Tymczasem Arthemis miała swoje zadanie. Od
dwóch nocy, uczyła się spać zatrzymując świadomość. Uważała, że tylko tak
dopadnie łajdaka, który włamuje się jej do umysłu.
Wczoraj jej się niemal udało, a przecież
kończył się czas, który wyznaczył James. Musiała dzisiaj to załatwić. Musiała
stworzyć pozory snu, żeby złoczyńca nie wiedział, iż na niego czyha.
Pozwoliła sobie zapaść w lekki sen.
Jednocześnie zdawała sobie sprawę z tego co się dzieję. Dwie ostatnie noce
poświęciła na trenowanie tego. Bawiła się swoją tarczą… wyobrażała ją sobie
jako rozciągliwą materię założoną dookoła jej świadomości.
Arthemis zupełnie pogrążyła się we śnie. Nic
już nie miało do niej dostępu.
W obrazie pojawił się jej ojciec i Archer.
Rzucała patyk psu, a jej ojciec śmiał się ze zwierzaka. Po chwili wszystko
zaczęło drżeć. Arthemis przewróciła się na drugi bok.
- Myślisz, że nie wiem, że przez niego
płakałaś? Zabije go!
Głos. Pojawił się James, który trzymał na
kolanach Deannę i powoli rozpinał jej bluzkę, szepcząc coś na ucho.
Arthemis rzuciła się na poduszce.
- James… - szepnęła Arthemis we śnie.
Odwrócił się w jej stronę. Spojrzał w
drwiący zimny sposób. Jego oczy były zupełnie czarne. Tylko raz widziała taki
wyraz jego twarzy. I na pewno nie patrzył wtedy na nią.
Świadomość Arthemis powoli wypływała na
wierzch snu. Jednak Arthemis nadal spała. I walczyła o to, żeby jej umysł
został uśpiony. Inaczej wszystko na nic.
Wszędzie mgła. Dym spowijającą mózg. Wstęga
zaciskająca się wokół jej myśli. Nie mogła tej wstęgi przerwać. Musiała podążać
jej śladem.
Ruszyła bardzo powoli. Przesuwała się w
sposób, który ją drażnił. Zazwyczaj jej czujniki natychmiast jej coś
pokazywały. No… ale wtedy nie spała.
Najdziwniejsze było to, że natrafiła na
bariery. Jakby wstążka celowo prowadziła ją w ślepe zaułki.
Na czoło śpiącej Arthemis wystąpiły kropelki
potu. Jednak ona sama w ogóle nie zdawała sobie z tego sprawy. Nie wiedziała,
że jej ciało zaczyna przypominać pochodnię.
James zbudził się, żeby poczuć dziwne ukłucia
na udach. Otworzył oczy i zerwał się jak oparzony, a szmaragdowy kot, zaczął na
niego gniewnie prychać.
Ach, to tylko ten głupi futrzak Rose, pomyślał
uspokojony.
- Zjeżdżaj - mruknął James, ale kot
nie zareagował, tylko machnął ogonem i drapnął go, a potem zeskoczył z łóżka, i
spojrzał na niego wyczekująco.
James usiadł na łóżku. Kot wskazał łapą drzwi.
James zamrugał i wstał.
- Mam za tobą iść? Coś się stało?
Kot przewrócił oczami, a potem
wpatrywał się w Jamesa długą chwilę, a James usłyszał nagle jedno słowo w
głowie: Arthemis.
- Arthemis - powtórzył na głos.
Kot zaczął biec, wiec James pobiegł za nim.
Zeszli do Pokoju Wspólnego, a potem kot wpadł na schody do dormitorium
dziewcząt.
O cholera, pomyślał James, czując, że
czas nagli. Czym prędzej pobiegł do dormitorium i nawet nie zawiązując butów
przeleciał przez Pokój Wspólny i wleciał nad schodami do żeńskiego dormitorium.
Wpadł do sypialni dziewczyn.
Rose i Lily jeszcze spały. Czemu Gin nie
obudził ich?
James podszedł do łóżka Arthemis. Przyglądał
jej się przez chwilę. Lubił na nią patrzeć, gdy spała. Może dlatego, że rzadko
miał ku temu okazję. Nic jej nie było.
Głupi kot.
Nagle Arthemis rzuciła głową na drugą stronę,
a potem jeszcze raz. Później znowu przez chwilę była spokojna, po czym zaczęła
się rzucać. Zaciskała dłonie na kołdrze.
James zmrużył oczy, żeby jej się lepiej
przyjrzeć. Wyglądała jakby ją ktoś oblał wodą…
Miała koszmary? Dlatego Gin go tu
przyciągnął?
Odgarnął jej włosy z czoła i wtedy dopiero
poczuł, jaka jest rozpalona. Miała na sobie cieniutką bawełnianą koszulkę na
ramiączkach a i tak jej skóra była mokra od potu. Oddychała też trochę szybciej
niż zwykły człowiek podczas snu. James sprawdził jeszcze raz. Może miał po
prostu zimne ręce…
Nie. Była gorąca jak polano w kominku.
- Rose wstawaj - powiedział szybko i
potrząsnął kuzynką.
- James!???! - Rose zerwała się z
łóżka, wpatrując się w niego jakby ducha zobaczyła. – Jak tu wszedłeś? Nie
wolno ci…
- Arthemis ma gorączkę – przerwał jej
szybko.
Rose wstała, patrząc na niego sceptycznie i
sama sprawdziła.
-
Jezu, jest rozgrzana jak wrzątek – powiedziała z niepokojem. – Co
zrobimy? Ona chyba śpi...
- Arthemis - powiedział James
łagodnie i próbował ją obudzić. – Arthemis, obudź się…
Nie poruszyła się, ani nie otworzyła oczy, ale
wyczuł zmianę. Już nie była pogrążona w świecie snu, ale nadal nie miał z nią
kontaktu.
- Arthemis, masz gorączkę – wyjaśnił
cicho. - Zabiorę cię do szpitala...
Rose stała obok niego patrząc z
niepokojem na bladą twarz przyjaciółki.
- To nie choroba - odpowiedziała
Arthemis ochrypłym, wytartym na wiór głosem, przez spierzchnięte od gorączki
wargi. - Za ciepło... - dodała płaczliwie, pewnie nawet o tym nie wiedząc i
nadal mając zamknięte oczy.
- Otworzę okno - powiedziała szybko
Rose.
Jednak umysł Jamesa pracował na zwiększonych
obrotach. To nie była choroba. A jeżeli tak to mogła to być tylko jedna rzecz.
Ale przecież to się jeszcze nigdy nie zdarzyło…
„Rodzice wkładali mnie do wanny z
lodem, żeby obniżyć temperaturę”, przypomniał sobie jej słowa.
- To nie wystarczy - powiedział
szybko i gwałtownie do Rose, która zmierzała do okna. Odwróciła się do niego
zaskoczona, żeby zobaczyć, jak odgarnął kołdrę, która okrywała Arthemis.
