sobota, 27 stycznia 2018

Lily vs. Scorpius (Rok VI, Rozdział 54)

James i Arthemis na szlaban stawili się osobno. Alan przyszedł po nich i starał się trzymać jak najdalej. Profesor Vector ze swojego gabinetu zaprowadziła ich do jednej z wielkich łazienek prefektów i kazała im wszystkie powierzchnie wysprzątać na błysk. Wyczarowała im tylko szczotki, mopy, wiadra i ścierki. Powiedziała też, że Filch przyjdzie ich skontrolować. To wcale nie poprawiło ich sytuacji.
Alan odszedł na drugi koniec łazienki, więc James skinął głową Arthemis, która poszła w jego stronę.
-      Nie zbliżaj się do mnie! – powiedział szybko, bacznie obserwując Jamesa.
-      Spokojnie, już sobie wszystko wyjaśniliśmy – powiedziała z miłym, jak sądziła uśmiechem.
-      Ostatnio też tak myślałem – prychnął Alan, wracając do czyszczenia.
-      Sorry, za to, że cię przez przypadek wmieszaliśmy w nasze sprawy… - westchnęła tylko i odeszła kilka metrów, żeby też zająć się sprzątaniem i stwierdziła, że prefekci mają za dobrze. No kurcze! Ich wanna to był basen…
Arthemis wiedziała, że James ją obserwuje. Ale jednocześnie przygotowywała się psychicznie na to, co musiała zrobić. Skupiała się na metodycznym czyszczeniu kafelek, jednocześnie obmyślając każdy swój ruch.
Rozproszyła się tylko na chwilkę, gdy przypomniała sobie, że kłóciła się z Jamesem, że jego plan ma zbyt wiele dziur, żeby wypalił. A jednak wypalił. Najtrudniej było dołączyć do niego nieświadomą niczego profesor Vector, reszta to była już bułka z masłem. Miała drobne wyrzuty sumienia, że wkopała Alana w kolejny szlaban, ale dzięki temu mogła być przez jakiś czas w jego pobliżu, bez ryzyka, że w jej aurę wedrą się zewnętrzne emocje innych uczniów.
Po dwóch godzinach niemal już mieli wysprzątane trzy czwarte łazienki. Arthemis wiedziała, że nie może zacząć wcześniej, bo James nie dopuściłby, by się męczyła przez dłuższy czas z krwotokiem, gorączką, bądź bólem głowy. Dlatego dopiero teraz zdecydowała się rozpuścić wici.
Zamknęła oczy, opuściła bariery i jak zwykle natychmiast wyczuła ogniścieczerwoną aurę Jamesa. Alan miał zdecydowanie inny kolor, był łagodnie zielony. To była pierwsza rzecz, która się nie zgadzała. Gdy goniła sprawcę snów, wiązka jego energii była przezroczysta. Ale czy to oznaczało, że to nie Alan. Niekoniecznie. Jeżeli mógł majstrować przy snach, jego moc nie musiała mieć takiego samego koloru jak aura…
Arthemis mocniej się skupiła i przygotowała umysł na lekki szok, gdy zaczęła badać umysł Alana. Nie zaglądała do jego wspomnień, nie musiała. Energię snów wyczułaby natychmiast, gdyby była obecna w jego umyśle. Tylko, że nie była…
Arthemis zachwiała się, ale uparcie poszukiwała dalej. Może Alan nie był sprawcą snów, ale zawsze mógł mieć inne zdolności. Ukryte głęboko w umyśle, tym bardziej, jeżeli były nieuświadomione.
-      Dobrze się czujesz? – burknął, widząc jej nagłą bladość.
Skinęła głową i nie odpowiedziała, zajęta przeszukiwaniem umysłu, niczego nieświadomego Alana.
To, że nic nie znalazła. Nawet najdrobniejsze smużki mocy, podobnej do niej, wywołało słodko-gorzkie uczucia. Z jednej strony cieszyła się, że Alan nie będzie musiał się borykać z tym, co ona przeszła, ale z drugiej strony nadal pozostawała jedynym człowiekiem na ziemi o takich zdolnościach.
No i pozostawał jeszcze sprawca snów… W Hogwarcie nadal była osoba, której zależało na rozdzieleniu Arthemis i Jamesa. Tylko kto to był?
Arthemis czując jak ciśnienie krwi rozsadza jej skronie, przytknęła czoło do kafelek.
-      Arthemis?! – powiedział zdenerwowany James, idąc w jej kierunku.
-      Często jej się to zdarza? – rzucił zaniepokojony Alan, obserwując Arthemis.
-      Nie – odpowiedział szybko James.
Zanim jedna dotarł do Arthemis drzwi otworzył im Krentz.
-      Widzę, że został wam jeszcze spory kawałek… - powiedział swoim przygłupawym tonem.
James wyjął zza pleców różdżkę i wypowiedział w myślach zaklęcie.
-      Ale w sumie możecie to dokończyć jutro. Jest już późno, dzieci powinny być w łóżkach – zachichotał i wyszedł.
Alan patrzył na niego zdezorientowany. Potem przeniósł wzrok na Jamesa.
-      Skonfundowałeś go?
-      Niewielka różnica z jego codziennym zachowaniem, prawda? – rzucił, równocześnie idąc do Arthemis, przerzucił sobie jej ramię przez szyję i objął ją w pasie. -  Radzę ci się stąd zmyć, zanim Filch wpadnie – dodał uprzejmie i skierował się do drzwi.
Alan chyba nie wiedział, co ze sobą zrobić, bo gdy James był w połowie korytarza usłyszał, jak Krukom, przewracając wiadra dopiero biegnie do wyjścia.
-      Nic mi nie jest – powiedziała Arthemis. – Zaraz mi przejdzie. Możesz mnie puścić…
James niechętnie pozwolił jej iść samej. Głównie dlatego, żeby nikt nie zainteresował się, co się dzieję z Arthemis.
-      Głowa cię boli – bardziej stwierdził niż zapytał.
Potwierdziła skinieniem.
-      Zawsze tak, jest jak naruszam czyjąś strefę umysłową. Tylko w twoim i Ala przypadku mnie to omija.
-      Podlegamy pod inną kategorię? – James próbował zażartować, ale w jego głosie dało się wyczuć zaniepokojenie.
-      Wydaje mi się, że ponieważ w części macie jakąś moją mikrokomórkę, to mój umysł rozpoznaje was jak swoich. Dlatego ani was ani mnie nie sięgają przykre konsekwencje.
-      Co stwarza mi nowe sposoby, uwodzenia cię na odległość… - rzucił mimochodem.
Arthemis zaśmiała się słabo.
-      Może skorzystam…
Przeszli do swojej sali narad, którą stanowił pokój muzyczny. Jednak okazało się, że nie mogą tam wejść, bo po korytarzu kręci się za dużo osób. Zawrócili więc i skryli się w jednym z tajnych przejść.
Arthemis oparła się o ścianę.
-      Nie chcesz mi czegoś dać? – zdziwiła się, gdy James z jakiejś kieszeni nie wyjął flaszki z eliksirem.
-      I tak byś nie wzięła – westchnął ciężko. – Ostatnio powiedziałaś, że to cię osłabia, odzwyczaja. Więc sądzę, że gdy kiedyś naprawdę będziesz tego potrzebować, lepiej, żebyś miała wysoki próg tolerancji na ból.
Skinęła głową. Czasami zadziwiało ją, jak doskonale może ją rozumieć…
James dał jej kilka chwil odpocząć, a potem zapytał:
-      To on?
Arthemis wyczuła w jego głosie, krytą nienawiść. Wiedziała, że gdyby to był Alan, James natychmiast dokonałby krwawej zemsty. Za wszystko. Za jej sny. Za jego koszmary. Za samą chęć rozdzielenia ich. Za jej gorączkę... O tak, sprawca snów, miałby poważny problem…
-      Nie – powiedziała cicho. – To nie Alan.
-      Jesteś pewna.
Posłała mu protekcjonalne spojrzenie.
-      Nie chronisz go? – upewnił się z wciąż chłodnym spojrzeniem.
-      Jak bardzo chciałeś, żeby to był on? – rzuciła gniewnie w odpowiedzi Arthemis i zaczęła dalej wchodzić po schodach.
-      A jak bardzo ty nie chciałaś, żeby to był on? – rzucił równie gniewnie.
Odwróciła się do niego z twarzą zawiedziona, złą, a nawet troszeczkę smutną.
-      Może kiedyś w końcu zaczniesz mi ufać? – zapytała gorzko.
-      Ufam ci! – powiedział gwałtownie.
-      Tak? To dziwne, bo jakoś tego nie odczuwam – powiedziała chłodno. – Jesteś i będziesz jedynym mężczyzną w moim życiu, bo prostu nie mogę nawet znieść myśli o kimkolwiek innym na twoim miejscu!! – powiedziała gwałtownie i zbyt szybko, jakby chciała wypowiedzieć zbyt wiele słów naraz. – Co jeszcze muszę zrobić, żeby w końcu to do ciebie dotarło? – zapytała z głębokim westchnieniem. - Alan pojawił się nagle. I równie nagle zniknie. Nigdy nie będzie tobą, więc po, co obarczasz się wszystkimi tymi podejrzeniami? Czy za każdym razem będę musiała udowadniać ci, że tylko ty się liczysz? -  odwróciła się zaczęła w wchodzić po schodach, nawet się na niego nie oglądając. Niemal już wyszła z tajnego przejścia na korytarz na siódmym piętrze, gdy usłyszała z dołu:
-      Nie wiem… Może robię to celowo, by to od ciebie usłyszeć… Żeby się upewnić…
Arthemis odwróciła się do niego z niedowierzaniem.
-      Może za każdym razem, gdy poznajesz kogoś nowego nie mieści mi się w głowie, że nie chciałby mi ciebie odebrać. I może boję się, że komuś w końcu się uda… - powiedział ostro i kopnął w ścianę. Nie patrząc na nią i kontynuował: - Poza tym ty masz coś, co ci daje pewność. Wyczuwasz co czuję, a ja cały czas jestem niepewny i…
-      Nie mam pewności! – zaprotestowała gwałtownie Arthemis, schodząc kilka stopni w dół. – Skąd ci to przyszło do głowy?! Codziennie muszę walczyć z tym, żeby nie wpaść w histerię, że zrobię coś nie na miejscu i cię stracę. Że nagle poznasz kogoś lepszego! Nigdy nie mam pewności! I nie sprawdzam twoich uczuć, dobrze o tym wiesz! Nie sprawdzam ich, bo je wyczuwam i nie ma to nic wspólnego z moimi zdolnościami! – Zaśmiała się gorzko. – Naprawdę jestem taka beznadziejna? Naprawdę tego nie czujesz?! Że oddycham tobą? Że nie umiem już nawet normalnie bez ciebie spać? Że dotykanie cię jest mi potrzebne do życia, jak woda? Czy muszę to mówić, żebyś o tym wiedział?! – wyjąkała. – Naprawdę się staram, James… Nie wiedziałam, że tak kiepsko mi idzie – dodała gorzko.
James przetarła dłonią twarz.
-      Czuję się jak ostatni kretyn…
-      Czasem nim jesteś – powiedziała łagodnie.
-      Bardzo chciałem, żeby to był on – wyjaśnił przez zaciśnięte zęby. - Nie dlatego, że to Alan. Tylko dlatego, że w końcu mógłbym się zemścić, za to, co sprawca snów, próbował nam zrobić. Za to, że cię zranił. Ale chyba nie mam prawa, skoro sam radzę sobie całkiem nieźle z ranieniem cię… - dodał cicho.
-      Takie kłótnie oczyszczają atmosferę – rzuciła niedbale, wpatrując się w swoje paznokcie i starając się nie rumienić na samo wspomnienie swojego wybuchu. Tak się odsłonić!
James powoli pokręcił głową.
-      Nie żałuję, że cię do tego sprowokowałem, bo dzięki temu znowu czuję się, jakby miały mi wyrosnąć ze szczęścia skrzydła – rzucił, przez co Arthemis niemal nie spopieliła go wzrokiem. Uśmiechnął się widząc to. – Żałuję natomiast w jaki sposób to zrobiłem… - podszedł do niej powoli i spojrzał na jej dłoń w momencie, gdy splatała się z jego dłonią. Nie patrząc na nią powiedział bardzo cicho: - Pewnego dnia, Arthemis, poproszę cię o coś – Jego palce błądziły po wnętrzu jej dłoni. – i obojętnie jak wielkim okaże się kretynem, chcę, żebyś się zgodziła…
Arthemis serce zaczęło bić tak szybko, jakby niewidzialny upiór poganiał je batem. Z trudem przełknęła ślinę, ale potem nie mogąc znieś napięcia, niepewnie żartem rzuciła:
-      Jeżeli się zgodzę, to tylko dlatego, że masz fajną rodzinę…
James zmarszczył brwi, puścił jej rękę i burknął:
-      I po szczęściu…
Arthemis zaczęła się śmiać. Potem jednak spoważniała.
-      Nadal nie wiemy kim jest sprawca snów…
-      I czemu Alan nie ma mocy, a ty masz – dodał James, marszcząc czoło. – To jest zastanawiające, prawda?
Arthemis się zamyśliła, przypominając sobie, co mówiła jej Demetria.
-      Może nie aż tak bardzo – mruknęła, ale jej myśli nadal były odległe. – Muszę tylko coś skonsultować z ojcem…
-      Mam przeczucie, że to będą pracowite ferie – powiedział James.
Arthemis skinęła głową.
-      Muszę iść napisać list do Demetrii Fairchild – westchnęła. – No i pogadać z twoją siostrą, zanim Lucas ją rozniesie na cztery wiatry…
James spojrzał na nią zdziwiony.
-      O czymś nie wiem?
-      Na to wygląda – odpowiedziała oględnie, nie wdając się w szczegóły i ruszyła w stronę Pokoju Wspólnego Gryffindoru.
James złapał ją za rękę i ścisnął mocno, gdy zmierzali do portretu Grubej Damy.


Arthemis weszła do swojego dormitorium, gdy jej głowa nadal pulsowała drażniącym bólem. Był jednak na tyle słaby, że mogła go ignorować.
Rose i Lily były już umyte i przebrane w piżamy. Rose czytała jeszcze książkę, natomiast Lily przeglądała zdjęcia w swoim aparacie, a minę miała tak skupioną, że Arthemis musiała się uśmiechnąć.
Usiadła przy biurku i zaczęła pisać wyjaśnienia do pani Fairchild, które miała wysłać z samego rana:

Droga Pani Fairchild!
Sprawdziłam na Alana. Nie odczuł tego w żaden sposób, ani się nie dowiedział. Jestem na 99% pewna, że nie ma żadnych umiejętności, które byłyby wywołane tak, jak moje. Jeżeli więc jest w jakiś sposób wyjątkowy, zawdzięcza to tylko sobie.
Z uszanowaniem!
Arthemis North


Potem wstała i patrząc wymownie na Lily, powiedziała:
-      Idę się myć…
Rose spojrzała na nią znad książki.
-      Ja jeszcze tylko chwilę poczytam, więc dobranoc – rzuciła.
Arthemis skinęła jej głową, a będąc przy drzwiach, przez ramię spojrzała na Lily i przez dłuższą chwilę na nią patrzyła, aż ta lekko skinęła głową, potem znowu zanurzyła się w świecie zdjęć.
Arthemis jak zwykle, gdy jej skóra obniżyła swoją temperaturę, a po chwili ciepła woda rozluźniła mięśnie, poczuła się jak nowonarodzona. Gorąca woda to był wspaniały wynalazek… Miała właściwości jak najmocniejszy lek, a była o wiele zdrowsza…
Wypróbowała nowe zaklęcie do depilacji, które wynalazła Rose, a które zdziałało naprawdę cuda. Wtedy wypróbowała wszystkie kremy i balsamy, które na Gwiazdkę dały jej dziewczyny. Chyba uważały, że sama takie zakupy ignoruje. Cóż… kiedyś miałyby rację – to musiała z pewnym zawstydzeniem przyznać.
W końcu wróciła do swojej sypialni, czując się jakby miała nową skórę. Jej wyobraźnia wyraźnie płatała jej figle, bo bardzo wyraźnie zobaczyła na swojej „nowej”, pachnącej skórze dłonie Jamesa. Dlatego bardzo szybko poszła do swojej sypialni, bo wiedziała, że czeka ją poważna rozmowa, która odciągnie jej uwagę od mniej… istotnych kwestii.
Jej przypuszczenia się sprawdziły. Tak długo siedziała w łazience, że Rose już smacznie spała. Nie czekała na to, bo miała przed nią jakieś tajemnice, tylko dlatego, że nie chciała niepotrzebnie jej martwić, powrotem do przykrych, drastycznych wspomnień.
Lily już niemal też spała, dlatego Arthemis trzepnęła ją po ramieniu.
-      Chcesz posłuchać, czy nie? – rzuciła.
Lily natychmiast się ożywiła i usiadła naprzeciw Arthemis, która tylko się upewniła, że Rose na pewno już zasnęła i westchnęła głęboko.
Lily czekała aż powie pierwsze słowo, jak na wyrocznie.
-      Nic nie wiedzieliśmy – zaczęła Arthemis. - Ufaliśmy ci na tyle, że gdy mówiłaś, że to wszystko to wypadki, wierzyliśmy ci. Gdybyś chociaż raz wspomniała o Flincie, nigdy byśmy tego nie zbagatelizowali.
Lily spuściła wzrok.
-      Wiem. Nie musisz jeszcze wywoływać u mnie poczucia winy…
-      Rose popełniła taki sam błąd, nie mówiąc nam – dodała Arthemis łagodnym tonem. – Nie chodzi mi o to, żeby was obwiniać. Tylko, żebyś zrozumiała, że my musimy wiedzieć! Nie możemy zrobić nic, jeżeli nie wiemy, co się dzieje…
-      Rose po prostu nie chciała was martwić. Ja udawałam, że nic się nie dzieję…
-      Obie za to zapłaciłyście – powiedziała gorzko Arthemis i spojrzała w okno. – I na Boga my też… Flint jest nienormalny. Nie można z nim igrać. Nie należy go drażnić… - Arthemis spojrzała na Lily śmiertelnie poważnym wzrokiem. – Gdy tamtego dnia to poczułam… - Wzdrygnęła się. – Lily… poczułam ten ból w całym ciele. I przerażenie. Chyba nigdy tak szybko nie biegłam. Byliśmy w szoku. W szoku!! – dodała z naciskiem. – Gdy trafiłaś do szpitala, czuliśmy się, jak jakby wysłali nas na obcą planetę… I zanim zdążyliśmy się podnieść, zadano nam kolejny cios. – Arthemis bardzo długo zastanawiała się, czy obarczyć Lily historią o tym, co się stało z Rose. Ale wiedziała, że ktoś w końcu będzie musiał jej powiedzieć.
Lily wpatrywała się w nią zaskoczona.
-      Zanim Rose zdążyła nam powiedzieć, że to, co się z tobą stało, to nie był wypadek… Flint ją dopadł…
-      CO?! – Lily zdenerwowana zerwała się z łóżka i zaczęła krążyć po pokoju, ale na tyle cicho, by nie budzić Rose.
Arthemis zanurzyła się w nieprzyjemnych wspomnieniach.
-      Gdy ją znaleźliśmy miała obcięte włosy…
Obie jednocześnie spojrzał w stronę łóżka Rose. Obecnie jej włosy sięgały daleko za łopatki i miękkimi falami opadały na jej plecy. Eliksiry Albusa działały cuda…
-      Jej ubranie było porozrywane i chyba tylko cudem nie miała, żadnych ciętych ran…
Lily z niedowierzaniem i łzami w oczach, kręciła głową. Złapała Arthemis za ręce:
-      Ja nie chciałam!
Arthemis poklepała ją pocieszająco.
-      Spokojnie. Nikt cię nie obwinia. Tylko Flint jest winny… - Rose nam wszystko w końcu opowiedziała. Nawet Malfoy wpadł w szał – przypomniała sobie Arthemis, ale potem z lekką zgrozą spojrzała na Lily i jęknęła: Ups!
Lily siedziała z otwartymi ustami.
-      Malfoy? – zapytała, krzywiąc się.
Arthemis uśmiechnęła się szeroko.
-      Gdybyś go widziała… - Pokręciła z niedowierzaniem głową. – Fred i Luke musieli go odciągać od Flinta… - Potem położyła rękę na jej dłoni i powiedziała: - Zapewnij ją, że nigdy nikomu nie wygadasz, to sama ci wszystko opowie…
Lily nadal z głębokim niedowierzaniem patrzyła na śpiącą w najlepsze Rose.
-      Serio? – pytała z głębokim zaskoczeniem.
-      Wybiegłyśmy trochę za daleko w przód – napomknęła Arthemis. – W każdym bądź razie… Akcja była natychmiastowa. Scorpius podsunął nam Flinta na srebrnej tacy… Zaciągnęliśmy go do lasu – głos Arthemis cichł coraz bardziej, jakby wstydziła się każdego następnego słowa. – Dopadliśmy go, jak banda wściekłych psów… Luke, Fred, James, Scorpius, nawet Al… A on nie reagował. Gdyby się bał. Gdyby w jakoś sposób okazał to, że przeprasza, nawet jeżeli byłoby to nieszczere… ale on… nie zrobił nic – wykrztusiła – po prostu śmiał się jak szaleniec.
Lily wpatrywała się w nią z szeroko otwartymi oczyma.
-      Przerwaliśmy to… Nawet dzisiaj nie wiem, kto bardziej na tym ucierpiał… Lucas wpadł w furię. James musiał go odciągać, bo nie chciał odpuścić. Był wściekły… Lily w życiu nie widziałaś Lucasa tak wściekłego. Zimnego i całkowicie wypełnionego gniewem… - Arthemis wpatrywała się w nią z pociemniałym spojrzeniem. Potem westchnęła. – Flint nic nie powiedział. Wiedział, że będzie miał bardziej przegwizdane niż my… Ty na szczęście wyzdrowiałaś… Rose odrosły włosy… - Arthemis wzruszyła ramionami, ale jej wargi zadrżały, więc przez chwilę musiała milczeć, żeby się opanować. – W jakiś sposób myślę, że wam jest łatwiej. Możecie otoczyć się mgłą zapomnienia, udawać, że to się nie stało, lub że już nie ma zagrożenia. Ale w nas to zostało… Świadomość, że was nie ochroniliśmy… Wieczne zastanawianie się, czy mogliśmy zrobić coś, co by temu zapobiegło…
Lily patrzyła na przyjaciółkę i w jej słowach dostrzegła również coś innego. Nie tylko to, że oni wszyscy nie zdążyli powstrzymać Flinta, ale również jej własne poczucie winy.
-      Arthemis… Nie możesz się obwiniać…
-      Nie zauważyłam tego. Gdybym zauważyła, mogłabym was przycisnąć i powiedziałybyście mi. Wolałam tego nie dostrzegać…
-      Nie mów tak. Masz tyle spraw na głowie. Nie możesz ogarniać całego wszechświata – ofuknęła ją Lily. – Po trochę każda z nas zawiniła. Ja i Rose. Ale ty nie masz żadnego powodu, żeby się obwiniać – dodała twardo.
Arthemis poklepała się po bladych policzkach i odetchnęła kilka razy, kiwając głową.
Potem spojrzała ostro na Lily, tak, że ta z zaskoczeniem odchyliła się do tyłu.
-      Co?
Arthemis wskazała na nią palcem.
-      Lucas.
Lily spuściła wzrok i zaczęła się bawić nogawką spodni od piżam.
Arthemis natomiast zastanawiała się, jak dużo może powiedzieć, żeby nie zdradzić przyjaciela, a pomóc przyjaciółce. Jak zwykle między młotem, a kowadłem, pomyślała zgryźliwie.
-      Posłuchaj mnie uważnie. Jemu na tobie zależy. Nie dlatego, że grasz w quidditcha, ale dlatego, że jesteś częścią nas. Gdy jesteś chora, gdy nie ma cię w pobliży, to jakby zabrano nam jakieś światło – powiedziała Arthemis. – Lucas też to odczuwa, bo jesteś mu bardzo bliska. Twój wiek nie ma żadnego znaczenia, kiedy macie wspólne zainteresowania, znajomych i podobny sposób myślenia. Negując jego prawo do opiekowania i martwienia się o ciebie, po prostu negujesz jego przywiązanie i przyjaźń. Chłopakom nie jest łatwo okazywać uczuć – dodała po chwili, - więc gdy już to robią, nie możesz im tego odebrać. Luke martwi się o ciebie, bo jesteś dla niego ważna. Przykro mi to mówić, ale nawet James i Albus się tak nie przejmowali jak on. Ale oni są twoimi braćmi z urodzenia, a Lucas z wyboru. Niszczysz wszystkie więzi, jakie was łączą, gdy tak mu dogryzasz. Poza tym… po czymś takim… po tym, gdy coś ci się stało, patrzenia, jak próbujesz zniszczyć to ocalone zdrowie, wcale nie jest przyjemne – zakończyła ostrym tonem.
Mając nadzieję, że Lily do głębi przemyśli jej słowa, Arthemis wstała z jej łóżka, nie mówiąc nic więcej i udała się do własnego. Gdy pogasiła lampy i świece i położyła się pod kołdrę, usłyszała poruszenie, a jej wzrok przyzwyczajony już do ciemności zobaczył, jak Lily ściąga kołdrę ze swojego łóżka kołdrę i poduszkę i po cichu drepta do łóżka Rose.
Arthemis uśmiechnęła się do siebie, wyobrażając sobie Rose i Lily śpiące w jednym łóżku jako małe wesołe dziewczynki. Za chwilę poczuła drobne ukłucie żalu, że ona nie miała rodzeństwa. To z kolei znowu powiodło jej myśli do matki i sprawcy snów. Bawiła się różnymi spekulacjami nie mogąc zasnąć i ciesząc się, że jutro jest niedziela i nie musi wcześnie wstawać.
Godzinę później nadal kręciła się niezdecydowana czy spać na plecach, na brzuchu, na boku, czy na suficie. Była tym nieźle zirytowana, ale nagle cała się spięła słysząc, jak klamka się porusza. Natychmiast zamknęła oczy, udając, że śpi.
Usłyszała nagłe głośne mruczenie Gina i szept:
-      Cześć, kocie!
Potem kotara od jej łóżka się rozsunęła. Poczekała chwilę, aż James się ułoży, a potem nagle otworzyła gwałtownie oczy, tak, że z zaskoczenia zachłysnął się powietrzem.
-      Jeżeli chcesz tu spać, to musisz załatwić większe łóżko – powiedziała cicho, jednocześnie naburmuszona i ciesząc się z tego, że przyszedł.
Na wargi James wypłynął szelmowski uśmiech.
-      Zmieścimy się – zapewnił ją sugestywnym tonem i objął ją tak mocno, że znalazła się niemal na nim.
-      Jak to jest, że chce ci się tu przychodzić, pomimo tego, że rano musisz wcześniej wstać? – rzuciła cicho.
-      Jutro jest niedziela. Mogę spać ile chce… - mruknął, jego oddech łaskotał jej szyję. Wziął głęboki wdech, żeby mocniej zaciągnąć się grzesznym, kobiecym aromatem jej skóry.
-      Dziewczyny niedawno zasnęły – ostrzegła go Arthemis.
-      My też zaraz zaśniemy – obiecał jej. – A czemu śpią razem?
-      Może tego potrzebują – odpowiedziała cicho, wtulając się w niego i zamykając oczy.
James pocałował ją w czoło. Doskonale mógł to zrozumieć, tę potrzebę bliskości, która cię uspokaja nawet we śnie. Gdy dotykał Arthemis, gdy mógł wyczuć jej spokojny oddech, gdy w nocy coś wyrwało go ze snu, gdy przytulała się do niego, czuł się jakby wszystko było na swoim miejscu.


