sobota, 27 stycznia 2018

Fred i Valentine (Rok VI, Rozdział 18)

 Tymczasem Arthemis miała swoje zadanie. Od dwóch nocy, uczyła się spać zatrzymując świadomość. Uważała, że tylko tak dopadnie łajdaka, który włamuje się jej do umysłu.
 Wczoraj jej się niemal udało, a przecież kończył się czas, który wyznaczył James. Musiała dzisiaj to załatwić. Musiała stworzyć pozory snu, żeby złoczyńca nie wiedział, iż na niego czyha.
 Pozwoliła sobie zapaść w lekki sen. Jednocześnie zdawała sobie sprawę z tego co się dzieję. Dwie ostatnie noce poświęciła na trenowanie tego. Bawiła się swoją tarczą… wyobrażała ją sobie jako rozciągliwą materię założoną dookoła jej świadomości.
 Arthemis zupełnie pogrążyła się we śnie. Nic już nie miało do niej dostępu.
 W obrazie pojawił się jej ojciec i Archer. Rzucała patyk psu, a jej ojciec śmiał się ze zwierzaka. Po chwili wszystko zaczęło drżeć. Arthemis przewróciła się na drugi bok.
 - Myślisz, że nie wiem, że przez niego płakałaś? Zabije go!
 Głos. Pojawił się James, który trzymał na kolanach Deannę i powoli rozpinał jej bluzkę, szepcząc coś na ucho.
 Arthemis rzuciła się na poduszce.
- James… - szepnęła Arthemis we śnie.
Odwrócił się w jej stronę. Spojrzał w drwiący zimny sposób. Jego oczy były zupełnie czarne. Tylko raz widziała taki wyraz jego twarzy. I na pewno nie patrzył wtedy na nią.
 Świadomość Arthemis powoli wypływała na wierzch snu. Jednak Arthemis nadal spała. I walczyła o to, żeby jej umysł został uśpiony. Inaczej wszystko na nic.
 Wszędzie mgła. Dym spowijającą mózg. Wstęga zaciskająca się wokół jej myśli. Nie mogła tej wstęgi przerwać. Musiała podążać jej śladem.
 Ruszyła bardzo powoli. Przesuwała się w sposób, który ją drażnił. Zazwyczaj jej czujniki natychmiast jej coś pokazywały. No… ale wtedy nie spała.
 Najdziwniejsze było to, że natrafiła na bariery. Jakby wstążka celowo prowadziła ją w ślepe zaułki.
 Na czoło śpiącej Arthemis wystąpiły kropelki potu. Jednak ona sama w ogóle nie zdawała sobie z tego sprawy. Nie wiedziała, że jej ciało zaczyna przypominać pochodnię.


 James zbudził się, żeby poczuć dziwne ukłucia na udach. Otworzył oczy i zerwał się jak oparzony, a szmaragdowy kot, zaczął na niego gniewnie prychać.
 Ach, to tylko ten głupi futrzak Rose, pomyślał uspokojony.
- Zjeżdżaj - mruknął James, ale kot nie zareagował, tylko machnął ogonem i drapnął go, a potem zeskoczył z łóżka, i spojrzał na niego wyczekująco.
 James usiadł na łóżku. Kot wskazał łapą drzwi.
 James zamrugał i wstał.
- Mam za tobą iść? Coś się stało?
Kot przewrócił oczami, a potem wpatrywał się w Jamesa długą chwilę, a James usłyszał nagle jedno słowo w głowie: Arthemis.
- Arthemis - powtórzył na głos.
 Kot zaczął biec, wiec James pobiegł za nim. Zeszli do Pokoju Wspólnego, a potem kot wpadł na schody do dormitorium dziewcząt.
O cholera, pomyślał James, czując, że czas nagli. Czym prędzej pobiegł do dormitorium i nawet nie zawiązując butów przeleciał przez Pokój Wspólny i wleciał nad schodami do żeńskiego dormitorium. Wpadł do sypialni dziewczyn.
 Rose i Lily jeszcze spały. Czemu Gin nie obudził ich?
 James podszedł do łóżka Arthemis. Przyglądał jej się przez chwilę. Lubił na nią patrzeć, gdy spała. Może dlatego, że rzadko miał ku temu okazję. Nic jej nie było. 
 Głupi kot.
 Nagle Arthemis rzuciła głową na drugą stronę, a potem jeszcze raz. Później znowu przez chwilę była spokojna, po czym zaczęła się rzucać. Zaciskała dłonie na kołdrze.
 James zmrużył oczy, żeby jej się lepiej przyjrzeć. Wyglądała jakby ją ktoś oblał wodą… 
 Miała koszmary? Dlatego Gin go tu przyciągnął? 
 Odgarnął jej włosy z czoła i wtedy dopiero poczuł, jaka jest rozpalona. Miała na sobie cieniutką bawełnianą koszulkę na ramiączkach a i tak jej skóra była mokra od potu. Oddychała też trochę szybciej niż zwykły człowiek podczas snu. James sprawdził jeszcze raz. Może miał po prostu zimne ręce…
 Nie. Była gorąca jak polano w kominku.
- Rose wstawaj - powiedział szybko i potrząsnął kuzynką.
- James!???! - Rose zerwała się z łóżka, wpatrując się w niego jakby ducha zobaczyła. – Jak tu wszedłeś? Nie wolno ci…
- Arthemis ma gorączkę – przerwał jej szybko.
 Rose wstała, patrząc na niego sceptycznie i sama sprawdziła.
-  Jezu, jest rozgrzana jak wrzątek – powiedziała z niepokojem. – Co zrobimy? Ona chyba śpi...
- Arthemis - powiedział James łagodnie i próbował ją obudzić. – Arthemis, obudź się…
 Nie poruszyła się, ani nie otworzyła oczy, ale wyczuł zmianę. Już nie była pogrążona w świecie snu, ale nadal nie miał z nią kontaktu.
- Arthemis, masz gorączkę – wyjaśnił cicho. - Zabiorę cię do szpitala...
Rose stała obok niego patrząc z niepokojem na bladą twarz przyjaciółki.
- To nie choroba - odpowiedziała Arthemis ochrypłym, wytartym na wiór głosem, przez spierzchnięte od gorączki wargi. - Za ciepło... - dodała płaczliwie, pewnie nawet o tym nie wiedząc i nadal mając zamknięte oczy.
- Otworzę okno - powiedziała szybko Rose.
 Jednak umysł Jamesa pracował na zwiększonych obrotach. To nie była choroba. A jeżeli tak to mogła to być tylko jedna rzecz. Ale przecież to się jeszcze nigdy nie zdarzyło…
„Rodzice wkładali mnie do wanny z lodem, żeby obniżyć temperaturę”, przypomniał sobie jej słowa.
