amerykanie, Japończycy, Egipcjanie. Gratuluję wszystkim! Zapraszam do dalszej zabawy na sali balowej!
Podekscytowana widownia ruszyła z ochotą w stronę powozów. Dyskusje dolatywały aż do Arthemis, ale nie potrafiła wyłapać z nich ani jednego rozsądnego słowa.
Pozwoliła się wsadzić do otwartego powozu i zawieść do hotelu. Popatrzyła w nocne rozgwieżdżone niebo i trochę żałowała, że nie ma więcej czasu, żeby się nim nacieszyć.
Zaprowadzono ją do jej pokoju i powiedziano, że ma się umyć.
-      Chcę zobaczyć Jamesa – odpowiedziała uzdrowicielce, która rozkładała właśnie apteczkę na szafce nocnej.
-      Jak już będziesz w stanie coś zobaczyć to cię do niego zaprowadzę – odpowiedziała z silnym wschodnioeuropejskim akcentem.
Arthemis westchnęła i zmęczona poczłapała do łazienki. Chwilę później wyszła spod prysznica i krzyknęła, gdy naprzeciwko niej pojawiła się uzdrowicielka. Złapała ręcznik, ale kobieta jej go wyrwała. Pokręciła niezadowolona głową.
-      Mam dwie córki i cztery wnuczki. Przypominasz mi najstarszą – oznajmiła. – Nie patrz tak na mnie. Nie masz nic, czego bym wcześniej nie widziała… - z jej różdżki wydobyło się gorące powietrze, które owiało Arthemis, jak kokon. Chwilę później była sucha, ale przeklinała na czym świat stoi. – Ten młody człowiek miał rację. Jesteś nieznośna…
Arthemis zacisnęła usta, gdy uzdrowicielka zaczęła leczyć jej rany i cmokać na widok krwiaków.
-      Przez najbliższe dni powinnaś oszczędzać kolana – powiedziała, gdy już wsmarowała jej w rzepkę taką ilość rozgrzewającej maści, że Arthemis miała wrażenie, że wypali jej skórę.
Mogłaby być moją babcią, pomyślała Arthemis, patrząc na jej siwe włosy i okulary połówki zza których połyskliwie błyszczały czarne oczy. Arthemis wydawało się, że już gdzieś widziała podobne oczy.
Kobieta poklepała ją po policzku i zanim Arthemis zdążyła zareagować wlała jej do gardła coś gorącego ostrego i obrzydliwego. Zaczęła pluć i kaszleć.
-      Twój chłopiec wyzdrowieje – dodała radośnie i zaczęła się pakować. Arthemis czym prędzej, czując ból w każdym mięśniu zaczęła się ubierać. – Chyba już przenieśli go do jego pokoju… - dodała po chwili. – Na razie jest jednak nieprzytomny, więc i tak nie będzie miał pożytku z twojej obecności.
Arthemis skinęła głową, podziękowała i delikatnie wypchnęła kobietę za drzwi. Potem jednak uśmiechnęła się do siebie. Gdyby miała taką babcię, jeździłaby do niej w każde wakacje… A ponieważ ta myśl przyniosła ze sobą smutek, porzuciła ją samej sobie.
Spojrzała na zegarek. Trzecia w nocy. Pięknie… W takim razie piżamy były jak najbardziej na miejscu. Wsunęła na stopy tenisówki i przeszła na drugą stronę korytarza. Pokój Albusa i Jamesa pogrążony był w mroku. Podeszła jednak bliżej, żeby zobaczyć, że James okryty dokładnie kołdrą spokojnie już oddycha, owinięty w bandaże na piersi i brzuchu. Większość skaleczeń już zanikało, bądź pozostawiało różowoczerwone ślady po sobie.
Pogłaskała jego włosy i uspokojona wyszła z pokoju.
Niemal natychmiast usłyszała kroki.
-      Chcieliśmy ją zatrzymać, ale nie dała sobie nic powiedzieć – usłyszała głos Victoire.
Spojrzała na bladą i zdenerwowaną Rose, która do niej dopadła.
-      Nic ci nie jest?!
-      Nie. Nic mi nie jest. James też się wygrzebie…
Rose odetchnęła z ulgą.
-      Wracaj na bal – powiedziała Arthemis. – To rozkaz. Wielka Brytania przeszła dalej, więc świętuj.
-      Chyba powinnam z tobą zostać… - zaczęła Rose.
-      Nie, nie powinnaś – zaprzeczyła natychmiast Victoire. – Daj jej odpocząć i chodź się bawić. Atmosfera wyraźnie się rozluźniła, gdy wszyscy przeżyli…
Arthemis uśmiechnęła się blado i ścisnęła ramie Rose.
-      Idź – powiedziała. – Albus też zasłużył na rozrywkę, a będzie się czuł winny, jeżeli ty z niej zrezygnujesz.
Rose wydęła usta i niechętnie skinęła głową.
-      Dobranoc – powiedziały jeszcze dziewczyny i odeszły, a Arthemis odetchnąwszy z ulgą weszła do swojego pokoju.
Spojrzała na łóżko i zmarszczyła brwi. Rose zabierała ze sobą jakąś książkę? Nie przypominała sobie… Podeszła bliżej i wciągnęła powietrze głęboko. Rozpoznała sygnaturę na okładce. Wszystkie książki w tamtej bibliotece miały taką sygnaturę. Książka, którą dała Albusowi miała taką sygnaturę.
Sygnaturę Bibliotekarza.
Skąd się tu wzięła książka pana Ru? Przypomniała sobie ciemne oczy i tajemniczy uśmiech uzdrowicielki. Większość ludzi w tamtej wiosce miała takie oczy. Takie rysy twarzy.
Arthemis wzięła do ręki wielki, stary tom. Po, co pan Ru przysłał jej książkę?
Usiadła na łóżku i zirytowała się, gdy zorientowała się, że jest napisana cyrylicą. Cholera! Będzie musiała poświęcić masę czasu, żeby ją przetłumaczyć! I to pod warunkiem, że znajdzie gdzieś słownik starocerkiewnosłowiańskiego!
Przed zwykłym przekleństwem powstrzymał ją tylko fakt, że to właśnie pan Ru podarował im książkę, w której Albus znalazł sposób na Krwawe Diabły i dał jej kryształ Merlina, który uratował im życie. Musiał więc mieć w tym jakiś cel. Prawda?
Aż skóra ją zaczęła swędzieć, gdy zmusiła się by ją odłożyć. Pan Ru… nie sądziła, że jeszcze kiedyś będzie miała z nim do czynienia. Fascynował ją ten tajemniczy, sędziwy człowiek. Wydawał się być… ponadczasowy…
Arthemis przeciągnęła się i jęknęła, gdy wszystkie jej kości zaprotestowały, przeciw jakiemukolwiek ruchowi. Z dołu dochodziła muzyka, widocznie bal, rzeczywiście się rozkręcał.
Ktoś zapukał do drzwi. Weszła młoda dziewczyna, dygnęła, machnęła różdżką, a na stoliku Arthemis pojawiła się zastawa i kilka potraw. Dziewczyna coś powiedziała, znowu dygnęła i wyszła.
Oni chyba nie myślą, że ona to zje…


Rose stała pod ścianą. Była zmęczona. Była wyczerpana psychicznie. Trzymała ją tu tylko myśl, że musi znaleźć Albusa nim pójdzie spać, żeby się nie martwił. No i fakt, że gdy przebywała blisko Teddy’ego i Victoire dobrze się czuła i wtedy nawet bal zaczynał być przyjemny.
Zobaczyła jakiegoś chłopaka, który szedł w jej kierunku. Już z daleka pokręciła głową, więc odszedł w przeciwnym kierunku.
Unikała spojrzeniem jednego chłopaka. Barczystego, umięśnionego Rosjanina, który brał udział w kategorii Zaklęć i Uroków. Miała dziwne wrażenie, że chce się zemścić za coś z czym nie miała nic wspólnego. No może to, że Arthemis ośmieszyła i wygrała z jego rodakiem. To nie wróżyło nic dobrego…
Rozglądała się nerwowo za kimś znajomym, gdy ruszył w jej kierunku.
-      Zatańcz ze mną – powiedział i nie brzmiało to jak prośba. Rose zmierzyła go wzrokiem i powoli pokręciła głową.
Złapał ją za ramię i ścisnął zostawiając ciemne plamy na jej bladej skórze.
-      Na pewno?
-      Tak. Na pewno – powiedziała ostro.
Szarpnął ją do siebie.
-      To może wyjdziemy? Nasze drużyny przeszły dalej, powinniśmy im kibicować…
Jesteś naprawdę głupi, jeżeli myślisz, że gdziekolwiek z tobą pójdę – pomyślała Rose i chciała wyszarpnąć ramię. Ścisnął ją mocniej.
-      Rose.
Usłyszała swoje imię wypowiedziane ostrzegawczym tonem i w na początku myślała, że to Albus. Ale gdy odwróciła się oczywiste stało się, że to nie on.
-      Spadaj, - warknął koleś. - My tu rozmawiamy!
-      Więc przykro mi, że muszę wam przeszkodzić, - powiedział złowróżbnym, chłodnym tonem Scorpius, podchodząc do niej. Wyswobodził jej rękę z uścisku kolesia. - Idziemy zatańczyć -  dodał w gwoli wyjaśnienia i pociągnął ją za rękę. Przez jedną irracjonalną chwilę miała ochotę stawić mu opór, wyszarpnąć dłoń, ale chłopak za nią niemal kipiał wściekłością, więc dała się pociągnąć w tłum tańczących na parkiecie par.
Odwrócił ją lekko oszołomioną do siebie. Gdyby nie drżała tak bardzo ze złości i żalu, może zauważyłaby, że jego ręka również drży. Gdy ją objął miała wrażenie, że się popłacze. Ze złości. Ze smutku. Z wściekłości na niego i na to, że nie była w stanie go odepchnąć. Nawet teraz.
-      Nadal się na ciebie gapi - warknął. Patrzył ponad jej ramieniem, i prowadził ją swobodnie i odruchowo. Rose patrzyła na swoją dłonią ułożoną na jego ramieniu.
-      Umiesz tańczyć, - powiedziała zaskoczona, na chwilę zapominając o wszystkim, bo taka była tym zaskoczona. Unikali swojego wzroku jak ognia.
-      Moja matka na to nalegała, - odparł krótko. – Powinnaś się trzymać blisko kuzynów, - powiedział ostro. - Ochronią cię przed takimi sytuacjami...
-      To chyba już nie twoja sprawa, prawda? – rzuciła chłodno, gdy drgnął. – Myślisz, że sama sobie nie dam rady? Arthemis...
-      Arthemis trudno zaskoczyć, - przerwał jej Scorpius. - A ty dzisiaj nawet pewnie nie masz przy sobie różdżki...
Rose spuściła oczy. Miał rację.
-      Byłem przekonany, że North nie ma ze sobą różdżki… - rzucił zamyślony.
-      Ma uprząż na udzie, - oświeciła go Rose. – I w bucie. Ma pełno takich gadżetów. Nigdzie się nie rusza bez różdżki. Ma lekkiego bzika na tym punkcie.
Skinął głową. Melodia powoli się zakończyła, ale jej nie puścił. Rose czekała. Nie wyrywała się. Była obojętna. Kara dla niej. Kara dla niego…
-      Tamten koleś nadal się na ciebie gapi, - powiedział chłodno, a potem przeniósł rękę na jej talie i znowu do siebie przyciągnął. - Popilnuje cię jeszcze chwile.
Rose poczuł jednocześnie ulgę, radość, rozczarowanie, wściekłość, żal i zalewającą ją gorycz. 
-      Czemu cię to tak martwi? - zapytała cicho.
-      Martwi? Nie. To tylko praktyczne podejście. Jeżeli cos ci się stanie to zdyskwalifikują mnie według zasad – jednak powiedział to w taki sposób, jakby przeczytał z kartki. Bez jakiejkolwiek intonacji. Ze zmęczeniem w głosie.
-      Ah, tak... – szepnęła tylko.
Poczuła jego dłonią na nagim ramieniu. Przesunął czubkami palców po jej skórze. Przyciągnął ją do siebie i wdychał zapach, jej włosów tuż przy uchu.
Rose poczuła łzę spływającą po policzku. Za nią stoczyła się następna.
-      A więc to było takie trudne? – zapytała gorzko, gdy już nie mogła się powstrzymać.
Cały zesztywniał i nie odpowiedział. Przez chwilę tylko poczuła, jak na chwilę ścisnął ją mocniej.
Wyrwała się i odeszła.
Obserwował ją do czasu, aż podeszła do kuzyna stojącego z jakąś śliczną blondynką.
Odwrócił się i odszedł. Była bezpieczna.


Arthemis wpatrywała się w sufit. Jakoś nie mogła zasnąć. Może przeszkadzała jej muzyka z dołu, a może fakt, że chciała jeszcze zajrzeć do Jamesa, żeby się upewnić, że spokojnie prześpi całą noc.
Niespodziewanie usłyszała pukanie. Jej ręka chwyciła różdżkę, gdy drzwi się otworzyły powoli i stanął w nich wciąż blady James. Miał na sobie spodnie od piżamy opuszczone na biodra i bandaże i zarzucone na nie rozpiętą bluzę.
Arthemis błyskawicznie wstała.
-      Jak się czujesz? – zapytała niemal spanikowana. – Chcesz wody? Herbaty? Mogę iść po coś przeciwbólowego…
Uśmiechnął się i pokręcił głową. Zamknął za sobą drzwi.
-      Czuję się dobrze – powiedział spokojnie. – Jak po ostrych walkach…
-      Straciłeś dużo krwi…
-      Dali mi coś, co ją uzupełniło. Wszystko jest dobrze, Arthemis – wyciągnął rękę, żeby dotknąć jej policzka.
Objęła go luźno w pasie, żeby nie urazić jego żeber.
-      Przyszedłem po swój ostatni taniec tego wieczoru– powiedział cicho.
Arthemis spojrzała na jego piżamy i swoją koszulkę nocną. Jego bose stopy obok jej bosych stóp. Uśmiechnęła się.
Położył ręce na jej biodrach.
Byli zbyt zmęczeni, żeby tańczyć. Po prostu kołysali się na boki, ciesząc się swoją bliskością. W końcu Arthemis odchyliła głową.
-      A może jesteś głodny?
-      Głupie pytanie – burknął James.
Roześmiała się i podeszła do stolika.
-      Częstuj się – rzuciła ze śmiechem.
Chwilę później stali na balkonie z talerzami wypełnionymi jedzeniem i patrzyli w gwiazdy.
-      Bałaś się, że przegram z Waynem? – rzucił po jakimś czasie.
-      Bałam się, że dasz sobie zrobić krzywdę, jeżeli nadal będziesz rozproszony – westchnęła.
-      W każdym bądź razie, pomogło. Po prostu szlag mnie trafił, gdy sobie przypomniałem jak na ciebie patrzył…
Arthemis roześmiała się perliście i położyła mu głowę na ramieniu.
Przez chwilę milczeli. W końcu James odłożył talerz i patrząc w gwiazdy, wyszeptał:
-      Gdy patrzę jak walczysz, cały drżę, że nie zdążysz czegoś odbić, nie zdołasz zblokować. Ale jednocześnie nie mogę oderwać od ciebie wzroku. Masz w sobie tyle bezczelności i pasji, że gdy to widzę nie mogę myśleć o niczym innym tylko o tym, żeby się do ciebie dobrać. Poczuć tę pasję i bezczelność na własnej skórę…

-      A więc to nie tylko ja… - westchnęła z ulgą, zamykając oczy.

1 komentarz:

  1. Niespodziewanie bal zamienil sie w nie lada wyzwanie. Ale to nie byloby cos co by pokonalo drużynę marzeń 😂

    OdpowiedzUsuń