Arthemis i James jeszcze spali, ale nie miało to potrwać długo.
Rose już się ocknęła i ze zdziwienia spadła z łóżka, gdy zobaczyła obok siebie rudą głowę.
Lily przestraszona również podniosła głowę znad poduszki.
-      Co robisz w moim łóżku? – zapytała zdziwiona Rose, zaspanym głosem. Przetarła oczy i znowu wsunęła się na materac.
Lily zastanawiała się jak to wyjaśnić, więc w końcu uśmiechnęła się w totalnie chochlikowaty sposób i powiedziała cicho:
-      Słyszałam, że masz chłopaka…
Rose po raz drugi spadła z wrażenia z łóżka. Potem wstała, wzięła się pod boki i zmrużyła oczy.
-      Kto ci powiedział?
-      Dziwię się, że nie ty – burknęła Lily, a Rose w odpowiedzi przewróciła oczami. Usiadła na łóżku po turecku. -  Rosie… - zaczęła, co chwilę zerkając na nią niespokojnie,  - następnym razem po prostu mnie obezwładnij, zanim… zrobię coś głupiego.
Rose spojrzała na nią ze zdziwieniem.
-      Arthemis mi wszystko opowiedziała – wyjaśniła jej Lily.
Rose westchnęła i potarła dłonią czoło.
-      OK. Obiecuję ci, że jeżeli uznam, iż ryzykujesz natychmiast naskarżę wszystkim… Może to cię powstrzyma – uśmiechnęła się złośliwie.
Lily pokazała jej język i poklepała miejsce obok siebie, więc Rose wdrapała się na łóżko. Lily oparła jej głowę na ramieniu, jak to robiła od najmłodszych lat. Były siostrami…
-      Przykro mi z powodu twoich włosów – powiedziała cicho. – Mam ochotę wyrwać Flintowi każdy włosek… pęsetom…
Rose zaśmiała się cicho, ale potem spoważniała.
-      Ale nie masz zamiaru się do niego zbliżać?
Lily uspokajająco poklepała ją po kolanie.
-      Lucas by mnie żywcem pogrzebał… I nie mam ochoty znowu wylądować w szpitalu – wzdrygnęła się. – A więc… dlaczego Malfoy?
Rose naburmuszyła się.
-      Jakby co to nic o tym nie wiesz, jasne? – rozejrzała się. – I nie będę z tobą teraz o tym rozmawiać, bo James może się w każdej chwili obudzić…
-      James?! – Lily rozejrzała się. – A co on tu robi?
-      Śpi – odpowiedziała spokojnie Rose. – Często ostatnio myli własne łóżko z łóżkiem Arthemis…- zachichotała.
Lily zaśmiała się ochryple i złośliwie. Zupełnie jak James… A potem zanim Rose zdążyła ją powstrzymać, pobiegła w podskokach do łóżka Arthemis i rzuciła się pomiędzy śpiących tam ludzi.
Za chwilę Rose usłyszała jej piski i krzyk przerażenia, więc pobiegła w tamtą stronę.
Lily leżała między Arthemis i Jamesem, a oni jeszcze na wpół śpiąc, podpierając się na łokciach, wojowniczo celowali w nią różdżkami. Rose niemal słyszała dudnienie serce kuzynki.
Gdy zobaczyli w kogo celują, jednocześnie opuścili ręce, a ich głowy opadły na poduszki.
-      Mówiłam ci, że się nie wyśpisz – mruknęła ochryple Arthemis.
-      Gdybym wiedział, że masz żywy budzik, to bym się nie pchał... – odparł James.
Lily zaczęła się śmiać, a potem wygramoliła się z łóżka, stając przy okazji na Jamesie, który albo to zignorował, albo nie poczuł, bo znowu zasnął. Lily ruszyła do okna i otworzyła je szeroko, wpuszczając mroźne lutowe powietrze. Wychyliła się przez okno…
-      Nie ma już śniegu za to mamy tu piękne błoto – oznajmiła nadzwyczaj radosnym tonem. Przez chwilę milczała, a potem rzuciła coś, co wszystkich zainteresowało: - Co to, za dziewczyna z Albusem?
-      Skąd wiesz, że to Albus? – odparła Rose, podchodząc do okna.
-      Wszędzie poznam tę jego żenującą, czerwoną czapkę z pomponem... – odpowiedziała jej natychmiast Lily.
-      A skąd wiesz, że ten ktoś obok niego to dziewczyna? – zapytała Rose.
-      Widziałaś chłopaka w różowym płaszczu? – odpowiedziała pytaniem Lily. – James, masz mapę?
-      Nie – burknął niewyraźnie z twarzą ukrytą w poduszce.
Lily z niezadowoleniem pokręciła głową.
-      I ty się masz za króla Huncwotów… - odwróciła się znowu do okna, mówiąc: - umrę z ciekawości. Arthemis zrób coś z tym! – zażądała.
-      A pójdziesz sobie? – rzuciła Arthemis niemrawo.
-      Tak, tak – obiecała Lily.
-      Arthemis proszę cię… - burknął James. – Pozbądź się jej…
Arthemis westchnęła ciężko.
~     Al? Idziesz do Hogsmead?
~     Tak. A co? Chcesz coś?
~     Pozbyć się Lily…
~     Nie mogę jej ze sobą zabrać - w myślach Albusa dało się odczuć zadowolenie, pomieszane  zawstydzeniem.
~     Z kim idziesz?
~     Nie twoja sprawa – ofuknął ją radośnie.
~     Widziałam, że Eliza na ciebie pożądliwie patrzy – Arthemis złośliwie zarzuciła przynętę.
~     Nie idę z Elizą! – zaprotestował gwałtownie Albus.
~     Och, nie musisz tego ukrywać Albus. Wiem, że lubisz ostre laski…
~     Nie idę z Elizą! – powtórzył ostro. – Idę z Lizbeth!
~     Och. No to sorry. Bawcie się dobrze…
~     Niech cię szlag Arthemis… - zaklął w myślach Albus.
~     Tak, tak – mruknęła i rozłączyła się, żeby ominąć wiązankę Albusa.
Wtuliła twarz w poduszkę, mówiąc:
-      Idzie z Lizbeth do Hogsmead. I macie dać mu spokój…
-      Z Lizbeth?! – krzyknęły jednocześnie Rose i Lily.
-      Z Lizbeth? – James podniósł głowę znad poduszki.
-      Mhm…- Arthemis przewróciła się na drugi bok, więc James objął ją ramieniem i też dalej spał.
Lily i Rose patrzyły na nich z konsternacją, ale potem postanowiły bardziej zainteresować się swoim własnym życiem, bo ubrały się i poszły na śniadanie, podczas którego Lily zdała sobie sprawę, że musi przeprosić Lucasa, a Rose dostała list, który miał dla niej katastrofalne konsekwencje…


Lily długo się w sobie zbierała. Naprawdę długo. Aż była niezadowolona z samej siebie. Ale na samą myśl o rozmowie z Lucasem, ściskało ją w żołądku.
Dopiero po południu, w miejscu, w którym oboje czuli się równie pewnie, nie pozwoliła sobie na ucieczkę. Lucas siedząc w szatni wyrysowywał schematy zagrywek. Widocznie go to uspokajało.
Lily oparła się o framugę drzwi i przełknęła ślinę. Lucas musiał ją zauważyć, ale najwidoczniej ją ignorował. Nie zamierzał jej tego ułatwiać…
-      Nie możesz wystawić Simona w taki sposób. Odsłonisz ścigających – powiedziała siląc się na swobodny ton.
-      Będziesz mogła decydować, gdy zostaniesz kapitanem – odpowiedział jej wyzutym z emocji głosem. – Chociaż może masz rację… w końcu jesteś nieomylna – dodał zgryźliwie.
Lily westchnęła głęboko.
-      Luke…
-      Chyba już wyraziłaś swoje zdanie – przerwał jej chłodno.
Lily nie mogąc się przedrzeć przez jego chłód, była jednocześnie zdezorientowana, przestraszona i trochę zła.
-      Popełniłam błąd! – krzyknęła, bo w końcu najlepszą obroną jest atak. – Popełniłam ich wiele. Nie jestem taka dorosła i doświadczona, jakbym chciała. A to, że wy wszyscy jesteście tacy dokonali, zdolni i inteligentni wcale mi nie pomaga!
Lucas wzruszył ramionami, co wprawiło Lily niemal w osłupienie. Może poczułaby się zraniona, gdyby nie czuła się tak winna. Po raz pierwszy dostrzegła, jak wiele daje jej ta więź porozumienia z Lucasem. Może dostrzegła ją, bo w jednej chwili jej zabrakło, a ona poczuła się totalnie zagubiona. Lucas stał się odległym przyjacielem jej brata, a nie jej przyjacielem. To było coś czego nie była w stanie znieść i może dlatego musiała szybko zamrugać, żeby odgonić łzy.
-      Nie zasłużyłam na to, żebyś się mną opiekował, ale wcześniej to do mnie nie docierało. Ponieważ zawsze mnie otaczano opieką, uważałam ją bardziej za karę niż za nagrodę. Trudno mi teraz odróżnić jedno od drugiego.
Lucas zamknął oczy i ciężko usiadł na ławce.
-      Nie chcę, żebyś uważał mnie za kogoś słabego, kogo trzeba cały czas pilnować…
-      Nie uważam cię za kogoś słabego – powiedział cicho Lucas. – Ale nie mogę patrzeć, jak coraz bardziej doprowadzasz się do choroby…
-      Luke… Ja… nie rozumiałam, co to znaczy mieć cię po swojej stronie. Dopóki cię nie zabrakło… Minęło dopiero dwa dni, a ja nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Jakby zabrakło mi punktu oparcia. I to też jest dziwne, bo co się stanie, kiedy uznasz, że za bardzo na tobie polegam? Nie jesteś moim bratem… Możesz odejść w każdej chwili… - powiedziała żałośnie, uświadamiając sobie prawdę zawartą w tych słowach i własny strach.
Lucas patrzył na nią najpierw ze zdziwieniem, a potem z łagodnym rozbawieniem.
-      Gdy miałaś jedenaście lat, na peronie objechałaś Jamesa, tak, że aż zaniemówił – powiedział cicho, zamyślony. – Patrząc na twoją wojowniczą minę, pomyślałem, że warto byłoby mieć kogoś takiego jak ty przy sobie. Nie wiem czemu, ale na początku chodziło mi o to, że dzięki temu, że James był takim lekkoduchem, mogłem go zastąpić i się kimś opiekować. Mój ojciec jest niewymownym i tak bardzo nas chronił, że uważałem, że nigdy mu nie dorównam. Lubiłem cię, bo byłaś taka wojownicza i odważna, nawet pierwszego dnia szkoły. Później weszło mi to w nawyk. Traktowanie cię jak siostry… I zanim się obejrzałem opiekowanie się nad tobą, stało się dla mnie nadrzędnym zadaniem. Nie chciałem się zastanawiać nad tym, czy ci to odpowiada… Ale nadal nie podoba mi się to, że tak ryzykowałaś. Że nie zaufałaś mi…
Lily przeczesała dłonią włosy i usiadła obok niego, tak blisko, że stykali się kolanami.
-      Luke… Dobra gra polega na zawierzeniu swojemu kapitanowi i reszcie drużyny. Zapomniałam, że ta zasada dotyczy również życia – powiedziała poważnie. – Nigdy więcej nie dopuszczę do podobnej sytuacji – obiecała, a potem zarumieniła się i zaczęła wyłamywać palce. W końcu jedna wykrztusiła z siebie: - I jeżeli mogę cię o to prosić, nadal mniej na mnie oko.
Lucas uśmiechnął się ukradkiem, a potem spojrzał na nią spod oka.
-      To zależy od tego, jak dużo cukierków jesteś w stanie przemycić, tak, żeby James się o tym nie dowiedział...
Lily spojrzała na niego z szerokim uśmiechem.
-      Wychowałam się z nim… Ukrywanie cukierków wyssałam z mlekiem matki…


Rose jeszcze po południu czuła motylki w brzuchu. Bardzo podobał jej się list, który dostała podczas śniadania.
Miała nadzieję, że Scorpius domyśli się, że chce się z nim spotkać wcześniej niż zwykle. Próbowała uchwycić jego wzrok, gdy czytał swój list, ale nie udało jej się tego zrobić. Rozmawiał z siedzącym obok, ciemnowłosym chłopakiem. Rose obserwując ją, stwierdziła, że w sumie często ich widywała razem. Scorpius rozmawiając z nim wydawał się być wyjątkowo rozluźniony i… szczęśliwy. Tak szczęśliwy, jak nigdy nie był przebywając z nią. To była smutna myśl. Ale mimo wszystko postanowiła zapytać Scorpiusa o jego przyjaciela. Chciała go lepiej poznać, chociaż bronił się przed tym, jak przed rozstrzelaniem.
Gdy Scorpius nie zwrócił na nią uwagi podczas śniadania, musiała z westchnieniem pogodzić się, że zobaczą się tam gdzie zwykle o zwykłej porze.
Scorpius jednak się nie pojawił, przez co Rose była totalnie zdezorientowana. Podczas kolacji było to tym bardziej widoczne, bo Albus pomimo dogryzań chłopaków usiadł obok Lizbeth, Lucas i Lily znowu byli najlepszymi przyjaciółmi, a Fred i Valentine dyskutowali o feriach, a James zaśmiewał się z Arthemis, która po przeczytaniu listu, który dostała również ona, była pochmurna jak gradowa chmura.
-      Bal? – rzuciła z niedowierzaniem. – Po, co komu bal?
-      To Bal Wiosenny – uzupełnił James. – Pewnie dla uczczenia tego, że jeszcze żyjemy…
-      Nic mnie to nie obchodzi – fuknęła. – Nie mogli wymyślić jakiegoś nowego zadania?
-      Ej, bo wykraczesz – ostrzegła ją Lily. – Poza tym, czym się przejmujesz? To dopiero za miesiąc. Dwa tygodnie po feriach, jestem pewna, że Victoire zdąży ci uszykować jakąś kreację. Rose zresztą też…
-      Kreację?! – Arthemis wyglądała na totalnie zszokowana tą myślą.
-      No, w końcu to bal – poparła Lily, Valentine.
Rose siedziała ponura i zamyślona przy stole, nie biorąc udziału w dyskusji.
Arthemis odwróciła głowę w stronę stołu Ślizgonów. Scorpius wpatrywał się w Rose, jak w nieosiągalny skarb, ukryty za szklaną szybą, spojrzeniem całkowicie pozbawionym nadziei.


Arthemis i James analizowali na okrągło i na okrągło, wciąż i wciąż to co już wiedzieli, ponownie przeczytali pamiętniki, spisali to, co powiedziała im Demetria i to, co Arthemis wiedziała od ojca, czego było raczej mało. Właśnie przez to, że mało przebywali z resztą, nie zauważyli, że Albus był szczęśliwy i ożywiony, chodził z Lizbeth na długie spacery, albo uczył się w bibliotece. Rose wręcz przeciwnie. Była coraz smutniejsza, cichsza, i chociaż udawała, że jest inaczej dla Lily, a gdy mu powiedziała, także dla Lucasa stało się to z widoczne z daleka.
Lily oczywiście nie uznała, za taktowne zostawić ten temat w spokoju i po prostu przycisnęła Rose do muru.
-      Rose. Jesteś chora?
-      Nie, nie jestem – burknęła w odpowiedzi cicho, bo znajdowały się w bibliotece.
-      Więc o co chodzi?
-      O nic.
-      Przecież widzę. Wyglądasz, jakby ktoś ci przepowiedział, że ktoś umrze…
-      Nie kracz – ostrzegła ją Rose.
-      To powiedz, o co chodzi!
Rose doszła do wniosku, że z Arthemis sprawa jest o tyle prostsza, iż ona nie pyta, tylko wie i nie trzeba przebrnąć przez najtrudniejszą część rozmowy – wyjaśnianie. Po prostu wyrzucasz z siebie uczucia, a Arthemis przedkłada ci możliwe rozwiązania.
-      Po prostu tęsknie za Scorpiusem – wykrztusiła z siebie. – Nie rozmawialiśmy od soboty. Jest bardzo zajęty. Nie przychodzi nawet na ćwiczenia…
-      I to wszystko? Nie możesz po prostu dorwać go na jakiejś przerwie? – rzuciła Lily, jakby to była najprostsza rzecz na świecie.
Gdyby to było takie proste! – krzyknęła w duchu Rose.
-      Nie mogę. Nie chcę go rozzłościć…
-      Wścieknie się, bo podejdziesz do niego na korytarzu? – zapytała z niedowierzaniem Lily.
Rose patrzyła na Lily trochę zawstydzona, trochę zirytowana i czując się trochę żałosna.
-      On twierdzi, że jeżeli będziemy widocznie, to może być niebezpieczne. Bo on jest ze Slytherinu, a ja z Gryffindoru…
Lily zahuśtała się na krześle, patrząc na nią ze zmarszczonym czołem.
-      Ten koleś ma ze sobą problem – stwierdziła. – Myślisz, że naprawdę ktoś zwróciłby na to uwagę? W tej szkole jest z setka najdziwniejszych par na świecie, na czele z Arthemis i Jamesem, a on twierdzi, że staniecie się obiektem nienawiści całej szkoły?
Rose poczuła się bardzo źle. Między innymi dlatego, że słowa Lily wyraziły na głos jej myśli. Poza tym zasiały poważne wątpliwości.
-      Ok, kiedy macie ćwiczenia? – zapytała Lily.
-      Codziennie o 16. W środy o 17 – odpowiedziała Rose, a potem spojrzała podejrzliwie na Lily. -  A czemu chcesz to wiedzieć?
-      Dzisiaj jest czwartek więc o 16, bądź w waszej sali… - odparła Lily, wstając.
-      Co ty chcesz zrobić? – zapytała nerwowo Rose, zrywając się z miejsca.
Lily tylko jej pomachała, nawet nie się odwracając.


Lily po prostu szła korytarzem. To, że akurat tym korytarzem, gdzie lekcje miał Scorpius to już była inna kwestia.
Wszyscy ją znali. Ślizgoni szczególnie jej nie lubili, bo cóż… przez nią przegrywali większość meczy quidditcha. Była z tego bardzo dumna. No i powiedzmy szczerze: Lily nigdy nie brakowało pewności siebie…
Idąc wcześniej wspomnianym korytarze, uniosła do góry rękę i kilka razy pstryknęła palcami i powiedziała głośno:
-      Malfoy!!
Scorpius stał i rozmawiał z jakimś chłopakiem. Gdy ją usłyszał, bardzo wolno odwrócił się zdezorientowany i posłał jej mrożące krew w żyłach spojrzenie.
Może by się przejęła. Gdyby nie to, że był „chłopakiem” Rose i przyjacielem Arthemis.
Scorpius zmierzył ją wzrokiem od stóp do głowy, a potem zapytał drwiąco:
-      Mówisz do mnie?
-      A widzisz tu innego Malfoya? – odparła równie drwiącym tonem Lily, rozglądając się teatralnie. - Chodź. Musimy pogadać… - rzuciła spokojnie.
Rozległy się ironiczne śmiechy i prychnięcia ze strony Ślizgonów.
Malfoy wpatrywał się w nią beznamiętnie.
Lily dosyć, że wytrzymała jego spojrzenie, to jeszcze stwierdziła, że marnuje swój czas, więc wzruszyła ramionami mówiąc:
-      Albo pójdziesz ze mną albo powiem ci, co mam ci do powiedzenia tutaj…
Scorpius zmrużył oczy. Wymienił spojrzenie, ze swoim kolegą, a potem wzruszył ramionami. Patrząc na nią z naciskiem, rzucił głośno, tak, żeby wszyscy usłyszeli:
-      Chodzi o olimpiadę?
Lily wiedziała o co mu chodzi, ale czuła perwersyjną satysfakcję, że daje mu nauczkę, za to, że chowa Rose, jakby się jej wstydził.
-      Nie! – odpowiedziała równie głośno.
Scorpius zirytowany zacisnął usta, ostro chwycił ją za ramię i poprowadził korytarzem, tam gdzie nikt ich nie widział i nie słyszał.
-      Oszalałaś?! – warknął.
-      A ty? – odpowiedziała uprzejmie.
Patrzył na nią jak na niepoczytalną.
-      Po pierwsze za dużo przebywasz z Arthemis North, a po drugie mogłabyś mieć chodzić połowę jej taktu i ostrożności.
-      Mogłabym – zgodziła się spokojnie. – Ale nie mam zamiaru być taktowna, dopóki będziesz zachowywał jak totalny dupek…
Scorpius prychnął.
-      Nie sądzę, żeby cię to jakoś specjalnie dotknęło odkąd jesteś w szkole. A poza tym czternastoletnia smarkula nie będzie mi mówić, co mam robić…
-      Dopóki będziesz unieszczęśliwiał Rose, będę cię prześladować, tak, że cała szkoła będzie myślała, że jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. A ponieważ Arthemis poprze mnie, a nie ciebie, to wkrótce cała szkoła zauważy, że jesteś otoczony Gryfonami, jak kordonem bezpieczeństwa… Masz dzisiaj przyjść na ćwiczenia i wyjaśnić Rose o co ci chodzi – powiedziała rozkazująco. – Bo jeżeli Rose nie prześpi kolejnej nocy, to dopadnę cię… - wbiła mu palce w pierś.
Scorpius ujął jej palec w dwa swoje, jak brudną ścierkę i przez zaciśnięte zęby powiedział:
-      Uważaj, mały rudzielcu… możesz się przejechać na swoich groźbach…
-      Nie boję się ciebie. Nie możesz mnie zranić, jak Rose. A fizycznej krzywdy mi nie zrobisz – odpowiedziała spokojnie.
-      Skąd ta pewność? – mocniej zacisnął palce.
-      Bo to by pośrednio skrzywdziło Rose i Arthemis… - zaryzykowała, bo wcale nie była taka pewna.
Scorpius puścił jej palce, a odwracając się, powiedział:
-      Po prostu się w to nie wtrącaj…
Lily więcej go nie zatrzymywała, ale była pewna, że jednak chwycił przynętę. Miała nadzieję jednak, że zrobiła coś pożytecznego, a nie katastrofalnego…


Rose miała nadzieję, że Lily po prostu wyśle kartkę do Scorpiusa. Albo naskarży profesor Alexander. Jednak ponieważ o 16 nikt się nie pojawił jednocześnie, czując ulgę i będąc rozczarowaną, otworzyła książkę i po raz kolejny, zaczęła czytać ten sam akapit.
Dosłownie sekundę później włoski zjeżyły jej się na karku, a drzwi trzasnęły tak, że aż szyby się zatrzęsły. Naprawdę bała się odwrócić.
Lily coś ty zrobiła!?
Rose zebrała się w sobie i odwróciła się, przełykając ślinę. Poprawiła spódniczkę i w końcu na niego spojrzała, lekko zalęknionym wzrokiem.
-      Co ty, do diabła, sobie myślałaś? – zapytał lodowatym głosem, przez zaciśnięte zęby.
Rose nie wiedziała, co by na to odpowiedzieć, skoro w sumie nic nie myślała.
-      Nasłałaś na mnie LILY POTTER! – wrzasnął na ona się skuliła.
-      Nikogo na ciebie nie nasłałam. Nawet nie wiedziałam, co Lily zamierza – wyjaśniła cicho, chociaż żołądek ścisnął jej się ostro i nie chciał rozluźnić.
-      SKĄD ONA W OGÓLE WIE, ŻE…
-      Przestań krzyczeć! – przerwała mu Rose. – Jak miała się nie dowiedzieć?! Mieszkam z nią i z Arthemis?! Wiec powiedz mi jak miała się nie dowiedzieć?! I jeszcze powiedz mi, że twój przyjaciel też o tym nie wie!
-      Nie o Christerze rozmawiamy – uciął Malfoy.
-      Na razie w ogóle nie rozmawiamy – syknęła Rose. – Na razie wrzeszczymy i chyba nie możemy inaczej się porozumiewać!
-      Przez jej głupi wybryk wszystko mogło się wydać! – powiedział ostro.
A Rose poczuła się zmęczona. Poczuła się oszukana…
-      I co z tego? Powiedz mi jaka katastrofa by nastała, gdyby tak się stało?
-      Czy my już o tym nie rozmawialiśmy? – rzucił do siebie, jakby była zbyt głupia, żeby go zrozumieć.
To ją zraniło i zirytowało bardziej niż wszystko inne.
-      Może raz, a dobrze wyjaśnisz mi o co ci chodzi? – rzuciła, przełykając ślinę. – Może wytłumaczysz mi, czemu nie przychodziłeś na nasze zajęcia? Jakbym nagle przestała istnieć!
-      Nie muszę ci się z niczego tłumaczyć – odpowiedział chłodno.
Rose spojrzała na niego spokojnie, z krytym bólem w oczach.
-      Dobrze – powiedziała chłodno. – Wybacz, ale tym razem to ja nie będę uczestniczyć w ćwiczeniach – dodała uprzejmie i mijając go z wysoko uniesioną głowa ruszyła do drzwi.
-      Rose! Nie waż się wyjść przez te…
Usłyszał trzaśnięcie dorównujące temu, które on spowodował, zanim zdołał dokończyć.


Arthemis wiedziała, że coś się stało. Rose siedziała zła i smutna w dormitorium i nie dostrzegała nikogo. Weszła do ich sypialni, akurat, gdy Lily ją przepraszała.
-      Rose, naprawdę, nie wiedziałam, że do tego dojdzie.
-      Dobrze, że to zrobiłaś Lily. Inaczej ja bym się dręczyła nie wiedząc, o co mu chodzi, a nadal unikałby odpowiedzi tak jak teraz. Więc tak czy inaczej musiało do tego dojść.
-      Więc co teraz?
Rose spojrzała ponad ramieniem Lily na Arthemis i powiedziała:
-      Nic. Impas. Nie skończyliśmy tego. Nie poszliśmy dalej. Będziemy czekać, aż coś się rozwiążę. Ale ja już nie zrobię pierwszego kroku… Znowu odwróciłby to przeciw mnie – szukała potwierdzenia a oczach Arthemis.
-      Obawiam się, że masz rację – westchnęła Arthemis.
-      Czemu w ogóle się z nim zadajesz? – burknęła Lily.
Arthemis pociągnęła ją za ucho.
-      Lily, nie zadawaj takich pytań. Gdy kiedyś się zakochasz, na pewno nie będzie potrafiła wyjaśnić, dlaczego akurat w tym facecie. Tak po prostu jest. Nie można się przed tym bronić.
-      Au, auuu – jęknęła Lily, próbując oswobodzić ucho. – Bardzo mądre słowa, ale nie mogłam się skupić, bo ból przesłonił mi myśli.
Rose i Arthemis parsknęły śmiechem.
-      W każdym bądź razie, muszę powiedzieć, że z tego co słyszałam, twoje wystąpienie bardzo by mi się spodobało – oznajmiła Arthemis.
Lily wyszczerzyła zęby i poklepała Rose po ręce.
-      Będzie dobrze – pocieszyła ją.
-      Niby jak? – burknęła Rose.
-      Nie wiem. Po prostu musi być – odpowiedziała spokojnie Lily.


Arthemis leżała we łóżku. Martwiła się Rose. Wymyślała na Scorpiusa… Ale tak naprawdę, zastanawiała się nad tym, że idą ferie. Miała wiele kwestii do przemyślenia dotyczących ferii.
Po pierwsze musiała się jakoś dostać do swojego starego domu. Drżała na samą myśl o tym.
Po drugie musiała jakoś przekonać ojca, że nie musi iść z nią. Nie chciała, żeby był narażony na te wszystkie przykre wspomnienia, szczególnie, że chciała tylko po cichu znaleźć piwnicę i ją przeszukać.
Po trzecie… cóż dwa tygodnie będzie z dala od Hogwartu, a to znaczy, że bardzo daleko od Jamesa. Teoretycznie to nie był problem. Wystarczyło, że James przeniesie się ze swojego domu do jej domu i po krzyku. Ale w nocy… cóż, tu sytuacja się komplikowała. Bardzo wątpiła, czy jej ojciec wyrazi zgodę na przebywanie Jamesa w jej domu… po zmroku.
No dobra, Arthemis musiała się w końcu przyznać przed sobą, że lubiła gdy był blisko. Lubiła z nim spać. Lubiła się do niego przytulać, spychać go z poduszki i budzić się rano z nogami zaplątanymi w jego nogi. Było to ciepłe, intymne i pełne zaufania.
Nie żeby się uzależniła… Absolutnie… Ale do cholery czuła się przy nim taka szczęśliwa i wyciszona. Niby czemu miałaby się tego wstydzić?
Problem polegał na tym, że James był sprytny. Wiedział, że raczej by tego nie przyznała, więc już zawczasu postanowił ją przyprzeć do muru. Nie był u niej od nocy po szlabanie. Niemal widziała jego zawzięty wyraz twarzy, który polegał na tym, żeby wymyślić plan, który przyprowadzi ją do niego. Z własnej nieprzymuszonej woli…
Arthemis wpatrzona w baldachim wydęła usta i wypuściła powietrze. Musiała przyznać mu rację, że przecież nie może być tak, że to zawsze on wykonuje pierwszy krok…
Arthemis filozoficznie stwierdziła, że przecież nie może się opierać samej sobie… I wstała z łóżka. Założyła na piżamę szkolną pelerynę, zarzuciła kaptur i na paluszkach wyszła ze swojej sypialni.