- To nie wystarczy - powiedział szybko i gwałtownie do Rose, która zmierzała do okna. Odwróciła się do niego zaskoczona, żeby zobaczyć, jak odgarnął kołdrę, która okrywała Arthemis. Spodnie od piżamy były mokre od potu. Wsunął pod nią dłonie i wziął ją na ręce. Że coś było nie tak można było poznać, po tym, że się nie sprzeciwiła. Chyba w ogóle tego nie zauważyła.
- Gdzie jest łazienka? - rzucił do Rose.
- Nasza? Ale tobie tam nie wolno...
- Szybciej, Rose! – powiedział zniecierpliwiony. Z każdą chwilą zdawało mu się, że skóra Arthemis jest cieplejsza. Miał wrażenie, że parzy jego palce.
 Rose już się nie kłóciła, tylko pobiegła przed nim i otworzyła mu drzwi, a potem korytarzem aż do dwuskrzydłowych drzwi, za którymi kryła się ogromna łazienka, z wieloma umywalkami i prysznicami i nawet była tu sporych rozmiarów kamienna wanna.
- Przynieś ręczniki - rzucił do Rose.
 Tym razem Rose nie kwestionowała jego polecenia.
 James z Arthemis w ramionach wszedł pod prysznic. Na w pół przytomnie dziewczyna rozchyliła powieki. Gdy tylko zauważyła co się dzieję, zaczęła się wyrywać i piszczeć, jak małe dziecko, które jest śmiertelnie przerażone. James ledwie zdołał ją utrzymać, bo wierzgała nogami i za całej siły chciała uciec.
 - Nie… proszę… nie… - zaczęła szeptać jak w amoku. – Puść mnie… Ja nie chcę… Proszę… - jej głos przeszedł w jęk, a potem zamienił się w szloch.
 Jamesowi serce się krajało, ale jednocześnie miał wrażenie, że im bardziej Arthemis panikuje, tym bardziej jej skóra parzy mu palce. Było mu trochę nie dobrze. Pierwszy raz widział Arthemis w takim stanie i zrobiłby wszystko, żeby tylko przestała płakać. Jednak wiedział, że gorączka może spowodować atak i zniszczenie blokady, a do tego nie mógł dopuścić.
 Opuścił ledwie przytomną Arthemis na podłogę. Objął ją ramieniem, żeby nie upadła i odkręcił letnia wodę. Arthemis próbowała się wyrwać i wiedział dlaczego. Zdawał sobie sprawę, jak niemiłe jest to uczucie. Sam się wzdrygnął, gdy poczuł nieznacznie ciepłą wodę Arthemis ukryła twarz w dłoniach, gdy padł na nią strumień, który musiał jej się wydawać lodowaty.
- Nie chce… proszę cię… proszę…- płakała żałośnie.
- Och, maleńka… - mruknął i przytulił jej twarz do swojej piersi i coraz bardziej skręcał ciepłą wodę. Po kilku minutach leciała już tylko zimna. A raczej lodowata, jak z górskiego strumienia. Arthemis się trzęsła, ale miał wrażenie, że z jej skóry woda paruje. Szczękała zębami i drżała na całym ciele. 
- Arthemis, przepraszam…- powiedział.
 Histerycznie pokręciła głową, próbując się uspokoić. Zaczynała trzeźwo myśleć.
 James był cały przemoczony, a ręce skostniały mu od zimnej wody. Ale za żadne skarby by jej teraz nie zostawił.
 Do łazienki weszła Rose. Zobaczyła ich. Arthemis płakała teraz cichutko z twarzą ukrytą w przemoczonej koszulce Jamesa, który z zamkniętymi oczami, opierał policzek o jej włosy i miał naprawdę zrozpaczoną minę.
 Położyła rzeczy, które przyniosła na jednym z krzeseł i zostawiła ich samych.
 Arthemis pod naporem szoku, paniki i wspomnień zupełnie się załamała. Jednak lodowata woda szybko sprawiła, że gorączka spadała, a ona zaczęła rozumieć co się dzieję. Płacz ucichł.
- Przepraszam… - wychrypiała słabo. – Wybacz, że dopuściłam, żebyś zobaczył mnie w takim stanie…
- Nie psuj nastroju – próbował zażartować. Kapało mu z włosów, a natrętne ostre jak szpilki krople wody spływały mu po twarzy.
- Nienawidziłam tego – westchnęła, odwracając twarz w kierunku strumienia. – Małe dziecko, dwa razy w tygodniu wkładane do wanny wypełnionej lodem, czuje się opuszczone przez cały świat. Dlatego jak najmocniej umiałam, starałam się powstrzymywać i nic nie czuć. Ale trudno nic nie czuć, gdy umie się to, co ja...
 Jakby chcąc się ukarać, pozwoliła, by zimna woda ochłodziła jej czoło. Jej wzrok padł na kafelki.
- Ojej… - jęknęła smutno. – Zniszczyłeś przeze mnie buty…
- Wyschną – odpowiedział spokojnie.
Po jakimś czasie, gdy ręce skostniały mu rak bardzo, że ledwo poruszał palcami, James powiedział:
- Chyba już wystarczy – Arthemis nadal była ciepła, co było dziwne po takiej kąpieli, ale już nie była gorąca jak żar. Zakręcił wodę.
 Arthemis podniosła na niego żałosny, przepraszający wzrok.
 Odgarnął jej mokre włosy z czoła. Objął dłońmi jej przemoczoną twarz i otarł kciukami łzy, które znowu napłynęły jej do oczu.
- Nie chciałbym być teraz nigdzie indziej – powiedział, a potem, wyciągnął ją spod prysznica.
 Poszedł po ręcznik i zauważył, że Rose przyniosła również ciuchy na zmianę dla niego i Arthemis. Mądra dziewczynka.
 Odwrócił się do Arthemis, chcąc jej podać ręcznik i zamarł. Jej piżamy były zupełnie przemoczone, przez co przylegały do ciała jak druga skóra, a że były cieniutkie, mógł dokładnie zobaczyć każdy szczegół.
 Podszedł do niej szybko i opatulił ją ręcznikiem.
 Spojrzała po sobie i też westchnęła. Zaczęła się wycierać. James właśnie zdjął przemoczoną koszulkę i odwrócił się do niej. Zerknęła na niego i otworzyła usta ze zdumienia. Przyglądała mu się zafascynowana.
- Nie patrz tak na mnie - powiedział ochryple. - Biorąc pod uwagę to, że jesteś niemal naga to nie jest dobre połączenie.
Zawstydzona, odwróciła się od niego i ukryła za parawanem.
James też szybko się wysuszył i przebrał.
Wśród napięcia, które można, by czerpać łyżkami, usłyszeli pukanie do drzwi i cichy głos.
- Mogę wejść?
- Tak, Rose – odpowiedział jej cicho James.
 Arthemis wyszła zza parawanu i ze wstydem spojrzała na przyjaciółkę. Jednak Rose wpatrywała się w nią z taką troską, że szybko jej przeszło.
- Dobrze się już czujesz? – zapytała.
Arthemis skinęła głową.
- Przestraszyłaś mnie…
- Przepraszam – odpowiedziała.
- Może powinna iść do pani Pomfrey? – zwróciła się Rose do Jamesa.
- Nie sądzę… Najgorsze już minęło…
- To może chociaż Albus da jej coś na wzmocnienie?
James pokręcił głową.
- Nie weźmie…
Rose wyglądała, jakby walczyła sama ze sobą, a potem powiedziała:
- Uważam, że powinieneś z nią zostać…
To już było dla Arthemis za wiele.
- Nie traktujcie mnie jak dziecka!! – krzyknęła wściekle.
- Ciszej! – pouczyła ją Rose.
- Do diabła z tym…- Odwróciła się do Jamesa. - Jeżeli uważasz teraz, że trzeba mnie trzymać za rączkę na każdym kroku, to dobrze się zastanów…
- Arthemis nie denerwuj się… - powiedział spokojnie. – Jesteś jeszcze słaba i…
- Słaba? Może jeszcze bezbronna? I bezradna? – warknęła i ruszyła do drzwi.
Chciał ją złapać za rękę, ale się wyrwała.
- Zostaw mnie!
James patrzył w ślad za nią, a na jego twarzy malowało się zmęczenie.
- Zupełnie ją to rozbiło, co? – szepnęła Rose.
- Idź się połóż… - zwrócił się do niej James. – Ja… o cholera, nie wyjdę stąd… Zmoczyłem buty!
- Da się załatwić – oznajmiła Rose. Uniosła różdżkę i w kilka sekund gorącym powietrzem ususzyła czarne skrzydełka trampek.
- Dzięki, Rosie…
- Odbije to sobie…
- Wal śmiało, jak tylko będziesz miała problem. A teraz idą ją znaleźć…
- Jestem ciekawa, co się stało… To było tak nagle… - westchnęła Rose.
James skinął głową i przeszedł cicho korytarzem, zleciał nad schodami i znalazł się w Pokoju Wspólnym.
 Arthemis podkuliła pod siebie nogi i siedziała w rogu kanapy, wpatrując się w ostatnie węgielki iskrzące się w kominku. Trochę się trzęsła, więc zapewne, pomimo stanu podgorączkowego było jej zimno.
 James usiadł w drugim rogu kanapy.
- Arthemis… odwróć sytuację, dobrze? I powiedz sobie to, co byś mi powiedziała w tej chwili – mruknął trochę groźnie.
 Arthemis przez długą chwilę milczała.
 Powiedziałaby mu, że jest skończonym kretynem, sądząc, że udzielenie wsparcia, dodanie otuchy i pociecha, jest równoznaczna z uznaniem kogoś za słabeusza.
 I czy nie dawno, nie powiedziała tego samego, Valentine?
 Spojrzała na niego nieśmiało i ze smutkiem.
- Chodź do mnie – szepnął.
 Arthemis przesunęła się do niego, usiadła mu na kolanach i przytuliła się do niego.
 James ściągnął pled z pobliskiego fotela i okrył ją.
- Prawie go miałam – szepnęła.
 Do Jamesa, który aktualnie skupiał się na jej ciepłym ciele, przyciskającym się do niego, nie od razu dotarło, co powiedziała. Po chwili zamrugał.
- Kogo? - zapytał ostro.
- Tego sukinsyna, który bawi się moimi snami - wyjaśniła.
- Chcesz mi powiedzieć, że ta gorączka…
- Tak. Chciałam go dopaść… Przerwałeś kontakt, gdy mnie dotknąłeś. Już nie będę miała okazji, żeby go złapać. Wie, że go wyczułam. Tak szybko znikał, jakbym mogła go zaatakować…
 James miał ochotę nią potrząsnąć.
- Arthemis… nie wolno ci robić takich rzeczy!
- Dałeś mi dwa dni na te sny…
- Bo nie sądziłem, że narazisz się na takie niebezpieczeństwo! – powiedział, mocniej ściskając jej ramiona. – Gdyby Gin mnie nie obudził…
- Ach, więc to tak się tam znalazłeś… - mruknęła do siebie.
- Nie przerywaj mi! – ofuknął ją. – Przyrzeknij mi, że nigdy więcej nie zrobisz czegoś takiego sama…
- Ale…
- Przyrzeknij! – powiedział ostro, wbijają jej paznokcie w skórę.
- Dobrze – szepnęła lekko przestraszona, przypominając sobie, jak wiele musiał znieść tego wieczoru.
 Przytknął jej czoło do swojego ramienia. Przez długą chwilę siedzieli w zupełnie ciemnym Pokoju Wspólnym. Po jakimś czasie, James zauważył, że Arthemis walczy z sennością. Co chwile nieznacznie kręciła głową, jakby chciała odpędzić sen.
- Zaśnij – powiedział cicho, bo jemu też powieki ciążyły. – Ze mną jesteś bezpieczna…
Potrząsnęła głową.
- Nie wolno mi…
- Czemu? – zapytał zaspanym głosem.
- Nie mogę spać przy tobie… - mruknęła.
To go na chwilę otrzeźwiło.
- Czemu? – zapytał, w ostatniej chwili opanowując głos.
- A twoje sny? Nie mogę stracić świadomości James… Nie wiem, do czego zdolny jest mój…
- Nie denerwuj mnie! – powiedział gwałtownie. – Nie chcę słuchać tych bzdur!
- Ale James… Nie mogę panować nad umysłem kiedy śpię… Nie chcę, żebyś się ode mnie odwrócił. Sny są w końcu bardzo osobistym doświadczeniem.
- Arthemis…
- Porozmawiajmy jutro dobrze? Jestem zmęczona…
James zacisnął wargi. Jeszcze wróci do tego tematu. Miał nadzieję, że Arthemis jednak zaśnie. Nie podejrzewał, że  była taka twarda. Wytrwała przy nim, nie chcąc się poruszyć, nawet długo po tym, jak James zapadł w sen.
 Obudził się, szukając jej na oślep, czując dziwną pustkę w ramionach. Był przykryty kocem, a jutrzenka właśnie witała brzask.

 Dwie godziny później ubrał się w szaty i wierząc, że śniadanie poprawi mu nastrój, zszedł po schodach do Pokoju Wspólnego. Na korytarzach kręciło się już mnóstwo trochę zaspanych osób.
  James był gotów nie odzywać się do niej co najmniej do wieczora. No dobra… do obiadu, ale tylko ze względu na to, że miała ciężką noc. Nie było mu jednak dane wypełnienie tego postanowienia.
 Czekała na niego na dole schodów.
 Zanim zdążył obrzucić ją gniewnym spojrzeniem i powiedzieć, żeby poszła do diabła, przytuliła się do niego, wspięła się na palce i pocałował go lekko.
- Przepraszam, że z tobą nie zostałam…
Zacisnął usta.
- Nie rozumiesz, że nie kontroluję swoich myśli podczas snu? A jeżeli coś się stanie?
- Nic się nie stanie – powiedział pewnie. – Zawsze mówisz, że coś się stanie, a potem to się nie dzieję. Masz zbyt małą wiarę we własne zdolności. I we mnie… Poskaczesz trochę po moich snach… I co z tego?
- A jeżeli będziesz śnił, coś co mi się nie spodoba?
- Wtedy będziemy się kłócić, pogodzimy się i znowu zaczniemy od nowa, jak zawsze. Nie szukaj problemów, tam gdzie ich nie ma, Arthemis – dodał groźnie.
 Westchnęła głęboko.
- Pocałuj mnie – poprosiła cicho.
James uniósł brwi.
- Tutaj? – zapytał, rozglądając się po Pokoju Wspólnym, po którym ludzie biegali już jak po dworcu.
- Tak, tutaj – odpowiedziała.
- Uderzyłaś się wczoraj w głowę?
- Czuje się taka zgaszona po wczorajszym – wyjaśniła. – A ty mi pomagasz…
James uśmiechnął się lekko i pochylił nad jej ustami. Przez chwilę dotykał ich lekko.
- Mocno mnie pocałuj – szepnęła i zarzuciła mu ręce na szyję, a potem sama go pocałowała. Po kilku minutach, gdy już nie mieli jak oddychać James mruknął, z ustami na jej ustach:
- No, dobra… już się nie gniewam. Ale i tak będziemy musieli porozmawiać…
- Jak tylko będziesz chciał – odpowiedziała i razem ruszyli na śniadanie.


- Nie biegaliście dzisiaj! – usłyszała niezadowolony ton profesora Forsythe’a.
- Nie, panie profesorze, źle się czułam – powiedziała skruszona Arthemis. Dobrze, że to ona miała zajęcia z obrony. James w obecnym nastroju i przy swoim stosunku, do tych wszystkich zaleceń, wszcząłby niezłą kłótnie, która niechybnie skończyłaby się szlabanem.
- A co się stało? – zapytał zdziwiony.
 Arthemis obróciła się przez ramię. Została jeszcze chwila do rozpoczęcia zajęć.
- Czy sądzi pan – zapytała, zniżając głos do szeptu, - że w Hogwarcie jest ktoś kto ma podobne umiejętności do moich?
- Cóż… jest bardziej niż niemożliwe… - odpowiedział z szerokim uśmiechem. – Zapewniam cię, że wiedzielibyśmy o tym…
- Ktoś próbował manipulować moimi snami. Prawie go wykryłam, ale chyba się o tym dowiedział, więc nie będę miała drugiej szansy… Ale dostałam przez to gorączki…
- Ale chyba już wszystko jest dobrze? – zapytał zmartwiony.
- Tak… ktoś się mną zajął – odpowiedziała, a w jej oczach pojawiło się ciepło. Jasne było o kim mówi. – Ale mieliśmy ciężką noc…
- W takim razie, nie mogę mieć do was pretensji. Co do drugiej sprawy nie czuję się zbyt kompetentny. Radziłbym ci porozmawiać z ojcem…
- Myślę, że moje zdolności rozwijają się w takim tempie, że nawet mój ojciec nie będzie wiedział co robić – powiedziała smutno.
- Wszelka nauka wskazuje na to, że osiągniesz pewien punkt, po którym wszystko się ustabilizuje Arthemis – uspokoił ją. – Czy blokada sprawia ci trudności?
- Nie. Praktycznie już w ogóle jej nie czuję… Ona po prostu jest…
- Ale w snach nie jesteś taka bezpieczna?
- Teraz już jestem. To też mogę zablokować…
- A czy myślisz, że zdołasz wykryć tego kogoś, kto twoimi zdaniem manipuluje snami? – zapytał, starając się ukryć rozbawienie. Nie wierzył jej, że ktoś ma taką moc. Zapewne uważał, że użyto czarów.
- Teraz już nie. Dopóki znowu nie spróbuje przekazać mi jakiegoś obrazu nie mam na to szans… - odparła i pożegnała się. Nie miała zamiaru zagłębiać się w temat, skoro profesor i tak jej nie wierzył.


 Dwa dni później większość uczniów Hogwartu ruszyła do Hogsmead.
 Ale nie wszyscy. Ponieważ była straszna ulewa, Fred postanowił narazić się na święty gniew swojej starszej kuzynki, jej męża, jej matki, swojej matki, babki i pewnie samego Pana Boga, ale powiedział, że z zamku się nie rusza.
 Miał ku temu szczególny powód… Otóż usłyszał kilka plotek, więc wziął sobie od James Mapę Huncwotów i ślęczał na nad nią od chwili, gdy większość ludzi wyruszyła do Hogsmead.
 Potem ruszył na spotkanie przeznaczenia.
 Valentine właśnie wychodziła z sowiarni, gdy usłyszała hałas w jednym z tajnych przejść. Zmarszczyła brwi. Rzadko kiedy ktoś używał tego korytarza, bo był bardzo wąski. Z trudem mieściły się w nim dwie osoby.
 Może to jakiś duch?
 Otworzyła obraz, który natychmiast się za nią zatrzasnął. Podskoczyła zaskoczona i zaczęła szukać różdżki. Ciemno tu było jak w grobie. Już chciała wypowiedzieć zaklęcie, gdy coś zacisnęło się na jej nadgarstku. Wyrwała się.
- Nie sądziłem, że jesteś taka strachliwa… - usłyszała lekko drwiący głos.
- Co ty wyprawiasz, baranie?!
- Chciałem odbyć z tobą poważną rozmowę…
- Serio? – zapytała ironicznie. – To my mamy o czym rozmawiać?
- Owszem. Coś mi obiecałaś…
- Ja ci nic…
- Miałaś coś dla mnie sprawdzić. I jak dotąd, nic to nie dało…
 Valentine ze zdumienia i oburzenia otworzyła usta. Poczuła jego dotyk na biodrze i na oślep uderzyła go. Nie odezwał się, chociaż wiedziała, że trafiła. Jak mógł! Najpierw ją całuje… Boże to było tylko tydzień temu! Całuje ją, a potem śmie, prosić ją o takie…
 - Nienawidzę cię! – straciła nad sobą panowanie. – Jesteś obrzydliwy! Dotykasz mnie, całujesz mnie i cały czas myślisz tylko o jednym! Niedobrze  mi się robi! Jesteś skończonym draniem! Jak w ogóle mogłam kiedykolwiek żałować, że…
Niespodziewanie została przyparta do mokrego, zimnego muru przez brutalne, gwałtowne i gorące ciało Freda.
- Chcesz, żebym ja powiedział, co myślę? Hmm? – unieruchomił jej nadgarstki i jeszcze bardziej do niej przysunął. – Jesteś głupia! Głupia! – warknął i niespodziewanie się od niej odsunął. Bał się, że zrobi jej krzywdę. Zanim zdążyła zrozumieć co ma zamiar zrobić, otworzył obraz i wściekły wyszedł na zewnątrz.
 Valentine była w szoku. Myślała, że zrobi coś… zupełnie innego. A on tak po prostu odszedł? Zaraz po tym jak powiedział, że jest głupia? O nie! Tego płazem mu nie puści!
 Pobiegła za nim. Był już w połowie korytarza.
- Głupia!? A niby dlaczego?! – wrzasnęła. – Bo nie chcę, żeby ktoś mną rządził?!
 Nie odpowiedział. Nawet się nie odwrócił.
- Jesteś wściekły, bo po raz pierwszy to nie ty zerwałeś z dziewczyną?!
Była już blisko niego, właśnie miała wyciągnąć rękę, żeby go zatrzymać, gdy niespodziewanie się odwrócił.
- Bo po raz pierwszy ani mi przez myśl nie przeszło, żeby z nią zrywać – powiedział wściekle, patrząc prosto w jej oczy.
 Oszołomiona zrobiła krok w tył. Serce tłukło jej się w piersi i już nie wiedziała, czy ze złości, czy… radości. Po chwili te uczucia jednak opadły.
 Prychnęła.
- Tak ci się tylko wydaje! Teraz, gdy nie wszystko poszło po twojej myśli.
- Tak sądzisz? – zapytał groźnie.
- Chciałabym zaznaczyć, że jeszcze pięć minut temu chciałeś ode mnie wiadomości o jakiejś dziewczynie! Nie wmówisz mi, że…
- Podstęp – przerwał jej cicho Fred. – Chciałem zobaczyć, czy się wściekniesz… Dowiedziałem się przy okazji kilku ciekawych rzeczy…
 Valentine oczy rozszerzyły się najpierw ze zdziwienia, które szybko przeszło w złość.
- Tak to już jest! Jestem za głupia i zbyt bezradna, żeby coś zauważyć, dlatego trzeba używać podstępu, żebym zrozumiała, czego tak naprawdę chcę?!
 Fred odstąpił krok do tyłu, patrząc na nią z niedowierzaniem.
- Czy ty siebie słyszysz?! Czy wszystkie twoje decyzje są podyktowane tylko tą jedną kwestią?! Czy myślisz, że następnym krokiem każdego faceta, który jedynie pomyśli: błagam, niech nic jej nie będzie; jest założeni ci fartuszka i zamknięcie cię w kuchni?! – krzyknął.
- Nie wiesz jak to jest! Nie masz pojęcia, co to znaczy wciąż walczyć z nadopieńczymi…
Krzyknął sfrustrowany.
- Nie porównuj mnie do swoich braci!
- Chcesz mi wmówić, że nie próbowałbyś chronić mnie za wszelką cenę, bo jeszcze przez przypadek mogę zranić się w palec?!
- Och, jaka ty jesteś głupia!
- Sam jesteś głupi! Zboczony idiota, który myśli tylko o tym, co by tu przelecieć!
- I to mówi niewierząca we własne możliwości, przewrażliwiona feministka?
- Niewierząca we własne możliwości?! A co to niby miało znaczyć?!
- Jak mogło przejść ci przez myśl, że nie jesteś w stanie sobie poradzić z facetem?! Jak mogłaś pomyśleć, że ktokolwiek jest w stanie stłamsić cię i zmusić do zrobienia czegoś na co nie masz ochoty?! W jaki sposób doszłaś do wniosku, że chcąc cię chronić jednocześnie uważam cię za słabszą?! – Przez chwilę żadne z nich nic nie mówiło. Tylko Valentine patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczami. – Leżałem w szpitalu. Zastanawiając się, czy nic ci nie jest. Nie mogąc się doczekać, kiedy cię zobaczę, a gdy w końcu przyszłaś… Miałaś mi do powiedzenia tylko to, że wszystko, co nas łączyło, przestało cię bawić – oświadczył gorzko.
 Valentine zaczęły drżeć usta.
- Może wybrałam zły moment…
- Totalnie nietrafiony – przyznał Fred.
- Ale wtedy wpadłam w taką panikę… - wyznała, chcąc się jakoś usprawiedliwić.
- To i tak nieistotne, prawda? Przecież nadal cię to nie bawi... – powiedział, odwracając się.
 Valentine słysząc to sformułowanie zrozumiała dopiero teraz, jak to brzmiało. I jak zabolało, nawet jeżeli teraz mówił to tylko, żeby jej to uświadomić.
 Czy naprawdę była głupia i sobie to wszystko wmawiała? I czy to jest teraz istotne? Teraz gdy on się znowu oddala, a ona tak bardzo chce, żeby się odwrócił… Do diabła z tym!
 Pobiegła za nim i zagrodziła mu drogę.
- Sam przecież powiedziałeś, że nie chcesz odnawiać tamtego układu! – powiedziała gwałtownie.
- Bo nie chcę – stwierdził, omijając ją i dalej szedł przed siebie.
- Więc co znaczą te wszystkie podstępy, zagrania? Co znaczy ta kłótnia?! Chciałeś po prostu udowodnić, że miałeś rację?!
- Raczej, że ty racji nie miałaś…
- To po, co mnie całowałeś?! – krzyknęła sfrustrowana. – Żeby odwrócić sytuację? Żebym to ja zatęskniła za tobą?! Przecież tęsknię za tobą, od tamtej rozmowy!!
 Dopiero teraz Fred się zatrzymał.
- A najdziwniejsze jest to, że… nie brakuje mi tego, o co na początku w sumie mi chodziło, dobrze wiesz co mam na myśli, tylko… – dostała słowotoku, - … tylko ciebie. Więc… odnówmy tamten układ…
- Nie – powiedział krótko.
 Valentine opadły ręce i dopiero teraz, gdy już cieszyła się całą sobą, że to napięcie, ta wrogość między nimi zniknie, poczuła się… totalnie załamana. Nie tak, jak wtedy gdy ona z nim zerwała. Czuła się jakby coś jej odebrano. Coś bardzo ważnego.
 Fred odwrócił się do niej i na chwilę oszołomił ją jego bardzo nieśmiały, zupełnie do niego nie pasujący uśmiech. Szedł w jej kierunku, a ona się cofała. Po chwili jednak stanęła i pozwoliła się złapać.
- Żadnego układu, Valentine. Żadnych warunków. Dlatego powiedziałem, że nie chce odnawiać tamtej umowy. Nie zniosę ograniczeń. Nie chcę się chować po kątach, nie chcę układu, który jednocześnie świadczy o tym, że nie jesteśmy razem. Chcę wszystkiego. Pełnego etatu… Pełnego zaangażowania.
- Ale…
- I tym razem będzie żal, zazdrość i krzyki.
 Valentine nie musiała się zastanawiać, odpowiadało jej to. I to bardzo, tylko, że…
- Zerwę z tobą, jeżeli spróbujesz mnie stłamsić – ostrzegła.
- Nie! Do diabła – potrząsnął nią. – Nie zerwiesz, ze mną! Możesz mnie ochrzanić, pobić, zrobić co ci się żywnie podoba. A najlepiej mi wytłumacz, że coś ci nie pasuje! Nie ścinaj drzewa, tylko dlatego, że jedna z gałęzi się złamała!
 Odwrócił się do niej sfrustrowany i znowu od niej odszedł.
 A ona znowu za nim pobiegła.
- Dobrze – oparła dłonie na jego piersi. – Masz rację!
 Położył swoje ręce na jej.
- Czujesz się przyparta do muru? – zapytał.
 Zastanowiła się.
- Trochę – przyznała.
- Dobrze. Takie było założenie…
Otworzyła usta ze zdumienia. A na jego usta wypłynął szelmowski uśmiech. Valentine krzyknęła sfrustrowana i zaczęła uderzać pięściami w jego pierś.
- Jesteś kretynem! Czyli wszystko to, co powiedziałeś, jest tylko podpuchą?! Żebym się dała złapać!
 Krzycząc nie zdawała sobie sprawy, że Fred umiejętnie prowadzi ją w kierunku ściany. Dopiero, gdy się o nią oparła, uwięziona przez jego ciało, zdała sobie sprawę, co się stało. Jednak było już za późno, bo zamknął jej usta pocałunkiem.
 Och, jak niesamowicie za tym tęskniła. Za jego dłońmi, za usta dotykającymi ją z taką gwałtowną zaborczością.
- Nie mówię rzeczy, których nie myślę, Valentine – mruknął.
- Jeżeli to się sypnie, Fred… to cię kopnę w ten zarozumiały zad. Już prawie udało mi się z ciebie wyleczyć – mruknęła, łaskocząc nosem jego szyję.
- Ze mnie się nie da wyleczyć. Jestem jak wrodzona wada genetyczna…
- I jaki skromny – dodała ironicznie.
 Odchylił jej głowę do tyłu i spojrzał w oczy.
- Valentine… nawet jak wyjdę ze szkoły…
- To tylko kilka miesięcy. Chyba zdołam się oprzeć męskiej część uczniów Hogwartu… - zaśmiała się.
- Chyba nie myślisz, żeby zostawił to w twoich rękach. Poproszę Arthemis, żeby cię pilnowała…
- Dobra. Ale do lutego i tak się ciebie nie pozbędę – oznajmiła, udając zawód.
- Dziewczyno, do lutego to będziesz mnie błagała na kolanach, żeby został – odpowiedział jej przeciągle Fred.
 Roześmiała się i śmiała się aż do chwili, gdy dotknął ustami jej rozradowanych warg.


 W tym czasie, gdy Valentine i Fred wyjaśniali między sobą drobne nieporozumienie sprzed kilku miesięcy, Arthemis z resztą szła do Trzech Mioteł.
 Dwie godziny później starała zwracać na siebie jak najmniej uwagi. Byli w jednym z gościnnych pokoi w Trzech Miotłach, gdzie szalejąca Victoire rozrzucała jakieś próbki materiałów dodatki i inne przybory. Wszędzie również walały się papiery, na których wyrysowane były postaci i suknie.
 Arthemis schowała się w kącie za jakimś wieszakiem i miała nadzieję, że panna młoda, jej druhna i matka szybko jej nie zauważą. Albo najlepiej w ogóle. I przeklinała chłopaków. James, Albus i Lucas siedzieli sobie w najlepsze na dole razem z Teddym, który opowiadał im o ślubnym szaleństwie.
- To naprawdę zabawne, ale też męczące. Miałem nadzieję, że jak poproszę ją o rękę po miesiącu będzie po wszystkim… Ale znacie Victoire…
 Chłopcy pokiwali głowami.
- Swoją drogą ta wasza Olimpiada to jest wielkie światowe wydarzenie. Dziwie się, że nie otaczają was reporterzy – zwrócił się do Jamesa.
- Nie martw się. Pierwszego, który się zbliży, Arthemis rozszarpie, nabije na pal i wbije w ziemię, ku przestrodze innych – odpowiedział James.
 Teddy roześmiał się.
- Ta twoja dziewczyna jest nieprzeciętna…
- Wiem – odparł nieskromnie James.
- A w ogóle, co tam u Freda? – zapytał. – Nadal podbija dziewczęce serca?
- Myślę, że on ci zaraz sam na to odpowie – rzucił Albus, głową wskazują na drzwi.
James i Teddy odwrócili się właśnie w tamtą stronę, żeby zobaczyć, jak Fred osłaniając Valentine przed deszczem, otwiera jej drzwi do gospody. James zmarszczył brwi, przyglądając się im. Spotkali się przez przypadek, czy Fred w końcu dopiął swego?
- No, widzę, że jak zwykle ci się powodzi, Fred. Doprawdy nie wiem, jak ci się to udaje, przy tej rudej czuprynie – rzucił Teddy z szerokim uśmiechem.
- Nie obrażaj mojej dziewczyny, Lupin – odpowiedział mu Fred i dopiero gdy na twarzy Teddy’ego pojawiło się osłupienie, szeroko się uśmiechnął.
- Valentine… czyś ty postradała rozum? – zapytał ją James, również szczerząc zęby.
- Boże, czemu tu są sami faceci? Czuję się osaczona – westchnęła dziewczyna.
- Victoire zabrała wszystkie dziewczyny do góry – wyjaśnił jej Albus.
- Arthemis też tam jest? – zapytała.
- Jasne. Chociaż drapała, krzyczała i protestowała ile sił w płucach – roześmiał się Teddy. – Ale Victoire bardzo poważnie traktuje swój ślub.
- Ślub? – Valentine się skrzywiła.
- Idź, idź… Arthemis się przyda ktoś, kto myśli jak ona – roześmiał się Teddy.
- A nie da jej się stamtąd wyciągnąć? – zapytała z nadzieją.
- Victoire nie puści jej, dopóki wszystko nie będzie gotowe.
Valentine się skrzywiła.
- No dobra... – westchnęła i poszła do góry.
Gdy zniknęła na piętrze, Lucas gwizdnął przeciągle:
- To dziwne… To jest naprawdę cholernie dziwne… Ona do ciebie zupełnie nie pasuje…
- Taaa… jasne… tak jak Arthemis nie pasuje do Jamesa – prychnął Fred.
- No właśnie o tym mówię… Zawsze gustowaliście w takich… - Luke zrobił nieokreślony ruch rękami nad głową. – A teraz macie takie dziewczyny, które dosyć, że umieją postawić na swoim, to jeszcze są diabelnie inteligentne.
- Według tego prawidła, Albus trafi na jakiegoś pustaka… - zaśmiał się Teddy, klepiąc po ramieniu Ala. Chłopak spojrzał na niego oburzony.
- I wy tak po prostu się zeszliście? – zainteresował się James, podając mu butelkę kremowego piwa.
- A jak ty się pogodziłeś z Arthemis? – zapytał Fred, mając nadzieję, że nie będzie musiał odpowiadać, jeżeli James nie odpowie.
- Powiedziałem jej, że jest idiotką, skoro myślała to, co myślała – odpowiedział James, wzruszając ramionami.
- Taaa… ja powiedziałem Valentine, że jest głupia – mruknął Fred, otwierając butelkę.
Albus przypatrywał się im z niedowierzaniem.
- I naprawdę nie kopnęły was za to w tyłek?
- Nie – powiedzieli jednocześnie Fred i James.
- A ty też powiedziałeś Victoire, że jest głupią idiotką? – zapytał Albus pana młodego, sądzą, że brat i kuzyn jak zwykle robią sobie z niego jaja.
- Nie. Ani mi było to w głowie, gdy usiadła mi na kolanach... No, ale zanim to zrobiła, to powiedziałem jej, że jest brzydka i gruba – powiedział Teddy, przez co Al zupełnie zgłupiał.
 A James zakrztusił się piwem.
- I żyjesz?!!?! – krzyknął.
- Oczywiście – Teddy uśmiechnął się do siebie. – Powiedziałem to celowo. Podobała mi się, ale wiecie… byliśmy niemal rodziną, więc jakoś dziwacznie się czułem… Ale jak jej powiedziałem, że jest absolutnie nie w moim typie, ona postanowiła mnie zdobyć. A raczej próbowała mi udowodnić, że absolutnie jest w moim typie. I zanim się obejrzała, byliśmy zakochani po uszy. I do tej pory myśli, że to wszystko to jej zasługa…
- Nie czułeś się dziwnie? W końcu była od ciebie młodsza… - rzucił Lucas.
- Dwa lata? – prychnął Teddy. – To jak dwa miesiące… Dziewczyny są dojrzalsze.
- I nie przeszkadzało ci, że dwa lata praktycznie jej nie widziałeś?
- Widywałem ją od czasu do czasu… Jasne, że było ciężko, ale bez przesady. Zresztą mogliśmy dzięki temu sprawdzić, czy to jest coś poważnego. No, a teraz bierzemy ślub.
Przez chwilę wszyscy milczeli, zastanawiając się, jak się czasami wszystko układa.
- Co mówiłeś o Olimpiadzie? – zapytał w końcu James, Teddy’ego.
- Ach… no wiesz, to wielkie wydarzenie…
- Ale przecież to pierwsza taka impreza – zauważył Albus.
- No, tak, ale koleś, który to wymyślił jest obrzydliwie bogaty. Olimpiada jest tak skonstruowana, szczególnie dziesięciobój, że 11 komisji musiało uznać przeszkody za dozwolone. Potem wymazano im pamięć, żeby nie mogli zdradzić, na czym polegają zadania. Ale mogę wam zaświadczyć, że nie będzie to prosta zabawa. Pozostałe konkurencje są jakby tylko ozdobnikiem i to się niektórym ludziom nie podoba, ale dziesięciobój jest naprawdę ciężki. Niektóre z zadań podobno mają trwać po kilka dni.
- Ale jak oni chcą to relacjonować? – zapytał James.
- Cóż… na pewno nie mogą relacjonować wszystkiego… Myślę, że co jakiś czas po prostu będzie jakieś wydarzenie, podczas którego będą was obserwować. Reszta jest okryta tak ścisłą tajemnicą, jakby była to jakaś misja wywiadowcza. W sumie to co wiadomo, to też tylko plotki… Ojciec Victoire mówi, że to na pewno nie jest zabawa…
 James skinął głową, przypominając sobie formularz, który wszyscy uczestnicy podpisali. Organizatorzy byli przygotowani nawet na śmierć zawodników. Miał zamiar nie dopuścić, żeby to była śmierć któregokolwiek z Hogwartczyków.
- Cześć, Teddy! – krzyknął nagle Hugo.
- Victoire obedrze cię ze skóry – stwierdził Teddy, widząc kuzyna panny młodej. – Miałeś być tu trzy godziny temu…
- Eee, tam! Po, co im ja? I tak zrobią co będą chciały… A najfajniejsze jest to, że Lily nie będzie mogła chodzić po tym, co z nią zrobię, podczas tego śmiesznego walca – zachichotał złośliwie. Prawda była taka, że Hugo bardziej wrodził się w braci swojego ojca, Fred i George’a (z tym, że jego żarty były mnie wyrafinowane, a bardziej prostackie), niż w jakiegokolwiek innego członka rodziny. A już na pewno do swojej matki miał daleko.
 - Hugo… - zabrzmiał ostrzegawczy głos Teddy’ego, który traktował córkę swojego ojca chrzestnego, jak rodzoną młodszą, ukochaną zresztą siostrę.
 Hugo dopiero teraz zdał sobie sprawę, że powiedział swoje plany trzem naprawdę niezbyt z tego zadowolonym starszym kuzynom. Miał nadzieję, że chociaż Freda rozbawi, jednak ten też nie był zbyt zadowolony.
- Oj, dajcie spokój… - żachnął się.
- Jeżeli popsujesz mój ślub, to osobiście cię zamorduje – oświadczył Teddy. – I jestem pewien, że twoja matka mi w tym pomoże – dodał.
- Dobra, dobra… Uroczyście przyrzekam, że będę grzeczny do końca ślubu.
- Do końca wesela – poprawił go szybko James, doskonale znając takie sztuczki.
 Hugo spojrzał na niego niezadowolony i powtórzył niechętnie jego słowa. Usatysfakcjonowani zmienili temat rozmowy. Tylko Lucas jeszcze przez chwilę pogrążony był w myślach.


 Valentine weszła na piętro. Długo szukać nie musiała, otworzyła drzwi, za którymi było najgłośniej.
- Jeżeli to James, Teddy, bądź Albus to nie wolno. A jeszcze Lucas! – usłyszała krzyk. Ostatni raz kiedy słyszała ten głos, była chyba w czwartej klasie.
- To żaden z nich – mruknęła, otwierając drzwi. Zobaczyła stojącą na środku pokoju z nieszczęśliwą miną, Arthemis, która miała szeroko rozłożone ręce, a blondwłosa dziewczyna pochylała się przy jej talii i coś upinała. Potem się odwróciła i spojrzała na Valentine.
- Ja cię chyba znam – stwierdziła Victoire, stukając się wypielęgnowanym paznokciem po nosie.
- To Valentine – wyjaśniła jej siostra, podchodząc do niej. – Tak dawno cię nie widziałam – mruknęła Dominique, obejmując ją mocno. – A Molly tęskni za tobą, jak szalona. Będzie żałować, że dzisiaj nie przyjechała.
- Oh, oui! – powiedziała Victoire. Wszystkie dzieci Fleur mówiły po francusku. Może dlatego, że często jeździły do Francji, do ciotki. Zresztą Victoire i Dominique mówiące z francuskim akcentem miały setki klientek więcej w swoim butiku, niż zwyczajne Victoire i Dominique. – Pewnie miałaś nadzieję, że spotkasz Molly? Kręciłyście się zawsze razem…
- Nie. Znaczy, jasne, że chętnie bym ją zobaczyła, ale przyszłam, bo chłopacy powiedzieli, że Arthemis tu jest…
 Arthemis spojrzała na nią ponad ramieniem torturującej ją panny młodej. Victoire jednak zapowiedziała, że nie wolno jej spoglądać w lustro dopóki suknia nie będzie gotowa. Dziewczyna patrzyła na Valentine z uniesionymi brwiami. Żeby szukała jej nawet tutaj? Albo szkoła wybuchła, albo Fred wszystko spieprzył… albo…
 Na twarzy Arthemis pojawił się szeroki uśmiech.
- A więc jednak mu się udało!! – powiedziała ze śmiechem.
- Arthemis! – skarciła ją Valentine.
 Rose i Lily patrzyły to na jedną to na drugą. One nie były tak zaprzyjaźnione z Valentine jak Arthemis, więc nie do końca wiedziały o co chodzi.
- Fred przyszedł z tobą? – rzuciła.
Dopiero teraz nastąpiło prawdziwe poruszenie. Wszystkie dziewczyny zaczęły patrzeć na Valentine jak na jakiś niezwykły okaz w zoo.
- Jesteś dziewczyną Freda? – zapytała w końcu Dominique z prawdziwym szokiem.
- Raptem od dwóch godzin – zaśmiała się zażenowana ich reakcją.
- Och, to cudowanie! – stwierdziła Victoire. – Najpierw James, teraz Fred, co to za ulga…
- Słucham? – zdziwiła się dziewczyna.
- Potem ci wyjaśnię – odezwała się Arthemis. – Jak tylko wypuszczą mnie ze swoich szponów te… dwie urocze dziewczyny – zakończyła, woląc uniknąć szpilek, wbitych w różne części ciała.
 Jednak Victoire nadal wpatrywała się w Valentine z zastanowieniem.
- Umiesz tańczyć? – zapytała ją.
Za jej plecami Arthemis histerycznie pokręciła głową.
- Niee – odpowiedziała Valentine.
- Szkoda… Ale na wesele i tak możesz przyjść… Nie chcę, żeby były tam same stare ciotki!
- Victoire! – krzyknęła oburzona Fleur Weasley.
- No, co?! Może… ciemna czerwień? Dominique jak myślisz? – zapytała patrząc na Valentine zmrużonymi oczami.
- Ale… - próbowała zaprotestować Valentine.
- Tańczyć i tak nie będziesz, ale dołączymy cię do orszaku…
- To nie fair!! – krzyknęła natychmiast Arthemis. – Ja w takim razie też nie będę!
- Cicho! – powiedziała ostro Victoire. – W takim razie nauczysz Valentine całego schematu…
- Ale przecież… - zaprotestowała Valentine, a potem morderczym wzrokiem spojrzała na zdrajczynię. Arthemis wydawała się być usatysfakcjonowana.
- Molly zatańczy z tym kolegą, którego ma ze sobą przywieść Michelle… A Fred może nie będzie się tak wygłupiał… – I w taki oto sposób, Valentine musiała się poddać wpływowi Victoire, która odwróciła się do Arthemis. – Jezu, ale ty masz cierpiętnicza minę… Możesz ją zdjąć tylko ostrożnie – dodała ostro. – Lily, jesteś gotowa?
 Gdy tylko Arthemis pozbyła się sukni, a Dominique uwolniła Valentine od miar i próbek kolorów, natychmiast się ulotniły. Rose i Lily musiały jeszcze zostać, gdyż wszystko było dopiero przed nimi.
- Miałam rację? – zapytała Arthemis.
 W odpowiedzi otrzymała cios w ramię.
- Nie mogłaś się opanować?
- Nie – odpowiedziała. – Więc co jest między wami?
- My… docieramy się – odpowiedziała Valentine.
- Dosłownie? – zachichotała Arthemis, gdy dostała kolejny cios w ramię.
- Nie wkurzaj mnie! O co chodziło Victoire? – zapytała Valentine.
- Aaaa, to! Cieszy się, że James i Fred nie wybrali jakiś… jak ona to określiła? Ach… bezmózgich ptaszyn…
- Że niby jesteśmy grube? – zapytała oburzona Valentine.
- Raczej, że radzimy sobie same – uspokoiła ją Arthemis rozbawiona jej reakcją. Jednak Valentine była odrobinę bardziej dziewczęca niż ona.
Zbiegły po schodach.
- Powiedz Fredowi, żeby ci opowiedział o mnie kilka rzeczy – powiedziała Arthemis cicho, gdy podchodziły do stolika.
- OK – mruknęła Valentine, spoglądając na nią ciekawie.

 Obie dziewczyny zachowywały się dość zachowawczo. Fred i Valentine ulotnili się w zadziwiająco szybkim czasie, ale Arthemis i James jeszcze długo rozmawiali z Teddym dopóki Victoire nie oznajmiła, że pora wracać do Londynu. Wtedy ruszyli do zamku, akurat, żeby zdążyć na kolację do Wielkiej Sali.

3 komentarze:

  1. Dobrze ze James wiedział jak ma zareagowac podczas ataku Arthemis. I nareszcie wszystko sie wyjasnilo miedzy Fredem i Valentine 😁

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejka,
    wspaniale, o tak to było naprawdę dobre, Fred pięknie podszedł Valentie i mam nadzieję, że będzie dobrze, Gin jest super stworzonkiem od razu poleciał do Jamesa w sprawie Arthemis... zastanawiam się kto wkrada się w sny Arthemis, i o tak jeden powiedział do dziewczyny że jest idiotka, drugi że jest głupia, a trzeci że jest gruba i co osiągnęli - dziewczyny... patrząc to Albus może naprade zdobyć jakiegoś pustaka...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  3. Hejeczka,
    cudnie, Fred w cudowny sposób  podszedł Valentie i mam nadzieję, że będzie tutaj dobrze, a Gin jest super stworzonkiem ;) od razu poleciał do Jamesa w sprawie Arthemis... zastanawiam mnie sprawa, kto wkrada się w sny Arthemis... o tak jeden powiedział do dziewczyny że jest idiotka, drugi że jest głupia, a trzeci że jest gruba i co osiągnęli - dziewczyny... patrząc no to, to Albus może napradę zdobyć pustaka...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń