James i Arthemis na szlaban
stawili się osobno. Alan przyszedł po nich i starał się trzymać jak najdalej.
Profesor Vector ze swojego gabinetu zaprowadziła ich do jednej z wielkich
łazienek prefektów i kazała im wszystkie powierzchnie wysprzątać na błysk.
Wyczarowała im tylko szczotki, mopy, wiadra i ścierki. Powiedziała też, że
Filch przyjdzie ich skontrolować. To wcale nie poprawiło ich sytuacji.
Alan odszedł
na drugi koniec łazienki, więc James skinął głową Arthemis, która poszła w jego
stronę.
- Nie zbliżaj się do mnie! – powiedział
szybko, bacznie obserwując Jamesa.
- Spokojnie, już sobie wszystko wyjaśniliśmy
– powiedziała z miłym, jak sądziła uśmiechem.
- Ostatnio też tak myślałem – prychnął Alan,
wracając do czyszczenia.
- Sorry, za to, że cię przez przypadek
wmieszaliśmy w nasze sprawy… - westchnęła tylko i odeszła kilka metrów, żeby
też zająć się sprzątaniem i stwierdziła, że prefekci mają za dobrze. No kurcze!
Ich wanna to był basen…
Arthemis
wiedziała, że James ją obserwuje. Ale jednocześnie przygotowywała się
psychicznie na to, co musiała zrobić. Skupiała się na metodycznym czyszczeniu
kafelek, jednocześnie obmyślając każdy swój ruch.
Rozproszyła
się tylko na chwilkę, gdy przypomniała sobie, że kłóciła się z Jamesem, że jego
plan ma zbyt wiele dziur, żeby wypalił. A jednak wypalił. Najtrudniej było
dołączyć do niego nieświadomą niczego profesor Vector, reszta to była już bułka
z masłem. Miała drobne wyrzuty sumienia, że wkopała Alana w kolejny szlaban,
ale dzięki temu mogła być przez jakiś czas w jego pobliżu, bez ryzyka, że w jej
aurę wedrą się zewnętrzne emocje innych uczniów.
Po dwóch
godzinach niemal już mieli wysprzątane trzy czwarte łazienki. Arthemis
wiedziała, że nie może zacząć wcześniej, bo James nie dopuściłby, by się
męczyła przez dłuższy czas z krwotokiem, gorączką, bądź bólem głowy. Dlatego
dopiero teraz zdecydowała się rozpuścić wici.
Zamknęła oczy,
opuściła bariery i jak zwykle natychmiast wyczuła ogniścieczerwoną aurę Jamesa.
Alan miał zdecydowanie inny kolor, był łagodnie zielony. To była pierwsza
rzecz, która się nie zgadzała. Gdy goniła sprawcę snów, wiązka jego energii była
przezroczysta. Ale czy to oznaczało, że to nie Alan. Niekoniecznie. Jeżeli mógł
majstrować przy snach, jego moc nie musiała mieć takiego samego koloru jak
aura…
Arthemis
mocniej się skupiła i przygotowała umysł na lekki szok, gdy zaczęła badać umysł
Alana. Nie zaglądała do jego wspomnień, nie musiała. Energię snów wyczułaby
natychmiast, gdyby była obecna w jego umyśle. Tylko, że nie była…
Arthemis
zachwiała się, ale uparcie poszukiwała dalej. Może Alan nie był sprawcą snów,
ale zawsze mógł mieć inne zdolności. Ukryte głęboko w umyśle, tym bardziej,
jeżeli były nieuświadomione.
- Dobrze się czujesz? – burknął, widząc jej
nagłą bladość.
Skinęła głową
i nie odpowiedziała, zajęta przeszukiwaniem umysłu, niczego nieświadomego
Alana.
To, że nic nie
znalazła. Nawet najdrobniejsze smużki mocy, podobnej do niej, wywołało
słodko-gorzkie uczucia. Z jednej strony cieszyła się, że Alan nie będzie musiał
się borykać z tym, co ona przeszła, ale z drugiej strony nadal pozostawała
jedynym człowiekiem na ziemi o takich zdolnościach.
No i
pozostawał jeszcze sprawca snów… W Hogwarcie nadal była osoba, której zależało
na rozdzieleniu Arthemis i Jamesa. Tylko kto to był?
Arthemis
czując jak ciśnienie krwi rozsadza jej skronie, przytknęła czoło do kafelek.
- Arthemis?! – powiedział zdenerwowany
James, idąc w jej kierunku.
- Często jej się to zdarza? – rzucił
zaniepokojony Alan, obserwując Arthemis.
- Nie – odpowiedział szybko James.
Zanim jedna
dotarł do Arthemis drzwi otworzył im Krentz.
- Widzę, że został wam jeszcze spory
kawałek… - powiedział swoim przygłupawym tonem.
James wyjął
zza pleców różdżkę i wypowiedział w myślach zaklęcie.
- Ale w sumie możecie to dokończyć jutro.
Jest już późno, dzieci powinny być w łóżkach – zachichotał i wyszedł.
Alan patrzył
na niego zdezorientowany. Potem przeniósł wzrok na Jamesa.
- Skonfundowałeś go?
- Niewielka różnica z jego codziennym
zachowaniem, prawda? – rzucił, równocześnie idąc do Arthemis, przerzucił sobie
jej ramię przez szyję i objął ją w pasie. -
Radzę ci się stąd zmyć, zanim Filch wpadnie – dodał uprzejmie i
skierował się do drzwi.
Alan chyba nie
wiedział, co ze sobą zrobić, bo gdy James był w połowie korytarza usłyszał, jak
Krukom, przewracając wiadra dopiero biegnie do wyjścia.
- Nic mi nie jest – powiedziała Arthemis. –
Zaraz mi przejdzie. Możesz mnie puścić…
James
niechętnie pozwolił jej iść samej. Głównie dlatego, żeby nikt nie zainteresował
się, co się dzieję z Arthemis.
- Głowa cię boli – bardziej stwierdził niż
zapytał.
Potwierdziła
skinieniem.
- Zawsze tak, jest jak naruszam czyjąś
strefę umysłową. Tylko w twoim i Ala przypadku mnie to omija.
- Podlegamy pod inną kategorię? – James
próbował zażartować, ale w jego głosie dało się wyczuć zaniepokojenie.
- Wydaje mi się, że ponieważ w części macie
jakąś moją mikrokomórkę, to mój umysł rozpoznaje was jak swoich. Dlatego ani
was ani mnie nie sięgają przykre konsekwencje.
- Co stwarza mi nowe sposoby, uwodzenia cię
na odległość… - rzucił mimochodem.
Arthemis
zaśmiała się słabo.
- Może skorzystam…
Przeszli do
swojej sali narad, którą stanowił pokój muzyczny. Jednak okazało się, że nie
mogą tam wejść, bo po korytarzu kręci się za dużo osób. Zawrócili więc i skryli
się w jednym z tajnych przejść.
Arthemis
oparła się o ścianę.
- Nie chcesz mi czegoś dać? – zdziwiła się,
gdy James z jakiejś kieszeni nie wyjął flaszki z eliksirem.
- I tak byś nie wzięła – westchnął ciężko. –
Ostatnio powiedziałaś, że to cię osłabia, odzwyczaja. Więc sądzę, że gdy kiedyś
naprawdę będziesz tego potrzebować, lepiej, żebyś miała wysoki próg tolerancji
na ból.
Skinęła głową.
Czasami zadziwiało ją, jak doskonale może ją rozumieć…
James dał jej
kilka chwil odpocząć, a potem zapytał:
- To on?
Arthemis
wyczuła w jego głosie, krytą nienawiść. Wiedziała, że gdyby to był Alan, James
natychmiast dokonałby krwawej zemsty. Za wszystko. Za jej sny. Za jego
koszmary. Za samą chęć rozdzielenia ich. Za jej gorączkę... O tak, sprawca
snów, miałby poważny problem…
- Nie – powiedziała cicho. – To nie Alan.
- Jesteś pewna.
Posłała mu
protekcjonalne spojrzenie.
- Nie chronisz go? – upewnił się z wciąż
chłodnym spojrzeniem.
- Jak bardzo chciałeś, żeby to był on? –
rzuciła gniewnie w odpowiedzi Arthemis i zaczęła dalej wchodzić po schodach.
- A jak bardzo ty nie chciałaś, żeby to był
on? – rzucił równie gniewnie.
Odwróciła się
do niego z twarzą zawiedziona, złą, a nawet troszeczkę smutną.
- Może kiedyś w końcu zaczniesz mi ufać? –
zapytała gorzko.
- Ufam ci! – powiedział gwałtownie.
- Tak? To dziwne, bo jakoś tego nie odczuwam
– powiedziała chłodno. – Jesteś i będziesz jedynym mężczyzną w moim życiu, bo
prostu nie mogę nawet znieść myśli o kimkolwiek innym na twoim miejscu!! –
powiedziała gwałtownie i zbyt szybko, jakby chciała wypowiedzieć zbyt wiele
słów naraz. – Co jeszcze muszę zrobić, żeby w końcu to do ciebie dotarło? –
zapytała z głębokim westchnieniem. - Alan pojawił się nagle. I równie nagle
zniknie. Nigdy nie będzie tobą, więc po, co obarczasz się wszystkimi tymi
podejrzeniami? Czy za każdym razem będę musiała udowadniać ci, że tylko ty się
liczysz? - odwróciła się zaczęła w
wchodzić po schodach, nawet się na niego nie oglądając. Niemal już wyszła z
tajnego przejścia na korytarz na siódmym piętrze, gdy usłyszała z dołu:
- Nie wiem… Może robię to celowo, by to od
ciebie usłyszeć… Żeby się upewnić…
Arthemis
odwróciła się do niego z niedowierzaniem.
- Może za każdym razem, gdy poznajesz kogoś
nowego nie mieści mi się w głowie, że nie chciałby mi ciebie odebrać. I może
boję się, że komuś w końcu się uda… - powiedział ostro i kopnął w ścianę. Nie
patrząc na nią i kontynuował: - Poza tym ty masz coś, co ci daje pewność.
Wyczuwasz co czuję, a ja cały czas jestem niepewny i…
- Nie mam pewności! – zaprotestowała
gwałtownie Arthemis, schodząc kilka stopni w dół. – Skąd ci to przyszło do
głowy?! Codziennie muszę walczyć z tym, żeby nie wpaść w histerię, że zrobię
coś nie na miejscu i cię stracę. Że nagle poznasz kogoś lepszego! Nigdy nie mam
pewności! I nie sprawdzam twoich uczuć, dobrze o tym wiesz! Nie sprawdzam ich,
bo je wyczuwam i nie ma to nic wspólnego z moimi zdolnościami! – Zaśmiała się
gorzko. – Naprawdę jestem taka beznadziejna? Naprawdę tego nie czujesz?! Że
oddycham tobą? Że nie umiem już nawet normalnie bez ciebie spać? Że dotykanie
cię jest mi potrzebne do życia, jak woda? Czy muszę to mówić, żebyś o tym
wiedział?! – wyjąkała. – Naprawdę się staram, James… Nie wiedziałam, że tak
kiepsko mi idzie – dodała gorzko.
James
przetarła dłonią twarz.
- Czuję się jak ostatni kretyn…
- Czasem nim jesteś – powiedziała łagodnie.
- Bardzo chciałem, żeby to był on – wyjaśnił
przez zaciśnięte zęby. - Nie dlatego, że to Alan. Tylko dlatego, że w końcu
mógłbym się zemścić, za to, co sprawca snów, próbował nam zrobić. Za to, że cię
zranił. Ale chyba nie mam prawa, skoro sam radzę sobie całkiem nieźle z ranieniem
cię… - dodał cicho.
- Takie kłótnie oczyszczają atmosferę –
rzuciła niedbale, wpatrując się w swoje paznokcie i starając się nie rumienić
na samo wspomnienie swojego wybuchu. Tak się odsłonić!
James powoli
pokręcił głową.
- Nie żałuję, że cię do tego sprowokowałem,
bo dzięki temu znowu czuję się, jakby miały mi wyrosnąć ze szczęścia skrzydła –
rzucił, przez co Arthemis niemal nie spopieliła go wzrokiem. Uśmiechnął się
widząc to. – Żałuję natomiast w jaki sposób to zrobiłem… - podszedł do niej powoli
i spojrzał na jej dłoń w momencie, gdy splatała się z jego dłonią. Nie patrząc
na nią powiedział bardzo cicho: - Pewnego dnia, Arthemis, poproszę cię o coś –
Jego palce błądziły po wnętrzu jej dłoni. – i obojętnie jak wielkim okaże się
kretynem, chcę, żebyś się zgodziła…
Arthemis serce
zaczęło bić tak szybko, jakby niewidzialny upiór poganiał je batem. Z trudem
przełknęła ślinę, ale potem nie mogąc znieś napięcia, niepewnie żartem rzuciła:
- Jeżeli się zgodzę, to tylko dlatego, że
masz fajną rodzinę…
James
zmarszczył brwi, puścił jej rękę i burknął:
- I po szczęściu…
Arthemis
zaczęła się śmiać. Potem jednak spoważniała.
- Nadal nie wiemy kim jest sprawca snów…
- I czemu Alan nie ma mocy, a ty masz –
dodał James, marszcząc czoło. – To jest zastanawiające, prawda?
Arthemis się
zamyśliła, przypominając sobie, co mówiła jej Demetria.
- Może nie aż tak bardzo – mruknęła, ale jej
myśli nadal były odległe. – Muszę tylko coś skonsultować z ojcem…
- Mam przeczucie, że to będą pracowite ferie
– powiedział James.
Arthemis
skinęła głową.
- Muszę iść napisać list do Demetrii
Fairchild – westchnęła. – No i pogadać z twoją siostrą, zanim Lucas ją
rozniesie na cztery wiatry…
James spojrzał
na nią zdziwiony.
- O czymś nie wiem?
- Na to wygląda – odpowiedziała oględnie,
nie wdając się w szczegóły i ruszyła w stronę Pokoju Wspólnego Gryffindoru.
James złapał
ją za rękę i ścisnął mocno, gdy zmierzali do portretu Grubej Damy.
Arthemis weszła do swojego
dormitorium, gdy jej głowa nadal pulsowała drażniącym bólem. Był jednak na tyle
słaby, że mogła go ignorować.
Rose i Lily
były już umyte i przebrane w piżamy. Rose czytała jeszcze książkę, natomiast
Lily przeglądała zdjęcia w swoim aparacie, a minę miała tak skupioną, że
Arthemis musiała się uśmiechnąć.
Usiadła przy
biurku i zaczęła pisać wyjaśnienia do pani Fairchild, które miała wysłać z
samego rana:
Droga Pani Fairchild!
Sprawdziłam na Alana. Nie odczuł tego w
żaden sposób, ani się nie dowiedział. Jestem na 99% pewna, że nie ma żadnych
umiejętności, które byłyby wywołane tak, jak moje. Jeżeli więc jest w jakiś
sposób wyjątkowy, zawdzięcza to tylko sobie.
Z uszanowaniem!
Arthemis North
Potem wstała i
patrząc wymownie na Lily, powiedziała:
- Idę się myć…
Rose spojrzała
na nią znad książki.
- Ja jeszcze tylko chwilę poczytam, więc
dobranoc – rzuciła.
Arthemis
skinęła jej głową, a będąc przy drzwiach, przez ramię spojrzała na Lily i przez
dłuższą chwilę na nią patrzyła, aż ta lekko skinęła głową, potem znowu
zanurzyła się w świecie zdjęć.
Arthemis jak
zwykle, gdy jej skóra obniżyła swoją temperaturę, a po chwili ciepła woda
rozluźniła mięśnie, poczuła się jak nowonarodzona. Gorąca woda to był wspaniały
wynalazek… Miała właściwości jak najmocniejszy lek, a była o wiele zdrowsza…
Wypróbowała
nowe zaklęcie do depilacji, które wynalazła Rose, a które zdziałało naprawdę
cuda. Wtedy wypróbowała wszystkie kremy i balsamy, które na Gwiazdkę dały jej
dziewczyny. Chyba uważały, że sama takie zakupy ignoruje. Cóż… kiedyś miałyby
rację – to musiała z pewnym zawstydzeniem przyznać.
W końcu wróciła
do swojej sypialni, czując się jakby miała nową skórę. Jej wyobraźnia wyraźnie
płatała jej figle, bo bardzo wyraźnie zobaczyła na swojej „nowej”, pachnącej
skórze dłonie Jamesa. Dlatego bardzo szybko poszła do swojej sypialni, bo
wiedziała, że czeka ją poważna rozmowa, która odciągnie jej uwagę od mniej…
istotnych kwestii.
Jej
przypuszczenia się sprawdziły. Tak długo siedziała w łazience, że Rose już
smacznie spała. Nie czekała na to, bo miała przed nią jakieś tajemnice, tylko
dlatego, że nie chciała niepotrzebnie jej martwić, powrotem do przykrych,
drastycznych wspomnień.
Lily już
niemal też spała, dlatego Arthemis trzepnęła ją po ramieniu.
- Chcesz posłuchać, czy nie? – rzuciła.
Lily
natychmiast się ożywiła i usiadła naprzeciw Arthemis, która tylko się upewniła,
że Rose na pewno już zasnęła i westchnęła głęboko.
Lily czekała
aż powie pierwsze słowo, jak na wyrocznie.
- Nic nie wiedzieliśmy – zaczęła Arthemis. -
Ufaliśmy ci na tyle, że gdy mówiłaś, że to wszystko to wypadki, wierzyliśmy ci.
Gdybyś chociaż raz wspomniała o Flincie, nigdy byśmy tego nie zbagatelizowali.
Lily spuściła
wzrok.
- Wiem. Nie musisz jeszcze wywoływać u mnie
poczucia winy…
- Rose popełniła taki sam błąd, nie mówiąc
nam – dodała Arthemis łagodnym tonem. – Nie chodzi mi o to, żeby was obwiniać.
Tylko, żebyś zrozumiała, że my musimy wiedzieć! Nie możemy zrobić nic, jeżeli
nie wiemy, co się dzieje…
- Rose po prostu nie chciała was martwić. Ja
udawałam, że nic się nie dzieję…
- Obie za to zapłaciłyście – powiedziała
gorzko Arthemis i spojrzała w okno. – I na Boga my też… Flint jest nienormalny.
Nie można z nim igrać. Nie należy go drażnić… - Arthemis spojrzała na Lily
śmiertelnie poważnym wzrokiem. – Gdy tamtego dnia to poczułam… - Wzdrygnęła
się. – Lily… poczułam ten ból w całym ciele. I przerażenie. Chyba nigdy tak
szybko nie biegłam. Byliśmy w szoku. W szoku!! – dodała z naciskiem. – Gdy
trafiłaś do szpitala, czuliśmy się, jak jakby wysłali nas na obcą planetę… I
zanim zdążyliśmy się podnieść, zadano nam kolejny cios. – Arthemis bardzo długo
zastanawiała się, czy obarczyć Lily historią o tym, co się stało z Rose. Ale
wiedziała, że ktoś w końcu będzie musiał jej powiedzieć.
Lily
wpatrywała się w nią zaskoczona.
- Zanim Rose zdążyła nam powiedzieć, że to,
co się z tobą stało, to nie był wypadek… Flint ją dopadł…
- CO?! – Lily zdenerwowana zerwała się z
łóżka i zaczęła krążyć po pokoju, ale na tyle cicho, by nie budzić Rose.
Arthemis
zanurzyła się w nieprzyjemnych wspomnieniach.
- Gdy ją znaleźliśmy miała obcięte włosy…
Obie
jednocześnie spojrzał w stronę łóżka Rose. Obecnie jej włosy sięgały daleko za
łopatki i miękkimi falami opadały na jej plecy. Eliksiry Albusa działały cuda…
- Jej ubranie było porozrywane i chyba tylko
cudem nie miała, żadnych ciętych ran…
Lily z
niedowierzaniem i łzami w oczach, kręciła głową. Złapała Arthemis za ręce:
- Ja nie chciałam!
Arthemis
poklepała ją pocieszająco.
- Spokojnie. Nikt cię nie obwinia. Tylko
Flint jest winny… - Rose nam wszystko w końcu opowiedziała. Nawet Malfoy wpadł
w szał – przypomniała sobie Arthemis, ale potem z lekką zgrozą spojrzała na
Lily i jęknęła: Ups!
Lily siedziała
z otwartymi ustami.
- Malfoy? – zapytała, krzywiąc się.
Arthemis
uśmiechnęła się szeroko.
- Gdybyś go widziała… - Pokręciła z
niedowierzaniem głową. – Fred i Luke musieli go odciągać od Flinta… - Potem
położyła rękę na jej dłoni i powiedziała: - Zapewnij ją, że nigdy nikomu nie
wygadasz, to sama ci wszystko opowie…
Lily nadal z
głębokim niedowierzaniem patrzyła na śpiącą w najlepsze Rose.
- Serio? – pytała z głębokim zaskoczeniem.
- Wybiegłyśmy trochę za daleko w przód –
napomknęła Arthemis. – W każdym bądź razie… Akcja była natychmiastowa. Scorpius
podsunął nam Flinta na srebrnej tacy… Zaciągnęliśmy go do lasu – głos Arthemis
cichł coraz bardziej, jakby wstydziła się każdego następnego słowa. –
Dopadliśmy go, jak banda wściekłych psów… Luke, Fred, James, Scorpius, nawet Al… A on nie reagował. Gdyby
się bał. Gdyby w jakoś sposób okazał to, że przeprasza, nawet jeżeli byłoby to
nieszczere… ale on… nie zrobił nic – wykrztusiła – po prostu śmiał się jak
szaleniec.
Lily
wpatrywała się w nią z szeroko otwartymi oczyma.
- Przerwaliśmy to… Nawet dzisiaj nie wiem,
kto bardziej na tym ucierpiał… Lucas wpadł w furię. James musiał go odciągać,
bo nie chciał odpuścić. Był wściekły… Lily w życiu nie widziałaś Lucasa tak
wściekłego. Zimnego i całkowicie wypełnionego gniewem… - Arthemis wpatrywała
się w nią z pociemniałym spojrzeniem. Potem westchnęła. – Flint nic nie
powiedział. Wiedział, że będzie miał bardziej przegwizdane niż my… Ty na
szczęście wyzdrowiałaś… Rose odrosły włosy… - Arthemis wzruszyła ramionami, ale
jej wargi zadrżały, więc przez chwilę musiała milczeć, żeby się opanować. – W
jakiś sposób myślę, że wam jest łatwiej. Możecie otoczyć się mgłą zapomnienia,
udawać, że to się nie stało, lub że już nie ma zagrożenia. Ale w nas to
zostało… Świadomość, że was nie ochroniliśmy… Wieczne zastanawianie się, czy
mogliśmy zrobić coś, co by temu zapobiegło…
Lily patrzyła
na przyjaciółkę i w jej słowach dostrzegła również coś innego. Nie tylko to, że
oni wszyscy nie zdążyli powstrzymać Flinta, ale również jej własne poczucie
winy.
- Arthemis… Nie możesz się obwiniać…
- Nie zauważyłam tego. Gdybym zauważyła,
mogłabym was przycisnąć i powiedziałybyście mi. Wolałam tego nie dostrzegać…
- Nie mów tak. Masz tyle spraw na głowie.
Nie możesz ogarniać całego wszechświata – ofuknęła ją Lily. – Po trochę każda z
nas zawiniła. Ja i Rose. Ale ty nie masz żadnego powodu, żeby się obwiniać –
dodała twardo.
Arthemis
poklepała się po bladych policzkach i odetchnęła kilka razy, kiwając głową.
Potem
spojrzała ostro na Lily, tak, że ta z zaskoczeniem odchyliła się do tyłu.
- Co?
Arthemis
wskazała na nią palcem.
- Lucas.
Lily spuściła
wzrok i zaczęła się bawić nogawką spodni od piżam.
Arthemis
natomiast zastanawiała się, jak dużo może powiedzieć, żeby nie zdradzić
przyjaciela, a pomóc przyjaciółce. Jak zwykle między młotem, a kowadłem,
pomyślała zgryźliwie.
- Posłuchaj mnie uważnie. Jemu na tobie
zależy. Nie dlatego, że grasz w quidditcha, ale dlatego, że jesteś częścią nas.
Gdy jesteś chora, gdy nie ma cię w pobliży, to jakby zabrano nam jakieś światło
– powiedziała Arthemis. – Lucas też to odczuwa, bo jesteś mu bardzo bliska.
Twój wiek nie ma żadnego znaczenia, kiedy macie wspólne zainteresowania,
znajomych i podobny sposób myślenia. Negując jego prawo do opiekowania i
martwienia się o ciebie, po prostu negujesz jego przywiązanie i przyjaźń.
Chłopakom nie jest łatwo okazywać uczuć – dodała po chwili, - więc gdy już to
robią, nie możesz im tego odebrać. Luke martwi się o ciebie, bo jesteś dla
niego ważna. Przykro mi to mówić, ale nawet James i Albus się tak nie
przejmowali jak on. Ale oni są twoimi braćmi z urodzenia, a Lucas z wyboru.
Niszczysz wszystkie więzi, jakie was łączą, gdy tak mu dogryzasz. Poza tym… po
czymś takim… po tym, gdy coś ci się stało, patrzenia, jak próbujesz zniszczyć
to ocalone zdrowie, wcale nie jest przyjemne – zakończyła ostrym tonem.
Mając
nadzieję, że Lily do głębi przemyśli jej słowa, Arthemis wstała z jej łóżka,
nie mówiąc nic więcej i udała się do własnego. Gdy pogasiła lampy i świece i
położyła się pod kołdrę, usłyszała poruszenie, a jej wzrok przyzwyczajony już
do ciemności zobaczył, jak Lily ściąga kołdrę ze swojego łóżka kołdrę i
poduszkę i po cichu drepta do łóżka Rose.
Arthemis
uśmiechnęła się do siebie, wyobrażając sobie Rose i Lily śpiące w jednym łóżku
jako małe wesołe dziewczynki. Za chwilę poczuła drobne ukłucie żalu, że ona nie
miała rodzeństwa. To z kolei znowu powiodło jej myśli do matki i sprawcy snów.
Bawiła się różnymi spekulacjami nie mogąc zasnąć i ciesząc się, że jutro jest
niedziela i nie musi wcześnie wstawać.
Godzinę
później nadal kręciła się niezdecydowana czy spać na plecach, na brzuchu, na
boku, czy na suficie. Była tym nieźle zirytowana, ale nagle cała się spięła
słysząc, jak klamka się porusza. Natychmiast zamknęła oczy, udając, że śpi.
Usłyszała
nagłe głośne mruczenie Gina i szept:
- Cześć, kocie!
Potem kotara
od jej łóżka się rozsunęła. Poczekała chwilę, aż James się ułoży, a potem nagle
otworzyła gwałtownie oczy, tak, że z zaskoczenia zachłysnął się powietrzem.
- Jeżeli chcesz tu spać, to musisz załatwić
większe łóżko – powiedziała cicho, jednocześnie naburmuszona i ciesząc się z
tego, że przyszedł.
Na wargi James
wypłynął szelmowski uśmiech.
- Zmieścimy się – zapewnił ją sugestywnym
tonem i objął ją tak mocno, że znalazła się niemal na nim.
- Jak to jest, że chce ci się tu
przychodzić, pomimo tego, że rano musisz wcześniej wstać? – rzuciła cicho.
- Jutro jest niedziela. Mogę spać ile chce…
- mruknął, jego oddech łaskotał jej szyję. Wziął głęboki wdech, żeby mocniej
zaciągnąć się grzesznym, kobiecym aromatem jej skóry.
- Dziewczyny niedawno zasnęły – ostrzegła go
Arthemis.
- My też zaraz zaśniemy – obiecał jej. – A
czemu śpią razem?
- Może tego potrzebują – odpowiedziała
cicho, wtulając się w niego i zamykając oczy.
James
pocałował ją w czoło. Doskonale mógł to zrozumieć, tę potrzebę bliskości, która
cię uspokaja nawet we śnie. Gdy dotykał Arthemis, gdy mógł wyczuć jej spokojny
oddech, gdy w nocy coś wyrwało go ze snu, gdy przytulała się do niego, czuł się
jakby wszystko było na swoim miejscu.
Arthemis i James jeszcze spali,
ale nie miało to potrwać długo.
Rose już się
ocknęła i ze zdziwienia spadła z łóżka, gdy zobaczyła obok siebie rudą głowę.
Lily przestraszona
również podniosła głowę znad poduszki.
- Co robisz w moim łóżku? – zapytała
zdziwiona Rose, zaspanym głosem. Przetarła oczy i znowu wsunęła się na materac.
Lily
zastanawiała się jak to wyjaśnić, więc w końcu uśmiechnęła się w totalnie
chochlikowaty sposób i powiedziała cicho:
- Słyszałam, że masz chłopaka…
Rose po raz
drugi spadła z wrażenia z łóżka. Potem wstała, wzięła się pod boki i zmrużyła
oczy.
- Kto ci powiedział?
- Dziwię się, że nie ty – burknęła Lily, a
Rose w odpowiedzi przewróciła oczami. Usiadła na łóżku po turecku. - Rosie… - zaczęła, co chwilę zerkając na nią
niespokojnie, - następnym razem po
prostu mnie obezwładnij, zanim… zrobię coś głupiego.
Rose spojrzała
na nią ze zdziwieniem.
- Arthemis mi wszystko opowiedziała –
wyjaśniła jej Lily.
Rose
westchnęła i potarła dłonią czoło.
- OK. Obiecuję ci, że jeżeli uznam, iż
ryzykujesz natychmiast naskarżę wszystkim… Może to cię powstrzyma – uśmiechnęła
się złośliwie.
Lily pokazała
jej język i poklepała miejsce obok siebie, więc Rose wdrapała się na łóżko.
Lily oparła jej głowę na ramieniu, jak to robiła od najmłodszych lat. Były
siostrami…
- Przykro mi z powodu twoich włosów –
powiedziała cicho. – Mam ochotę wyrwać Flintowi każdy włosek… pęsetom…
Rose zaśmiała
się cicho, ale potem spoważniała.
- Ale nie masz zamiaru się do niego zbliżać?
Lily
uspokajająco poklepała ją po kolanie.
- Lucas by mnie żywcem pogrzebał… I nie mam
ochoty znowu wylądować w szpitalu – wzdrygnęła się. – A więc… dlaczego Malfoy?
Rose
naburmuszyła się.
- Jakby co to nic o tym nie wiesz, jasne? –
rozejrzała się. – I nie będę z tobą teraz o tym rozmawiać, bo James może się w
każdej chwili obudzić…
- James?! – Lily rozejrzała się. – A co on
tu robi?
- Śpi – odpowiedziała spokojnie Rose. –
Często ostatnio myli własne łóżko z łóżkiem Arthemis…- zachichotała.
Lily zaśmiała
się ochryple i złośliwie. Zupełnie jak James… A potem zanim Rose zdążyła ją
powstrzymać, pobiegła w podskokach do łóżka Arthemis i rzuciła się pomiędzy
śpiących tam ludzi.
Za chwilę Rose
usłyszała jej piski i krzyk przerażenia, więc pobiegła w tamtą stronę.
Lily leżała
między Arthemis i Jamesem, a oni jeszcze na wpół śpiąc, podpierając się na
łokciach, wojowniczo celowali w nią różdżkami. Rose niemal słyszała dudnienie
serce kuzynki.
Gdy zobaczyli
w kogo celują, jednocześnie opuścili ręce, a ich głowy opadły na poduszki.
- Mówiłam ci, że się nie wyśpisz – mruknęła
ochryple Arthemis.
- Gdybym wiedział, że masz żywy budzik, to
bym się nie pchał... – odparł James.
Lily zaczęła
się śmiać, a potem wygramoliła się z łóżka, stając przy okazji na Jamesie,
który albo to zignorował, albo nie poczuł, bo znowu zasnął. Lily ruszyła do
okna i otworzyła je szeroko, wpuszczając mroźne lutowe powietrze. Wychyliła się
przez okno…
- Nie ma już śniegu za to mamy tu piękne
błoto – oznajmiła nadzwyczaj radosnym tonem. Przez chwilę milczała, a potem
rzuciła coś, co wszystkich zainteresowało: - Co to, za dziewczyna z Albusem?
- Skąd wiesz, że to Albus? – odparła Rose,
podchodząc do okna.
- Wszędzie poznam tę jego żenującą, czerwoną
czapkę z pomponem... – odpowiedziała jej natychmiast Lily.
- A skąd wiesz, że ten ktoś obok niego to
dziewczyna? – zapytała Rose.
- Widziałaś chłopaka w różowym płaszczu? –
odpowiedziała pytaniem Lily. – James, masz mapę?
- Nie – burknął niewyraźnie z twarzą ukrytą
w poduszce.
Lily z
niezadowoleniem pokręciła głową.
- I ty się masz za króla Huncwotów… -
odwróciła się znowu do okna, mówiąc: - umrę z ciekawości. Arthemis zrób coś z
tym! – zażądała.
- A pójdziesz sobie? – rzuciła Arthemis
niemrawo.
- Tak, tak – obiecała Lily.
- Arthemis proszę cię… - burknął James. –
Pozbądź się jej…
Arthemis
westchnęła ciężko.
~ Al?
Idziesz do Hogsmead?
~ Tak.
A co? Chcesz coś?
~ Pozbyć
się Lily…
~ Nie
mogę jej ze sobą zabrać - w myślach Albusa dało się odczuć zadowolenie, pomieszane zawstydzeniem.
~ Z
kim idziesz?
~ Nie
twoja sprawa – ofuknął ją radośnie.
~ Widziałam,
że Eliza na ciebie pożądliwie patrzy – Arthemis złośliwie zarzuciła
przynętę.
~ Nie
idę z Elizą! – zaprotestował gwałtownie Albus.
~ Och,
nie musisz tego ukrywać Albus. Wiem, że lubisz ostre laski…
~ Nie
idę z Elizą! – powtórzył ostro. – Idę
z Lizbeth!
~ Och.
No to sorry. Bawcie się dobrze…
~ Niech
cię szlag Arthemis… - zaklął w myślach Albus.
~ Tak,
tak – mruknęła i rozłączyła się, żeby ominąć wiązankę Albusa.
Wtuliła twarz
w poduszkę, mówiąc:
- Idzie z Lizbeth do Hogsmead. I macie dać
mu spokój…
- Z Lizbeth?! – krzyknęły jednocześnie Rose
i Lily.
- Z Lizbeth? – James podniósł głowę znad
poduszki.
- Mhm…- Arthemis przewróciła się na drugi
bok, więc James objął ją ramieniem i też dalej spał.
Lily i Rose
patrzyły na nich z konsternacją, ale potem postanowiły bardziej zainteresować
się swoim własnym życiem, bo ubrały się i poszły na śniadanie, podczas którego
Lily zdała sobie sprawę, że musi przeprosić Lucasa, a Rose dostała list, który
miał dla niej katastrofalne konsekwencje…
Lily długo się w sobie zbierała.
Naprawdę długo. Aż była niezadowolona z samej siebie. Ale na samą myśl o
rozmowie z Lucasem, ściskało ją w żołądku.
Dopiero po
południu, w miejscu, w którym oboje czuli się równie pewnie, nie pozwoliła
sobie na ucieczkę. Lucas siedząc w szatni wyrysowywał schematy zagrywek.
Widocznie go to uspokajało.
Lily oparła
się o framugę drzwi i przełknęła ślinę. Lucas musiał ją zauważyć, ale
najwidoczniej ją ignorował. Nie zamierzał jej tego ułatwiać…
- Nie możesz wystawić Simona w taki sposób.
Odsłonisz ścigających – powiedziała siląc się na swobodny ton.
- Będziesz mogła decydować, gdy zostaniesz
kapitanem – odpowiedział jej wyzutym z emocji głosem. – Chociaż może masz
rację… w końcu jesteś nieomylna – dodał zgryźliwie.
Lily
westchnęła głęboko.
- Luke…
- Chyba już wyraziłaś swoje zdanie –
przerwał jej chłodno.
Lily nie mogąc
się przedrzeć przez jego chłód, była jednocześnie zdezorientowana,
przestraszona i trochę zła.
- Popełniłam błąd! – krzyknęła, bo w końcu
najlepszą obroną jest atak. – Popełniłam ich wiele. Nie jestem taka dorosła i
doświadczona, jakbym chciała. A to, że wy wszyscy jesteście tacy dokonali,
zdolni i inteligentni wcale mi nie pomaga!
Lucas wzruszył
ramionami, co wprawiło Lily niemal w osłupienie. Może poczułaby się zraniona,
gdyby nie czuła się tak winna. Po raz pierwszy dostrzegła, jak wiele daje jej
ta więź porozumienia z Lucasem. Może dostrzegła ją, bo w jednej chwili jej
zabrakło, a ona poczuła się totalnie zagubiona. Lucas stał się odległym
przyjacielem jej brata, a nie jej przyjacielem. To było coś czego nie była w
stanie znieść i może dlatego musiała szybko zamrugać, żeby odgonić łzy.
- Nie zasłużyłam na to, żebyś się mną
opiekował, ale wcześniej to do mnie nie docierało. Ponieważ zawsze mnie
otaczano opieką, uważałam ją bardziej za karę niż za nagrodę. Trudno mi teraz
odróżnić jedno od drugiego.
Lucas zamknął
oczy i ciężko usiadł na ławce.
- Nie chcę, żebyś uważał mnie za kogoś
słabego, kogo trzeba cały czas pilnować…
- Nie uważam cię za kogoś słabego –
powiedział cicho Lucas. – Ale nie mogę patrzeć, jak coraz bardziej doprowadzasz
się do choroby…
- Luke… Ja… nie rozumiałam, co to znaczy
mieć cię po swojej stronie. Dopóki cię nie zabrakło… Minęło dopiero dwa dni, a
ja nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Jakby zabrakło mi punktu oparcia. I to też
jest dziwne, bo co się stanie, kiedy uznasz, że za bardzo na tobie polegam? Nie
jesteś moim bratem… Możesz odejść w każdej chwili… - powiedziała żałośnie,
uświadamiając sobie prawdę zawartą w tych słowach i własny strach.
Lucas patrzył
na nią najpierw ze zdziwieniem, a potem z łagodnym rozbawieniem.
- Gdy miałaś jedenaście lat, na peronie
objechałaś Jamesa, tak, że aż zaniemówił – powiedział cicho, zamyślony. –
Patrząc na twoją wojowniczą minę, pomyślałem, że warto byłoby mieć kogoś
takiego jak ty przy sobie. Nie wiem czemu, ale na początku chodziło mi o to, że
dzięki temu, że James był takim lekkoduchem, mogłem go zastąpić i się kimś
opiekować. Mój ojciec jest niewymownym i tak bardzo nas chronił, że uważałem,
że nigdy mu nie dorównam. Lubiłem cię, bo byłaś taka wojownicza i odważna,
nawet pierwszego dnia szkoły. Później weszło mi to w nawyk. Traktowanie cię jak
siostry… I zanim się obejrzałem opiekowanie się nad tobą, stało się dla mnie
nadrzędnym zadaniem. Nie chciałem się zastanawiać nad tym, czy ci to odpowiada…
Ale nadal nie podoba mi się to, że tak ryzykowałaś. Że nie zaufałaś mi…
Lily
przeczesała dłonią włosy i usiadła obok niego, tak blisko, że stykali się
kolanami.
- Luke… Dobra gra polega na zawierzeniu
swojemu kapitanowi i reszcie drużyny. Zapomniałam, że ta zasada dotyczy również
życia – powiedziała poważnie. – Nigdy więcej nie dopuszczę do podobnej sytuacji
– obiecała, a potem zarumieniła się i zaczęła wyłamywać palce. W końcu jedna
wykrztusiła z siebie: - I jeżeli mogę cię o to prosić, nadal mniej na mnie oko.
Lucas
uśmiechnął się ukradkiem, a potem spojrzał na nią spod oka.
- To zależy od tego, jak dużo cukierków
jesteś w stanie przemycić, tak, żeby James się o tym nie dowiedział...
Lily spojrzała
na niego z szerokim uśmiechem.
- Wychowałam się z nim… Ukrywanie cukierków
wyssałam z mlekiem matki…
Rose jeszcze po południu czuła
motylki w brzuchu. Bardzo podobał jej się list, który dostała podczas
śniadania.
Miała
nadzieję, że Scorpius domyśli się, że chce się z nim spotkać wcześniej niż
zwykle. Próbowała uchwycić jego wzrok, gdy czytał swój list, ale nie udało jej
się tego zrobić. Rozmawiał z siedzącym obok, ciemnowłosym chłopakiem. Rose
obserwując ją, stwierdziła, że w sumie często ich widywała razem. Scorpius
rozmawiając z nim wydawał się być wyjątkowo rozluźniony i… szczęśliwy. Tak
szczęśliwy, jak nigdy nie był przebywając z nią. To była smutna myśl. Ale mimo
wszystko postanowiła zapytać Scorpiusa o jego przyjaciela. Chciała go lepiej
poznać, chociaż bronił się przed tym, jak przed rozstrzelaniem.
Gdy Scorpius
nie zwrócił na nią uwagi podczas śniadania, musiała z westchnieniem pogodzić
się, że zobaczą się tam gdzie zwykle o zwykłej porze.
Scorpius
jednak się nie pojawił, przez co Rose była totalnie zdezorientowana. Podczas
kolacji było to tym bardziej widoczne, bo Albus pomimo dogryzań chłopaków
usiadł obok Lizbeth, Lucas i Lily znowu byli najlepszymi przyjaciółmi, a Fred i
Valentine dyskutowali o feriach, a James zaśmiewał się z Arthemis, która po
przeczytaniu listu, który dostała również ona, była pochmurna jak gradowa
chmura.
- Bal? – rzuciła z niedowierzaniem. – Po, co
komu bal?
- To Bal Wiosenny – uzupełnił James. –
Pewnie dla uczczenia tego, że jeszcze żyjemy…
- Nic mnie to nie obchodzi – fuknęła. – Nie
mogli wymyślić jakiegoś nowego zadania?
- Ej, bo wykraczesz – ostrzegła ją Lily. –
Poza tym, czym się przejmujesz? To dopiero za miesiąc. Dwa tygodnie po feriach,
jestem pewna, że Victoire zdąży ci uszykować jakąś kreację. Rose zresztą też…
- Kreację?! – Arthemis wyglądała na totalnie
zszokowana tą myślą.
- No, w końcu to bal – poparła Lily,
Valentine.
Rose siedziała
ponura i zamyślona przy stole, nie biorąc udziału w dyskusji.
Arthemis odwróciła
głowę w stronę stołu Ślizgonów. Scorpius wpatrywał się w Rose, jak w
nieosiągalny skarb, ukryty za szklaną szybą, spojrzeniem całkowicie pozbawionym
nadziei.
Arthemis i James analizowali na
okrągło i na okrągło, wciąż i wciąż to co już wiedzieli, ponownie przeczytali
pamiętniki, spisali to, co powiedziała im Demetria i to, co Arthemis wiedziała
od ojca, czego było raczej mało. Właśnie przez to, że mało przebywali z resztą,
nie zauważyli, że Albus był szczęśliwy i ożywiony, chodził z Lizbeth na długie
spacery, albo uczył się w bibliotece. Rose wręcz przeciwnie. Była coraz
smutniejsza, cichsza, i chociaż udawała, że jest inaczej dla Lily, a gdy mu
powiedziała, także dla Lucasa stało się to z widoczne z daleka.
Lily
oczywiście nie uznała, za taktowne zostawić ten temat w spokoju i po prostu
przycisnęła Rose do muru.
- Rose. Jesteś chora?
- Nie, nie jestem – burknęła w odpowiedzi
cicho, bo znajdowały się w bibliotece.
- Więc o co chodzi?
- O nic.
- Przecież widzę. Wyglądasz, jakby ktoś ci
przepowiedział, że ktoś umrze…
- Nie kracz – ostrzegła ją Rose.
- To powiedz, o co chodzi!
Rose doszła do
wniosku, że z Arthemis sprawa jest o tyle prostsza, iż ona nie pyta, tylko wie
i nie trzeba przebrnąć przez najtrudniejszą część rozmowy – wyjaśnianie. Po
prostu wyrzucasz z siebie uczucia, a Arthemis przedkłada ci możliwe
rozwiązania.
- Po prostu tęsknie za Scorpiusem –
wykrztusiła z siebie. – Nie rozmawialiśmy od soboty. Jest bardzo zajęty. Nie
przychodzi nawet na ćwiczenia…
- I to wszystko? Nie możesz po prostu dorwać
go na jakiejś przerwie? – rzuciła Lily, jakby to była najprostsza rzecz na
świecie.
Gdyby to było
takie proste! – krzyknęła w duchu Rose.
- Nie mogę. Nie chcę go rozzłościć…
- Wścieknie się, bo podejdziesz do niego na
korytarzu? – zapytała z niedowierzaniem Lily.
Rose patrzyła
na Lily trochę zawstydzona, trochę zirytowana i czując się trochę żałosna.
- On twierdzi, że jeżeli będziemy widocznie,
to może być niebezpieczne. Bo on jest ze Slytherinu, a ja z Gryffindoru…
Lily zahuśtała
się na krześle, patrząc na nią ze zmarszczonym czołem.
- Ten koleś ma ze sobą problem –
stwierdziła. – Myślisz, że naprawdę ktoś zwróciłby na to uwagę? W tej szkole
jest z setka najdziwniejszych par na świecie, na czele z Arthemis i Jamesem, a
on twierdzi, że staniecie się obiektem nienawiści całej szkoły?
Rose poczuła
się bardzo źle. Między innymi dlatego, że słowa Lily wyraziły na głos jej
myśli. Poza tym zasiały poważne wątpliwości.
- Ok, kiedy macie ćwiczenia? – zapytała
Lily.
- Codziennie o 16. W środy o 17 – odpowiedziała
Rose, a potem spojrzała podejrzliwie na Lily. -
A czemu chcesz to wiedzieć?
- Dzisiaj jest czwartek więc o 16, bądź w
waszej sali… - odparła Lily, wstając.
- Co ty chcesz zrobić? – zapytała nerwowo
Rose, zrywając się z miejsca.
Lily tylko jej
pomachała, nawet nie się odwracając.
Lily po prostu szła korytarzem. To,
że akurat tym korytarzem, gdzie lekcje miał Scorpius to już była inna kwestia.
Wszyscy ją
znali. Ślizgoni szczególnie jej nie lubili, bo cóż… przez nią przegrywali
większość meczy quidditcha. Była z tego bardzo dumna. No i powiedzmy szczerze:
Lily nigdy nie brakowało pewności siebie…
Idąc wcześniej
wspomnianym korytarze, uniosła do góry rękę i kilka razy pstryknęła palcami i
powiedziała głośno:
- Malfoy!!
Scorpius stał
i rozmawiał z jakimś chłopakiem. Gdy ją usłyszał, bardzo wolno odwrócił się
zdezorientowany i posłał jej mrożące krew w żyłach spojrzenie.
Może by się
przejęła. Gdyby nie to, że był „chłopakiem” Rose i przyjacielem Arthemis.
Scorpius
zmierzył ją wzrokiem od stóp do głowy, a potem zapytał drwiąco:
- Mówisz do mnie?
- Mówisz do mnie?
- A widzisz tu innego Malfoya? – odparła
równie drwiącym tonem Lily, rozglądając się teatralnie. - Chodź. Musimy
pogadać… - rzuciła spokojnie.
Rozległy się
ironiczne śmiechy i prychnięcia ze strony Ślizgonów.
Malfoy wpatrywał
się w nią beznamiętnie.
Lily dosyć, że
wytrzymała jego spojrzenie, to jeszcze stwierdziła, że marnuje swój czas, więc
wzruszyła ramionami mówiąc:
- Albo pójdziesz ze mną albo powiem ci, co
mam ci do powiedzenia tutaj…
Scorpius
zmrużył oczy. Wymienił spojrzenie, ze swoim kolegą, a potem wzruszył ramionami.
Patrząc na nią z naciskiem, rzucił głośno, tak, żeby wszyscy usłyszeli:
- Chodzi o olimpiadę?
Lily wiedziała
o co mu chodzi, ale czuła perwersyjną satysfakcję, że daje mu nauczkę, za to,
że chowa Rose, jakby się jej wstydził.
- Nie! – odpowiedziała równie głośno.
Scorpius
zirytowany zacisnął usta, ostro chwycił ją za ramię i poprowadził korytarzem,
tam gdzie nikt ich nie widział i nie słyszał.
- Oszalałaś?! – warknął.
- A ty? – odpowiedziała uprzejmie.
Patrzył na nią
jak na niepoczytalną.
- Po pierwsze za dużo przebywasz z Arthemis
North, a po drugie mogłabyś mieć chodzić połowę jej taktu i ostrożności.
- Mogłabym – zgodziła się spokojnie. – Ale
nie mam zamiaru być taktowna, dopóki będziesz zachowywał jak totalny dupek…
Scorpius
prychnął.
- Nie sądzę, żeby cię to jakoś specjalnie
dotknęło odkąd jesteś w szkole. A poza tym czternastoletnia smarkula nie będzie
mi mówić, co mam robić…
- Dopóki będziesz unieszczęśliwiał Rose,
będę cię prześladować, tak, że cała szkoła będzie myślała, że jesteśmy
najlepszymi przyjaciółmi. A ponieważ Arthemis poprze mnie, a nie ciebie, to
wkrótce cała szkoła zauważy, że jesteś otoczony Gryfonami, jak kordonem
bezpieczeństwa… Masz dzisiaj przyjść na ćwiczenia i wyjaśnić Rose o co ci
chodzi – powiedziała rozkazująco. – Bo jeżeli Rose nie prześpi kolejnej nocy,
to dopadnę cię… - wbiła mu palce w pierś.
Scorpius ujął
jej palec w dwa swoje, jak brudną ścierkę i przez zaciśnięte zęby powiedział:
- Uważaj, mały rudzielcu… możesz się
przejechać na swoich groźbach…
- Nie boję się ciebie. Nie możesz mnie
zranić, jak Rose. A fizycznej krzywdy mi nie zrobisz – odpowiedziała spokojnie.
- Skąd ta pewność? – mocniej zacisnął palce.
- Bo to by pośrednio skrzywdziło Rose i
Arthemis… - zaryzykowała, bo wcale nie była taka pewna.
Scorpius
puścił jej palce, a odwracając się, powiedział:
- Po prostu się w to nie wtrącaj…
Lily więcej go
nie zatrzymywała, ale była pewna, że jednak chwycił przynętę. Miała nadzieję
jednak, że zrobiła coś pożytecznego, a nie katastrofalnego…
Rose miała nadzieję, że Lily po
prostu wyśle kartkę do Scorpiusa. Albo naskarży profesor Alexander. Jednak
ponieważ o 16 nikt się nie pojawił jednocześnie, czując ulgę i będąc
rozczarowaną, otworzyła książkę i po raz kolejny, zaczęła czytać ten sam
akapit.
Dosłownie
sekundę później włoski zjeżyły jej się na karku, a drzwi trzasnęły tak, że aż
szyby się zatrzęsły. Naprawdę bała się odwrócić.
Lily coś ty
zrobiła!?
Rose zebrała
się w sobie i odwróciła się, przełykając ślinę. Poprawiła spódniczkę i w końcu
na niego spojrzała, lekko zalęknionym wzrokiem.
- Co ty, do diabła, sobie myślałaś? –
zapytał lodowatym głosem, przez zaciśnięte zęby.
Rose nie
wiedziała, co by na to odpowiedzieć, skoro w sumie nic nie myślała.
- Nasłałaś na mnie LILY POTTER! – wrzasnął
na ona się skuliła.
- Nikogo na ciebie nie nasłałam. Nawet nie
wiedziałam, co Lily zamierza – wyjaśniła cicho, chociaż żołądek ścisnął jej się
ostro i nie chciał rozluźnić.
- SKĄD ONA W OGÓLE WIE, ŻE…
- Przestań krzyczeć! – przerwała mu Rose. –
Jak miała się nie dowiedzieć?! Mieszkam z nią i z Arthemis?! Wiec powiedz mi
jak miała się nie dowiedzieć?! I jeszcze powiedz mi, że twój przyjaciel też o
tym nie wie!
- Nie o Christerze rozmawiamy – uciął
Malfoy.
- Na razie w ogóle nie rozmawiamy – syknęła
Rose. – Na razie wrzeszczymy i chyba nie możemy inaczej się porozumiewać!
- Przez jej głupi wybryk wszystko mogło się
wydać! – powiedział ostro.
A Rose poczuła
się zmęczona. Poczuła się oszukana…
- I co z tego? Powiedz mi jaka katastrofa by
nastała, gdyby tak się stało?
- Czy my już o tym nie rozmawialiśmy? –
rzucił do siebie, jakby była zbyt głupia, żeby go zrozumieć.
To ją zraniło
i zirytowało bardziej niż wszystko inne.
- Może raz, a dobrze wyjaśnisz mi o co ci
chodzi? – rzuciła, przełykając ślinę. – Może wytłumaczysz mi, czemu nie
przychodziłeś na nasze zajęcia? Jakbym nagle przestała istnieć!
- Nie muszę ci się z niczego tłumaczyć –
odpowiedział chłodno.
Rose spojrzała
na niego spokojnie, z krytym bólem w oczach.
- Dobrze – powiedziała chłodno. – Wybacz,
ale tym razem to ja nie będę uczestniczyć w ćwiczeniach – dodała uprzejmie i
mijając go z wysoko uniesioną głowa ruszyła do drzwi.
- Rose! Nie waż się wyjść przez te…
Usłyszał
trzaśnięcie dorównujące temu, które on spowodował, zanim zdołał dokończyć.
Arthemis wiedziała, że coś się
stało. Rose siedziała zła i smutna w dormitorium i nie dostrzegała nikogo.
Weszła do ich sypialni, akurat, gdy Lily ją przepraszała.
- Rose, naprawdę, nie wiedziałam, że do tego
dojdzie.
- Dobrze, że to zrobiłaś Lily. Inaczej ja
bym się dręczyła nie wiedząc, o co mu chodzi, a nadal unikałby odpowiedzi tak
jak teraz. Więc tak czy inaczej musiało do tego dojść.
- Więc co teraz?
Rose spojrzała
ponad ramieniem Lily na Arthemis i powiedziała:
- Nic. Impas. Nie skończyliśmy tego. Nie
poszliśmy dalej. Będziemy czekać, aż coś się rozwiążę. Ale ja już nie zrobię
pierwszego kroku… Znowu odwróciłby to przeciw mnie – szukała potwierdzenia a
oczach Arthemis.
- Obawiam się, że masz rację – westchnęła
Arthemis.
- Czemu w ogóle się z nim zadajesz? –
burknęła Lily.
Arthemis
pociągnęła ją za ucho.
- Lily, nie zadawaj takich pytań. Gdy kiedyś
się zakochasz, na pewno nie będzie potrafiła wyjaśnić, dlaczego akurat w tym
facecie. Tak po prostu jest. Nie można się przed tym bronić.
- Au, auuu – jęknęła Lily, próbując
oswobodzić ucho. – Bardzo mądre słowa, ale nie mogłam się skupić, bo ból
przesłonił mi myśli.
Rose i
Arthemis parsknęły śmiechem.
- W każdym bądź razie, muszę powiedzieć, że
z tego co słyszałam, twoje wystąpienie bardzo by mi się spodobało – oznajmiła
Arthemis.
Lily
wyszczerzyła zęby i poklepała Rose po ręce.
- Będzie dobrze – pocieszyła ją.
- Niby jak? – burknęła Rose.
- Nie wiem. Po prostu musi być –
odpowiedziała spokojnie Lily.
Arthemis leżała we łóżku.
Martwiła się Rose. Wymyślała na Scorpiusa… Ale tak naprawdę, zastanawiała się
nad tym, że idą ferie. Miała wiele kwestii do przemyślenia dotyczących ferii.
Po pierwsze
musiała się jakoś dostać do swojego starego domu. Drżała na samą myśl o tym.
Po drugie
musiała jakoś przekonać ojca, że nie musi iść z nią. Nie chciała, żeby był
narażony na te wszystkie przykre wspomnienia, szczególnie, że chciała tylko po
cichu znaleźć piwnicę i ją przeszukać.
Po trzecie…
cóż dwa tygodnie będzie z dala od Hogwartu, a to znaczy, że bardzo daleko od
Jamesa. Teoretycznie to nie był problem. Wystarczyło, że James przeniesie się
ze swojego domu do jej domu i po krzyku. Ale w nocy… cóż, tu sytuacja się
komplikowała. Bardzo wątpiła, czy jej ojciec wyrazi zgodę na przebywanie Jamesa
w jej domu… po zmroku.
No dobra,
Arthemis musiała się w końcu przyznać przed sobą, że lubiła gdy był blisko.
Lubiła z nim spać. Lubiła się do niego przytulać, spychać go z poduszki i
budzić się rano z nogami zaplątanymi w jego nogi. Było to ciepłe, intymne i
pełne zaufania.
Nie żeby się
uzależniła… Absolutnie… Ale do cholery czuła się przy nim taka szczęśliwa i
wyciszona. Niby czemu miałaby się tego wstydzić?
Problem
polegał na tym, że James był sprytny. Wiedział, że raczej by tego nie
przyznała, więc już zawczasu postanowił ją przyprzeć do muru. Nie był u niej od
nocy po szlabanie. Niemal widziała jego zawzięty wyraz twarzy, który polegał na
tym, żeby wymyślić plan, który przyprowadzi ją do niego. Z własnej
nieprzymuszonej woli…
Arthemis
wpatrzona w baldachim wydęła usta i wypuściła powietrze. Musiała przyznać mu
rację, że przecież nie może być tak, że to zawsze on wykonuje pierwszy krok…
Arthemis
filozoficznie stwierdziła, że przecież nie może się opierać samej sobie… I
wstała z łóżka. Założyła na piżamę szkolną pelerynę, zarzuciła kaptur i na
paluszkach wyszła ze swojej sypialni.
Wkradanie się
do sypialni Jamesa, do łóżka Jamesa, było dziecinnie proste. Szczególnie, że
nikt szczególnie by się nie przejął gdyby ją tu zobaczył.
Tak, jak on to
robił, bardzo cichutko wsunęła się pod jego kołdrę, a potem czekała, aż on
poczuje, że jest przy nim.
Czekała pięć
minut. Dziesięć minut. Pół godziny, próbując się rozluźnić. W końcu leżała
wpatrując się w baldachim nad jego łóżkiem, czując się jak idiotka i
zastanawiała się, czego tym razem nie zrozumiała, a wnioski do jakich
dochodziła, bynajmniej nie poprawiały jej humoru.
Nie spał. Tyle
potrafiła wyczuć w nagłej zmianie oddechu, nagle spiętego ciała. Ale nie
zareagował. Już to samo powinno ją zastanowić, zazwyczaj wydobywał się nawet z
najgłębszych odmętów snu. Tym razem też zarejestrował jej przyjście. Nie
poruszył się, nie odwrócił do niej.
Ponieważ
udawał, że śpi, czuła się jak intruz. Chyba po raz pierwszy w jego towarzystwie
czuła się jak intruz.
- Myślałam, że chcesz mnie sprawdzić,
przeczekać i doprowadzić, że to ja przyjdę do ciebie… - mruknęła cicho. – Ale
chyba, chodzi ci o coś innego – przełknęła ślinę.
Bardzo długo
milczał. Już myślała, że jej nie odpowie, a ona pójdzie spać z ogromnym bólem
głowy.
- Powiesz mi? – przełknęła ślinę. – Czy od
razu mam sobie iść? – usiadła na łóżku, gotowa w każdej chwili wyjść.
James z
westchnieniem przewrócił się na plecy i spojrzał na nią niemal zezłoszczonym
wzrokiem.
Arthemis
odchyliła się zaskoczona z nie rozumiejącym wyrazem twarzy, jakby na nią
krzyknął.
- Muszę dać sobie trochę czasu – powiedział
cicho.
- Rozumiem – Arthemis przełknęła ślinę i
odsunęła kołdrę.
- Nie, nie rozumiesz! – James złapał ją za
bark i odwrócił do siebie.
- Daj spokój… nic się nie stało… - burknęła.
James też
usiadł i westchnął.
- Za każdym razem, gdy z tobą śpię, muszę…
zrobić sobie przerwę…
Arthemis
spojrzała na niego przerażonym wzrokiem. Nagle wszystkie jej obawy stały się
możliwe. Sny, ból głowy, naruszanie umysłu…
James widząc
jej wyraz twarzy, pokręcił zniecierpliwiony głową.
- Muszę się od ciebie odsunąć na dwie, trzy
noce, bo na dłuższą metę, za każdym razem chcę i potrzebuję więcej…
Wyraz twarzy
Arthemis złagodniał. Ulga, którą poczuła była cudowna.
- Po ostatnich dwóch tygodniach mam wrażenie,
że wybuchnę, jeżeli zbliżę się do ciebie, ciepłej, rozgrzanej obok mnie… Trudno
mi trzymać ręce przy sobie… - gdyby była tylko jego dziewczyną to pewnie byłoby
mu trudniej. Ale ona była także jego przyjaciółką, a to wiele znaczyło…
- Przecież nie musisz… - zaczęła spokojnie,
ale pokręcił głową.
- Dobrze wiesz, że im więcej dostajesz, tym
więcej chcesz – przerwał jej. – Muszę poczekać kilka dnia, aż to napięcie
opadnie, żeby po prostu móc spokojnie przy tobie zasnąć… Uwielbiam to, tyle, że
czasami… - sfrustrowany, wycisnął na jej skroni pocałunek , po czym odwrócił
się do niej plecami, dodając: - Zostań, naprawdę… Tak, też jest dobrze…
Wcale nie,
pomyślała Arthemis, wbijając ponownie wzrok w baldachim. Gadał tak, jak gdyby
tylko on potrzebował więcej i więcej… Nie domyślał się, że to działa w dwie
strony? Już samo to, że była tu dzisiaj…
Ale też
pamiętała, że gdy zarzuciła mu, że go nie pociąga – krzyczał. Krzyczał, ale w
końcu przyznał, że dla niej chciał działać wolno. Cóż, wracając pamięcią do
zeszłej zimy, raczej sama się o to prosiła. Przez pół roku zarzekała się, że
nie pozwoli mu się zbliżyć. Mądry człowiek uczy się na błędach… a James był
mądry.
Z kolei ona
nawarzyła tego piwa, więc zamierzała je teraz wypić. Już nie mogła się tego
doczekać…
Przesunęła się
i przywarła do jego pleców. Gołą łydką przesunęła w górę jego nogi.
Poczuła jak
całe jego ciało zesztywniało, ale tym razem nie poczuła się odrzucona. Miała
wrażenie, że James zaraz pęknie jak szklanka.
Wsunęła rękę
pod jego koszulkę. Ze świstem wciągnął powietrze. Powoli przesunęła ją w górę,
rozkoszując się dotykiem jego skóry pod palcami. Pieściła go delikatnie,
koniuszkami palców. Bardziej drażniąc i prowokując, niż zaspokajając.
Przycisnął
swoją dłonią, jej rękę i powiedział, przez zaciśnięte zęby:
- Igrasz z ogniem.
- I bardzo chcę się oparzyć – szepnęła,
muskając wargami jego ucho.
Niemal
słyszała jak zgrzyta zębami.
- Nie musimy przecież od razu rzucać się na
głęboką wodę… ale przecież możemy chyba powoli się zanurzać – nacisnęła jego
skórę. – James… dotknij mnie… - szepnęła i to po prostu przepełniło czarę.
James jak zbyt mocno napięta linka, zerwał się.
Odwrócił się
do niej ze złością, walczącą z pragnieniem. I przegrał.
Przycisnął ją
do łóżka, a ona nie walczyła, tylko poddała się jego zachłannym ustom. Uniósł i
unieruchomił jej ręce nad głową, a Arthemis poczuła, jak jej ciało zapada się
głębiej w materac, gdy James przylgnął do niej. Próbowała oswobodzić ręce, ale
jej nie pozwolił, a ona chciała, żeby jej dotknął. Mocniej. Pełniej. Sam dotyk
jego ciała nie wystarczał, żeby zaspokoić napiętą, zbyt wrażliwą skórę.
Gdy z pomiędzy
jej warg wydobył się mimowolny, błagalny jęk. James oderwał się od niej i
uniósł nieznacznie, żeby spojrzeć na nią. Wzrok miał pełen pożądania, gniewu i
frustracji.
- Czemu to robisz? – zapytał ostro,
oddychając ciężko.
Zanim zdążyła
odpowiedzieć przetoczył się na bok i odsunął od niej.
Przekrzywiła
głowę i dotknęła jego policzka.
- Bo chcę, żebyś w końcu przekonał się, że
nie jestem ze szkła. Jestem normalna. I odczuwam takie same emocje. A one się
burzą… Nie odepchnę cię. Wiesz, że tego nie zrobię – pocałowała go delikatnie i
czule. – Przemyśl to, ok?
James
potrząsnął głową, poczochrał włosy, przetarł dłonią twarz, a wszystko to, zanim
Arthemis zdążyła wstać z łóżka. Była jedną nogą poza nim, gdy pociągnął ją na
poduszkę, szczelnie opatulił kołdrą, objął ją mocno i warknął do ucha cicho:
- Ja to przemyślę, a ty śpij i nie waż się
wiercić!
Arthemis
stłumiła śmiech i pokiwała głową.
Kolejny krok
naprzód…
Nie wiedziała ile minęło czasu.
Nie wiedziała nawet, czy zdążyła dobrze zasnąć, ale wiedziała, że James zdążył.
Spadła z łóżka
jednak w jej głowie nadal kłębiły się obrazy. Trochę zamazane. Kłębowisko ust,
rąk i ciał. Ciepło, czerwień. Krew tętniła jej w żyłach, jakby to wszystko
działo się naprawdę. Nie mogła oddychać.
- Arthemis, na Merlina, co się stało? –
James szybko obszedł łóżko, mając nadzieję, że żaden z chłopaków się nie
obudzi.
- Nic – odparła pośpiesznie, wstając bez
jego pomocy. Nie była pewna, czy już może jej dotknąć. Nie mogła mu na razie na
to pozwolić, chociaż wiedziała jak to odbierze. – Po prostu miałeś sen… -
wykrztusiła.
Spojrzał na
nią z otwartymi ustami. Cofnął się powoli o krok, co odebrała jak cios w samo
serce. W oczach kłębiły mu się przeróżne uczucia.
Z trudem
przełknęła ślinę.
- Przepraszam! Przepraszam– szepnęła niemal
ze łzami i minęła go w pośpiechu.
James przymknął ze znużeniem
oczy, gdy usłyszał trzask zamykanych drzwi. Dlaczego miała taki wzrok, jakby
zrobił jej krzywdę? Przecież nie może panować nad tym, co mu się śni…
Przetarł
zmęczony, dłonią twarz.
- James?? Czemu nie śpisz? – usłyszał głos
Justina.
- Nie chce mi się – odpowiedział i widząc,
że już nie zaśnie, zaczął naciągać na siebie spodnie.
Nie zeszła na śniadanie. Ani na
obiad.
Idiotka,
myślała, że to coś jej da…
Pod wieczór
zdecydował, że dał jej już wystarczająco dużo czasu, więc wyjął Mapę Huncwotów.
Była w sali obrony przed czarną magią. Cholerny pracoholik!
Tajnym
przejściem zbiegł na czwarte piętro. Szedł korytarzem, gdy drzwi się otworzyły.
Zamknęła je i oddaliła się w przeciwną stronę, zerkając na niego spod oka.
Dogonił ją nim
przeszła dziesięć metrów. Złapał ją za rękę i przycisnął do siebie.
- No, już… Przestań być zła – zażądał.
Spojrzała na
niego zdziwiona.
- Zła? Ja nie jestem zła James… Jestem
przerażona.
Uniósł z
zaskoczenia brwi. Znowu czegoś nie kapował. Wziął ją za rękę i z powrotem
zaprowadził do sali obrony.
- Wybacz, ale nie rozumiem – zaczął, gdy już
zamknął za nimi drzwi.
Przez chwilę
patrzyła na niego.
- Gdy wczoraj ci powiedziałam, że wiem co ci
się śniło, odsunęłaś się ode mnie jakbym zrobiła to celowo i byłeś tak
strasznie zły… - wykrztusiła z siebie jednym tchem.
Westchnął i
przewrócił oczami.
- Nie byłem zły… Nie tak naprawdę. – Bardzo
długo się w nią wpatrywał. - Byłem zawstydzony. Pamiętam, co mi się śniło… -
dodał a na jego policzkach pojawił się mimowolny rumieniec. – Myślałem, że o to
jesteś zła…
Arthemis
wpatrywała się w niego i myślała o tym, jak cały dzień jej żołądek po prostu
buntował się, był ściśnięty, a serce nie chciało się uspokoić. W oczach niemal
miała łzy, gdy tylko wspomniała jego wyraz twarz.
A on mówi, że…
wstydził się? Snów? O niej?
Na jej ustach
pojawił się bardzo szeroki uśmiech.
- Co ci jest? – zapytał James.
Potrząsnęła
głowa.
- Nic. Tylko… - Podeszła do niego. Bardzo,
bardzo blisko. - Twoje sny są fajne… I bardzo się cieszę, że nie jesteś zły…
- Taak? – odparł i nachylił się do niej.
Pocałował ją. Ona jego.
- Nie martwi cię to, że jednak mogę
nieświadomie podglądać twoje sny?
James wzruszył
ramionami.
- Widocznie, mieliśmy podobne myśli i
dlatego je przejęłaś – wyszczerzył żeby, jakby bardzo mu się ten pomysł
podobał. – Im częściej będziesz się z tym stykać, tym szybciej się
przyzwyczaisz…
- Nie wiem, James – zawahała się. – Może to
nie jest najlepszy pomysł…
- To jest genialny pomysł – poprawił ją, w
stronę wyjścia, gdyż zbliżała się kolacja. – Posłuchaj… uważam, że twój umysł
musi się do wszystkiego przyzwyczaić, żeby wiedzieć jak się chronić. Tak było ze snami uczniów prawda? Po jakimś
czasie przestałaś je śnić, bo się na to uodporniłaś. Tak samo, jest ze
wszystkim innym. Im więcej z kimś przebywasz tym mniejszy wysiłek musisz włożyć
w blokowanie go. Mam rację?
Arthemis
przystanęła za drzwiami i spojrzała na niego zamyślona.
- Właściwie to tak – powiedziała jakby się
dziwiła, że sama na to nie wpadła.
- Czyli musisz dużo ćwiczyć, żeby nie
powtórzyła się sytuacja z wczoraj, prawda? – zapytał z cwaniackim uśmiechem na
ustach.
- A ty oczywiście, uważasz się za świetny obiekt
do badań?
Zmrużył oczy.
- Jeżeli kiedykolwiek spróbujesz
eksperymentować na kimkolwiek innym zamknę cię w wieży i zrobię z ciebie
niewolnicę –zagroził.
- Najpierw musiałbyś mnie pokonać – odparła
ze śmiechem.
- Nie prowokuj mnie – powiedział groźnie.
Czując
gwałtowną ulgę, po tej huśtawce emocjonalnej, Arthemis z chęcią zabrała się do
jedzenia. Musiała się jeszcze spakować. Jutro wyruszali do domu na dwa trudne
tygodnie ferii zimowych.
Rose w sumie nie musiała się
pakować. Wzięła tylko torbę z najbardziej niezbędnymi rzeczami. Nie pakowała
kufra, przecież to tylko dwa tygodnie. Lily w sumie zabierała ze sobą różdżkę i
aparat. To wszystko.
Patrzyła na
uczniów tłoczących się na dziedzińcu. Wszyscy byli radośni i weseli. Ona
obawiała się teraz tylko tego, co może się stać, gdy już wrócą o Hogwartu. Coś
w liście, który dostali, sprawił, że Scorpius się od niej odciął. Nie
wiedziało, czy był on powodem bezpośrednim, czy tylko przeważył szale
wcześniejszych decyzji.
Wspomnienia
jego ramion, jego ust, były równie słodkie co bolesne. Od kłótni dwa dni temu,
czuła się, jakby wrócili do punktu wyjścia. Do dystansu, który między nimi
trwał nim się rozpoczęła olimpiada…
Przełknęła
gorzki smak w ustach i ruszyła do drzwi.
Nie rozmawiała
z nikim w drodze na peron, ani na samym peronie. Albus starał się ją zagadnąć,
ale wcześniej Lily uratowała ją od rozmowy pytając go o Lizbeth. Ten temat
ostatnio najlepiej odwracał uwagę Albusa.
Rose szła za
nimi pogrążona w ponurych myślach. Postanowiła sobie na to pozwolić, bo przecież
przez następne dwa tygodnie musiała udawać, że wszystko jest jak najlepiej.
Weszli do
pierwszego wagonu, żeby później nie musieć się przeciskać. Wcześniej był już
tylko wagon bagażowy.
Chciała wejść
za resztą, ale zobaczył srebrną linię narysowaną czarami. Zmarszczyła brwi.
Wolała nie ryzykować kolejnej pułapki zastawionej przez Flinta, ale z drugiej
strony to raczej wyglądało na jakiś głupi żart trzecioklasisty, niż szczwany
podstęp. Więc jako prefekt musiała to sprawdzić.
Bardzo
niezadowolona i w wojowniczym nastroju ruszyła do bagażowego.
Gdy tylko
otworzyła rozsuwane drzwi zamknęły się za nią, a ona poczuła jak jej serce
podchodzi do gardła, a oddech przyśpiesza. Strach zawładnął nią i nie była
zdolna do najmniejszego ruchu.
Gdy poczuła,
że ktoś za nią staje, wszystko do niej wróciło. Flint, nóż, płacz. Tak dużo
płaczu…
Krzyknęła i
chciała się odwrócić, gdy poczuła jak ręce zaciskają się jej na ustach.
Szarpała się strasznie, ale ręce jednak nie zacisnęły się mocniej.
- Ciiii – usłyszała. – Cichutko, Rose.
Przepraszam, że cię przestraszyłem…
Upadła w jego
uścisku jak pozbawiona kości lalka. Z ulgi łzy stanęły jej w oczach.
Scorpius
odwrócił ją do siebie i mocno przytulił.
- Nie chcę jechać na ferie, wiedząc, że
jesteś zła. Nie chcę jechać i zastanawiać się, co się właściwie stało –
powiedział cicho. – Daj mi ten dzień. Bez wyjaśnień – była to chyba
najtrudniejsza rzecz, o jaką prosił. Ale jej potrzebował. Ten jeden raz chciał,
żeby znowu była całkowicie jego. Chociaż na krótko…
Rose spojrzała
na niego ponuro i nieufnie. Uznał, że musi zrobić coś co ją przekona, że jej
ufa. Pewnie za tę chwilę zapłaci jeszcze więcej w późniejszym czasie. Pewnie
pójdzie za to do piekła, ale był gotów to zrobić. Był egoistą. Nie mógł tego
zmienić.
Wziął ją za
rękę i ścisnął. Usiadł na jednym z kufrów.
- Chodź, opowiem ci o Christerze… - Był to w
miarę bezpieczny temat.
Rose spojrzała
na niego zaskoczona, ale potem pojawił się w jej oczach ten lekki błysk, więc
wiedział, że dała się przekonać.
- To chyba jedyna osoba, której zupełnie
ufam. Nienawidził bycia w Slytherinie. Wszyscy to wiedzieli. Od pierwszej klasy
inni go nie lubili, bo uważali, że nie docenia wyboru do domu Slytherinu. Na
początku powiedziałem mu, że po prostu ma się nie afiszować. Żeby tak jak
wszyscy inni zachowywał się jak dupek. Potem poczuł się bezpieczny, gdy ze mną
przebywał, bo nikt przecież nie zakwestionowałby Malfoya w Slytherinie. Na
początku go tolerowałem. Nie byliśmy jak inni. Każdy trzymał się osobno. Miał
swoje sprawy. Tylko gdy ten drugi miał kłopoty, wiedzieliśmy jak się znaleźć.
Zanim się obejrzałem po prostu akceptowałem go, jako nieodłączną część szkoły…
- On się wydaje być bardzo ponury – powiedziała cicho Rose,
dając się wprowadzić w jego historię.
- Wydaje się – prychnął Scorpius. – To
właściwe określenie… Jest gadatliwy, jak ty gdy się rozkręcisz…
- Ej… - zaprotestowała.
Scorpius się
cicho zaśmiał. Postanowił wykorzystać te kilka godzin drogi do Londynu, w
całkowitym spokoju. Nie udając, nie grając. Będąc sobą przy niej.
- Christer jest ok. Bardzo nieufny. Ponury…
tak, dopóki się nie przekona do kogoś, jest jego śmiertelnym wrogiem…
Rose patrzyła
na niego kpiąco, jakby chciała powiedzieć: Dokładnie tak samo, jak ktoś, kogo
znam…
- Rose… - powiedział cicho, odwracając się
do niej, i dotykając jej twarzy.
Dotknęła
ustami jego ust.
Da mu
dzisiejszy dzień. Da mu tyle czasu ile potrzebuje…
- A
gdzie Rose? – zapytała zdziwiona Lily.
Arthemis też
zauważyła jej zniknięcie, ale ona przynajmniej wiedziała gdzie jest. I z kim.
Udając, że jest zaczytana w książkę, powiedziała:
- W wagonie prefektów.
Nikt nie
kwestionował jej słów. Nikt nie podjął tematu. Wszyscy byli uspokojeni, wierząc
w słowa Arthemis.
Arthemis spojrzała na swój
zegarek i stwierdziła, że już niedaleko do Londynu. Wstała, więc wszyscy
spojrzeli na nią zdziwieni.
- Idę do łazienki – powiedziała im ze
śmiechem, - nie zachowujcie się, jakbym miała zamiar wyskoczyć z pociągu…
Żadne z nich
się nie roześmiało. Patrzyli na nią z niepokojem.
Arthemis
zrzedła mina.
- Nie ma zamiaru wyskakiwać z pociągu –
pokręciła głową z niedowierzaniem, że mogli tak pomyśleć. - Idę się wysikać –
powiedziała dobitnie i wyszła.
Nie poszła
jednak do łazienki. W życiu nie skorzystałaby z tego malutkiego ciasnego
pomieszczenia, nawet po użyciu wszystkich zaklęć odkażających jakie znała.
Skierowała się do wagonu bagażowego. Otworzyła drzwi nie patyczkując się.
Rose i
Scorpius odskoczyli od siebie szybko, Arthemis nie czuła się zawstydzona, ani
nawet zaskoczona. Posłała im tylko spokojne spojrzenie i powiedziała:
- Macie pięć minut. Za dziesięć będziemy w
Londynie. Rose, jakby co byłaś cały czas zajęta w przedziale dla prefektów.
Więc rzuć kilka kąśliwych uwag do Albusa, żeby było wiarygodnie.
Spojrzała na
Scorpiusa i w jednym spojrzeniu zawarła wszystko ostrzeżenie i współczucie...
Potem skinęła mu głową, odwróciła się i zostawiła ich samych na ten ostatni
słodko-gorzki pocałunek…
Na peronie Arthemis wpadła jak
zwykle w ramiona ojca. Chyba nigdy na jego widok nie przestanie reagować jak
mała dziewczynka. Uwielbiała, gdy mocno ją ściskał, a potem patrzył uważnie,
czy ma jakieś nowe skaleczenie.
Drugą rzeczą,
którą w nim uwielbiała, było to, że w żaden sposób nie negował prawa Jamesa do
przebywania przy niej. Nie sądziła, by było wielu tak tolerancyjnych ojców. Nie
wiedziała z czego to wynika i nie interesowało jej to dopóki dwaj najważniejsi
mężczyźni w jej życiu się dogadywali. Jakoś…
Gdy już
przywitała się z ojcem, całą rodziną Potterów i Weasleyów, dopilnowała by Rose
nie rumieniła się pod bacznym spojrzeniem matki i ucałowała Lily, Lucasa i
Albusa.
Przyszła kolej
na Freda.
Stanęła przed
nim z lekkim, smutnym uśmiechem i powiedziała:
- Dbaj o siebie w wielkim świecie…
Fred parsknął
śmiechem, a potem porwał ją w ramiona i długo ściskał. Wymieniali ciche życzenia
i słowa, tak żeby nikt ich nie słyszał, bo kończył się jakiś etap w ich życiu.
Fred wprowadzał do ich paczki kolory, tak jak Lily wprowadzała światło, a Rose
rozsądek.
Pomimo
ostrych, często złośliwych relacji byli przyjaciółmi od pierwszej chwili.
Czasem była to relacja trudna, ale często zabawna.
Wszyscy
przyglądali im się zdumieni, ale nikt się nie śmiał.
- Będzie dobrze – powiedział Fred w końcu.
- W końcu jesteśmy rodziną – poklepał
Lucasa po plecach. – Spotkamy się w święta, czy coś…
Arthemis
pokiwała głową.
- Będzie dobrze – potwierdziła.
Potem James
wpadł mu w ramiona, mówiąc teatralnym głosem, w którym jednak Arthemis i pewnie
tylko ona usłyszała szczerość.
- Hogwart bez ciebie nie będzie taki sam!
Może jednak musisz zostać jeszcze rok? – rzucił z nadzieją.
Fred ryknął
śmiechem, a potem zaczęli się przepychać dopóki Valentine ich nie rozdzieliła.
- Zabieram go do siebie – oznajmiła. – Muszę
go przedstawić rodzicom…
Fred dumnie
wypiął pierś, a potem pomachał im i razem z Valentine się teleportowali.
- To smutne – westchnęła Lily. – Znaczy
wiesz… będziemy go widywać i to pewnie częściej niż się spodziewamy, ale to i
tak smutne…
Rose pokiwała
głową.
Potem jednak
zajęli ich rodzice i dziwne poczucie nierównowagi zostało wyrównane.
Gdy już musieli
się zbierać Arthemis odwróciła się do Jamesa i powiedziała cicho.
- Daj mi cztery dni. Chcę pobyć sama z tatą.
Potem będę na ciebie czekać…
James
pogładził ją po policzku.
- Dobrze – obiecał i pozwolił jej odejść z
ojcem, a sam oddał się słuchaniu radosnego szczebiotania matki.
Uroczy rozdział. Bedzie brakować Freda, ale pewnie bedzie z nim jeszcze dużo rozdziałów :)
OdpowiedzUsuń