Wkradanie się do sypialni Jamesa, do łóżka Jamesa, było dziecinnie proste. Szczególnie, że nikt szczególnie by się nie przejął gdyby ją tu zobaczył.
Tak, jak on to robił, bardzo cichutko wsunęła się pod jego kołdrę, a potem czekała, aż on poczuje, że jest przy nim.
Czekała pięć minut. Dziesięć minut. Pół godziny, próbując się rozluźnić. W końcu leżała wpatrując się w baldachim nad jego łóżkiem, czując się jak idiotka i zastanawiała się, czego tym razem nie zrozumiała, a wnioski do jakich dochodziła, bynajmniej nie poprawiały jej humoru.
Nie spał. Tyle potrafiła wyczuć w nagłej zmianie oddechu, nagle spiętego ciała. Ale nie zareagował. Już to samo powinno ją zastanowić, zazwyczaj wydobywał się nawet z najgłębszych odmętów snu. Tym razem też zarejestrował jej przyjście. Nie poruszył się, nie odwrócił do niej.
Ponieważ udawał, że śpi, czuła się jak intruz. Chyba po raz pierwszy w jego towarzystwie czuła się jak intruz.
-      Myślałam, że chcesz mnie sprawdzić, przeczekać i doprowadzić, że to ja przyjdę do ciebie… - mruknęła cicho. – Ale chyba, chodzi ci o coś innego – przełknęła ślinę.
Bardzo długo milczał. Już myślała, że jej nie odpowie, a ona pójdzie spać z ogromnym bólem głowy.
-      Powiesz mi? – przełknęła ślinę. – Czy od razu mam sobie iść? – usiadła na łóżku, gotowa w każdej chwili wyjść.
James z westchnieniem przewrócił się na plecy i spojrzał na nią niemal zezłoszczonym wzrokiem.
Arthemis odchyliła się zaskoczona z nie rozumiejącym wyrazem twarzy, jakby na nią krzyknął.
-      Muszę dać sobie trochę czasu – powiedział cicho.
-      Rozumiem – Arthemis przełknęła ślinę i odsunęła kołdrę.
-      Nie, nie rozumiesz! – James złapał ją za bark i odwrócił do siebie.
-      Daj spokój… nic się nie stało… - burknęła.
James też usiadł i westchnął.
-      Za każdym razem, gdy z tobą śpię, muszę… zrobić sobie przerwę…
Arthemis spojrzała na niego przerażonym wzrokiem. Nagle wszystkie jej obawy stały się możliwe. Sny, ból głowy, naruszanie umysłu…
James widząc jej wyraz twarzy, pokręcił zniecierpliwiony głową.
-      Muszę się od ciebie odsunąć na dwie, trzy noce, bo na dłuższą metę, za każdym razem chcę i potrzebuję więcej…
Wyraz twarzy Arthemis złagodniał. Ulga, którą poczuła była cudowna.
-      Po ostatnich dwóch tygodniach mam wrażenie, że wybuchnę, jeżeli zbliżę się do ciebie, ciepłej, rozgrzanej obok mnie… Trudno mi trzymać ręce przy sobie… - gdyby była tylko jego dziewczyną to pewnie byłoby mu trudniej. Ale ona była także jego przyjaciółką, a to wiele znaczyło…
-      Przecież nie musisz… - zaczęła spokojnie, ale pokręcił głową.
-      Dobrze wiesz, że im więcej dostajesz, tym więcej chcesz – przerwał jej. – Muszę poczekać kilka dnia, aż to napięcie opadnie, żeby po prostu móc spokojnie przy tobie zasnąć… Uwielbiam to, tyle, że czasami… - sfrustrowany, wycisnął na jej skroni pocałunek , po czym odwrócił się do niej plecami, dodając: - Zostań, naprawdę… Tak, też jest dobrze…
Wcale nie, pomyślała Arthemis, wbijając ponownie wzrok w baldachim. Gadał tak, jak gdyby tylko on potrzebował więcej i więcej… Nie domyślał się, że to działa w dwie strony? Już samo to, że była tu dzisiaj…
Ale też pamiętała, że gdy zarzuciła mu, że go nie pociąga – krzyczał. Krzyczał, ale w końcu przyznał, że dla niej chciał działać wolno. Cóż, wracając pamięcią do zeszłej zimy, raczej sama się o to prosiła. Przez pół roku zarzekała się, że nie pozwoli mu się zbliżyć. Mądry człowiek uczy się na błędach… a James był mądry.
Z kolei ona nawarzyła tego piwa, więc zamierzała je teraz wypić. Już nie mogła się tego doczekać…
Przesunęła się i przywarła do jego pleców. Gołą łydką przesunęła w górę jego nogi.
Poczuła jak całe jego ciało zesztywniało, ale tym razem nie poczuła się odrzucona. Miała wrażenie, że James zaraz pęknie jak szklanka.
Wsunęła rękę pod jego koszulkę. Ze świstem wciągnął powietrze. Powoli przesunęła ją w górę, rozkoszując się dotykiem jego skóry pod palcami. Pieściła go delikatnie, koniuszkami palców. Bardziej drażniąc i prowokując, niż zaspokajając.
Przycisnął swoją dłonią, jej rękę i powiedział, przez zaciśnięte zęby:
-      Igrasz z ogniem.
-      I bardzo chcę się oparzyć – szepnęła, muskając wargami jego ucho.
Niemal słyszała jak zgrzyta zębami.
-      Nie musimy przecież od razu rzucać się na głęboką wodę… ale przecież możemy chyba powoli się zanurzać – nacisnęła jego skórę. – James… dotknij mnie… - szepnęła i to po prostu przepełniło czarę. James jak zbyt mocno napięta linka, zerwał się.
Odwrócił się do niej ze złością, walczącą z pragnieniem. I przegrał.
Przycisnął ją do łóżka, a ona nie walczyła, tylko poddała się jego zachłannym ustom. Uniósł i unieruchomił jej ręce nad głową, a Arthemis poczuła, jak jej ciało zapada się głębiej w materac, gdy James przylgnął do niej. Próbowała oswobodzić ręce, ale jej nie pozwolił, a ona chciała, żeby jej dotknął. Mocniej. Pełniej. Sam dotyk jego ciała nie wystarczał, żeby zaspokoić napiętą, zbyt wrażliwą skórę.
Gdy z pomiędzy jej warg wydobył się mimowolny, błagalny jęk. James oderwał się od niej i uniósł nieznacznie, żeby spojrzeć na nią. Wzrok miał pełen pożądania, gniewu i frustracji.
-      Czemu to robisz? – zapytał ostro, oddychając ciężko.
Zanim zdążyła odpowiedzieć przetoczył się na bok i odsunął od niej.
Przekrzywiła głowę i dotknęła jego policzka.
-      Bo chcę, żebyś w końcu przekonał się, że nie jestem ze szkła. Jestem normalna. I odczuwam takie same emocje. A one się burzą… Nie odepchnę cię. Wiesz, że tego nie zrobię – pocałowała go delikatnie i czule. – Przemyśl to, ok?
James potrząsnął głową, poczochrał włosy, przetarł dłonią twarz, a wszystko to, zanim Arthemis zdążyła wstać z łóżka. Była jedną nogą poza nim, gdy pociągnął ją na poduszkę, szczelnie opatulił kołdrą, objął ją mocno i warknął do ucha cicho:
-      Ja to przemyślę, a ty śpij i nie waż się wiercić!
Arthemis stłumiła śmiech i pokiwała głową.
Kolejny krok naprzód…


Nie wiedziała ile minęło czasu. Nie wiedziała nawet, czy zdążyła dobrze zasnąć, ale wiedziała, że James zdążył.
Spadła z łóżka jednak w jej głowie nadal kłębiły się obrazy. Trochę zamazane. Kłębowisko ust, rąk i ciał. Ciepło, czerwień. Krew tętniła jej w żyłach, jakby to wszystko działo się naprawdę. Nie mogła oddychać.
-      Arthemis, na Merlina, co się stało? – James szybko obszedł łóżko, mając nadzieję, że żaden z chłopaków się nie obudzi.
-      Nic – odparła pośpiesznie, wstając bez jego pomocy. Nie była pewna, czy już może jej dotknąć. Nie mogła mu na razie na to pozwolić, chociaż wiedziała jak to odbierze. – Po prostu miałeś sen… - wykrztusiła.
Spojrzał na nią z otwartymi ustami. Cofnął się powoli o krok, co odebrała jak cios w samo serce. W oczach kłębiły mu się przeróżne uczucia.
Z trudem przełknęła ślinę.
-      Przepraszam! Przepraszam– szepnęła niemal ze łzami i minęła go w pośpiechu.
James przymknął ze znużeniem oczy, gdy usłyszał trzask zamykanych drzwi. Dlaczego miała taki wzrok, jakby zrobił jej krzywdę? Przecież nie może panować nad tym, co mu się śni…
Przetarł zmęczony, dłonią twarz.
-      James?? Czemu nie śpisz? – usłyszał głos Justina.
-      Nie chce mi się – odpowiedział i widząc, że już nie zaśnie, zaczął naciągać na siebie spodnie.


Nie zeszła na śniadanie. Ani na obiad.
Idiotka, myślała, że to coś jej da…
Pod wieczór zdecydował, że dał jej już wystarczająco dużo czasu, więc wyjął Mapę Huncwotów. Była w sali obrony przed czarną magią. Cholerny pracoholik!
Tajnym przejściem zbiegł na czwarte piętro. Szedł korytarzem, gdy drzwi się otworzyły. Zamknęła je i oddaliła się w przeciwną stronę, zerkając na niego spod oka.
Dogonił ją nim przeszła dziesięć metrów. Złapał ją za rękę i przycisnął do siebie.
-      No, już… Przestań być zła – zażądał.
Spojrzała na niego zdziwiona.
-      Zła? Ja nie jestem zła James… Jestem przerażona.
Uniósł z zaskoczenia brwi. Znowu czegoś nie kapował. Wziął ją za rękę i z powrotem zaprowadził do sali obrony.
-      Wybacz, ale nie rozumiem – zaczął, gdy już zamknął za nimi drzwi.
Przez chwilę patrzyła na niego.
-      Gdy wczoraj ci powiedziałam, że wiem co ci się śniło, odsunęłaś się ode mnie jakbym zrobiła to celowo i byłeś tak strasznie zły… - wykrztusiła z siebie jednym tchem.
Westchnął i przewrócił oczami.
-      Nie byłem zły… Nie tak naprawdę. – Bardzo długo się w nią wpatrywał. - Byłem zawstydzony. Pamiętam, co mi się śniło… - dodał a na jego policzkach pojawił się mimowolny rumieniec. – Myślałem, że o to jesteś zła…
Arthemis wpatrywała się w niego i myślała o tym, jak cały dzień jej żołądek po prostu buntował się, był ściśnięty, a serce nie chciało się uspokoić. W oczach niemal miała łzy, gdy tylko wspomniała jego wyraz twarz.
A on mówi, że… wstydził się? Snów? O niej?
Na jej ustach pojawił się bardzo szeroki uśmiech.
-      Co ci jest? – zapytał James.
Potrząsnęła głowa.
-      Nic. Tylko… - Podeszła do niego. Bardzo, bardzo blisko. - Twoje sny są fajne… I bardzo się cieszę, że nie jesteś zły…
-      Taak? – odparł i nachylił się do niej. Pocałował ją. Ona jego.
-      Nie martwi cię to, że jednak mogę nieświadomie podglądać twoje sny?
James wzruszył ramionami.
-      Widocznie, mieliśmy podobne myśli i dlatego je przejęłaś – wyszczerzył żeby, jakby bardzo mu się ten pomysł podobał. – Im częściej będziesz się z tym stykać, tym szybciej się przyzwyczaisz…
-      Nie wiem, James – zawahała się. – Może to nie jest najlepszy pomysł…
-      To jest genialny pomysł – poprawił ją, w stronę wyjścia, gdyż zbliżała się kolacja. – Posłuchaj… uważam, że twój umysł musi się do wszystkiego przyzwyczaić, żeby wiedzieć jak się chronić. Tak  było ze snami uczniów prawda? Po jakimś czasie przestałaś je śnić, bo się na to uodporniłaś. Tak samo, jest ze wszystkim innym. Im więcej z kimś przebywasz tym mniejszy wysiłek musisz włożyć w blokowanie go. Mam rację?
Arthemis przystanęła za drzwiami i spojrzała na niego zamyślona.
-      Właściwie to tak – powiedziała jakby się dziwiła, że sama na to nie wpadła.
-      Czyli musisz dużo ćwiczyć, żeby nie powtórzyła się sytuacja z wczoraj, prawda? – zapytał z cwaniackim uśmiechem na ustach.
-      A ty oczywiście, uważasz się za świetny obiekt do badań?
Zmrużył oczy.
-      Jeżeli kiedykolwiek spróbujesz eksperymentować na kimkolwiek innym zamknę cię w wieży i zrobię z ciebie niewolnicę –zagroził.
-      Najpierw musiałbyś mnie pokonać – odparła ze śmiechem.
-      Nie prowokuj mnie – powiedział groźnie.
Czując gwałtowną ulgę, po tej huśtawce emocjonalnej, Arthemis z chęcią zabrała się do jedzenia. Musiała się jeszcze spakować. Jutro wyruszali do domu na dwa trudne tygodnie ferii zimowych.


Rose w sumie nie musiała się pakować. Wzięła tylko torbę z najbardziej niezbędnymi rzeczami. Nie pakowała kufra, przecież to tylko dwa tygodnie. Lily w sumie zabierała ze sobą różdżkę i aparat. To wszystko.
Patrzyła na uczniów tłoczących się na dziedzińcu. Wszyscy byli radośni i weseli. Ona obawiała się teraz tylko tego, co może się stać, gdy już wrócą o Hogwartu. Coś w liście, który dostali, sprawił, że Scorpius się od niej odciął. Nie wiedziało, czy był on powodem bezpośrednim, czy tylko przeważył szale wcześniejszych decyzji.
Wspomnienia jego ramion, jego ust, były równie słodkie co bolesne. Od kłótni dwa dni temu, czuła się, jakby wrócili do punktu wyjścia. Do dystansu, który między nimi trwał nim się rozpoczęła olimpiada…
Przełknęła gorzki smak w ustach i ruszyła do drzwi.
Nie rozmawiała z nikim w drodze na peron, ani na samym peronie. Albus starał się ją zagadnąć, ale wcześniej Lily uratowała ją od rozmowy pytając go o Lizbeth. Ten temat ostatnio najlepiej odwracał uwagę Albusa.
Rose szła za nimi pogrążona w ponurych myślach. Postanowiła sobie na to pozwolić, bo przecież przez następne dwa tygodnie musiała udawać, że wszystko jest jak najlepiej.
Weszli do pierwszego wagonu, żeby później nie musieć się przeciskać. Wcześniej był już tylko wagon bagażowy.
Chciała wejść za resztą, ale zobaczył srebrną linię narysowaną czarami. Zmarszczyła brwi. Wolała nie ryzykować kolejnej pułapki zastawionej przez Flinta, ale z drugiej strony to raczej wyglądało na jakiś głupi żart trzecioklasisty, niż szczwany podstęp. Więc jako prefekt musiała to sprawdzić.
Bardzo niezadowolona i w wojowniczym nastroju ruszyła do bagażowego.
Gdy tylko otworzyła rozsuwane drzwi zamknęły się za nią, a ona poczuła jak jej serce podchodzi do gardła, a oddech przyśpiesza. Strach zawładnął nią i nie była zdolna do najmniejszego ruchu.
Gdy poczuła, że ktoś za nią staje, wszystko do niej wróciło. Flint, nóż, płacz. Tak dużo płaczu…
Krzyknęła i chciała się odwrócić, gdy poczuła jak ręce zaciskają się jej na ustach. Szarpała się strasznie, ale ręce jednak nie zacisnęły się mocniej.
-      Ciiii – usłyszała. – Cichutko, Rose. Przepraszam, że cię przestraszyłem…
Upadła w jego uścisku jak pozbawiona kości lalka. Z ulgi łzy stanęły jej w oczach.
Scorpius odwrócił ją do siebie i mocno przytulił.
-      Nie chcę jechać na ferie, wiedząc, że jesteś zła. Nie chcę jechać i zastanawiać się, co się właściwie stało – powiedział cicho. – Daj mi ten dzień. Bez wyjaśnień – była to chyba najtrudniejsza rzecz, o jaką prosił. Ale jej potrzebował. Ten jeden raz chciał, żeby znowu była całkowicie jego. Chociaż na krótko…
Rose spojrzała na niego ponuro i nieufnie. Uznał, że musi zrobić coś co ją przekona, że jej ufa. Pewnie za tę chwilę zapłaci jeszcze więcej w późniejszym czasie. Pewnie pójdzie za to do piekła, ale był gotów to zrobić. Był egoistą. Nie mógł tego zmienić.
Wziął ją za rękę i ścisnął. Usiadł na jednym z kufrów.
-      Chodź, opowiem ci o Christerze… - Był to w miarę bezpieczny temat.
Rose spojrzała na niego zaskoczona, ale potem pojawił się w jej oczach ten lekki błysk, więc wiedział, że dała się przekonać.
-      To chyba jedyna osoba, której zupełnie ufam. Nienawidził bycia w Slytherinie. Wszyscy to wiedzieli. Od pierwszej klasy inni go nie lubili, bo uważali, że nie docenia wyboru do domu Slytherinu. Na początku powiedziałem mu, że po prostu ma się nie afiszować. Żeby tak jak wszyscy inni zachowywał się jak dupek. Potem poczuł się bezpieczny, gdy ze mną przebywał, bo nikt przecież nie zakwestionowałby Malfoya w Slytherinie. Na początku go tolerowałem. Nie byliśmy jak inni. Każdy trzymał się osobno. Miał swoje sprawy. Tylko gdy ten drugi miał kłopoty, wiedzieliśmy jak się znaleźć. Zanim się obejrzałem po prostu akceptowałem go, jako nieodłączną część szkoły…
-      On się wydaje  być bardzo ponury – powiedziała cicho Rose, dając się wprowadzić w jego historię.
-      Wydaje się – prychnął Scorpius. – To właściwe określenie… Jest gadatliwy, jak ty gdy się rozkręcisz…
-      Ej… - zaprotestowała.
Scorpius się cicho zaśmiał. Postanowił wykorzystać te kilka godzin drogi do Londynu, w całkowitym spokoju. Nie udając, nie grając. Będąc sobą przy niej.
-      Christer jest ok. Bardzo nieufny. Ponury… tak, dopóki się nie przekona do kogoś, jest jego śmiertelnym wrogiem…
Rose patrzyła na niego kpiąco, jakby chciała powiedzieć: Dokładnie tak samo, jak ktoś, kogo znam…
-      Rose… - powiedział cicho, odwracając się do niej, i dotykając jej twarzy.
Dotknęła ustami jego ust.
Da mu dzisiejszy dzień. Da mu tyle czasu ile potrzebuje…


-           A gdzie Rose? – zapytała zdziwiona Lily.
Arthemis też zauważyła jej zniknięcie, ale ona przynajmniej wiedziała gdzie jest. I z kim. Udając, że jest zaczytana w książkę, powiedziała:
-      W wagonie prefektów.
Nikt nie kwestionował jej słów. Nikt nie podjął tematu. Wszyscy byli uspokojeni, wierząc w słowa Arthemis.


Arthemis spojrzała na swój zegarek i stwierdziła, że już niedaleko do Londynu. Wstała, więc wszyscy spojrzeli na nią zdziwieni.
-      Idę do łazienki – powiedziała im ze śmiechem, - nie zachowujcie się, jakbym miała zamiar wyskoczyć z pociągu…
Żadne z nich się nie roześmiało. Patrzyli na nią z niepokojem.
Arthemis zrzedła mina.
-      Nie ma zamiaru wyskakiwać z pociągu – pokręciła głową z niedowierzaniem, że mogli tak pomyśleć. - Idę się wysikać – powiedziała dobitnie i wyszła.
Nie poszła jednak do łazienki. W życiu nie skorzystałaby z tego malutkiego ciasnego pomieszczenia, nawet po użyciu wszystkich zaklęć odkażających jakie znała. Skierowała się do wagonu bagażowego. Otworzyła drzwi nie patyczkując się.
Rose i Scorpius odskoczyli od siebie szybko, Arthemis nie czuła się zawstydzona, ani nawet zaskoczona. Posłała im tylko spokojne spojrzenie i powiedziała:
-      Macie pięć minut. Za dziesięć będziemy w Londynie. Rose, jakby co byłaś cały czas zajęta w przedziale dla prefektów. Więc rzuć kilka kąśliwych uwag do Albusa, żeby było wiarygodnie.
Spojrzała na Scorpiusa i w jednym spojrzeniu zawarła wszystko ostrzeżenie i współczucie... Potem skinęła mu głową, odwróciła się i zostawiła ich samych na ten ostatni słodko-gorzki pocałunek…


Na peronie Arthemis wpadła jak zwykle w ramiona ojca. Chyba nigdy na jego widok nie przestanie reagować jak mała dziewczynka. Uwielbiała, gdy mocno ją ściskał, a potem patrzył uważnie, czy ma jakieś nowe skaleczenie.
Drugą rzeczą, którą w nim uwielbiała, było to, że w żaden sposób nie negował prawa Jamesa do przebywania przy niej. Nie sądziła, by było wielu tak tolerancyjnych ojców. Nie wiedziała z czego to wynika i nie interesowało jej to dopóki dwaj najważniejsi mężczyźni w jej życiu się dogadywali. Jakoś…
Gdy już przywitała się z ojcem, całą rodziną Potterów i Weasleyów, dopilnowała by Rose nie rumieniła się pod bacznym spojrzeniem matki i ucałowała Lily, Lucasa i Albusa.
Przyszła kolej na Freda.
Stanęła przed nim z lekkim, smutnym uśmiechem i powiedziała:
-      Dbaj o siebie w wielkim świecie…
Fred parsknął śmiechem, a potem porwał ją w ramiona i długo ściskał. Wymieniali ciche życzenia i słowa, tak żeby nikt ich nie słyszał, bo kończył się jakiś etap w ich życiu. Fred wprowadzał do ich paczki kolory, tak jak Lily wprowadzała światło, a Rose rozsądek.
Pomimo ostrych, często złośliwych relacji byli przyjaciółmi od pierwszej chwili. Czasem była to relacja trudna, ale często zabawna.
Wszyscy przyglądali im się zdumieni, ale nikt się nie śmiał.
-      Będzie dobrze – powiedział Fred w końcu. -  W końcu jesteśmy rodziną – poklepał Lucasa po plecach. – Spotkamy się w święta, czy coś…
Arthemis pokiwała głową.
-      Będzie dobrze – potwierdziła.
Potem James wpadł mu w ramiona, mówiąc teatralnym głosem, w którym jednak Arthemis i pewnie tylko ona usłyszała szczerość.
-      Hogwart bez ciebie nie będzie taki sam! Może jednak musisz zostać jeszcze rok? – rzucił z nadzieją.
Fred ryknął śmiechem, a potem zaczęli się przepychać dopóki Valentine ich nie rozdzieliła.
-      Zabieram go do siebie – oznajmiła. – Muszę go przedstawić rodzicom…
Fred dumnie wypiął pierś, a potem pomachał im i razem z Valentine się teleportowali.
-      To smutne – westchnęła Lily. – Znaczy wiesz… będziemy go widywać i to pewnie częściej niż się spodziewamy, ale to i tak smutne…
Rose pokiwała głową.
Potem jednak zajęli ich rodzice i dziwne poczucie nierównowagi zostało wyrównane.
Gdy już musieli się zbierać Arthemis odwróciła się do Jamesa i powiedziała cicho.
-      Daj mi cztery dni. Chcę pobyć sama z tatą. Potem będę na ciebie czekać…
James pogładził ją po policzku.

-      Dobrze – obiecał i pozwolił jej odejść z ojcem, a sam oddał się słuchaniu radosnego szczebiotania matki. 

1 komentarz:

  1. Uroczy rozdział. Bedzie brakować Freda, ale pewnie bedzie z nim jeszcze dużo rozdziałów :)

    OdpowiedzUsuń