Spodnie od piżamy były mokre od potu. Wsunął pod nią dłonie i wziął ją na ręce.
Że coś było nie tak można było poznać, po tym, że się nie sprzeciwiła. Chyba w
ogóle tego nie zauważyła.
- Gdzie jest łazienka? - rzucił do
Rose.
- Nasza? Ale tobie tam nie wolno...
- Szybciej, Rose! – powiedział
zniecierpliwiony. Z każdą chwilą zdawało mu się, że skóra Arthemis jest
cieplejsza. Miał wrażenie, że parzy jego palce.
Rose już się nie kłóciła, tylko pobiegła przed
nim i otworzyła mu drzwi, a potem korytarzem aż do dwuskrzydłowych drzwi, za
którymi kryła się ogromna łazienka, z wieloma umywalkami i prysznicami i nawet
była tu sporych rozmiarów kamienna wanna.
- Przynieś ręczniki - rzucił do Rose.
Tym razem Rose nie kwestionowała jego
polecenia.
James z Arthemis w ramionach wszedł pod
prysznic. Na w pół przytomnie dziewczyna rozchyliła powieki. Gdy tylko
zauważyła co się dzieję, zaczęła się wyrywać i piszczeć, jak małe dziecko,
które jest śmiertelnie przerażone. James ledwie zdołał ją utrzymać, bo
wierzgała nogami i za całej siły chciała uciec.
- Nie… proszę… nie… - zaczęła szeptać jak w
amoku. – Puść mnie… Ja nie chcę… Proszę… - jej głos przeszedł w jęk, a potem
zamienił się w szloch.
Jamesowi serce się krajało, ale jednocześnie
miał wrażenie, że im bardziej Arthemis panikuje, tym bardziej jej skóra parzy
mu palce. Było mu trochę nie dobrze. Pierwszy raz widział Arthemis w takim
stanie i zrobiłby wszystko, żeby tylko przestała płakać. Jednak wiedział, że
gorączka może spowodować atak i zniszczenie blokady, a do tego nie mógł
dopuścić.
Opuścił ledwie przytomną Arthemis na podłogę.
Objął ją ramieniem, żeby nie upadła i odkręcił letnia wodę. Arthemis próbowała
się wyrwać i wiedział dlaczego. Zdawał sobie sprawę, jak niemiłe jest to
uczucie. Sam się wzdrygnął, gdy poczuł nieznacznie ciepłą wodę Arthemis ukryła
twarz w dłoniach, gdy padł na nią strumień, który musiał jej się wydawać
lodowaty.
- Nie chce… proszę cię… proszę…-
płakała żałośnie.
- Och, maleńka… - mruknął i przytulił
jej twarz do swojej piersi i coraz bardziej skręcał ciepłą wodę. Po kilku
minutach leciała już tylko zimna. A raczej lodowata, jak z górskiego
strumienia. Arthemis się trzęsła, ale miał wrażenie, że z jej skóry woda
paruje. Szczękała zębami i drżała na całym ciele.
- Arthemis, przepraszam…- powiedział.
Histerycznie pokręciła głową, próbując się
uspokoić. Zaczynała trzeźwo myśleć.
James był cały przemoczony, a ręce skostniały
mu od zimnej wody. Ale za żadne skarby by jej teraz nie zostawił.
Do łazienki weszła Rose. Zobaczyła ich.
Arthemis płakała teraz cichutko z twarzą ukrytą w przemoczonej koszulce Jamesa,
który z zamkniętymi oczami, opierał policzek o jej włosy i miał naprawdę
zrozpaczoną minę.
Położyła rzeczy, które przyniosła na jednym z
krzeseł i zostawiła ich samych.
Arthemis pod naporem szoku, paniki i wspomnień
zupełnie się załamała. Jednak lodowata woda szybko sprawiła, że gorączka
spadała, a ona zaczęła rozumieć co się dzieję. Płacz ucichł.
- Przepraszam… - wychrypiała słabo. –
Wybacz, że dopuściłam, żebyś zobaczył mnie w takim stanie…
- Nie psuj nastroju – próbował zażartować.
Kapało mu z włosów, a natrętne ostre jak szpilki krople wody spływały mu po
twarzy.
- Nienawidziłam tego – westchnęła,
odwracając twarz w kierunku strumienia. – Małe dziecko, dwa razy w tygodniu
wkładane do wanny wypełnionej lodem, czuje się opuszczone przez cały świat.
Dlatego jak najmocniej umiałam, starałam się powstrzymywać i nic nie czuć. Ale
trudno nic nie czuć, gdy umie się to, co ja...
Jakby chcąc się ukarać, pozwoliła, by zimna
woda ochłodziła jej czoło. Jej wzrok padł na kafelki.
- Ojej… - jęknęła smutno. –
Zniszczyłeś przeze mnie buty…
- Wyschną – odpowiedział spokojnie.
Po jakimś czasie, gdy ręce skostniały
mu rak bardzo, że ledwo poruszał palcami, James powiedział:
- Chyba już wystarczy – Arthemis
nadal była ciepła, co było dziwne po takiej kąpieli, ale już nie była gorąca
jak żar. Zakręcił wodę.
Arthemis podniosła na niego żałosny,
przepraszający wzrok.
Odgarnął jej mokre włosy z czoła. Objął dłońmi
jej przemoczoną twarz i otarł kciukami łzy, które znowu napłynęły jej do oczu.
- Nie chciałbym być teraz nigdzie
indziej – powiedział, a potem, wyciągnął ją spod prysznica.
Poszedł po ręcznik i zauważył, że Rose
przyniosła również ciuchy na zmianę dla niego i Arthemis. Mądra dziewczynka.
Odwrócił się do Arthemis, chcąc jej podać
ręcznik i zamarł. Jej piżamy były zupełnie przemoczone, przez co przylegały do
ciała jak druga skóra, a że były cieniutkie, mógł dokładnie zobaczyć każdy
szczegół.
Podszedł do niej szybko i opatulił ją
ręcznikiem.
Spojrzała po sobie i też westchnęła. Zaczęła
się wycierać. James właśnie zdjął przemoczoną koszulkę i odwrócił się do niej. Zerknęła
na niego i otworzyła usta ze zdumienia. Przyglądała mu się zafascynowana.
- Nie patrz tak na mnie - powiedział
ochryple. - Biorąc pod uwagę to, że jesteś niemal naga to nie jest dobre połączenie.
Zawstydzona, odwróciła się od niego i
ukryła za parawanem.
James też szybko się wysuszył i
przebrał.
Wśród napięcia, które można, by
czerpać łyżkami, usłyszeli pukanie do drzwi i cichy głos.
- Mogę wejść?
- Tak, Rose – odpowiedział jej cicho
James.
Arthemis wyszła zza parawanu i ze wstydem
spojrzała na przyjaciółkę. Jednak Rose wpatrywała się w nią z taką troską, że
szybko jej przeszło.
- Dobrze się już czujesz? – zapytała.
Arthemis skinęła głową.
- Przestraszyłaś mnie…
- Przepraszam – odpowiedziała.
- Może powinna iść do pani Pomfrey? –
zwróciła się Rose do Jamesa.
- Nie sądzę… Najgorsze już minęło…
- To może chociaż Albus da jej coś na
wzmocnienie?
James pokręcił głową.
- Nie weźmie…
Rose wyglądała, jakby walczyła sama
ze sobą, a potem powiedziała:
- Uważam, że powinieneś z nią zostać…
To już było dla Arthemis za wiele.
- Nie traktujcie mnie jak dziecka!! –
krzyknęła wściekle.
- Ciszej! – pouczyła ją Rose.
- Do diabła z tym…- Odwróciła się do
Jamesa. - Jeżeli uważasz teraz, że trzeba mnie trzymać za rączkę na każdym
kroku, to dobrze się zastanów…
- Arthemis nie denerwuj się… -
powiedział spokojnie. – Jesteś jeszcze słaba i…
- Słaba? Może jeszcze bezbronna? I
bezradna? – warknęła i ruszyła do drzwi.
Chciał ją złapać za rękę, ale się
wyrwała.
- Zostaw mnie!
James patrzył w ślad za nią, a na
jego twarzy malowało się zmęczenie.
- Zupełnie ją to rozbiło, co? –
szepnęła Rose.
- Idź się połóż… - zwrócił się do
niej James. – Ja… o cholera, nie wyjdę stąd… Zmoczyłem buty!
- Da się załatwić – oznajmiła Rose.
Uniosła różdżkę i w kilka sekund gorącym powietrzem ususzyła czarne skrzydełka
trampek.
- Dzięki, Rosie…
- Odbije to sobie…
- Wal śmiało, jak tylko będziesz
miała problem. A teraz idą ją znaleźć…
- Jestem ciekawa, co się stało… To
było tak nagle… - westchnęła Rose.
James skinął głową i przeszedł cicho
korytarzem, zleciał nad schodami i znalazł się w Pokoju Wspólnym.
Arthemis podkuliła pod siebie nogi i siedziała
w rogu kanapy, wpatrując się w ostatnie węgielki iskrzące się w kominku. Trochę
się trzęsła, więc zapewne, pomimo stanu podgorączkowego było jej zimno.
James usiadł w drugim rogu kanapy.
- Arthemis… odwróć sytuację, dobrze?
I powiedz sobie to, co byś mi powiedziała w tej chwili – mruknął trochę
groźnie.
Arthemis przez długą chwilę milczała.
Powiedziałaby mu, że jest skończonym kretynem,
sądząc, że udzielenie wsparcia, dodanie otuchy i pociecha, jest równoznaczna z
uznaniem kogoś za słabeusza.
I czy nie dawno, nie powiedziała tego samego,
Valentine?
Spojrzała na niego nieśmiało i ze smutkiem.
- Chodź do mnie – szepnął.
Arthemis przesunęła się do niego, usiadła mu
na kolanach i przytuliła się do niego.
James ściągnął pled z pobliskiego fotela i
okrył ją.
- Prawie go miałam – szepnęła.
Do Jamesa, który aktualnie skupiał się na jej
ciepłym ciele, przyciskającym się do niego, nie od razu dotarło, co
powiedziała. Po chwili zamrugał.
- Kogo? - zapytał ostro.
- Tego sukinsyna, który bawi się
moimi snami - wyjaśniła.
- Chcesz mi powiedzieć, że ta
gorączka…
- Tak. Chciałam go dopaść… Przerwałeś
kontakt, gdy mnie dotknąłeś. Już nie będę miała okazji, żeby go złapać. Wie, że
go wyczułam. Tak szybko znikał, jakbym mogła go zaatakować…
James miał ochotę nią potrząsnąć.
- Arthemis… nie wolno ci robić takich
rzeczy!
- Dałeś mi dwa dni na te sny…
- Bo nie sądziłem, że narazisz się na
takie niebezpieczeństwo! – powiedział, mocniej ściskając jej ramiona. – Gdyby
Gin mnie nie obudził…
- Ach, więc to tak się tam znalazłeś…
- mruknęła do siebie.
- Nie przerywaj mi! – ofuknął ją. –
Przyrzeknij mi, że nigdy więcej nie zrobisz czegoś takiego sama…
- Ale…
- Przyrzeknij! – powiedział ostro,
wbijają jej paznokcie w skórę.
- Dobrze – szepnęła lekko
przestraszona, przypominając sobie, jak wiele musiał znieść tego wieczoru.
Przytknął jej czoło do swojego ramienia. Przez
długą chwilę siedzieli w zupełnie ciemnym Pokoju Wspólnym. Po jakimś czasie,
James zauważył, że Arthemis walczy z sennością. Co chwile nieznacznie kręciła
głową, jakby chciała odpędzić sen.
- Zaśnij – powiedział cicho, bo jemu
też powieki ciążyły. – Ze mną jesteś bezpieczna…
Potrząsnęła głową.
- Nie wolno mi…
- Czemu? – zapytał zaspanym głosem.
- Nie mogę spać przy tobie… -
mruknęła.
To go na chwilę otrzeźwiło.
- Czemu? – zapytał, w ostatniej
chwili opanowując głos.
- A twoje sny? Nie mogę stracić
świadomości James… Nie wiem, do czego zdolny jest mój…
- Nie denerwuj mnie! – powiedział
gwałtownie. – Nie chcę słuchać tych bzdur!
- Ale James… Nie mogę panować nad
umysłem kiedy śpię… Nie chcę, żebyś się ode mnie odwrócił. Sny są w końcu
bardzo osobistym doświadczeniem.
- Arthemis…
- Porozmawiajmy jutro dobrze? Jestem
zmęczona…
James zacisnął wargi. Jeszcze wróci
do tego tematu. Miał nadzieję, że Arthemis jednak zaśnie. Nie podejrzewał,
że była taka twarda. Wytrwała przy nim,
nie chcąc się poruszyć, nawet długo po tym, jak James zapadł w sen.
Obudził się, szukając jej na oślep, czując
dziwną pustkę w ramionach. Był przykryty kocem, a jutrzenka właśnie witała
brzask.
Dwie godziny
później ubrał się w szaty i wierząc, że śniadanie poprawi mu nastrój, zszedł po
schodach do Pokoju Wspólnego. Na korytarzach kręciło się już mnóstwo trochę
zaspanych osób.
James był gotów nie odzywać się do niej co najmniej do wieczora. No
dobra… do obiadu, ale tylko ze względu na to, że miała ciężką noc. Nie było mu
jednak dane wypełnienie tego postanowienia.
Czekała na niego na dole schodów.
Zanim zdążył obrzucić ją gniewnym spojrzeniem
i powiedzieć, żeby poszła do diabła, przytuliła się do niego, wspięła się na
palce i pocałował go lekko.
- Przepraszam, że z tobą nie
zostałam…
Zacisnął usta.
- Nie rozumiesz, że nie kontroluję
swoich myśli podczas snu? A jeżeli coś się stanie?
- Nic się nie stanie – powiedział
pewnie. – Zawsze mówisz, że coś się stanie, a potem to się nie dzieję. Masz
zbyt małą wiarę we własne zdolności. I we mnie… Poskaczesz trochę po moich
snach… I co z tego?
- A jeżeli będziesz śnił, coś co mi
się nie spodoba?
- Wtedy będziemy się kłócić,
pogodzimy się i znowu zaczniemy od nowa, jak zawsze. Nie szukaj problemów, tam
gdzie ich nie ma, Arthemis – dodał groźnie.
Westchnęła głęboko.
- Pocałuj mnie – poprosiła cicho.
James uniósł brwi.
- Tutaj? – zapytał, rozglądając się
po Pokoju Wspólnym, po którym ludzie biegali już jak po dworcu.
- Tak, tutaj – odpowiedziała.
- Uderzyłaś się wczoraj w głowę?
- Czuje się taka zgaszona po
wczorajszym – wyjaśniła. – A ty mi pomagasz…
James uśmiechnął się lekko i pochylił
nad jej ustami. Przez chwilę dotykał ich lekko.
- Mocno mnie pocałuj – szepnęła i
zarzuciła mu ręce na szyję, a potem sama go pocałowała. Po kilku minutach, gdy
już nie mieli jak oddychać James mruknął, z ustami na jej ustach:
- No, dobra… już się nie gniewam. Ale
i tak będziemy musieli porozmawiać…
- Jak tylko będziesz chciał –
odpowiedziała i razem ruszyli na śniadanie.
- Nie biegaliście dzisiaj! –
usłyszała niezadowolony ton profesora Forsythe’a.
- Nie, panie profesorze, źle się
czułam – powiedziała skruszona Arthemis. Dobrze, że to ona miała zajęcia z
obrony. James w obecnym nastroju i przy swoim stosunku, do tych wszystkich
zaleceń, wszcząłby niezłą kłótnie, która niechybnie skończyłaby się szlabanem.
- A co się stało? – zapytał
zdziwiony.
Arthemis obróciła się przez ramię. Została
jeszcze chwila do rozpoczęcia zajęć.
- Czy sądzi pan – zapytała, zniżając
głos do szeptu, - że w Hogwarcie jest ktoś kto ma podobne umiejętności do
moich?
- Cóż… jest bardziej niż niemożliwe…
- odpowiedział z szerokim uśmiechem. – Zapewniam cię, że wiedzielibyśmy o tym…
- Ktoś próbował manipulować moimi
snami. Prawie go wykryłam, ale chyba się o tym dowiedział, więc nie będę miała
drugiej szansy… Ale dostałam przez to gorączki…
- Ale chyba już wszystko jest dobrze?
– zapytał zmartwiony.
- Tak… ktoś się mną zajął –
odpowiedziała, a w jej oczach pojawiło się ciepło. Jasne było o kim mówi. – Ale
mieliśmy ciężką noc…
- W takim razie, nie mogę mieć do was
pretensji. Co do drugiej sprawy nie czuję się zbyt kompetentny. Radziłbym ci
porozmawiać z ojcem…
- Myślę, że moje zdolności rozwijają
się w takim tempie, że nawet mój ojciec nie będzie wiedział co robić –
powiedziała smutno.
- Wszelka nauka wskazuje na to, że
osiągniesz pewien punkt, po którym wszystko się ustabilizuje Arthemis –
uspokoił ją. – Czy blokada sprawia ci trudności?
- Nie. Praktycznie już w ogóle jej
nie czuję… Ona po prostu jest…
- Ale w snach nie jesteś taka
bezpieczna?
- Teraz już jestem. To też mogę
zablokować…
- A czy myślisz, że zdołasz wykryć
tego kogoś, kto twoimi zdaniem manipuluje snami? – zapytał, starając się ukryć
rozbawienie. Nie wierzył jej, że ktoś ma taką moc. Zapewne uważał, że użyto
czarów.
- Teraz już nie. Dopóki znowu nie
spróbuje przekazać mi jakiegoś obrazu nie mam na to szans… - odparła i
pożegnała się. Nie miała zamiaru zagłębiać się w temat, skoro profesor i tak
jej nie wierzył.
Dwa dni później większość uczniów Hogwartu
ruszyła do Hogsmead.
Ale nie wszyscy. Ponieważ była straszna ulewa,
Fred postanowił narazić się na święty gniew swojej starszej kuzynki, jej męża, jej
matki, swojej matki, babki i pewnie samego Pana Boga, ale powiedział, że z
zamku się nie rusza.
Miał ku temu szczególny powód… Otóż usłyszał
kilka plotek, więc wziął sobie od James Mapę Huncwotów i ślęczał na nad nią od
chwili, gdy większość ludzi wyruszyła do Hogsmead.
Potem ruszył na spotkanie przeznaczenia.
Valentine właśnie wychodziła z sowiarni, gdy
usłyszała hałas w jednym z tajnych przejść. Zmarszczyła brwi. Rzadko kiedy ktoś
używał tego korytarza, bo był bardzo wąski. Z trudem mieściły się w nim dwie
osoby.
Może to jakiś duch?
Otworzyła obraz, który natychmiast się za nią
zatrzasnął. Podskoczyła zaskoczona i zaczęła szukać różdżki. Ciemno tu było jak
w grobie. Już chciała wypowiedzieć zaklęcie, gdy coś zacisnęło się na jej
nadgarstku. Wyrwała się.
- Nie sądziłem, że jesteś taka
strachliwa… - usłyszała lekko drwiący głos.
- Co ty wyprawiasz, baranie?!
- Chciałem odbyć z tobą poważną
rozmowę…
- Serio? – zapytała ironicznie. – To
my mamy o czym rozmawiać?
- Owszem. Coś mi obiecałaś…
- Ja ci nic…
- Miałaś coś dla mnie sprawdzić. I
jak dotąd, nic to nie dało…
Valentine ze zdumienia i oburzenia otworzyła
usta. Poczuła jego dotyk na biodrze i na oślep uderzyła go. Nie odezwał się,
chociaż wiedziała, że trafiła. Jak mógł! Najpierw ją całuje… Boże to było tylko
tydzień temu! Całuje ją, a potem śmie, prosić ją o takie…
- Nienawidzę cię! – straciła nad sobą
panowanie. – Jesteś obrzydliwy! Dotykasz mnie, całujesz mnie i cały czas
myślisz tylko o jednym! Niedobrze mi się
robi! Jesteś skończonym draniem! Jak w ogóle mogłam kiedykolwiek żałować, że…
Niespodziewanie została przyparta do
mokrego, zimnego muru przez brutalne, gwałtowne i gorące ciało Freda.
- Chcesz, żebym ja powiedział, co
myślę? Hmm? – unieruchomił jej nadgarstki i jeszcze bardziej do niej przysunął.
– Jesteś głupia! Głupia! – warknął i niespodziewanie się od niej odsunął. Bał
się, że zrobi jej krzywdę. Zanim zdążyła zrozumieć co ma zamiar zrobić,
otworzył obraz i wściekły wyszedł na zewnątrz.
Valentine była w szoku. Myślała, że zrobi coś…
zupełnie innego. A on tak po prostu odszedł? Zaraz po tym jak powiedział, że
jest głupia? O nie! Tego płazem mu nie puści!
Pobiegła za nim. Był już w połowie korytarza.
- Głupia!? A niby dlaczego?! –
wrzasnęła. – Bo nie chcę, żeby ktoś mną rządził?!
Nie odpowiedział. Nawet się nie odwrócił.
- Jesteś wściekły, bo po raz pierwszy
to nie ty zerwałeś z dziewczyną?!
Była już blisko niego, właśnie miała
wyciągnąć rękę, żeby go zatrzymać, gdy niespodziewanie się odwrócił.
- Bo po raz pierwszy ani mi przez myśl
nie przeszło, żeby z nią zrywać – powiedział wściekle, patrząc prosto w jej
oczy.
Oszołomiona zrobiła krok w tył. Serce tłukło
jej się w piersi i już nie wiedziała, czy ze złości, czy… radości. Po chwili te
uczucia jednak opadły.
Prychnęła.
- Tak ci się tylko wydaje! Teraz, gdy
nie wszystko poszło po twojej myśli.
- Tak sądzisz? – zapytał groźnie.
- Chciałabym zaznaczyć, że jeszcze
pięć minut temu chciałeś ode mnie wiadomości o jakiejś dziewczynie! Nie wmówisz
mi, że…
- Podstęp – przerwał jej cicho Fred.
– Chciałem zobaczyć, czy się wściekniesz… Dowiedziałem się przy okazji kilku
ciekawych rzeczy…
Valentine oczy rozszerzyły się najpierw ze
zdziwienia, które szybko przeszło w złość.
- Tak to już jest! Jestem za głupia i
zbyt bezradna, żeby coś zauważyć, dlatego trzeba używać podstępu, żebym
zrozumiała, czego tak naprawdę chcę?!
Fred odstąpił krok do tyłu, patrząc na nią z
niedowierzaniem.
- Czy ty siebie słyszysz?! Czy
wszystkie twoje decyzje są podyktowane tylko tą jedną kwestią?! Czy myślisz, że
następnym krokiem każdego faceta, który jedynie pomyśli: błagam, niech nic jej
nie będzie; jest założeni ci fartuszka i zamknięcie cię w kuchni?! – krzyknął.
- Nie wiesz jak to jest! Nie masz
pojęcia, co to znaczy wciąż walczyć z nadopieńczymi…
Krzyknął sfrustrowany.
- Nie porównuj mnie do swoich braci!
- Chcesz mi wmówić, że nie
próbowałbyś chronić mnie za wszelką cenę, bo jeszcze przez przypadek mogę
zranić się w palec?!
- Och, jaka ty jesteś głupia!
- Sam jesteś głupi! Zboczony idiota,
który myśli tylko o tym, co by tu przelecieć!
- I to mówi niewierząca we własne
możliwości, przewrażliwiona feministka?
- Niewierząca we własne możliwości?!
A co to niby miało znaczyć?!
- Jak mogło przejść ci przez myśl, że
nie jesteś w stanie sobie poradzić z facetem?! Jak mogłaś pomyśleć, że
ktokolwiek jest w stanie stłamsić cię i zmusić do zrobienia czegoś na co nie
masz ochoty?! W jaki sposób doszłaś do wniosku, że chcąc cię chronić
jednocześnie uważam cię za słabszą?! – Przez chwilę żadne z nich nic nie
mówiło. Tylko Valentine patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczami. – Leżałem
w szpitalu. Zastanawiając się, czy nic ci nie jest. Nie mogąc się doczekać,
kiedy cię zobaczę, a gdy w końcu przyszłaś… Miałaś mi do powiedzenia tylko to,
że wszystko, co nas łączyło, przestało cię bawić – oświadczył gorzko.
Valentine zaczęły drżeć usta.
- Może wybrałam zły moment…
- Totalnie nietrafiony – przyznał
Fred.
- Ale wtedy wpadłam w taką panikę… -
wyznała, chcąc się jakoś usprawiedliwić.
- To i tak nieistotne, prawda?
Przecież nadal cię to nie bawi... – powiedział, odwracając się.
Valentine słysząc to sformułowanie zrozumiała
dopiero teraz, jak to brzmiało. I jak zabolało, nawet jeżeli teraz mówił to
tylko, żeby jej to uświadomić.
Czy naprawdę była głupia i sobie to wszystko
wmawiała? I czy to jest teraz istotne? Teraz gdy on się znowu oddala, a ona tak
bardzo chce, żeby się odwrócił… Do diabła z tym!
Pobiegła za nim i zagrodziła mu drogę.
- Sam przecież powiedziałeś, że nie
chcesz odnawiać tamtego układu! – powiedziała gwałtownie.
- Bo nie chcę – stwierdził, omijając
ją i dalej szedł przed siebie.
- Więc co znaczą te wszystkie
podstępy, zagrania? Co znaczy ta kłótnia?! Chciałeś po prostu udowodnić, że
miałeś rację?!
- Raczej, że ty racji nie miałaś…
- To po, co mnie całowałeś?! –
krzyknęła sfrustrowana. – Żeby odwrócić sytuację? Żebym to ja zatęskniła za
tobą?! Przecież tęsknię za tobą, od tamtej rozmowy!!
Dopiero teraz Fred się zatrzymał.
- A najdziwniejsze jest to, że… nie
brakuje mi tego, o co na początku w sumie mi chodziło, dobrze wiesz co mam na
myśli, tylko… – dostała słowotoku, - … tylko ciebie. Więc… odnówmy tamten
układ…
- Nie – powiedział krótko.
Valentine opadły ręce i dopiero teraz, gdy już
cieszyła się całą sobą, że to napięcie, ta wrogość między nimi zniknie, poczuła
się… totalnie załamana. Nie tak, jak wtedy gdy ona z nim zerwała. Czuła się
jakby coś jej odebrano. Coś bardzo ważnego.
Fred odwrócił się do niej i na chwilę
oszołomił ją jego bardzo nieśmiały, zupełnie do niego nie pasujący uśmiech.
Szedł w jej kierunku, a ona się cofała. Po chwili jednak stanęła i pozwoliła
się złapać.
- Żadnego układu, Valentine. Żadnych
warunków. Dlatego powiedziałem, że nie chce odnawiać tamtej umowy. Nie zniosę
ograniczeń. Nie chcę się chować po kątach, nie chcę układu, który jednocześnie
świadczy o tym, że nie jesteśmy razem. Chcę wszystkiego. Pełnego etatu… Pełnego
zaangażowania.
- Ale…
- I tym razem będzie żal, zazdrość i
krzyki.
Valentine nie musiała się zastanawiać,
odpowiadało jej to. I to bardzo, tylko, że…
- Zerwę z tobą, jeżeli spróbujesz
mnie stłamsić – ostrzegła.
- Nie! Do diabła – potrząsnął nią. –
Nie zerwiesz, ze mną! Możesz mnie ochrzanić, pobić, zrobić co ci się żywnie
podoba. A najlepiej mi wytłumacz, że coś ci nie pasuje! Nie ścinaj drzewa,
tylko dlatego, że jedna z gałęzi się złamała!
Odwrócił się do niej sfrustrowany i znowu od
niej odszedł.
A ona znowu za nim pobiegła.
- Dobrze – oparła dłonie na jego
piersi. – Masz rację!
Położył swoje ręce na jej.
- Czujesz się przyparta do muru? –
zapytał.
Zastanowiła się.
- Trochę – przyznała.
- Dobrze. Takie było założenie…
Otworzyła usta ze zdumienia. A na
jego usta wypłynął szelmowski uśmiech. Valentine krzyknęła sfrustrowana i
zaczęła uderzać pięściami w jego pierś.
- Jesteś kretynem! Czyli wszystko to,
co powiedziałeś, jest tylko podpuchą?! Żebym się dała złapać!
Krzycząc nie zdawała sobie sprawy, że Fred
umiejętnie prowadzi ją w kierunku ściany. Dopiero, gdy się o nią oparła,
uwięziona przez jego ciało, zdała sobie sprawę, co się stało. Jednak było już
za późno, bo zamknął jej usta pocałunkiem.
Och, jak niesamowicie za tym tęskniła. Za jego
dłońmi, za usta dotykającymi ją z taką gwałtowną zaborczością.
- Nie mówię rzeczy, których nie
myślę, Valentine – mruknął.
- Jeżeli to się sypnie, Fred… to cię
kopnę w ten zarozumiały zad. Już prawie udało mi się z ciebie wyleczyć –
mruknęła, łaskocząc nosem jego szyję.
- Ze mnie się nie da wyleczyć. Jestem
jak wrodzona wada genetyczna…
- I jaki skromny – dodała ironicznie.
Odchylił jej głowę do tyłu i spojrzał w oczy.
- Valentine… nawet jak wyjdę ze
szkoły…
- To tylko kilka miesięcy. Chyba
zdołam się oprzeć męskiej część uczniów Hogwartu… - zaśmiała się.
- Chyba nie myślisz, żeby zostawił to
w twoich rękach. Poproszę Arthemis, żeby cię pilnowała…
- Dobra. Ale do lutego i tak się
ciebie nie pozbędę – oznajmiła, udając zawód.
- Dziewczyno, do lutego to będziesz
mnie błagała na kolanach, żeby został – odpowiedział jej przeciągle Fred.
Roześmiała się i śmiała się aż do chwili, gdy
dotknął ustami jej rozradowanych warg.
W tym czasie, gdy Valentine i Fred wyjaśniali
między sobą drobne nieporozumienie sprzed kilku miesięcy, Arthemis z resztą
szła do Trzech Mioteł.
Dwie godziny później starała zwracać na siebie
jak najmniej uwagi. Byli w jednym z gościnnych pokoi w Trzech Miotłach, gdzie
szalejąca Victoire rozrzucała jakieś próbki materiałów dodatki i inne przybory.
Wszędzie również walały się papiery, na których wyrysowane były postaci i
suknie.
Arthemis schowała się w kącie za jakimś
wieszakiem i miała nadzieję, że panna młoda, jej druhna i matka szybko jej nie
zauważą. Albo najlepiej w ogóle. I przeklinała chłopaków. James, Albus i Lucas siedzieli
sobie w najlepsze na dole razem z Teddym, który opowiadał im o ślubnym
szaleństwie.
- To naprawdę zabawne, ale też
męczące. Miałem nadzieję, że jak poproszę ją o rękę po miesiącu będzie po
wszystkim… Ale znacie Victoire…
Chłopcy pokiwali głowami.
- Swoją drogą ta wasza Olimpiada to
jest wielkie światowe wydarzenie. Dziwie się, że nie otaczają was reporterzy –
zwrócił się do Jamesa.
- Nie martw się. Pierwszego, który
się zbliży, Arthemis rozszarpie, nabije na pal i wbije w ziemię, ku przestrodze
innych – odpowiedział James.
Teddy roześmiał się.
- Ta twoja dziewczyna jest
nieprzeciętna…
- Wiem – odparł nieskromnie James.
- A w ogóle, co tam u Freda? –
zapytał. – Nadal podbija dziewczęce serca?
- Myślę, że on ci zaraz sam na to
odpowie – rzucił Albus, głową wskazują na drzwi.
James i Teddy odwrócili się właśnie w
tamtą stronę, żeby zobaczyć, jak Fred osłaniając Valentine przed deszczem,
otwiera jej drzwi do gospody. James zmarszczył brwi, przyglądając się im.
Spotkali się przez przypadek, czy Fred w końcu dopiął swego?
- No, widzę, że jak zwykle ci się
powodzi, Fred. Doprawdy nie wiem, jak ci się to udaje, przy tej rudej czuprynie
– rzucił Teddy z szerokim uśmiechem.
- Nie obrażaj mojej dziewczyny, Lupin
– odpowiedział mu Fred i dopiero gdy na twarzy Teddy’ego pojawiło się
osłupienie, szeroko się uśmiechnął.
- Valentine… czyś ty postradała
rozum? – zapytał ją James, również szczerząc zęby.
- Boże, czemu tu są sami faceci?
Czuję się osaczona – westchnęła dziewczyna.
- Victoire zabrała wszystkie
dziewczyny do góry – wyjaśnił jej Albus.
- Arthemis też tam jest? – zapytała.
- Jasne. Chociaż drapała, krzyczała i
protestowała ile sił w płucach – roześmiał się Teddy. – Ale Victoire bardzo
poważnie traktuje swój ślub.
- Ślub? – Valentine się skrzywiła.
- Idź, idź… Arthemis się przyda ktoś,
kto myśli jak ona – roześmiał się Teddy.
- A nie da jej się stamtąd wyciągnąć?
– zapytała z nadzieją.
- Victoire nie puści jej, dopóki
wszystko nie będzie gotowe.
Valentine się skrzywiła.
- No dobra... – westchnęła i poszła
do góry.
Gdy zniknęła na piętrze, Lucas
gwizdnął przeciągle:
- To dziwne… To jest naprawdę
cholernie dziwne… Ona do ciebie zupełnie nie pasuje…
- Taaa… jasne… tak jak Arthemis nie
pasuje do Jamesa – prychnął Fred.
- No właśnie o tym mówię… Zawsze
gustowaliście w takich… - Luke zrobił nieokreślony ruch rękami nad głową. – A
teraz macie takie dziewczyny, które dosyć, że umieją postawić na swoim, to
jeszcze są diabelnie inteligentne.
- Według tego prawidła, Albus trafi
na jakiegoś pustaka… - zaśmiał się Teddy, klepiąc po ramieniu Ala. Chłopak
spojrzał na niego oburzony.
- I wy tak po prostu się zeszliście?
– zainteresował się James, podając mu butelkę kremowego piwa.
- A jak ty się pogodziłeś z Arthemis?
– zapytał Fred, mając nadzieję, że nie będzie musiał odpowiadać, jeżeli James
nie odpowie.
- Powiedziałem jej, że jest idiotką,
skoro myślała to, co myślała – odpowiedział James, wzruszając ramionami.
- Taaa… ja powiedziałem Valentine, że
jest głupia – mruknął Fred, otwierając butelkę.
Albus przypatrywał się im z
niedowierzaniem.
- I naprawdę nie kopnęły was za to w
tyłek?
- Nie – powiedzieli jednocześnie Fred
i James.
- A ty też powiedziałeś Victoire, że
jest głupią idiotką? – zapytał Albus pana młodego, sądzą, że brat i kuzyn jak
zwykle robią sobie z niego jaja.
- Nie. Ani mi było to w głowie, gdy
usiadła mi na kolanach... No, ale zanim to zrobiła, to powiedziałem jej, że
jest brzydka i gruba – powiedział Teddy, przez co Al zupełnie zgłupiał.
A James zakrztusił się piwem.
- I żyjesz?!!?! – krzyknął.
- Oczywiście – Teddy uśmiechnął się
do siebie. – Powiedziałem to celowo. Podobała mi się, ale wiecie… byliśmy
niemal rodziną, więc jakoś dziwacznie się czułem… Ale jak jej powiedziałem, że
jest absolutnie nie w moim typie, ona postanowiła mnie zdobyć. A raczej
próbowała mi udowodnić, że absolutnie jest w moim typie. I zanim się obejrzała,
byliśmy zakochani po uszy. I do tej pory myśli, że to wszystko to jej zasługa…
- Nie czułeś się dziwnie? W końcu
była od ciebie młodsza… - rzucił Lucas.
- Dwa lata? – prychnął Teddy. – To
jak dwa miesiące… Dziewczyny są dojrzalsze.
- I nie przeszkadzało ci, że dwa lata
praktycznie jej nie widziałeś?
- Widywałem ją od czasu do czasu…
Jasne, że było ciężko, ale bez przesady. Zresztą mogliśmy dzięki temu
sprawdzić, czy to jest coś poważnego. No, a teraz bierzemy ślub.
Przez chwilę wszyscy milczeli,
zastanawiając się, jak się czasami wszystko układa.
- Co mówiłeś o Olimpiadzie? – zapytał
w końcu James, Teddy’ego.
- Ach… no wiesz, to wielkie wydarzenie…
- Ale przecież to pierwsza taka
impreza – zauważył Albus.
- No, tak, ale koleś, który to
wymyślił jest obrzydliwie bogaty. Olimpiada jest tak skonstruowana, szczególnie
dziesięciobój, że 11 komisji musiało uznać przeszkody za dozwolone. Potem
wymazano im pamięć, żeby nie mogli zdradzić, na czym polegają zadania. Ale mogę
wam zaświadczyć, że nie będzie to prosta zabawa. Pozostałe konkurencje są jakby
tylko ozdobnikiem i to się niektórym ludziom nie podoba, ale dziesięciobój jest
naprawdę ciężki. Niektóre z zadań podobno mają trwać po kilka dni.
- Ale jak oni chcą to relacjonować? –
zapytał James.
- Cóż… na pewno nie mogą relacjonować
wszystkiego… Myślę, że co jakiś czas po prostu będzie jakieś wydarzenie,
podczas którego będą was obserwować. Reszta jest okryta tak ścisłą tajemnicą,
jakby była to jakaś misja wywiadowcza. W sumie to co wiadomo, to też tylko
plotki… Ojciec Victoire mówi, że to na pewno nie jest zabawa…
James skinął głową, przypominając sobie
formularz, który wszyscy uczestnicy podpisali. Organizatorzy byli przygotowani
nawet na śmierć zawodników. Miał zamiar nie dopuścić, żeby to była śmierć
któregokolwiek z Hogwartczyków.
- Cześć, Teddy! – krzyknął nagle
Hugo.
- Victoire obedrze cię ze skóry –
stwierdził Teddy, widząc kuzyna panny młodej. – Miałeś być tu trzy godziny
temu…
- Eee, tam! Po, co im ja? I tak
zrobią co będą chciały… A najfajniejsze jest to, że Lily nie będzie mogła
chodzić po tym, co z nią zrobię, podczas tego śmiesznego walca – zachichotał
złośliwie. Prawda była taka, że Hugo bardziej wrodził się w braci swojego ojca,
Fred i George’a (z tym, że jego żarty były mnie wyrafinowane, a bardziej
prostackie), niż w jakiegokolwiek innego członka rodziny. A już na pewno do
swojej matki miał daleko.
- Hugo… - zabrzmiał ostrzegawczy głos
Teddy’ego, który traktował córkę swojego ojca chrzestnego, jak rodzoną młodszą,
ukochaną zresztą siostrę.
Hugo dopiero teraz zdał sobie sprawę, że
powiedział swoje plany trzem naprawdę niezbyt z tego zadowolonym starszym
kuzynom. Miał nadzieję, że chociaż Freda rozbawi, jednak ten też nie był zbyt
zadowolony.
- Oj, dajcie spokój… - żachnął się.
- Jeżeli popsujesz mój ślub, to
osobiście cię zamorduje – oświadczył Teddy. – I jestem pewien, że twoja matka
mi w tym pomoże – dodał.
- Dobra, dobra… Uroczyście
przyrzekam, że będę grzeczny do końca ślubu.
- Do końca wesela – poprawił go
szybko James, doskonale znając takie sztuczki.
Hugo spojrzał na niego niezadowolony i powtórzył
niechętnie jego słowa. Usatysfakcjonowani zmienili temat rozmowy. Tylko Lucas jeszcze
przez chwilę pogrążony był w myślach.
Valentine weszła na piętro. Długo szukać nie
musiała, otworzyła drzwi, za którymi było najgłośniej.
- Jeżeli to James, Teddy, bądź Albus
to nie wolno. A jeszcze Lucas! – usłyszała krzyk. Ostatni raz kiedy słyszała
ten głos, była chyba w czwartej klasie.
- To żaden z nich – mruknęła,
otwierając drzwi. Zobaczyła stojącą na środku pokoju z nieszczęśliwą miną,
Arthemis, która miała szeroko rozłożone ręce, a blondwłosa dziewczyna pochylała
się przy jej talii i coś upinała. Potem się odwróciła i spojrzała na Valentine.
- Ja cię chyba znam – stwierdziła
Victoire, stukając się wypielęgnowanym paznokciem po nosie.
- To Valentine – wyjaśniła jej
siostra, podchodząc do niej. – Tak dawno cię nie widziałam – mruknęła
Dominique, obejmując ją mocno. – A Molly tęskni za tobą, jak szalona. Będzie
żałować, że dzisiaj nie przyjechała.
- Oh, oui! – powiedziała Victoire.
Wszystkie dzieci Fleur mówiły po francusku. Może dlatego, że często jeździły do
Francji, do ciotki. Zresztą Victoire i Dominique mówiące z francuskim akcentem
miały setki klientek więcej w swoim butiku, niż zwyczajne Victoire i Dominique.
– Pewnie miałaś nadzieję, że spotkasz Molly? Kręciłyście się zawsze razem…
- Nie. Znaczy, jasne, że chętnie bym
ją zobaczyła, ale przyszłam, bo chłopacy powiedzieli, że Arthemis tu jest…
Arthemis spojrzała na nią ponad ramieniem
torturującej ją panny młodej. Victoire jednak zapowiedziała, że nie wolno jej
spoglądać w lustro dopóki suknia nie będzie gotowa. Dziewczyna patrzyła na
Valentine z uniesionymi brwiami. Żeby szukała jej nawet tutaj? Albo szkoła
wybuchła, albo Fred wszystko spieprzył… albo…
Na twarzy Arthemis pojawił się szeroki
uśmiech.
- A więc jednak mu się udało!! –
powiedziała ze śmiechem.
- Arthemis! – skarciła ją Valentine.
Rose i Lily patrzyły to na jedną to na drugą.
One nie były tak zaprzyjaźnione z Valentine jak Arthemis, więc nie do końca
wiedziały o co chodzi.
- Fred przyszedł z tobą? – rzuciła.
Dopiero teraz nastąpiło prawdziwe
poruszenie. Wszystkie dziewczyny zaczęły patrzeć na Valentine jak na jakiś
niezwykły okaz w zoo.
- Jesteś dziewczyną Freda? – zapytała
w końcu Dominique z prawdziwym szokiem.
- Raptem od dwóch godzin – zaśmiała
się zażenowana ich reakcją.
- Och, to cudowanie! – stwierdziła
Victoire. – Najpierw James, teraz Fred, co to za ulga…
- Słucham? – zdziwiła się dziewczyna.
- Potem ci wyjaśnię – odezwała się
Arthemis. – Jak tylko wypuszczą mnie ze swoich szponów te… dwie urocze
dziewczyny – zakończyła, woląc uniknąć szpilek, wbitych w różne części ciała.
Jednak Victoire nadal wpatrywała się w
Valentine z zastanowieniem.
- Umiesz tańczyć? – zapytała ją.
Za jej plecami Arthemis histerycznie
pokręciła głową.
- Niee – odpowiedziała Valentine.
- Szkoda… Ale na wesele i tak możesz
przyjść… Nie chcę, żeby były tam same stare ciotki!
- Victoire! – krzyknęła oburzona
Fleur Weasley.
- No, co?! Może… ciemna czerwień?
Dominique jak myślisz? – zapytała patrząc na Valentine zmrużonymi oczami.
- Ale… - próbowała zaprotestować
Valentine.
- Tańczyć i tak nie będziesz, ale
dołączymy cię do orszaku…
- To nie fair!! – krzyknęła
natychmiast Arthemis. – Ja w takim razie też nie będę!
- Cicho! – powiedziała ostro
Victoire. – W takim razie nauczysz Valentine całego schematu…
- Ale przecież… - zaprotestowała
Valentine, a potem morderczym wzrokiem spojrzała na zdrajczynię. Arthemis
wydawała się być usatysfakcjonowana.
- Molly zatańczy z tym kolegą,
którego ma ze sobą przywieść Michelle… A Fred może nie będzie się tak
wygłupiał… – I w taki oto sposób, Valentine musiała się poddać wpływowi
Victoire, która odwróciła się do Arthemis. – Jezu, ale ty masz cierpiętnicza
minę… Możesz ją zdjąć tylko ostrożnie – dodała ostro. – Lily, jesteś gotowa?
Gdy tylko Arthemis pozbyła się sukni, a
Dominique uwolniła Valentine od miar i próbek kolorów, natychmiast się
ulotniły. Rose i Lily musiały jeszcze zostać, gdyż wszystko było dopiero przed
nimi.
- Miałam rację? – zapytała Arthemis.
W odpowiedzi otrzymała cios w ramię.
- Nie mogłaś się opanować?
- Nie – odpowiedziała. – Więc co jest
między wami?
- My… docieramy się – odpowiedziała
Valentine.
- Dosłownie? – zachichotała Arthemis,
gdy dostała kolejny cios w ramię.
- Nie wkurzaj mnie! O co chodziło
Victoire? – zapytała Valentine.
- Aaaa, to! Cieszy się, że James i
Fred nie wybrali jakiś… jak ona to określiła? Ach… bezmózgich ptaszyn…
- Że niby jesteśmy grube? – zapytała
oburzona Valentine.
- Raczej, że radzimy sobie same –
uspokoiła ją Arthemis rozbawiona jej reakcją. Jednak Valentine była odrobinę
bardziej dziewczęca niż ona.
Zbiegły po schodach.
- Powiedz Fredowi, żeby ci
opowiedział o mnie kilka rzeczy – powiedziała Arthemis cicho, gdy podchodziły
do stolika.
- OK – mruknęła Valentine,
spoglądając na nią ciekawie.
Obie dziewczyny zachowywały się dość
zachowawczo. Fred i Valentine ulotnili się w zadziwiająco szybkim czasie, ale
Arthemis i James jeszcze długo rozmawiali z Teddym dopóki Victoire nie
oznajmiła, że pora wracać do Londynu. Wtedy ruszyli do zamku, akurat, żeby
zdążyć na kolację do Wielkiej Sali.
Dobrze ze James wiedział jak ma zareagowac podczas ataku Arthemis. I nareszcie wszystko sie wyjasnilo miedzy Fredem i Valentine 😁
OdpowiedzUsuńHejka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, o tak to było naprawdę dobre, Fred pięknie podszedł Valentie i mam nadzieję, że będzie dobrze, Gin jest super stworzonkiem od razu poleciał do Jamesa w sprawie Arthemis... zastanawiam się kto wkrada się w sny Arthemis, i o tak jeden powiedział do dziewczyny że jest idiotka, drugi że jest głupia, a trzeci że jest gruba i co osiągnęli - dziewczyny... patrząc to Albus może naprade zdobyć jakiegoś pustaka...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńcudnie, Fred w cudowny sposób podszedł Valentie i mam nadzieję, że będzie tutaj dobrze, a Gin jest super stworzonkiem ;) od razu poleciał do Jamesa w sprawie Arthemis... zastanawiam mnie sprawa, kto wkrada się w sny Arthemis... o tak jeden powiedział do dziewczyny że jest idiotka, drugi że jest głupia, a trzeci że jest gruba i co osiągnęli - dziewczyny... patrząc no to, to Albus może napradę zdobyć pustaka...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga